- Opowiadanie: Selena - Chimeryczność rzeczy martwych (Meksico+Selena)

Chimeryczność rzeczy martwych (Meksico+Selena)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Chimeryczność rzeczy martwych (Meksico+Selena)

PROLOG

 

Zrodziły mnie nienawiść i udręka. Każde uderzenie, każda rysa przybliżały moment inicjacji. Powstawałem w bólu i niełasce, nękany fantasmagoryczną obsesją samozwańczego demiurga. Zapamiętały artysta stworzył mnie na własne podobieństwo, dzieląc się częścią zatrutej duszy. Jego żebro, moim żebrem, jego łzy, moją radością, jego niechęć, moją pogardą. Aż w końcu, po niezliczonych nocach, z bezkształtnej bryły wyłoniłem się ja. Kim był mój stwórca?

Gdy zaledwie kilkuletni chłopiec szedł przez las, każda trzaskająca pod nogą gałązka wzbudzała strach i popychała do ucieczki. Gael, bo tak nazywali go prawie wszyscy, mimo że jego imię brzmiało inaczej, właśnie tutaj usiłował znaleźć azyl. Las był cichy i nieruchomy. Drzewa wpuściły go na swoje terytorium i kusiły obietnicą schronienia. Promienie słońca prześwitywały przez liście. Chłopiec rozglądał się czujnie. Przystanął przy wąskim strumyku i napił się zimnej, orzeźwiającej wody. Podniósł głowę, bo zdawało mu się, że słyszy czyjeś kroki, jednak uspokoił się, gdy w leśnej gęstwinie zamajaczyły dwie sarny. Ominęły chłopca i zniknęły między drzewami. Na brodzie Gaela zostało kilka kropel wody. Wytarł je wierzchem dłoni i wstał. Wtedy coś przykuło jego uwagę. Nieco dalej, pomiędzy dwoma sosnami leżał głaz. Chłopiec ukląkł przy znalezisku. Na jednym z boków, tuż przy ziemi wyryto dziwne symbole. Nigdy wcześniej nie widział takich znaków i choć usiłował znaleźć w nich sens, nie potrafił. Uśmiechnął się na samą myśl, że udało mu się odszukać własny skarb. Pogładził szorstką powierzchnię kamienia, a znaki zalśniły na chwilę ledwie widocznym światłem. Nabrał pewności, że symbole muszą być magiczne. Chłopiec przytulił się do ciepłego głazu i postanowił nadać mu imię. Gdy słońce przygasło, a Gael poczuł chłód, postanowił wrócić do domu. Obiecał sobie jednak pojawić się tu nazajutrz. I dotrzymał słowa.

Przychodził, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Wymykał się z domu i biegł do lasu, by podziwiać swój skarb. Traktował go jak przyjaciela. Szeptał w kamienne ucho wszystko, co go trapiło, przynosił też troski innych. Czasem sprawy błahe i prawie nieznaczące, innym razem prawdziwe tragedie. Kamień słuchał i dopiero po wielu latach wypowiedział pierwsze słowa. I nie była to prośba, a raczej rozkaz.

– Daj mi ciało – zabrzmiało w głowie Gaela.

Gael okazał się posłusznym i pełnym pasji wykonawcą woli magicznej skały. Mozolnie rzeźbił w granicie, postępując wedle wskazówek tego, który został uwięziony w bladoróżowym kamieniu. Ani chłopiec, ani tym bardziej twór z kamienia nie przewidzieli, że zostaną ukarani.

 

 

I

 

Etienne spoglądał od niechcenia na żółte światło latarni, której blask zdawał się tworzyć magiczną kulę lewitującą nad brukiem paryskiej ulicy, lecz jego myśli krążyły gdzie indziej. Niespełna pół godziny wcześniej stał na moście gotowy rzucić się w smolistą głębię Sekwany. Co go powstrzymało? Na pewno nie myśl o Yvonne, podrzędnej aktoreczce siedzącej teraz u jego boku i trajkoczącej coś tym swoim irytującym głosikiem. Leniwie przeniósł wzrok na przesadnie wypudrowaną twarz i czerwone usta. Nie była piękna, lecz gdy patrzył w jasnozielone oczy, które miały niemal ten sam kolor, co opróżniona do połowy butelka stojącego na stoliku absyntu, przychodziły mu na myśl beztroska dzieciństwa i szmaragdowa głębia morza, w którym nurkował w młodości.

Przymknął na chwilę powieki i wsłuchał się w kawiarniany gwar. Dźwięki niezbyt dobrze nastrojonego pianina mieszały się z echem rozmów, a nad wszystkim górowały okrzyki prostytutek stojących w grupce gdzieś z tyłu.

Jeszcze dwa lata temu pachnący papierosami i absyntem świat, w którym królowały muzyka, poezja i wolność, stanowił inspirację i sens życia. A teraz? Pełne uroku uliczne kawiarenki były już tylko knajpami, w których zaspokajał alkoholowy głód, w pięknych kochankach widział jedynie prostytutki, które pod długimi, kolorowymi sukniami skrywały niedoskonałości urody, a zielony świat śmiechu i tańców o świcie przerażał go szarością niewyspania, skacowanym brudem i ziewającą nagością.

Był też Gérard.

– Widujecie się? – piskliwy głos Yvonne wyrwał go z zamyślenia.

– Wyprowadziłem się. Już w zeszłym miesiącu.

– Wiem – przerwała mu. – Pytałam, czy się spotykacie.

– Czasem – mruknął, podnosząc się z miejsca.

– Etienne! – krzyknęła. – Myślałam, że dziś… że my…

– Jestem zmęczony. Do widzenia. Au revoir.

Przed odejściem dopił napoczęty kieliszek. Nic nie mogło się zmarnować. Dziś wydał ostatniego franka.

 

 

II

 

Oddaliwszy się od stolika o zaledwie kilka kroków, poczuł się nieswojo. Miał wrażenie, że przemykający uliczką ludzie rzucają mu ukradkowe spojrzenia. Jakże wydawali mu się prości! Rozpędzone insekty, dla których pełny brzuch, dach nad głową i gorączkowo powtarzane plotki stanowiły istotę egzystencji. Miał ochotę splunąć prosto w pozbawione wyrazu twarze. Ze złości kopnął walający się pod nogami kamień.

– Auu! – krzyknął elegancik z laską i odwrócił się, by poszukać winowajcy, ale towarzysząca mu, wyzywająco ubrana kobieta pociągnęła go za rękaw. – Venons! Nie mam dla ciebie całej nocy!

Etienne dopiero teraz dostrzegł stojącego pośrodku ulicy cudacznego człowieka. Chudy garbus o prawdopodobnie najbrzydszej facjacie w całym Paryżu wyciągał w stronę przechodniów pokurczone palce. Usiłował zatrzymać mijające go pary, ale te zdawały się go nie dostrzegać. Szkaradność garbusa była na swój sposób pociągająca. Paskudny obłąkaniec zdawał się być kimś wyjątkowym. Etienne miał wrażenie, że przechodnie nie tyle ignorują starca, co naprawdę go nie widzą. I wtedy stało się. Podpity mężczyzna zderzył się z garbusem i przewrócił razem z nim. Gramoląc się z bruku, szukał przeszkody, przez którą upadł. Na próżno. Garbus był niewidzialny! Ale nie dla Etienne’a. Kiedy niefortunny przechodzień oddalił się, rzucając przekleństwa na prawo i lewo, Etienne podszedł do leżącego i wyciągnął do niego drżącą dłoń.

– Potrzebuje pan pomocy?

Nieznajomy uniósł głowę. Podkrążone oczy popatrzyły badawczo, rozległ się obleśny chichot. Śmiały się głębokie bruzdy na czole i szerokie blizny na policzkach. Śmiał się haczykowaty nochal.

– A może to ty potrzebujesz pomocy – w zachrypniętym głosie pobrzmiała nutka szyderstwa – poeto?

– Ja?! Czy my się znamy?

– Słuszne pytanie. – Garbus chwycił dłoń młodzieńca i gwałtownie przyciągnął go do siebie. – Spójrz mi w oczy.

Mężczyzna okazał się silniejszy, niż się wydawało. I to kamienne spojrzenie. Czy garbus znał jego najskrytsze marzenia? Wpatrując się jak zahipnotyzowany w wielkie źrenice szaleńca, ujrzał Gerarda – ale nie wycieńczonego chorobą człowieka, lecz pewnego siebie, butnego mężczyznę, którego poznał przed laty, spacerując po Polach Elizejskich.

– Tego właśnie pragniesz, prawda? Żeby był zdrowy. Mogę dać wam nawet więcej. Bogactwo i nieśmiertelność.

– A cco… czego chcesz w zamian?

– A jakiej ceny się spodziewasz? – odpowiedział nieznajomy, puszczając w końcu dłoń młodzieńca. – Proponuję rzecz dla ciebie nieosiągalną, więc i zapłata musi być odpowiednia.

Nastąpiła chwila pełnej napięcia ciszy.

– Nie bądź głupi, Etienne! – warknął w końcu garbus, marszcząc czoło.

Etienne nie usiłował nawet domyślać się, skąd ten zna jego imię.

– Nie jestem twoim wrogiem – dodał łagodniej nieznajomy. – Wręcz przeciwnie.

– Co zatem miałbym zrobić?

Wzrok garbusa spoczął na grupce przechodniów. Etienne zauważył, że ich twarze zrobiły się rozmyte i niewyraźne. Tymczasem kostropate palce rozmówcy znów zacisnęły się na jego delikatnej ręce.

– Cieszę się, że myślimy o tym samym.

Etienne poczuł się nieswojo. Głosy zlewały się w jednostajny szum, wibrowały w jego uszach i nie pozwalały na trzeźwe myślenie. Wtedy dosłyszał jeszcze coś. Najpierw ciche, bardzo odległe westchnięcie. Potem głos przybrał na sile. „Etienne! Etienne!”, gdzieś za nim stał ktoś, kogo znał. Resztkami sił obrócił się. Kosztowało go to sporo wysiłku, bowiem dłoń garbusa zdawała się miażdżyć mu kości. Jednak w końcu spojrzał przez ramię. W głębi kawiarenki dostrzegł kobietę. Widziała go, wołała. To była Yvonne. Naraz wszystko ustało. Ból w dłoni minął prawie natychmiast, podobnie jak zamroczenie. Spojrzał w miejsce, gdzie powinien stać garbus, ale nie zobaczył nikogo. Nieznajomy zniknął. A może wcale nie było go tu wcześniej?

– Pozdrów ode mnie Gerarda! Bonne nuit! – krzyknęła Yvonne i ruszyła w kierunku grupki znajomych przy pianinie.

 

III

 

Wsłuchany w tupot uderzających o bruk obcasów, oddalał się od miejsca, gdzie spotkał niepokojącego dziwaka. Z każdym krokiem jego nogi robiły się lżejsze. Stuk, stuk. Szybciej i szybciej. Bez dachu nad głową, bez grosza w kieszeni, bez obowiązków. Tak, teraz naprawdę czuł się wolny. Być może znów spędzi noc w zaułku czy, jak wczoraj, zdrzemnie się pod drzewem, oparty o jeden z grobowców na cmentarzu Pere-Lachaise. Przystanął na chwilę, aby pozachwycać się aurą paryskiej nocy. Śmieci walające się przy murze, smród z rynsztoków, wrzaski i jęki dobiegające z otwartych okien. Jeszcze nie czas na sen.

Gerard. Bywały chwile, kiedy szczerze go nienawidził. Przyjaciel potrafił obudzić w nim najgorsze instynkty, przy nim śmierć i życie splatały się w jedno.

Hotelik La Marquise. Kanciasta rudera stanowiąca schronienie dla samozwańczych geniuszy i zatwardziałych nałogowców. Etienne nacisnął klamkę i wszedł do zadymionego przedsionka. Recepcjonistka chrapała. Ostrożnie pokonał odległość dzielącą go od schodów. Dwukrotnie cięższa od niego kobiecina z pewnością złamałaby go wpół. W napięciu wchodził na kolejne stopnie, przy każdej głośniejszej skardze spróchniałych desek wstrzymując oddech w oczekiwaniu na tubalne jusqu’ou?!.

Na drugim piętrze zatrzymał się przy pierwszych drzwiach po prawej. Drzwi Gerarda. Etienne nie był tu od kilku tygodni, ale miał niezmąconą pewność co do tego, kogo znajdzie w środku. Przyjaciel mieszkał tu przed dwoma miesiącami, dwoma laty, a możliwe, że też dwadzieścia lat wcześniej.

– Kto tam? – odezwał się znajomy, chrapliwy głos po tym, jak zaskrzypiały popchnięte przez Etienne’a drzwi. – Wiedziałem, że przyjdziesz.

– Gerard, zapomnijmy o tamtym. To głupstwo.

– Głupstwo. Całe życie jest głupstwem… – przerwał mu nagły atak kaszlu. Poszarzała twarz skurczyła się. Przymknął powieki, zacisnął pięści i upadł na kolana. Etienne podniósł go z podłogi i zaciągnął w stronę łóżka. Przez chwilę miał wrażenie, że wlecze za sobą trupa. Tylko że trupy nie plugawią plwociną czystej poduszki.

– Etienne…

– Tak?

– Wody…

– Proszę.

Wziąwszy kilka łyków, Gerard usiadł na łóżku.

– Już dobrze.

Atak minął. Przyjaciel wyraźnie uspokoił się, co nie zmieniało faktu, że bardziej przypominał kościotrupa niż człowieka.

– Zmizerniałeś.

– Nic nie mów! – Etienne zdziwił się, że chory potrafi krzyczeć tak głośno. Teraz już nie wyglądał na wycieńczonego. Wychudzona twarz nabrała rumieńców, oczy pojaśniały, ruchy nabrały wigoru. – Nie mówmy o mnie – dodał przez zaciśnięte zęby Gerard.

– Widzę, że…

– Ani słowa! Wiesz, o czym…Ani słowa…

– Jak chcesz.

Gerard z ulgą położył głowę na poduszce. Etienne rozejrzał się po tak dobrze znanym mu miejscu. Zielona farba odchodziła od ścian, stół pokrywała warstewka kurzu, na podłodze leżało przewrócone drewniane krzesło. Na parapecie, pod przesłoniętym zabrudzoną firanką oknem stał rząd pustych butelek. Etienne poczuł nagle na szyi silny uścisk, szczupłe palce złapały go za kołnierz koszuli i pociągnęły na łóżko. Leżeli obok siebie, ramię przy ramieniu. Jak dawniej. Gerard położył dłoń pomiędzy nogami Etienne’a, który przymknął oczy, wciągając w nozdrza przesiąknięte zapachem alkoholu i choroby powietrze. Gerard był niezwykle namiętnym kochankiem. Żadna uliczna tancerka nie mogła się z nim równać.

 

IV

 

Kiedy się obudził, była jeszcze noc. Poczekał, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności i zerknął na leżące obok wychudzone ciało. Oddech Gerarda był ciężki i urywany. Etienne poczuł nagły przypływ wyrzutów sumienia. Koszula, spodnie, buty. Oby się tylko nie obudził! Nie chciałby mu teraz spojrzeć w oczy.

Ukradkiem wymknął się z pokoju, boso zbiegł po schodach, minął wciąż śpiącą recepcjonistkę i wyszedł z budynku. Chłód twardego bruku i kaleczące stopy kamienie jeszcze dotkliwiej przypomniały o beznadziejności sytuacji.

Wtedy podjął decyzję. Tak, zrobi to. Poszuka garbusa i wysłucha jego propozycji. Noc miała się ku końcowi, gdy dotarł do miejsca, gdzie wieczorem spotkał nieznajomego. Etienne co chwilę miał wrażenie, że z cienia wyłania się poszukiwany człowiek, jednak raz za razem okazywało się, że to tylko zabłąkany łachmaniarz albo prostytutka z klientem.

Walcząc z rozgoryczeniem, przypomniał sobie wiersz. Napisał go tak dawno, że nawet nie pamiętał tytułu, lecz słowa uparcie tkwiły w jego głowie.

 

Przyjaciele, co katu głowę pod topór oddali,

najkrwawszą ofiarą szafując na prawo i lewo,

ci, którzy szarfę poddaństwa z szyi zerwali,

a gdy łańcuch ich oplótł, spoglądali w niebo,

nie spadną w otchłanie potępieńczych ogni,

lecz zasiądą na tronach, jako bogom podobni!

 

Jego głos przybrał na sile:

 

Ci zaś, co słowo szlachetne butem podeptali,

i posępnie powlekli się do kościelnej bramy,

gdzie pyłem przydrożnym się przeżegnali,

strwożeni wielce panowie i lękliwe damy.

Ci rozpadną się prędko jak skruszona skała…

 

– …bo żyli nie dla duszy, lecz dla marnego ciała – dokończył ktoś za jego plecami.

Natychmiast rozpoznał ten głos.

– Jesteś – powiedział, odwracając się. – Czekałem na ciebie.

– Piękne słowa, poeto – rzekł garbus, uśmiechając się krzywo – taki świat zasługuje jedynie na śmierć.

Etienne skinął głową, choć nie był do końca przekonany co do prawdziwości tego twierdzenia. W każdym razie za nic nie chciał, by garbus znów zniknął. Ten człowiek był jego ostatnią deską ratunku.

– Przemyślałem twoją propozycję. Jestem gotów ci pomóc.

– Nam, drogi Etienne, nam – poprawił go mężczyzna.

– Przejdźmy może do konkretów panie…

– Arsene – przedstawił się z pokracznym ukłonem – po prostu Arsene.

– Co zatem mam zrobić?

Garbus pogrzebał chwilę pod płaszczem i wyciągnął z kieszonki flakonik. Trzymał go z tą szczególną ostrożnością, którą można zauważyć u księży dzierżących w dłoniach relikwię.

– Co to takiego? – spytał Etienne, przyglądając się gęstej cieczy.

– Chcesz znać szczegóły? – Garbus zdawał się uradowany swoim pytaniem.

– Chyba nie muszę – stwierdził Etienne – ale co mam z tym zrobić?

– W odpowiednim momencie opróżnisz ją.

Bardzo ostrożnie odkorkował buteleczkę, z której wydobyła się delikatna mgiełka. Rozejrzał się po ulicy. W ich kierunku zmierzał wyraźnie utykający na prawą nogę człowiek.

– To lek, Etienne – powiedział i dmuchnął delikatnie w szyjkę flakonika.

Opary pofrunęły w stronę nozdrzy kulejącego. Mężczyzna upadł na bruk bezwładnie, niczym szmaciana lalka i znieruchomiał.

– Widzisz? To lek. Przestał kuleć.

Etienne mimowolnie uśmiechnął się na ten dowcip.

– Zabiłeś go – powiedział spokojnie.

– Mylisz się, chłopcze. Mówiłem, że to lek.

Garbus zakorkował buteleczkę, zupełnie nie zwracając uwagi na leżącego na ulicy człowieka.

– Musisz wiedzieć, że moje lekarstwo działa nie tylko na ciało, ale też na umysły – wyszczerzył zęby garbus.

– Co mam z tym zrobić?

– To proste – rzekł Arsene – będziesz moim apostołem. Udasz się do świątyń i tam rozgłosisz moje słowo.

– Nie rozumiem?

– Zmieszasz to z wodą święconą w każdym kościele.

– Dlaczego sam tego nie zrobisz?

Garbus wcisnął flakonik w dłoń Etienne’a.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego? Zamknij na chwilę oczy.

Etienne zawahał się, lecz nie chcąc drażnić Arsene’a, zrobił, co mu kazano.

– Bo mnie nie ma – dosłyszał.

Zdziwiony, podniósł powieki, ale garbusa już nie było. Rozejrzał się i zobaczył, że kulawy człowiek, którego uważał za martwego, mozolnie podnosi się z bruku. Etienne’a zamurowało na moment, tymczasem nieznajomy otrzepał ubranie, wymruczał przekleństwo i, ignorując młodzieńca, oddalił się. „Przestał kuleć!”, zauważył Etienne.

Zmieszany, wcisnął flakon do kieszeni i zerknął na zegarek, jedyną rzecz, której jeszcze nie sprzedał. Ludzie mówią, że poeci nie liczą czasu. Ale Etienne miał swoje dziwactwa. Lubił wiedzieć, która jest godzina. Nie spieszył się nigdzie, nie miał zobowiązań i nie musiał dostosowywać rytmu życia do ruchu wskazówek zegara. Za to był obserwatorem. Godziny i minuty nie były tylko liczbami. Symbolizowały szaloną rotację codzienności. W świecie Etienne’a nie było kupców, arystokratów czy literatów. Byli ludzie godziny czwartej, którzy z pierwszymi promieniami świtu wypływali łodziami, by zarzucić sieci w rzece, byli ludzie godziny dwunastej, którzy sennie przecierali oczy, gdy katedralny dzwon obwieścił południe i wielu innych. To dla nich mierzył czas. Zresztą, blaszany, odrapany czasomierz z pewnością nie był wiele wart u żadnego z lichwiarzy.

Piąta. Senny, letni Paryż godziny piątej był miastem skąpanym w niewyraźnej, mglistej poświacie poranka. Okrutny świt malował się już na ścianach najwyższych kamienic, dogaszał tlące się światła latarni. Budynki dopiero nabierały kształtów, a na ulicach królowała cisza. Kłopotliwa cisza. Etienne nie znosił poranków. Wraz ze wschodzącym słońcem wracało wspomnienie wydarzeń ubiegłej nocy, któremu towarzyszył ból w skroniach

i uczucie suchości w ustach. A dziś dodatkowo miał mętlik w głowie z powodu tego przeklętego garbusa.

Przechodząc obok zamkniętej jeszcze piekarni, zauważył kilka ustawionych pod ścianą skrzynek. Chwycił jedną z nich i usiadł na chwilę, aby zebrać myśli. Jego dłoń powędrowała do kieszeni, gdzie znajdował się przekazany mu przez Arsene’a flakon. Wyciągnął go i obrócił w palcach. Czyżby dziwna substancja rzeczywiście miała uzdrawiającą moc? Jeśli tak, to powinien czym prędzej udać się z nią do Gerarda. A jeśli to trucizna? Może numer z kulawym był tylko sztuczką nieznajomego?

Jego dywagacje zostały przerwane przez głośne gruchanie. Dopiero teraz zauważył, że kilka metrów dalej na lewo stalowoszary gołąb drepcze wokół sporego skrawka bagietki. Zadowolone ptaszysko raz po raz stukało dziobem w twardą skórkę. Wtem obok pierwszego gołębia pojawiły się dwa inne. Natarły ze złością na dumnego właściciela bułki, który, spłoszony, odskoczył pod sam mur. Następnie zwycięzcy zaczęli walczyć ze sobą. Grruuuu… gruuuuu… ghrrruuuuuuu… W powietrze uleciało kilka piór, po czym przegrany odfrunął na bezpieczną odległość. Etienne lubił patrzeć na ptaki. Były takie… ludzkie.

– Symbole pokoju, też coś – mruknął. – No już, wynocha! – Kopnął czubkiem buta skubiącego bagietkę gołębia i podniósł ją z ziemi. „Wygląda nieźle”, pomyślał i nadgryzł mały kęs. Zazwyczaj nie był głodny przed południem, ale nauczył się już, że trzeba korzystać z każdej nadarzającej się okazji. Nie wiadomo, czy potem zdobędzie coś do jedzenia. Przydałaby się jeszcze tylko butelka wina.

Schował bułkę do kieszeni i ruszył przed siebie. Kilka przecznic dalej spodziewał się znaleźć mały kościółek, którego nazwy nie pamiętał. Zlecenie garbusa wydawało się nazbyt absurdalne, by w ogóle zawracać sobie nim głowę, ale czy miał co innego do roboty? Mógłby pójść do Gerarda, ale na myśl o wychudzonej, trupiobladej twarzy przyjaciela i o wydobywającym się z jego piersi rzężeniu czuł ucisk w gardle. „Niech się dzieje, co chce! Ostatecznie to dziwne zadanie i tak jest naszą ostatnią deską ratunku”.

Kiedy dotarł do schodów świątyni, miasto budziło się już do życia. Na ulicach pojawili się przechodnie, słychać było terkotanie wozów i okrzyki handlarzy. Ciężkim krokiem wspiął się na stopnie świątyni i wszedł do środka. W pachnącym kadzidłami wnętrzu było jeszcze chłodniej niż na ulicy. Na ołtarzu paliły się świece, ale w kościele nie było nikogo. Dłoń ponownie sama trafiła do kieszeni, a palce zacisnęły się na flakoniku. „Wystarczy jedna kropla”, głos garbusa zadźwięczał mu w głowie. Nie do końca wierząc w to, co robi, szybkim ruchem wpuścił po kropli do obu naczyń z wodą święconą. Nic się nie wydarzyło. Etienne pomyślał, że z pewnością padł ofiarą wariata albo żartownisia. Zaśmiał się cicho, przeklinając własną głupotę.

Szerokie, drewniane ławy dawały możliwość odpoczynku, z której skwapliwie skorzystał. Wsunął do ust kawałek umęczonej bułki i położył się w ostatnim rzędzie. Zanim zacznie się msza, zdąży się troszkę zdrzemnąć. Przymknął powieki i starał się myśleć o czymś przyjemnym.

– Co tu robisz, włóczęgo?! – stentorowy głos rozwiał marzenia o drzemce. Otworzywszy oczy, zobaczył nad sobą nalaną twarz sługusa kościelnego.

– Chciałem…

– Wynoś się! Ale to już! Va te promener! – Uniesiona w powietrze pięść nie wróżyła niczego dobrego.

– Uderzysz mnie? – wysyczał Etienne. – Przyznaj, że się brzydzisz. Nawet byś mnie nie dotknął, prawda? – Prowokacyjnie pochylił się w stronę tłuściocha.

– Wwwwyjdź, bo jak nie, to… – Uniesiona pięść zadrżała, a z ust pieniacza wydobyła się strużka śliny.

– A niech cię diabli!! Niech was wszyscy diabli! – Etienne kopnął ławkę i odwrócił się na pięcie. Po drodze rąbnął otwartą dłonią uchylone drzwi konfesjonału, a potem, nie oglądając się za siebie, ruszył do wyjścia. „Zasrani hipokryci, kłamcy, świętoszki…” w drzwiach omal nie zderzył się z postawnym jegomościem w cylindrze. Nieznajomy posłał mu pogardliwe spojrzenie, po czym uniósł dumnie głowę, minął go i wszedł do kościoła.

W stronę świątyni zmierzały teraz rozgadane grupki paryżan; kobiety nachylały ku sąsiadkom zdobione piórami kapelusze, a panowie w zielonych i brązowych surdutach żywo rozprawiali, gestykulując dłońmi. Już miał zejść ze schodów, kiedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Zepsuje im tę imprezę! Oszpeci świątynię swoją szarą fizjonomią i podartym, śmierdzącym ubraniem. Ściągnął z głowy przepocony kapelusz i rozsiadł się na schodach, kładąc go obok siebie. A co! Może nawet ktoś wrzuci kilka monet, będzie z czym pójść do knajpy starego Claudeta.

Już za chwilę minęły go szeleszczące suknie i stukające obcasy. Nie patrzył na twarze, ale wyobrażał sobie, z jaką pogardą bogaci mieszczanie zerkają na podejrzanego obdartusa. A może nie patrzyli w ogóle? W końcu żebracy nie byli dla nikogo nowością.

– Cosette! – zawołał młody, kobiecy głos. – Cosette, zostaw. Nie chodź tam!

Etienne odwrócił głowę i zobaczył, że w jego stronę podeszła mała, mniej więcej pięcio–, sześcioletnia dziewczynka. Jej matka właśnie zbliżała się do schodów.

– Już – mruknęła mała, ale nadal wpatrywała się z zainteresowaniem w siedzącego na schodach oberwańca. Zrobiła nawet mały krok w jego stronę. W końcu matka dogoniła ją.

– Mówiłam, żebyś się nie oddalała. Chodź! – Pociągnęła dziewczynkę za rękę. Ciekawskie oczy patrzyły za nim jeszcze chwilę, dopóki obie, matka i córka, nie zniknęły we wnętrzu kościoła.

Do środka weszło jeszcze kilka osób, po czym rozległ się monotonny śpiew. Etienne nasunął na głowę, pusty niestety, kapelusz i wstał. Nie wiedział już, czy bardziej drażni go fałszywie zaintonowana pieśń, czy gruchanie gołębi, które gromadnie obsiadły plac przed schodami.

– Boże! Pomóżcie. Ludzie, pomocy!! – przenikliwy krzyk zatrzymał go na ostatnim stopniu. Chyba nie…? Nie, to bzdura. Pewnie ktoś zemdlał. – Cosette! Cosette! Obudź się! – Miał wrażenie, że dźwięki docierają do niego z bardzo daleka. Jak we śnie, wbiegł na schody i zajrzał do środka.

 

V

 

Tym razem Etienne’owi było obojętne, czy gruba recepcjonistka go usłyszy. Nie spojrzał nawet w jej kierunku. Obiecana przez Arsene’a nagroda zdawała się być w tej chwili ledwie mrzonką, ale nie to było najgorsze. Dziś stał się zbrodniarzem. Nie żeby przeraził go widok kilku trupów. Otruci mieszczanie i tak byli dla niego nikim. Bał się za to, że przeklnie go ten, na którym zależało mu najbardziej. Wspinając się na schody, zastanawiał się, czy powinien opowiedzieć o swojej klęsce Gerardowi. Obtarł zroszoną potem twarz. Jak on to przyjmie?

Znalazłszy się pod samymi drzwiami, usłyszał gwizdanie. Ze środka dobiegała radosna pijacka melodia. Etienne z wahaniem uchylił drzwi i przez powstałą szparę zajrzał do środka. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przy oknie stał Gerard. Nie podpierał się na lasce ani nie rzęził. Wyprostowany, trzymając się pod boki, gwizdał, przytupując wesoło do rytmu. Etienne raz po raz zamykał i otwierał oczy, ale przy każdej próbie okazywało się, że to, co widzi, jest prawdą.

– Gerard…

Ten odwrócił się w zgrabnym, jakby od dawna ćwiczonym piruecie i uśmiechnął się. Kolory, które tak dawno temu zniknęły z twarzy Gerarda za sprawą choroby, wróciły. Wąskie usta nie były już sine. A to, co Etienne dostrzegł w błyszczących oczach przyjaciela, sprawiło, że gruźlica stała się tylko złym snem.

– Wiesz, co sobie kiedyś postanowiłem? – zapytał nonszalancko Gerard, jak gdyby powrót do zdrowia był czymś normalnym.

– Nie?

– Że jeśli będę miał w sobie tyle siły, by wspiąć się na parapet, to z niego zeskoczę. Chciałem choć przez chwilę poczuć się…

– Wolny? – spytał Etienne. – Już nie musisz tego robić. Jesteś wolny Gerardzie, jesteś.

– Etienne. Nie rozumiesz mnie. – Gerard podszedł do towarzysza. Objął go i zatopił palce w jego włosach.

– Wyskoczyłem – szepnął mu do ucha. – Wyskoczyłem i żyję.

Spojrzeli sobie w oczy i choć Etienne najpierw wziął słowa przyjaciela za metaforę, to po chwili dotarło do niego ich znaczenie.

– Nie wiem, jak to się stało. – Gerard mówił przez łzy. – Może…

Etienne położył palec na jego wargach.

– Wszystko wyjaśnię – rzekł całując go w szyję – ale nie teraz. – Językiem otarł się o włosy kochanka, przygryzł delikatnie płatek uszny. Wsunął dłoń pod materiał spodni i pocierał rozpalone podbrzusze.

– Mamy dużo czasu, Gerardzie – powiedział – nawet nie wiesz, jak dużo.

 

VI

 

Ich gładka, ciemnoszara kłódka kontrastowała z grawerowanymi i zdobionymi kłódeczkami zawieszonymi tu przez współczesną młodzież. Mimo wszystko nie była pordzewiała. A oni?

Croissants! Croissants! – donośny głos sprzedawcy rogali wyrwał Etienne’a z zamyślenia. Popołudniami Pont des Arts, na którym zakochani zawieszali kłódki z inicjałami, tętnił życiem.

– Mamy jeszcze pięć euro. Chyba możemy kupić po jednym? – Pytanie Gerarda odebrało mu apetyt. Owszem, byli nieśmiertelni, ale od prawie dwóch wieków żyli jak żebracy. Nie wykonał zadania do końca, więc zasłużyli tylko na część nagrody.

– Nie jestem głodny – odparł ponuro. Jego wzrok powędrował ku lewemu brzegowi Sekwany, gdzie rozciągał się monumentalny budynek Luwru.

– Wiem, obiecałem ci, że tam pójdziemy – odezwał się Gerard – i zrobimy to. Mamy dużo czasu, prawda?

– Tak, Gerard. Całą zafajdaną wieczność! A ja mam dosyć! Dosyć! Gdybyśmy chociaż mogli stąd wyjechać…

– Daj spokój. Będzie dobrze. Pamiętasz, co mi powiedziałeś? Że bieda nie ma znaczenia, dopóki jesteśmy razem. – Coś w tonie Gerarda sugerowało, że nie jest do końca szczery.

Etienne z trudem zdusił jęk. Miał mu powiedzieć, że go nienawidzi? Gdyby nie on, nie pisałby się na ten piekielny pakt. Nie zgodziłby się zrobić czegoś tak głupiego, gdyby nie miał na uwadze troski o najbliższą osobę.

– Chcę być sam – burknął.

– W porządku – odparł Gerard i oddalił się.

Etienne rozejrzał się dokoła. Z otaczających go ludzi emanowały entuzjazm i radość życia. Roześmiane twarze, nadzieja, butnie przechylane butelki z winem. Z goryczą przyznał przed samym sobą, że chciałby być taki, jak oni. A może powinien poszukać sobie młodego…

– Zobacz, co znalazłem! – Gerard z uśmiechem ściskał banknot o wartości pięćdziesięciu euro.– Pójdziemy do Luwru, tak jak zawsze chciałeś. Zobaczymy obrazy, jakie namalowano przez te wszystkie lata.

Etienne ożywił się.

– Nie zwlekajmy. Chodźmy tam!

Mimo biedy przyjaciele wyglądali w miarę przyzwoicie. Lepsze czy gorsze ubrania można było znaleźć przy śmietnikach, z myciem też nie było większego problemu, a u progu XXI wieku cudaczne fryzury czy zarost nie przyciągały niczyjej uwagi. Zwiedzanie zajęło im cały dzień. Kiedy wychodzili z pawilonu Richelieu, mieszczącego rzeźby rodzimych artystów, znużone słońce wisiało już nisko nad miastem.

– Chodźmy jeszcze na cmentarz! Dawno tam nie byliśmy. – Etienne mimo wszystko czuł pewien niedosyt.

– Pere-Lachaise? To prawie godzina drogi.

– To nic! Chodźmy, Gerard, chodźmy. Przecież nie umrzemy z przemęczenia! – Sarkastyczny śmiech Etienne’a przypieczętował decyzję.

 

VII

 

Paryż układał się do snu. To był jeden z tych wieczorów, kiedy mimo podarowanej im niezniszczalności, musieli stawić czoło niepewności i lękowi. Nadchodziła noc, brutalnie przypominająca, że należą do banitów normalnego świata. Miasto pokurczyło się jak pognieciona mapa, zapędzając ich do miejsca, które innym ludziom kojarzyło się z ostatnim spoczynkiem. Radość, która towarzyszyła im za dnia, ulotniła się, a pozostały tylko przygnębienie i smutek.

Stanęli przy żeliwnej bramie zapuszczonego cmentarza. Nie, to nie był uporządkowany i czysty Pere-Lachaise. Przekrzywione krzyże, zaniedbane nagrobki i oplecione pędami krzewów tablice odstraszały potencjalnych turystów.

– Zostanę tu – odezwał się z rezerwą Gerard. – Ale rozejrzyj się, jeśli chcesz. – Dodał, siadając na murku.

– Dobrze – mruknął Etienne i udał się w głąb cmentarza.

Im bardziej oddalał się od bramy, tym węższa robiła się prowadząca pomiędzy grobami ścieżka. Z pewnością nikt nie zaglądał tu od lat. Na nagrobkach spoczywała gruba warstwa liści, wiele tablic było popękanych, a figury świętych pokrywał brud.

Jedna rzeźba szczególnie przyciągnęła uwagę Etienne’a. Za grubym pniem przygarbiła się niewielka, marmurowa postać. Zamarł na chwilę. Deja vu? Gdzieś już widział podobną figurę. Podszedł bliżej i szybkimi ruchami począł ścierać zaschnięte błoto. Pod grubą warstwą brudu odnalazł doskonale znane rysy. Arsene!

Dotykając chropowatej, kamiennej twarzy doświadczał czegoś niezwykłego. Zerknął w pozbawione źrenic oczy i znów poczuł się tak, jak przed laty, kiedy to spotkał Arsene’a po raz pierwszy. Miał świadomość, że garbus nigdy nie powiedział, kim jest. Tymczasem teraz stał tu zaklęty w kamień, nieruchomy, a jednak pełen uroku i wyczekiwania.

Nieopodal rozgruchał się gołąb. Mężczyzna spojrzał w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Znów naszły go wspomnienia. Gołębie walczące o kawałek bagietki. Takie ludzkie, parszywe. Szczęśliwe tylko wtedy, gdy pokonają pobratymców, gdy zostaną same.

– Same – mruknął do siebie Etienne i rozejrzał się dokoła. Gerard najwyraźniej rzeczywiście pozostał przy bramie. Ostatnimi laty obaj czuli coraz silniejszą potrzebę samotności.

Etienne dotknął sztywnej ręki garbusa. Zimny kamień przez chwilę wydał się mu odrobinę cieplejszy. Z trudem powstrzymał okrzyk, gdy wyrzeźbione ramię poruszyło się. Ożywiona rzeźba poprowadziła jego dłoń do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Pod palcami poczuł doskonale znany mu przedmiot. Z niedowierzaniem wyszarpnął go ze schowka. Pamiętnik Gerarda! Oprawionej w skórę książeczki z kluczykiem nie sposób było z niczym pomylić. Przyjaciel nigdy nie pozwolił mu do niej zajrzeć, a pewnego dnia powiedział, że ją zgubił. Tymczasem dziś Etienne wyciągnął pamiętnik z posągu. Kluczyka nie było. Mimo wszystko spróbował otworzyć brulion i nie bez zdziwienia spostrzegł, iż ten jest otwarty. Niestety na żadnej ze stron nie znalazł zapisków kochanka. Rozczarowany, wertował kartkę po kartce i dopiero wtedy zobaczył, że na pożółkłych kartach pojawiają się rysunki. Najpierw ledwie widoczne, potem coraz to wyraźniejsze i bardziej kolorowe. Etienne oglądał je pośpiesznie, starając się odkryć ukryty w nich sens. Widział małego chłopca biegnącego przez las.

– Znam to spojrzenie – wyszeptał Etienne, przewracając kartkę. Na kolejnej stronie ten sam chłopiec klęczał przy ogromnym kamieniu. Kolejne rysunki przedstawiały młodzieńca w trakcie rzeźbienia posągu. „To przecież…”, mężczyzna cofnął się o krok. Był pewien, że chłopiec na rysunkach to Gerard, a rzeźba…

– Tak, to ja – rozległ się głos dobiegający od strony pomnika.

Etienne podniósł głowę i zauważył, że dotąd zaciśnięte, kamienne usta, są teraz półotwarte.

– Bzdura! Ty… ty żyjesz! Albo też…

– Albo mnie nie ma? – Kamienne usta zastygły na moment. – Jestem. Spójrz w moje oczy.

Etienne niechętnie uniósł wzrok. W brązowych tęczówkach dostrzegł to, czego się obawiał. Znajomy błysk, który tyle razy widywał w oczach kochanka.

– Nie jesteś nim! – Etienne rzucił w rzeźbę pamiętnikiem. – Nie jesteś!

Upadł na kolana i starając się zebrać myśli, oddychał głęboko. Wraz z każdym wdechem w głowie pojawiał się obraz. Gerard pełen nienawiści do rodziców. Potem ciemny zaułek i Gerard gwałcony przez zwyrodnialców. Gerard z dłutem i młotkiem. Rzeźba, w którą wlewają się wszystkie uczucia osamotnionego i wciąż krzywdzonego człowieka. Wreszcie wiersz spisywany przy świetle świecy.

– Dość! – wychrypiał Etienne.

– Czytaj! – nalegał Arsene.

Etienne podniósł pamiętnik z błota. Tym razem na pierwszej stronie znalazł wiersz:

 

Ożywiony woła: jesteś mój! Jak gdyby nie wiedział,

że mogę należeć tylko do siebie. Zostawiam pośród

drzew tego, który chronił mnie przed

złem tego świata: przed krzykiem, biciem

i gwałtem. Przed

matką i ojcem.

Odgraża się. Mój runiczny twór, mój

wskrzeszony posąg twierdzi, że zostawiłem w nim

część własnej duszy.

Rzekomo kiedyś odnajdzie mnie

i uratuje po raz drugi.

On, który łączy świat

karczmarzy i poetów

chamów i mizantropów

potworów i fircyków

wróci po mnie.

 

Gdy skończył czytanie, zalał się łzami.

– Przez ciebie mnie zostawił. – Wyrzut w głosie Arsene’a brzmiał szczerze.

– Po co więc wracałeś? – rzucił Etienne. – Powinieneś iść do wszystkich diabłów! Powinieneś zamienić się w kamień.

– Jesteś głupcem. Nie potrafisz dostrzec przejawów życia w tym, co nieruchome. Drzewa, skały, nawet woda, mają duszę. Nie rozumiesz, że Gerard wyrwał mnie z mojego świata?

– Skąd wiedział, jak to zrobić?

Arsene otworzył usta, ale powstrzymał się i nie powiedział ani słowa. Etienne zrozumiał.

– Sam mu podpowiedziałeś – pomyślał na głos. – Jesteś tak samo winny jak on.

– Nieważne, Etienne. – Garbus najwidoczniej nie chciał drążyć tego tematu. – Uczymy się na błędach. Nie przypuszczałem…

– Nie przypuszczałeś, że już na zawsze będziesz z nim związany?!

– Życie ciągle zaskakuje.

– Nie rozumiem, dlaczego ofiarowałeś nam życie wieczne? Kazałeś mi zabijać…

Arsene roześmiał się.

– Kazałeś mi zabijać. – Przedrzeźnił Etienne’a. – To twój największy błąd. Eliksir jest niczym innym jak wykładnikiem pragnień, lęków i oczekiwań. W tym wypadku twoich. Ubzdurałeś sobie, że w świecie musi panować równowaga. Życie za śmierć. Gdy już wyznaczyłeś reguły, zawahałeś się.

– Kłamiesz. – Etienne wstał z klęczek. – Tam w kościele… tam… – nie umiał tego opisać. – Obaj z Gerardem żyjemy!

– Nie pomyślałeś o tym, jak bardzo się cenisz? Jak wiele znaczy dla ciebie Gerard? Choćbyś zabijał latami, nie wykupiłbyś was obu. Dostaliście to, na co zapracowałeś.

Etienne pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Żyjecie wiecznie, lecz jesteście obok świata, który mimo wszystko kochaliście. Odrzuceni, podobnie jak ja.

– Zabiję cię – wyszeptał Etienne.

– Zmieniacie się w kamienie, zastygacie. Powoli gubicie całe człowieczeństwo. Ja z przyjemnością będę patrzył na to widowisko. Dałem wam to, co mi zabraliście.

– A jeśli wypełnię zadanie? Jeśli będę zabijał?

Arsene zarechotał, równocześnie prostując się. Gdzieś przepadł garb i kamienna powłoka. Sylwetka wyszczuplała, wydłużyła się. Twarz stała się o wiele mniej odpychająca.

– Zmieniacie się w kamienie, Etienne – powtórzył. – Ale czy w kamień zmieni się twoje serce?

Nie czekając na odpowiedź, Arsene odwrócił się i odszedł w głąb cmentarza.

Trzepot skrzydeł sprawił, że Etienne wzdrygnął się z przestrachem. Szybkim ruchem ukrył pamiętnik pod koszulą. Gołąb minął jego głowę o zaledwie kilka centymetrów i przysiadł na sąsiednim nagrobku. Gerard, który pojawił się jak z podziemi, rzucił się do przodu i schwycił ptaka, po czym bez wahania ukręcił niewielki łebek. Etienne patrzył na to bez emocji, podobnie jak wtedy w kościele, gdy leżała przed nim martwa dziewczynka.

– Możemy iść – rzekł Gerard, uśmiechając się.

Etienne odwzajemnił uśmiech i spojrzał na ptasiego trupka, którego Gerard rzucił na ziemię. „Gołębie jednak wiedzą lepiej”, pomyślał z narastającym przygnębieniem. Nigdy nie uwolni się od nich dwóch. Nieśmiertelność to nie byle jaki kawałek bagietki.

Koniec

Komentarze

Któż to się ujawnił, witamy z powrotem, tęskniliśmy, przynajmniej ja. :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

:)

I z radości na pewno zdradzisz mi sekret, jak to wyjustować.

"Weźmiesz czorno kure..." - Witamy Brajcie :)

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Skądś już kojarzyłem tytuł :P
W trakcie Prologu dotarło, że już czytałem i resztę.
Podoba mi się głównie ze względu na niedopowiedzenia i możliwość własnej interpretacji :)
Nie oceniam bo broni się sam.

Pozdrówka ;)
(widzę, że "szortalowcy" dzisiaj w natarciu ;)

Właśnie wkleiłem to opowiadanie do nowego edytora i jest pięknie wyjustowane, więc się nie martw. :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Tak, gdzieś było w QFancie jakieś 1,5 roku temu. Nie pisałam, bo raz, że nie chciałam sugerować ewentualnym czytelnikom, że może dobre, bo gdzieś się ukazało, a dwa - tamta wersja nieco różni się od obecnej. Staraliśmy się zniwelować pewne niejasności fabuły.

* bez "gdzieś" :D

Oj to zaraz przeczytam i tę wersję. Myślalem, że to to samo i dlatego taki komentarz.
Wiedziałem, że z QFanta, ale skoro sama nie podalaś od razu to też nie czulem potrzeby sie wychylać ;) Chcialem tylko uprzedzić zarzuty, że nie czytałem skoro tak szybko napisałem komentarz :)

Ta wersja pewnie bardziej dopracowana, ale ta w QFancie jakoś lepiej mi się widziała ;)
pewnie dlatego, że teraz już przypominałem sobie w trakcie historię i  kurczę...  ja  naprawdę lubiłem tamte niejasności...:(
:P

Tak, pamiętam jak kiedyś Rafał pochwalił mi się, że QFancie ukazał się Wasz tekst. Jak teraz sprawdziłem (mam cały czas na komputerze ten numer) to opowiadanie ukazało się w styczniu 2012, więc juz dawno temu je czytałem, aczkolwiek bardzo miło wspominam tamtą wersję, a i ta przypadła mi do gustu.

Nie umiem ocenić tego tekstu. Niedopowiedzenia i możliwość własnej interpretacji? Może. Aczkolwiek nie rozumiem czym był eliksir i po co? Pomysł niezły, wykonanie również.

pozdrawiam

Witam

Tekst fajny. NIedopowiedzenia mogą być i zaletą i wadą, to kwestia czytelnika który albo to lubi albo nie. Ja należę do tych pierwszych. trochę mi nie pasował eliksir i jego śmiertelny efekt. Ukryty charakter bohatera jakos mi do niego niepasował, ale to już zadanie dla Freuda:)

pozdrawiam serdecznie:)

Nastrojowe, podoba mi się styl. Szkoda, że pomysł stanowiący szkielet fabuły ledwie zarysowany. Nierozwinięty. Przez ten niedorozwój istotnej (przynajmniej w moim mniemaniu) treści -- po przeczytaniu "Chimeryczności rzeczy martwych" odczułem pewien niedosyt. Tak czy inaczej dobrze mi się czytało, cieszę się, że miałem możliwość odwiedzenia Waszego mrocznego Paryża.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Nowa Fantastyka