- Opowiadanie: Robert Oszczyk - Z MROKU NOCY... - cz. I

Z MROKU NOCY... - cz. I

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Z MROKU NOCY... - cz. I

Gdy dziś się nad tym zastanawiam, myślę, że prędzej czy później coś takiego musiało nam się przytrafić. Wojna, ból, zbrodnie, gwałty, grabieże, pacyfikacje. Wszystko to gromadziło się nad naszymi głowami niczym stada kruków, aż w końcu przywiodło nas w to przeklęte miejsce, gdzie szatan już czekał na nasze dusze. Taka konieczność losu…

 

 

Rok 1612. Gdzieś na Rusi.

 

Zauważyli go już z daleka. Stał może ze dwieście kroków przed nimi. Zatrzymał konia w poprzek leśnego traktu, którym zmierzali i czekał, aż się zbliżą. Andrzej, w pierwszym odruchu, chciał wstrzymać pochód i otrąbić alarm, ale po chwili rozmyślił się. Matolicz wyglądał na spokojnego. Nie dawał im żadnych znaków; nie wołał. Gładził konia po grzywie i palił lulkę. Andrzej był pewien swoich ludzi. Wiedział, że lisowczyk nie wciągnąłby ich w zasadzkę, nawet za cenę życia. Kolumna, podążając niespiesznie, dotarła do żołnierza. Zatrzymali się. Jadący obok Andrzeja, Krysiński, zawołał złośliwie:

– A wam co, Antoni?! Lasu ciemnego żeście się wystraszyli?! Wszak mówią, że wy, lisowczycy, niczego się nie boicie!

Zwiadowca wzruszył ramionami. Andrzej spytał spokojnie:

– Co się stało, Matolicz? Znalazłeś co?

Żołnierz wskazał na trakt i rzekł:

– Na drodze są ślady. Ktoś idzie przed nami. Siła luda…

– Moskwa?! – zaniepokoił się Krysiński.

Lisowczyk pokręcił głową.

– Nie wygląda na nich…

– Skąd się tu wzięli ludzie? W takiej głuszy?! – zdziwił się Andrzej.

– Stamtąd przyszli – Matolicz wskazał ścieżkę, ledwo widoczną w gęstwinie. Wychodziła na ich trakt. – Z lasu…

Krysiński rozejrzał się niespokojnie.

– Może to jaki podjazd Szejn-Daniłowicza? – rzekł.

Matolicz zaprzeczył:

– To nie podjazd. Tędy szli piesi, wozy, bydło nawet…

– Tabory?

Zbliżyli się inni oficerowie. Tarnowski, który również zaczął oglądać ślady, machnął ręką z powątpiewaniem.

– Eee… Co by tu robiły tabory? Od tygodni nie widzieliśmy żadnych Moskali. Prędzej to chłopi szli na jarmark.

– Jarmark? Jakiż tu może być jarmark?! – żachnął się Krysiński. – W lesie?!

– Dawno szli? – spytał Andrzej.

– Nie dalej jak dwa dni.

Krysiński zawołał:

– Niby skąd to wiadomo, że dwa dni?! Byłeś tu waść wtedy?! Od dawna nie padało! Te ślady mogą tu być równie dobrze i od dwóch tygodni!

Żołnierz spojrzał z miną fachowca, któremu laicy zarzucają brak profesjonalizmu.

– Gówno jeszcze nie przyschło – rzekł krótko i splunął na krowi placek zalegający pośrodku drogi.

Zapadło milczenie. Przerwał je Andrzej.

– Matolicz, jak myślisz?

Lisowczyk bezradnie rozłożył ręce.

– Kto to wie? Pewności nigdy nie można mieć. Ale faktycznie może być, że to chłopi.

– Na pewno chłopi! – nie ustępował Tarnowski. – Po jakiego diabła tabory Szejn-Daniłowicza miałyby się włóczyć po lasach?! Panie Zdanowicz, tam musi być wioska!

Andrzej pokiwał głową.

– Rozumiem, o czym waść myślisz. Prawda to… Zapasy mamy na wykończeniu. Ludziom też przydałby się odpoczynek.

Oficerowie zaraz podchwycili.

– Racja! Wywczasowałoby się pod strzechą! Na sianku!

– A i z dziewuchami by pograsował… na sianku! Hej! – dorzucił Tarnowski.

Krysiński rzekł ponuro:

– A jeżeli tam nie ma żadnej wioski?! Zmitrężymy jeno czas! Nie mówiąc już o tym, że to hazard leźć z wojskiem w gęstwinę!

– Jak są chłopi, to musi być i wioska!

– Wiadomo czy to chłopi?! A gdyby nawet – mogli jeno bydło z pastwiska prowadzić. A wioska może być i za siedmioma górami! Trza nam lepiej sprawdzić, kto przodem idzie!

Wszystkie oczy zwróciły się na Andrzeja. Ten, po chwili namysłu, rzekł:

– Żadnej ostrożności nie zaniedbamy. Ale i to prawda, że mus nam gdzie stanąć na wypoczynek. Zrobimy tak: Tarnowski weźmie pięciu dragonów i sprawdzi, dokąd wiedzie ta ścieżynka. Jeśli jest tam wioska – da nam znać. My tymczasem ruszymy dalej traktem. Nie będziemy się spieszyć. Dogonisz nas bez trudu. Teraz dajcie mi tu Rodowicza!

Nie minęły dwie minuty, a przed panem Andrzejem stanął wysoki, żylasty drab o zimnych, rybich oczach i gębie poharatanej licznymi bliznami. Rotmistrz lisowczyków.

– Mości Rodowicz. Weźmiesz trzech sprytnych ludzi i zwiadowcę. Skoczycie dobrze naprzód. Będziecie tam mieć baczenie, czy jakiej niespodzianki nam nie naszykowano. Jeżeli wioskę znajdziem – poślemy po was.

– Wedle rozkazu! Kalisz, Laskowski i ten młody… Jaremka! Do mnie!

Po chwili pan Tarnowski ze swymi dragonami zniknął w leśnej gęstwinie. Wkrótce po nim Rodowicz z towarzyszami pogalopował naprzód. Andrzej nakazał dalszy marsz. Przeszło trzysta koni ruszyło przez las. Jechali szarzy dragoni i lisowczycy w kraśnych hajdawerach; pstrokaci wolentarze i rajtarzy w czarnych koletach. Zaś na końcu, kołysząc się i podskakując na wybojach, turlała się spora niemiecka harmata.

 

Szedł zmierzch. Ale tutaj, na leśnym trakcie osłoniętym konarami wiekowych drzew, było już prawie całkiem ciemno. Wprawdzie miesiąc stał w pełni, jednak niebo od wielu dni pozostawało zachmurzone. Dziwne to było, bo przecie od dawna nie padało. Zupełnie jakby czas w tej zapomnianej przez Boga i ludzi krainie zatrzymał się w miejscu.

Matolicz jechał przodem. Wychylony w siodle, z pochodnią w ręku, niemal szorował nosem po ziemi, wypatrując śladów. Tuż za nim podążał pan Rodowicz, bacznie rozglądając się na boki. Pozostała trójka trzymała się nieco z tyłu, jadąc siodło w siodło. Laskowski ciągnął wesołą, żołnierską opowieść przerywaną co chwila śmiechem towarzyszy.

– Na kapitulacji stanęło, że możem twierdzę przezpiecznie opuścić i iść dokąd komu wola. Jeno łupy musielim w twierdzy pozostawić. Na to Jasienica – dawaj wszystko żreć! Zeżarł czerwońce; zeżarł talary; zeżarł kamyki. Co ja mówię – kamyki!… Porąbał szablą i zeżarł srebrną misę, z której bojarzyn raki jadał! Furda tam misę! Brał się nawet do sobola z bojarzynowego kołnierza!…

– E tam! Zmyślasz waść! Nie może to być! – machnął ręką Kalisz.

– Nie przerywaj, wasze, jeno słuchaj! Może być, bo i było! Żeby mnie tak psi po gościńcu rozwłóczyli! Popytaj waść chłopaków Krysińskiego. Oni byli przy tym. Ledwo mu to wyperswadowalim! Mówię waszmościom! Takiego drapieżnika, jako ten kurdupel, jeszcze świat nie widział! Aż dziw bierze, gdzie to wszystko się pomieściło w takim pokurczu.

– I co?! Nic mu nie było?!

– Łaził cztery niedziele jak struty i srał dalej niż widział. Już myślelim, że nam zemrze. Ale w końcu wydobrzał. A co się obłowił – to jego!

Panowie towarzystwo parsknęli gromkim śmiechem. Aż Rodowicz zatrzymał się i ryknął na nich:

– Zawrzeć tam gęby, szaraki chędożone!!! Bo nahajem po łbach nakładę!!! My tu są na zwiadzie, a nie u babci na racuchach! Na pięć mil ich słychać! Zasrańcy, suka ich mać!… A ty, Jaremka, z wolentarzami mi się nie kumaj, bo dupa z ciebie będzie – nie żołnierz!

Słowa rotmistrza, jakkolwiek obraźliwe dla szlachcica, panowie bracia puścili mimo uszu, choć mogliby pana Rodowicza na szable pozwać. Byłaby to jednak nazbyt hazardowna impreza. Już choćby dla tej przyczyny, że pan Zdanowicz takie szutki między żołnierzami karał był bez miłosierdzia. Poza tym wchodzenie w paragon ze strasznym lisowczykiem nie mogło być szczęśliwym pomysłem. Toteż gdy ponownie zostali nieco z tyłu, Laskowski jeno warknął:

– Diabli nas obdarzyli tym bucem. Szaraki, tak?! A on? To niby kto? Wojewoda? Myśli, że jak Zdanowicz mu czasem komendę zdaje, to już padyszachem został? Suka mać!

– Ciszej waść, bo usłyszy… – syknął Kalisz.

– Jechał go sęk!

– A ty, Jaremka, dawno między lisowczykami? – rzekł Kalisz, aby zmienić temat. – Ile masz lat? Chyba nie za dużo, co?

– Szesnaście. A u lisowczyków od pół roku.

Laskowski zawołał:

– No, toś się jeszcze wiele nie nawojował!

– Bywałem już w bitwie.

– Ale, że cię wzięli?! Takiego młokosa?!

– Spodobało im się, jak strzelam i wierzchem jeżdżę. U nas w domu to był grunt.

– Jakżeś do nich trafił?

– Po śmierci ojca mego nie chciałem słuchać rozkazów ciotek – plenipotentek, więc uciekłem z domu. Włóczyłem się trochę po kraju. Byłem w Lublinie; w Warszawie; w Gdańsku nawet… Aż trafiłem w lisowską kompaniję.

Kalisz pokręcił głową.

– Boże, taki młodziak. A Mikołaj – obaczcie! Już siódmy krzyżyk na karku, a ciągle w siodle!

– Prawda to! A na baby, jaki cięty! – podchwycił Laskowski. – Zajeżdżamy kiedyś do takiego jednego futoru… Cerkiew tam była. A w cerkwi – popówna! No to rozłożylim ją na deskach i po kolei… Po wszystkim – wiadomo! Szablą po grdyce. Na to wchodzi Mikołaj i z gębą na nas! Myślelim, że on taki prawy chrześcijanin… Że mu dziewuchy żal. A jemu szło o to, że dla niego nic się nie ostało! Wystawcie sobie, waszmościowie – na szable chciał wychodzić! Ha, ha!

Jechali jakiś czas w milczeniu. Potem Laskowski rzekł poważnie:

– A później kazał Krysiński chałupę na postrach podpalić. Ale wiało tego dnia, jakby się kto obwiesił. Ogień rozniosło i cała wiocha się zajęła. Chłopi w lament, za widły i na nas. Ech, jatki były… Szkoda gadać! Po kolana chodziliśmy we krwi. Tak, Jaremka… poznasz ty jeszcze, co to prawdziwa wojna!

Kalisz chyba nie zrozumiał intencji towarzysza, bo zawołał rubasznie:

– Jeno nas się trzymaj, nie tych zasrańców! Da Bóg, wnet wioskę znajdziem! Obaczysz jak zatańczym! Jak na weselu u pana jegomości! Jako żywo!

– Prawda to. Z nami nie zginiesz – zgodził się po chwili Laskowski.

Jadący przodem Matolicz wstrzymał konia. Wyprostował się w siodle i przeciągnął.

– Staniem chyba, co? Już za diabła nic nie widzę – rzekł.

Laskowski natychmiast mu zawtórował.

– Racja! Po co dupę nocą w siodle wytrząsać? Przekimamy do świtania. Przecie oni też musieli zatrzymać się na popas. Co?… Panie Rodowicz?

Lisowczyk wahał się chwilę.

– No dobra. W tym zagajniku będzie akurat – zgodził się w końcu. – Z traktu nie będzie nas widać.

Po prawej stronie mieli gęsty, leszczynowy gaik okolony krzakami. Z pewnością musiał skrywać w środku niewielką polankę. Pozsiadali z koni i poprowadzili je w jego stronę.

– Koni nie rozkulbaczać. Naszykować sobie barłogi i w kimę. Ognia mi nie palić, bo pasy będę darł! Matolicz bierze pierwszą wartę – wydawał dyspozycje pan Rodowicz.

Wtem, stało się coś nieoczekiwanego. Zza warstwy chmur nagle pokazał się księżyc. Jego blada poświata padła na zagajnik. Kaliszowi zdało się, że wśród krzewów dostrzega jakowąś postać. Niby to ludzką – niby nieludzką. Przysiągłby, że widzi wysoką, szczupłą kobietę o ciemnych włosach i oczach gorejących w świetle księżyca. Odzianą w białą, długą, powłóczystą szatę. Głowę by dał, że patrzyła na niego.

– Stójcie! – zawołał. – Tam ktoś jest!

– Co?… Gdzie?!

– Hej, ty!… Stój! – wołał Kalisz.

Puścił konia luzem, dobył szabli i skoczył ku krzakom. Rodowicz za nim. Huknął strzał. To Jaremka, który wciąż jeszcze siedział w siodle, wypalił z krócicy. Dobiegli do zagajnika. Poczęli przetrząsać krzewy, żgając je szablami. Niczego nie znaleźli.

– Nic tu nie ma – warknął Rodowicz.

– Ejże, Jaremka… Spudłowałeś?! Ty?! – zaśmiał się nerwowo Kalisz.

– Nie spudłował. Patrzcie – rzekł Matolicz, podchodząc z pochodnią.

Oświetlił jeden z krzaków. Gałązki i listki pokrywał deszczyk drobnych kropelek krwi.

– Naszykujcie więcej pochodni. Pójdziemy po śladach – zdecydował Rodowicz.

Nagle dobiegł ich wyraźny tętent końskich kopyt. Zastygli w bezruchu. Po chwili nie było już wątpliwości. Ktoś szybko nadjeżdżał z kierunku, z którego przybyli. Rodowicz bez słowa dopadł swego konia. Wyrwał krócicę z olstra. Odwiódł kurek. Spokojnie zasypał prochu i wybiegł na drogę. Pozostali poszli za jego przykładem. Stanęli ławą z tym, co który tam miał: Z krócicą; z szablą; z pistoletem. Matolicz zasłonił pochodnię opończą. Rodowicz strzygł uszami niczym ogar.

– Jeden koń. Matolicz, odkryj pochodnię, bo się na nas wpieprzy.

Zobaczyli go. Gnał na złamanie karku, ledwo co oświetlając sobie drogę pochodnią.

– Poznaję go. To nasz człek. Dragon od Iskierki – odetchnął Laskowski.

Zauważył ich w ostatniej chwili. Wstrzymał konia. Zeskoczył. Trzasnął obcasami przed panem Rodowiczem i zawołał:

– Waszmość Rodowicz! Chwała tobie, Jezu! Jużem myślał, żeśmy się rozminęli. Jego miłość, pan Zdanowicz, każą natychmiast wracać. Pan Tarnowski wioskę nalazł.

Przyjęli wieść z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony diabli ich brali na to, że jednak noc spędzą w siodle. Z drugiej cieszyła bliska perspektywa wypoczynku w przyzwoitych warunkach, zjedzenia ciepłej strawy, a być może nawet poswawolenia z gładkimi, rusińskimi mołodyciami.

– Słyszeliście rozkaz? Zbieramy się – rzekł Rodowicz.

Kalisz wskazał głową na zagajnik.

– A co z tym?

– Jechał to sęk!

– Właściwie, co wyście tam widzieli? – zapytał Laskowski. – Jaremka?…

– Wilk?… – rzekł niepewnie młody lisowczyk.

Kalisz oburzył się.

– Jaki wilk, u diabła!? Przecie na własne oczy widziałem… Jako was widzę… Jako żywo!

– Dosyć! Do koni! – uciął dyskusję pan Rodowicz.

 

Wioska leżała w rozległej, płaskiej dolince otoczonej ze wszystkich stron lasem. Dotarli tam nad świtem. W zaroślach czekali już dwaj dragoni pozostawieni na oku przez pana Tarnowskiego. Zameldowali, że nikt do wsi nie zajeżdżał ani jej nie opuszczał. Wioska znajdowała się sporo poniżej miejsca, w którym teraz stali, więc widzieli ją doskonale. Rozdzielał ich od niej szeroki pas łąk i pól. Była duża i wyglądała na zamożną. Widać było spore, zadbane domostwa i karczmę stojącą pośrodku.

Wieś otulona poranną mgłą wyglądała jakoś nierzeczywiście. Jakby wzięta była nie z tego świata. Sprawiała wrażenie wymarłej. Było wcześnie i ludzie mogli jeszcze spać, ale tutaj panowała martwa cisza. Cielę nie zaryczało; kura nie zagdakała. Nie widać było żadnego inwentarza ani sprzętów. Zboża były już zebrane, a łąki skoszone. Andrzej przypomniał sobie teraz, że jadąc tutaj, mijali wioskowy cmentarz. Sporo tam było świeżych mogił. Jednak podczas wojny to nie taki znowu dziwny widok.

– No dobra, bierzemy się do roboty – rzekł w końcu Andrzej. – Krysiński ze swoimi z lewej flanki, Rodowicz z prawej. Ja idę środkiem i zajmuję karczmę. Tam się spotkamy. Wioskę okrążyć i odciąć od lasu. Na wszelki wypadek Tarnowski zostanie w odwodzie. Panie Fleming, odprzodkujcie harmatę. Narychtować na wieś, ale strzelać jeno na rozkaz pana Tarnowskiego. Wykonać!

Stare zabijaki w trymiga ustawili się w szyku. Ruszyli. Zrazu powoli, zajmując pozycje wyjściowe; potem rysią. I wreszcie galopem, na złamanie karku, chcąc jak najszybciej pokonać odkryty teren dzielący ich od zabudowań. Pan Zdanowicz, jak burza, wpadł do wioski na czele swych ludzi. Błyskawicznie dotarli pod karczmę. Rozbójniczkowie rozbiegli się po chałupach. Nie trzeba im było tłumaczyć, co mają robić. Mieli już nielichą wprawę.

Andrzej z dwoma ludźmi wtargnął do karczmy. Nikogo tam nie zastali. Schowali szable, pistolety i przeszukali dokładnie wszystkie pomieszczenia. Budynek był pusty. Co więcej, nie znaleźli tam żadnych zapasów prowiantu i trunków, jakie zazwyczaj znajdują się w każdej karczmie. Brakowało też większości sprzętów, zwykłych w takim miejscu.

Wyszli przed karczmę. Zbiegali się już tam żołnierze z pozostałych oddziałów. Wszyscy meldowali to samo: Chałupy były puste i ogołocone ze wszystkiego. Wyglądało na to, że wieś jest opuszczona. A co gorsza, na to, że mieszkańcy wyjeżdżając, uwieźli ze sobą cały dobytek. Zapasy, inwentarz, a nawet większość sprzętu domowego.

Nadjechał Krysiński, czerwony jak upiór.

– Co jest, u diabła?!! – wściekły pytał sam siebie – Tutaj też nikogo?! Suka mać!

Po pół godzinie było już pewne, że wioska jest pusta. Większość żołnierzy zebrała się na dziedzińcu przed karczmą, oczekując rozkazów. Andrzej siedział na schodach. Milczał.

– Wszyscy już są? Fleming jest? A gdzie Stefan? – zapytał w końcu.

– Pan Tarnowski pojechał przepatrzyć las wokół wioski.

Gdy zaczęło stawać się oczywistym, że ze spodziewanych wielkich wywczasów nie będzie nic, żołnierze, a zwłaszcza panowie towarzystwo, poczęli szemrać. Nie, żeby zaraz bunt. O tym w pana-andrzejowym wojsku i mowy być nie mogło, ale nastroje stawały się minorowe.

– To chamy zbuntowane! – wyklinał Laskowski. – My im wiarę prawdziwą i wolność niesiem, moskiewskim pachołkom, a oni nas głodem witają! Taka ich mać!

– I bab nam żałują, dziady! – zajęczał Kalisz.

Wszyscy ryknęli śmiechem. Zaraz, jednak zamilkli. Od strony jednej z dalszych chałup zbliżał się pan Rodowicz. Prowadził przed sobą kilka osób, poganiając je kopniakami i sztychem szabli. A mianowicie: Dwóch moskiewskich żołnierzy, młodą dziewuchę i starca. Uśmiechał się. Ci, którzy znali groźnego lisowczyka wiedzieli, że rotmistrz uśmiechał się jeno wówczas, kiedy kogo zabił, zgwałcił jaką dziewuchę, albo gdy był łaskotany. Tutaj trzecia możliwość z całą pewnością odpadała. Krysiński zawołał wesoło:

– A skądżeś wygarnął te kukułki, panie Konstanty?!

Rodowicz oddał jeńców dragonom i rzekł:

– Był z nimi jeszcze ichni wachmistrz. Zachciało się pachołowi gieroja strugać. Z polskim oficyjerem na szable chciał w paragon iść! Chmyz jeden!

– Chciał się osioł z ogierem na kopy próbować! – parsknął Krysiński.

– A te dwa buce miast iść w pomoc kamandirowi, szable porzucali, na kolana i pamiłujsia wołają! W kiecki ich przebrać i dać panom towarzystwu na uciechę!

Wiara znowu wybuchnęła gromkim śmiechem. Nastroje pomału polepszały się. Nic tak nie cieszy duszy prawdziwego żołnierza, jak choćby najdrobniejsze zwycięstwo. Rodowicz przerwał im.

– Mości Zdanowicz. Tam w chałupie nasz oficyjer leży. Bez przytomności. Te chmyzy go pilnowały.

– Oficer? I bez przytomności? A jaki on?

– Czort go wie jaki. Ale chyba jakiś znaczny. Może być, że nawet sam jenerał.

– Słyszeliście?! No to ruszcie dupę, panie Laskowski! – zawołał Andrzej. – Oficera do karczmy, na leże. I niech go Dominik obejrzy.

– Wedle rozkazu!

Andrzej przyjrzał się jeńcom. Moskale wyglądali, jakby jeszcze dobrze nie wytrzeźwieli. Ale już strach rozszerzał im źrenice. Musieli przecie wiedzieć, co ich czeka w polskich rękach. Dziewczyna była młoda i nawet niebrzydka, jednak sprawiała wrażenie zamęczonej ciężkim życiem. Starzec, oprócz koszuli pamiętającej chyba jeszcze czasy Aleksandra Newskiego, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ten bał się najbardziej. Musiał już zdążyć poznać Polaków. Otumaniony strachem klepał pod nosem modlitwy do wszystkich znanych i nieznanych bogów. Andrzej rzekł do Krysińskiego:

– No dobra, nie będziem tu tak sterczeć po próżnicy, bo żylaków dostaniem. Zebrać ludzi, wystawić czujki. A potem przewrócić mi tę dziurę do góry nogami! Przetrząsnąć chałupy, sprawdzić strychy, poodrywać podłogi. Patrzeć, gdzie świeżo kopana ziemia. Szukać spyży i obroku. Znajdziecie co, czy nie – przynajmniej ludzie będą mieli zajęcie. Nie będą myśleć o głupotach. A to towarzystwo – wskazał jeńców – wziąć mi na spytki. Mają wyśpiewać wszystko, co wiedzą! A nawet to, czego nie wiedzą, ale się domyślają. A potem zaciosacie im paliki. Aha, dziewkę wpierw dać żołnierzom. Niech mają uciechę. Ja idę do karczmy zobaczyć co z tym oficerem. O wszystkim meldować!

– Wedle rozkazu!

Po chwili żołnierze rozbiegli się do zajęć. Z dziką zawziętością rzucili się przeszukiwać chałupy. Zaś zawziętością nad wszystkimi górował mały Jasienica. Wszędzie było go pełno. Niczym kuna wślizgiwał się do jam, przetrząsał komysze i zaglądał w każdą dziurę.

 

Oficer nie był stary. Ale szlachetna twarz i dostatnie, choć podniszczone, odzienie zapowiadały poważną szarżę. Nie miał na sobie żadnych widocznych dystynkcji, jednak Andrzej wiedział, iż podobnie naszą się wysocy rangą dostojnicy litewskiego wojska. Naszykowano mu posłanie na jednej z ław pozostałych jeszcze w karczmie.

– Co z nim, Dominiku?

– Szabliskami pocięty. Nieprzytomny i w gorączce – zameldował żołnierz. – Trza mu zmieniać opatrunki i przykładać zimne okłady. Uwarzę mu też kory. Więcej nie poradzę. Te chamy zaniedbały go. Młody jest to może i wyżyje.

– Dobra. Zajmij się nim. Jeżeli odzyska zmysły – natychmiast meldować. Może nam wyjaśni, co tu się, u diabła, dzieje.

Wszedł wachmistrz Zasępa.

– Wasza miłość, pan Tarnowski prosi na podwórzec – zameldował.

– Idę.

Przed karczmą czekali już Tarnowski, Krysiński, Rodowicz i sporo wojska. Nie mówili nic, ale przecie nie musieli. Ich miny mówiły same za siebie. W końcu Krysiński nie wytrzymał i ryknął:

– Nie ma spyży! Nie ma obroku! Nie ma dziewuch! Nie ma, suka mać, niczego! Uwieźli nawet stare szmaty i stołki! Usiąść nie ma, kurwa, na czym! Nie tak miało być, panie Zdanowicz.

Andrzej spojrzał pytająco na Tarnowskiego. Ten wzruszył ramionami.

– Objechałem te laski po łebkach. Jak waść chcesz, mogę sprawdzić dokładniej. Ale szkoda czasu. Tam niczego nie ma.

– A co powiedzieli jeńcy?

Krysiński machnął ręką.

– Eee, tam. Moskale gówno wiedzą. Szli za komendą. Tego oficera mieli zawieźć do sztabu Szejn-Daniłowicza. Ale kto zacz – ani po co była, aż tak wielka fatyga – nie mają pojęcia. Tędy skracali sobie drogę. No i doszli do wniosku, że nie warto spieszyć się na wojnę. Siedzą tu od dwóch miesięcy. A raczej siedzieli, bo już im tam anieli czastuszki grają w ruskim niebie. Dziewucha jest chyba trochę kołowata. Trzymali ją na uciechę. Chłopcy właśnie z nią kończą. A dziada mieli do posług. I żeby rannego doglądał. Na razie kazałem go zamknąć. Tamten dojdzie do siebie, to zdecyduje co z nim. A nie, to powiesimy go gdzieś po drodze.

– A chłopi? Dlaczego wyjechali? Co tu się, u diabła, stało?!

– Moskale nie wiedzą. Większość czasu byli pijani do bezprzytomności. Chłopi pono czegoś się wystraszyli i uciekli parę dni temu. Kiedy dokładnie, też im jakoś umknęło.

– A dziad i baba? Powiedzieli coś?

– Gdzie tam się z nimi dogadasz.

Tarnowski walnął pięścią o dłoń.

– Czegoś się wystraszyli?! Ja nawet wiem, czego! Chamy zwiedziały się, że idziem i dały dyla. Nie może być inaczej!

– I traktem poszli?! Ku nam? Przecie ledwo co się rozminęlim. W lasach by zapadli.

– Znaleźliście co we wiosce?

– Jeno to, co przy Moskalach było. Kazałem rozdzielić między wojsko.

Andrzej zazgrzytał zębami. Zacisnął pięści i zaklął szpetnie. Myślał intensywnie. Oni milczeli. Po chwili dowódca rzekł już spokojnie:

– Tak czy inaczej, ludzie muszą odpocząć. Zostaniemy tu na jakiś czas. Rozkulbaczyć konie i pognać na majdan. Trawa już odbiła. Dobre chociaż i to. Wyznaczyć posterunki i czujki. Co lepsze chałupy pozajmować na kwatery. W karczmie będzie sztab. Doprowadzić się do porządku. Ci, co nie mają służby – żadnych zajęć. Odpoczywać.

– Wedle rozkazu!

– A pan, mości Rodowicz, niech słucha. Weźmie pan półsta żołnierzy. Najostrzejszych. Takich, których sam pan wybierze. I znajdzie pan naszych niegościnnych gospodarzy. Przecie w chmury nie ulecieli. Z dobytkiem i inwentarzem nie mogli daleko zajechać. Dogoni pan i złupi, ile wlezie. A jak opór stawią – w pień!

Rodowiczowi oczy zabłysły jak wilkowi.

– Wedle rozkazu!

– Tylko żadnego gówna mi nie brać! Żadnych dziewuch. Żadnych starych szmat ani żydowskich fintifluszków. Jeno spyżę i obrok dla koni. I nie mitrężyć mi po drodze! Tu głodni towarzysze czekają! Wrócicie, to jeszcze parę dni odpoczniecie. Wykonać!

 

Andrzej kazał naszykować sobie posłanie w karczmie. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz nocował pod dachem. Długo nie mógł zasnąć. Ranny oficer leżący w sąsiedniej izbie majaczył późno w noc. Dominik chodził koło niego. Gdy Andrzej w końcu usnął – spał kamiennym snem. Obudziła go dopiero krzątanina w izbie. Uniósł się na posłaniu i rozejrzał naokoło. Młody lisowczyk zamiatał podłogę. W izbie było jasno. Znak, że słońce stało już wysoko. Młodzieniec spostrzegł, iż dowódca już nie śpi. Trzasnął obcasami.

– Na rozkaz waszej miłości!

– Jesteś ten młody Jaremka? Wszak tak cię wołają?

– Tak jest, wasza miłość!

– Która godzina?

– Będzie koło południa.

– Która?! Dlaczego mnie nie budzono?!

– Nie było rozkazu.

– Prawda, zapomniałem.

Z sąsiedniej izby rozległy się jęki. Andrzej skinął głową w tamtą stronę.

– Co z nim?

– Bez zmian, wasza miłość. To jęczy, to majaczy, to znów leży bez życia.

– A panowie oficerowie, gdzie?

– Pan Krysiński służbę sprawuje. A ten Niemiec…

– Szkot. Pan Fleming to Szkot. Nie Niemiec.

– Ktooo?…

– Nieważne. Co z nim?

– Nie wiem. Łazi gdzieś ze swoimi. Gdzie ich tam zrozumieć!

– A pan Tarnowski?

– Od samego rańca po lesie gania.

– Po lesie? A czegóż on tam szuka? Grzybów?

– Nie wiem, wasza miłość.

– Co wojsko robi? Co panowie towarzystwo?

– Zwyczajnie, wasza miłość. Jedni zajęci robotą, inni odpoczywają.

– Nie sarkają?

– Nie, wasza miłość. Jeno wszystko głodne i złe. I dziewuch im brak.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do karczmy wtoczył się Kalisz. Trzasnął obcasami i rzekł:

– Wybacz, wasza miłość, że niepokoję, ale od rana żadnego oficera nie mogę się doszukać, psia mać. A z tym Niemcem nijak się dogadać…

Jaremka zrobił mądrą minę.

– Szkopem. Pan Fleming to Szkop. Nie Niemiec.

Kalisz zbaraniał.

– Jak? A tak! Nijak. Coś złego stało się z Jaworskim!

– Z kim?

– Z Jaworskim. To wolentarz z naszej drużyny. Razem stoim na kwaterze.

– I co z nim?

– Leży przez przytomności. Dobudzić go nie można. Wygląda jakby spał, ale ślepia ma otwarte. I sztywny cały.

– Dominik go oglądał?

– E tam, Dominik! Ciemny kmiot. Kazał mu kubeł wody na łeb wylać! Taką przysługę to i my byśmy potrafili mu wyświadczyć. Gdyby, wasza miłość, był łaskaw…

– Dobra. Buty włożę i idę. Jaremka!

– Na rozkaz waszej miłości!

– Szlachcic jesteś?

– Jako żywo! Jestem Jeremi Sankowski, szlachcic prawy.

– W takim razie będziesz tu służbę sprawował. Bo widzisz, bratku – sztab nie może stać pusty.

– Wedle rozkazu!

Wyszli przed karczmę. Na podwórcu grupa Niemców pod komendą Szkota, pana Fleminga, czyściła muszkiety. Podobali się Andrzejowi ci żołnierze. Małomówni. Gęby zawzięte. Dyscyplina u nich – święta rzecz. W bój szli jak do żniw. Bez nienawiści, ale i bez strachu. Prawdziwi zawodowcy.

Ruszyli przez wieś.

– Jak to się stało? Działo się coś z nim?

– Z wieczora kładł się spać ze wszystkimi. Był całkiem normalny. A ze świtania, jak wstalim, już tak miał.

Przed kwaterą Jaworskiego czekał Dominik i wachmistrz Zasępa.

– Co z nim?

Dominik wzruszył ramionami.

– Nie wiem, wasza miłość. To nie na moją głowę.

Odkąd Mełnickiego Moskale ubili, Dominik pełnił w oddziale rolę medyka. Trochę się na tym znał. Nic wielkiego. Potrafił ranę opatrzyć, kość złożyć, ziół nawarzyć. Ale dolegliwości niewynikające bezpośrednio z walki, czy trudów żołnierskiego życia, przekraczały jego możliwości.

Jaworski leżał na swoim posłaniu z oczami utkwionymi w sufit. Od razu było widać, że coś z nim nie tak. Oczy miał nienaturalnie wytrzeszczone. Przewracał gałkami. Zęby i pięści miał zaciśnięte, a wszystkie mięśnie naprężone. Cały był spocony. Wyglądał tak, jakby śniło mu się coś strasznego i nie mógł wybudzić się ze snu.

– Jak myślisz, wasza miłość? – spytał Zasępa. – Może to choroba Świętego Wita?

Dominik obruszył się.

– Nie może być! Wiedzielibyśmy, że ma coś takiego. Poza tym choroba Świętego Wita łapie i zara puszcza. A ten tu leży od rana, a może i przez całą noc.

– A może to czary? – rzekł nagle Kalisz, całkiem poważnie.

Mimo powagi sytuacji wybuchnęli śmiechem. Nawet Andrzej się uśmiechnął.

– Powiedzcie no mi, panie Kalisz –rzekł z przekąsem. –Co wy tam macie w herbie? Barana?

– No co?! No co?! – Kalisz zaperzył się. – Sam widziałem kiedyś, jak jeden ruski szeptun czary odprawiał. Najprzód, bez trzy dni i trzy noce żłopał gorzałkę w karczmie i z dziewuchami na golasa tańcował, a potem znów bez trzy dni i trzy noce krzyżem leżał i wróżby głosił. A wyglądał przy tym, wypisz – wymaluj, jak nasz Jaworski!

Andrzej pokręcił głową.

– Ja też tu nic nie poradzę. Niech go kto pilnuje, żeby sobie czego nie zrobił. Jeżeli to choroba Świętego Wita, to będzie nim rzucać, jak diabłem po święconej wodzie. Zaglądaj do niego, Dominiku. Jakiś czas jeszcze tutaj zostaniemy. Może samo mu przejdzie?

 

Koniec

Komentarze

Dobrze się czyta. Stylizacja niezła. Pomysłowość też. Widać, że autorowi łatwo idzie z dialogiem, więc powinien zapamiętać jedno: dialog musi być maksymalnie zwarty i kończyć się czyjąś decyzją. Inaczej jest tylko gadaniną.
Pozdrawiam. 

Naprawdę świetny tekst. :)

mnie też się podoba:)

“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”

Jest kilka drobnych błędów, jednak dawno już nie spotkałem niczego, co by się tak lekko czytało. Ja jestem na tak. ;)

Zasłużona piąteczka

Serdecznie dziękuję za wszystkie komentarze i uwagi. :)

Jeden z najlepszych tekstów jakie czytałem na tym portalu.

Oczywiście szóstka :) Od dawna nie trafiłam na opowiadanie tak dobrze napisane - wciąga i trzyma w napięciu do ostatniego zdania! Zapewnę wiele razy będę powracać do tego dzieła. Wielkie gratulacje dla autora!

zdecydowanie rzemieslnicza, nie artystyczna, robota. jednak to rzemioslo najwyzszej proby. ;) autor swietnie operuje dialogiem - zywym i naturalnym, nie jakims sztucznym literackim, lub wydumanym "elfickim". tworzy tez znakomite postaci (i to doslownie za pociagnieciem jednego zdania), ktore nie sa kolejnymi klonami samego autora (jak to najczesciej bywa) lecz ludzmi z krwi i kosci. widzimy i czujemy ich od razu. jezeli juz mozna sie czegos czepnac to raczej liniowego zakonczenia i miejscami interpunkcji.

Bardzo dobry tekst. Chociaż tytuł nie zachęcał, przyczłapałem przeczytać tylko ze względu na piórko. Generalnie, jak widzę w tekście słowo "mrok" to uciekam...
No cóż, przecztałem, nie żałuję.

No cóż, tekst ma już z 10 lat. Możliwe, że dziś zatytułowałbym go inaczej. Mimo wszystko jednak chyba dobrze oddaje fabułę opowiadania. Wszak to z mroku nocy nadchodził potwór. ;)

10 lat temu jeszcze nie uciekałem :) Namnożyło się ostatnio tanich horrorów, gdzie wsio jest mhrrroczne i tajemnicze. Brrrrr.

EDIT: Mrok i tajemnica są bardzo okej, ale tekst musi taki BYĆ, a nie po prostu zawierać w sobie te słowa. Często na tym się tylko kończy, stąd mam awersję. Ale, powtarzam, opko super :)

Zgadzam się. Z jedną i drugą konkluzją. :D

Ciekawie się zapowiada. Ładna stylizacja, odnoszę wrażenie, że nieźle znasz temat.

Czytało się przyjemnie, pewnie w najbliższym czasie zajrzę do kontynuacji.

Babska logika rządzi!

Przyjemne, dobrze się czyta :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka