- Opowiadanie: Somniator - Wierzchowce z Mar Braten

Wierzchowce z Mar Braten

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wierzchowce z Mar Braten

Wierzchowce z Mar Braten

 

 

 

 

Wśród wycia wichru nie było słychać odgłosu kopyt muła, zapadających się w biały śnieg, ani pociągania nosem trzech postaci, które, skulone pod naporem lodowatego powietrza oraz siekących w twarz płatków zmrożonej wody, mozolnie posuwały się naprzód, usiłując dojrzeć cokolwiek w panującej zamieci. Widoczność ograniczała się do jakichś piętnastu jardów, w obrębie których można było dostrzec śnieżne zaspy rozrzucone to tu, to tam, lub przykryte do połowy olbrzymie głazy. Zewsząd biła mdława jasność, przetykana plamami czarnych kamieni i szarością cieni.

W pewnym momencie znużonym wędrowcom zdało się, iż słyszą stłumione dzwonienie. Maszerująca na przedzie pochodu postać zamarła i uniosła rękę, dając tym samym znak do zatrzymania pozostałym, którzy na poły z ulgą, na poły ze zniecierpliwieniem wpatrzyli się w swego przewodnika. To, co słyszeli to srebrzysty, przeszywający dźwięk dzwoneczków, nasilający się z każdą chwilą. Dobiegał gdzieś z prawej strony pochodu, więc trzy sylwetki jak na komendę zwróciły się w tamtym kierunku, czekając, aż źródło dźwięku znajdzie się w polu ich widzenia. Już po chwili, z mlecznego wiru płatków śniegu, zaczął wynurzać się ciemny, podłużny kształt. Można było domyślić się w nim zaprzęgu – z przodu gnały ruchome kontury jakichś stworzeń, prawdopodobnie psów, zaś na końcu, drżąc i podskakując, znajdowały się sanie zwieńczone strzelistą sylwetką powożącego, który, zapatrzony przed siebie, nie dostrzegł wędrowców i muła. Gdyby nie przeciągły krzyk przewodnika, zapewne minąłby ich w odległości siedmiu jardów, nie zdając sobie sprawy z obecności obcych.

– Hoo! – krzyknął z głębi futrzanego kaptura, a psy zaczęły zwalniać, by stanąć kilkadziesiąt jardów dalej. Dzwoneczki zamilkły, mężczyzna zsiadł z sań i podszedł do zwierząt, obdarzając każde ciepłymi słowami i pieszczotą, czekając, aż dołączą do niego trzej wędrowcy. Gdy to uczynili, zmrużył oczy, krzyżując na piersi odziane w grube rękawice dłonie i przyjrzał im się nie bez zainteresowania. Pierwszy, ten, który go zawołał, musiał mieć z jakieś osiemdziesiąt lat, co było dość niespotykanym w tych okolicach zjawiskiem – ludzie starsi nie wybierali się na północ Onrenu, by zginąć wśród zamieci. Oni dogorywali w swych ciepłych, odległych chatach, dziękując bogom za możliwość dożycia tak sędziwego wieku. Nawet w osadzie, gdzie żył przez większy okres czasu, zdarzało się to niezwykle rzadko, bo warunki były niesprzyjające. Stary zawczasu odgarnął z twarzy gruby szalik, dlatego właściciel zaprzęgu mógł dokładnie obejrzeć jego wysuszoną, pobrużdżoną twarz o ostrych rysach i blisko osadzone, jastrzębie oczy, w których czaiła się mądrość człowieka żyjącego na tym świecie bardzo, bardzo długo, wystarczająco długo, by poznać większość jego tajemnic.

Za starcem stanęła wysoka postać, która jednak nie czuła się w obowiązku odsłaniać twarzy – mężczyzna był pewien, że nieznajomy nie chciał być celowo niegrzeczny, tylko było mu zimno i wszelkie negocjacje zrzucił na sędziwego przewodnika. Ze szczeliny między kapturem a futrzanym kołnierzem patrzyły na niego oczy ciemne i bystre, o raczej ponurym wyrazie, co go rozbawiło – pogoda rzeczywiście pozostawiała wiele do życzenia. Trzeci z wędrowców, najniższy, nawet z tej odległości zalatywał dziecięcą niewinnością. Ciemne, ciekawskie oczy osadzone na gładkiej, poczerwieniałej twarzy mierzyły obcego z podziwem i strachem, jakby był śnieżnym, legendarnym potworem. Nie zastanawiał się długo.

– Niedaleko jest jaskinia. Tam porozmawiamy! – zwrócił się do ich przewodnika, przekrzykując wycie wichru. Stary skinął głową i zanim z powrotem opatulił się szalikiem, wrzasnął:

– Jesteśmy wdzięczni!

Muł potrząsnął łbem i kuląc się żałośnie, ruszył na końcu pochodu, ciągnięty przez najmłodszego z podróżnych.

 

***

 

– Cholerna zawieja – rzekł starzec, ale jego pogodny ton kontrastował z wrogim wydźwiękiem słów. Mężczyzna nie odezwał się, tylko dorzucił zapasu drewna do ogniska, drugą ręką gładząc łeb leżącego obok psa.

– Tutaj to normalne – powiedział. – Zwłaszcza o tej porze roku.

– Nie wiem, jak to wytrzymujesz, panie – wyjąkał na oko szesnastoletni, ciemnowłosy chłopiec, odrzucając z głowy kaptur i przysuwając się ostrożnie do jednego z wielkich psów, który obserwował go z obojętnością. Mężczyzna przyjrzał się jego złocistobrązowej skórze i pomyślał, że musi być z bardzo, bardzo daleka.

– Nie bój się, nie ugryzie, chyba, że mu każę – burknął, a trzeci z wędrowców usiadł naprzeciwko, po drugiej stronie niewielkich płomieni, mówiąc:

– Jesteśmy ci niezwykle wdzięczni za możliwość przenocowania tutaj. Od kilku dni spaliśmy w jamach wykopanych w śniegu i muszę przyznać, że to nie jest moje ulubione miejsce na nocleg. Ja jestem Rovenan, a to mój młodszy brat, Timor. Seka jest naszym przewodnikiem.

Starzec zakasłał potwierdzająco i potarł ręce. Zapadło milczenie, przerywane jedynie trzaskiem płonącego drewna i świstaniem zimnych podmuchów w szczelinach między skałami. Jaskinia miała owalny kształt i wysokie sklepienie, z którego, niczym olbrzymie sople lodu, zwieszały się kamienne stalaktyty. Była wystarczająco duża, by na jednej połowie pomieścić czterech ludzi, wszystkie psy, sanie i zmęczonego muła, a druga połowa wciąż pozostawała pusta.

– Ja jestem Nord. To moje psy, ale nie będę wam mówił, jak się nazywają, bo i tak nie zapamiętacie.

– Daleko stąd do Mar Braten, Nordzie? – zapytał Rovenan, a jego czarne oczy żarzyły się jak węgle, gdy wpatrywał się w poczerwieniałą twarz mężczyzny o posturze niedźwiedzia, zwieńczoną krótko ściętymi jasnoblond włosami. Ten poruszył się, zmrużył oczy i odpowiedział:

– Zaprzęgiem dotarlibyście tam najprędzej jutro o zmierzchu, ale idąc na piechotę… z cztery, pięć dni.

Rovenan skinął głową i wzniósł oczy do góry, poruszając ustami, jakby coś liczył.

– Czego szuka trójka obcych na północy Onrenu w porę taką jak ta? Nie jesteście stąd. Nie jesteście nawet z sąsiednich królestw, sądząc po kolorze waszej skóry musicie przybywać z dalekiego południa, a śnieg był dla was od zawsze bajką. Dziwię się, że mróz was jeszcze nie zabił, ale najwidoczniej wasz przewodnik umie się troszczyć o interes. – Zerknął na Sekę, który łypnął na niego zielonymi oczami i zmarszczył brwi. – Starzec, dziecko i nie wiedzący nic o tym kraju mężczyzna. Jeśli jakimś cudem dotrzecie żywi nad Mar Braten, to i tak stamtąd nie wrócicie.

– Jedziemy tam, by złapać… to taka dziwna nazwa… fer taúr – powiedział chłopiec, z zadowoleniem drapiąc za uszami psa, który oparł mu łeb na nogach. Starzec zakasłał gwałtownie, starszy brat Timora rzucił mu ostre spojrzenie, a Nord wyprostował plecy.

– Dworujesz sobie ze mnie, dzieciaku? Fer taúr to nie jakieś tam motyle, żeby je sobie łapać. To nawet nie niedźwiedzie. Trzeba być szaleńcem, żeby w ogóle o tym pomyśleć!

– To samo im mówiłem – mruknął Seka, wyciągając rękę nad garnek z wodą, którą podgrzewali na ogniu, jakby chciał sprawdzić, czy jest już ciepła. – Dawno temu mieszkałem w osadzie nad Mar Braten. Znałem w okolicy każdą szczelinę, znałem mowę śniegu, umiałem wytropić najsprytniejsze zwierzę, potrafiłem sam jeden pokonać niedźwiedzia… ale fer taúr… to wierzchowce demonów śniegu.

– Nie wierzę w demony, nigdy tu żadnego nie widziałem – odparł ponuro Nord. – Ale wierzę w bestie narodzone ze sztormu, w potwory wylegające na ląd po krew i mięso. Mój ojciec zginął, walcząc z jednym z nich, a nie był przy tym sam. Jeśli widzisz fer taúr, to nie ruszasz się i zanosisz do bogów prośby, by cię nie dostrzegł, a jeśli jednak cię zauważy… już nie żyjesz.

Timor zadrżał, wczepiając palce w futro leżącego przy nim psa i wyjąkał:

– K-krew?

– Co właściwie wiecie o tych potworach? – Nord powiódł po nich wzrokiem, a następnie uniósł ręce, zrozpaczony ich ignorancją. Z oczami błyszczącymi od złości i dalekiego echa nabożnego strachu, kontynuował. – Widząc je z daleka pomyślelibyście, że to zwykłe konie. Jednak jakie konie mieszkają w morzu, wychodząc na ląd podczas sztormu w poszukiwaniu ofiary? Jakie konie polują na ludzi i zwierzęta, nie przyjmując do wiadomości, że powinny paść się na łące, szukać trawy? Jakie konie mają aż siedem stóp w kłębie? Głupcy! Ich kopyta rozkruszą każdy lód, zębami odgryzą wam dowolną część ciała, rogami ostro każdego poturbują, zanim dobiorą się do jego mięsa…

– Prawda – mruknął Seka i pokiwał głową. – Ale poza tym, że są przerażające, są też piękne. Mają łabędzie szyje, długie pyski, lśniącą sierść… a jeśli już się jakiegoś dosiądzie, to najpiękniejsze doświadczenie, jakie można przeżyć – niosą jak wicher, czuje się ich serce bijące w głębi tego ogromnego ciała… Choć uważam, że siedem stóp to przesada, dałbym im sześć.

– Dosiądzie! – wykrzyknął Nord groźnie. – Owszem, mówi się o takich przypadkach, choć dla mnie jest to czymś niepojętym. Wiecie, co robią, gdy już mają niczego nieświadomego jeźdźca na grzbiecie?

Stary przewodnik, zakasłał i ze smutkiem spuścił wzrok, Timor otworzył usta, zupełnie zapominając o psie, który strzygł uchem, słysząc głos swojego pana, a Rovenan, śmiertelnie blady, oczekiwał zakończenia. Cienie drżały niespokojnie między głazami, to wynurzając się w stronę ludzi, to chowając głębiej, w rytm falującego ruchu płomieni. A na dworze wył wicher.

– Porywają go w morze, by tam zjeść. – Mężczyzna potarł ręką twarz i zgarbił się. – To nie są zwykłe wierzchowce tylko potwory, przed którymi drży nieustannie cała moja osada. To dlatego otacza ją szereg pułapek i potrójna palisada. Fer taúr nie boją się nawet ognia.

– A jednak ktoś mi dobrze zapłacił, abym schwytał dla niego takiego potwora – odezwał się Rovenan, z trzaskiem łamiąc trzymaną w ręku gałązkę. – Nie wierzę, że mogą być aż tak niebezpieczne. Nie gorsze od pustynnych lwów.

– Co ty wiesz – burknął Nord, dorzucając do wody ziół. – Twoje lwy pustynne, jakkolwiek wielkie i krwiożercze by nie były, to przy fer taúr nieszkodliwe kociaki.

– Może tak, może nie. To się okaże. Jutro ruszamy w stronę Mar Braten – uciął Rovenan, a Timor zerknął na groźnego Norda i wyjaśnił, przyciszonym głosem:

– Jeszcze nigdy nie widzieliśmy morza.

– To prawdopodobnie będzie ostatni widok w waszym życiu – rzekł właściciel zaprzęgu i więcej już się nie odzywał.

 

***

 

– Chłopcze? – rozległ się w ciemności ochrypły głos. Rovenan poruszył się nieznacznie, a upewniając się, że ich nowy towarzysz i Timor śpią, rzekł cicho:

– Nie jestem chłopcem. Mam dwadzieścia jeden lat.

– Smarkacz – mruknął starzec, a młodzieniec zacisnął ręce w pięści, zachowując milczenie. W chwilach takich jak ta, zastanawiał się, czy jego przewodnik jest w pełni zdrowy na umyśle i czy starczy mu cierpliwości, by wiecznie znosić jego dziwactwa. – Może Nord ma rację. Co cię tam gna? Jesteś jeszcze młody, szkoda twojego życia. W tym punkcie nie jest za późno, możemy zawrócić. Nie będę żądał zapłaty, uznajmy to za przygodę i wspominajmy ją miło w blasku ognia z kominka w jakiejś przyjemnej karczmie.

Och, gdyby to było takie proste…

– Nie mogę.

– Dlaczego?

Dlaczego? To samo pytanie zadawał bogom, gdy zabrali mu matkę w rok po narodzinach Timora. I jeszcze później, gdy jego wiecznie wychudzony, zaharowujący się ojciec poszedł za nią, osieracając dwójkę synów. Rovenan miał wówczas jedenaście lat i nagle musiał odnaleźć w sobie siłę i determinację, by utrzymać przy życiu sześcioletniego brata. Jak można w krótki sposób wyrazić wszystkie cierpienia, przez które przeszli? Jak wyjaśnić to parszywe uczucie głodu i bezsilności, gdy rodzeństwo leżące obok płacze w ciemnościach, skręcając się z bólu, a jedyna myśl w głowie, to żeby przeżyć kolejny dzień, aby zarobić na jedzenie? Gdy podrósł było nieco lepiej – od pewnego mężczyzny nauczył się polować, a to zajęcie oddaliło widmo śmierci głodowej, pozwoliło skupić się na ambitniejszym celu – uzbieraniu pieniędzy na własny kąt.

– Pieniądze, które za to otrzymam – rzekł ostrożnie – pozwolą mnie i mojemu bratu żyć dostatnio do końca naszych dni. Już nigdy nie będziemy głodni i brudni.

Odpowiedziało mu ciche westchnienie starca.

– Schwytanie fer taúr jest możliwe. Wiem to – przekonywał Rovenan, a Seka parsknął.

– Oczywiście, że tak. Ale nie dla nas. To wierzchowce bladookich. Wierzchowce demonów śniegu.

– Wiem o kim mówisz – mruknął młodzieniec. – To nie żadne demony. To glacjanie. Jeden z ich potomków rządzi naszym cesarstwem, więc dziwię się, że nie wiesz o nich zbyt wiele.

– My szaraczki… – zaczął Seka, ale zamilkł.

– Gdy już poskromię bestię, będę mógł zaprowadzić ją do nowego właściciela i zaopiekować się Timorem tak, jak na to zasługuje. Tak, żeby rodzice byli dumni.

– Nie będą zachwyceni, gdy zginiesz, próbując spełnić swoje mrzonki. A Timor jeszcze mniej.

– Śpij, starcze.

– Glacjanie – mruknął Seka, smakując smak tego słowa na języku i wzdrygnął się. – Nie wiem, czy sam wiesz co mówisz. Nie wiem, czy wiesz, o kim mówisz. Oni są martwi i zimni. Mają tak nienaturalnie białą skórę i wyblakłe tęczówki, że poznasz ich na milę. A oddech… ich oddech zamrozi ci serce.

W ciemności rozlegało się chrapanie Norda, regularny oddech Timora i Rovenana, skamlenie psów. Kuląc się, starzec mocniej wcisnął nos w szalik, a zielone oczy nakryły się powiekami.

Na zewnątrz, jak przedtem, wył wicher.

 

***

 

Nord obudził ich o świcie.

– Zostawiłem wam nieco niedźwiedziego mięsa – mówił, zbierając ostatnie rzeczy i umieszczając je w tobołku na saniach. – Zamieci nie ma, dzień zapowiada się piękny. Na waszym miejscu wykorzystałbym ten czas, by pokonać jak największy dystans.

Rovenan skinął głową, a Timor, pobiegł do wyjścia, by podziwiać krajobraz po zmianie pogody. Seka chrapał, skulony przy mule.

– Dziękujemy raz jeszcze. Nie znaleźlibyśmy sami tego miejsca.

Nord przez chwilę nic nie mówił, poprawiając uprząż przy psach, które radośnie merdały ogonami, gotowe najwyraźniej na nowe wyzwania.

– Nie obchodzi mnie, co wami kieruje – rzekł wreszcie. – Ten stary wyga i tak najprawdopodobniej niedługo wyciągnąłby kopyta. Ty… ty możesz myśleć sam za siebie. Ale ten mały… przed nim całe życie. On cię nie opuści, chyba, że go zmusisz. Mógłbym zabrać go ze sobą do osady, tam by poczekał. Gdybyś nie wrócił, zająłbym się nim jak własnym synem, a mam trzech, wiec coś wiem na ten temat. Odpuść chłopakowi.

Rovenan otworzył usta, potem je zamknął, przeczesał włosy palcami.

– Moje wahanie nie wynika z samolubstwa. Gdyby to było takie proste, to zostawiłbym go w naszym kraju, mężczyzna, który dał mi misję, gotowy był się nim zająć. Ale Timor… jestem dla niego kimś bliższym niż rodzice. Matki nie pamięta, zmarła, gdy miał niespełna rok. Ojciec odszedł pięć lat później. Od zawsze jesteśmy razem, potrzebujemy siebie, by żyć. Gdybym teraz go odesłał, gotów jest uciec od każdego i podążyć za mną.

Potężny mężczyzna ze zrozumieniem pokiwał głową i naciągnął na głowę kaptur. Jego oczy patrzyły z żalem na młodzieńca, który najpóźniej za trzy dni będzie martwy. Wyszli razem z jaskini, a psy podążały za nimi, ciągnąc ładunek.

– Niech bogowie mają cię w swej opiece. Was wszystkich – powiedział Nord, a następnie stanął w tylnej części sań, na płozach, i gwizdnął. Zaprzęg ruszył przy wtórze dzwoneczków, by za chwilę zniknąć między pniami wysokich drzew iglastych, rozciągającego się przed oczami braci lasu. Timor odezwał się pierwszy.

– Idę obudzić Sekę.

Rovenan uśmiechnął się słabo, by wyrazić aprobatę dla pomysłu szesnastolatka i zerknął w niebo. Niebo zimne, bladoniebieskie, odległe. Śnieżne czapy drzew sypały puchem na ziemię, trącone przez ptaki przysiadające na gałęziach. Było cicho i jasno, choć słońce dopiero wschodziło.

Jesteś jeszcze młody, szkoda twojego życia.

Słowa Seki brzmiały rozsądnie.

Życie… Cały problem w tym, pomyślał młodzieniec, że muszę je zaryzykować, by móc je odpowiednio przeżyć.

***

 

Zamarli, uderzeni przestrzenią, jaka ukazała się ich oczom, gdy wyszli z lasu i stanęli na szczycie urwiska. Zimny, północny wiatr wściekle uderzył ich w twarz, wyciskając z oczu łzy, ale nie opuścili powiek, chłonąc widok przed sobą.

Mar Braten o czarnych wodach skutych przy brzegu lodem. Mar Braten zatapiające statki i wchłaniające w siebie każdy dar, by ukryć go w podwodnych grotach przed oczami śmiertelników. Mar Braten czule obejmujące każdego topielca, wpijające mu się w usta jak namiętna kochanka, wdzierające się do wnętrza jego płuc, by wypełnić je słoną wodą. Potężne, zmienne, kapryśne. Uśpiony żywioł, który podnosi się wzburzonymi falami w najmniej spodziewanym momencie, gotowy zmiażdżyć i pogrążyć człowieka, jaki śmiałby rzucić wyzwanie wiecznej potędze.

– Jest… – zaczął Rovenan, ale głos uwiązł mu w gardle, zapędzony tam brutalnie lodowatym podmuchem.

– Straszne – podpowiedział Timor, zlęknionym wzrokiem mierząc odległość, jaka dzieliła go od warstwy zielono-czarnego lodu w dole.

– Musimy znaleźć inne miejsce do zejścia – mruknął Seka, drapiąc się po głowie ze zmieszaniem.

– Co? – zapytał Rovenan, bo wiatr poniósł słowa starca z daleka od jego uszu.

– Musimy zawrócić i iść bardziej na zachód! – krzyknął przewodnik, a muł ryknął żałośnie. Rovenan skinął głową i złapał za ramię Timora, który jego zdaniem zbytnio zbliżył się do przepaści.

– Idź za Seką, będę cię pilnował – rzucił, na co szesnastolatek przewrócił oczami, ale posłusznie podreptał za przewodnikiem. Jego starszy brat jeszcze raz ogarnął wzrokiem widok, próbując sięgnąć nim horyzontu, ale jego linia okazała się niewyraźna i zlewała z niebem, choć miało kolor zupełnie inny niż ciemne, mroczne głębiny morza. Młodzieniec westchnął w duchu i pomaszerował za towarzyszami, czując w sercu chłód. Chłód, który nie był spowodowany temperaturą otoczenia, a zalęgającym się w jego duszy, zupełnie wbrew jego woli, przeczuciem.

I było to bardzo, bardzo złe przeczucie.

 

***

 

Zanurzeni w cichość lasu, podążali wąską ścieżką wypatrując wszelkich możliwych odnóg, które zbaczałyby na prawo, w kierunku morza. Rovenan z niepokojem uświadomił sobie, że tutejsze tropy znacznie się różnią od tych, jakie czytał w Lomelu. Jego ciepły kraj ze wzgórzami porośniętymi przez gaje oliwne w niczym nie przypominał niegościnnego Onrenu. Zastanawiał się, co trzyma tu ludzi takich jak Nord i jego rodzina. Jeżeli fer taúr rzeczywiście są tak niebezpieczne, to dlaczego osadnicy nie przeniosą się kilka mil dalej w głąb lądu, co takiego trzyma ich w pobliżu mrocznego morza, każąc narażać swoje życie?

Nagle zatrzymał się, odpędzając niechciane myśli. Oto na śniegu przed nim, najpewniej całkiem świeże, widniały duże, owalne ślady, głębokie na kilka cali. Ze zmarszczonymi brwiami wpatrzył się w kształt, który mógłby zostać zostawiony przez niepodkutego konia, gdyby nie fakt, że był z półtora razy większy.

Bardzo, bardzo duży koń.

– Rovenanie? – Timor podszedł cicho i stanąwszy u jego boku, podążył za wzrokiem brata. – Czy to ślady tych istot? Fer taúr?

– Nie wiem – mruknął bezradnie Rovenan, czując, jak serce mocno bije mu w piersi. Uniósł głowę spokojnym, płynnym ruchem i spenetrował spojrzeniem otoczenie. Wszędzie śnieg, drzewa, pokryte puchem gałązki… ale tam, po prawo, w pewnym oddaleniu od ścieżki zdarta kora na sośnianym pniu. Zadrżał w duchu.

– Seka! – syknął, czując, że jeżeli podniesie głos, złowrogie stworzenie, którego tak lękał się Nord, natychmiast umknie, dowiedziawszy się o obecności intruzów.

– Hm? – mruknął pytająco stary przewodnik, opierając dłoń na rękojeści niewielkiego toporka za pasem.

– Mówiłeś mi kiedyś, a Nord to dzisiaj potwierdził swoimi opowieściami, że fer taúr mają rogi?

– Niewielkie, ale jednak – przytaknął Seka i wytrzeszczył oczy, gdy młodzieniec pokazał mu okaleczone drzewo. Krople żywicy, jak dowód zbrodni, osiadły na brzegach blizn, które zostały zadane czymś ostrym.

– Pilnuj Timora i trzymajcie się za mną w odległości piętnastu jardów, tak, żebyśmy znajdowali się w zasięgu głosu, ale nie próbujcie mnie wołać, chyba, że to będzie wyjątkowa sytuacja. Mam tu na myśli zagrożenie życia – wyszeptał myśliwy, zdejmując z siebie wiązaną na skos linę z czerwonymi, powiązanymi w pędzle frędzlami. Na końcu znajdowała się pętla – wystarczyło mocniej pociągnąć drugi koniec liny, by się zacisnęła.

– Tak jest – starzec skwapliwie wycofał się w kierunku szesnastolatka, a następnie wyszeptał mu do ucha kilka słów. Chcieli ruszać, ale muł, który węszył w powietrzu, zaparł się czterema nogami w ziemię i ani myślał iść naprzód. Wydawał się zaniepokojony.

– Cholerny uparciuch! Mogłem cię sprzedać, gdy jeszcze miałem okazję! – sapał starzec, ciągnąć za uzdę. Bez skutku. Rovenan obrócił się, by spojrzeć, czy za nim podążają i z niedowierzaniem pokręcił głową.

Mogłem się spodziewać, pomyślał, postanawiając jednak iść dalej. Jeśli będzie podążał tropem fer taúr, nie musi obawiać się o brata i przewodnika. Będzie miał zwierzę na oku, gdy postanowi z jakiegoś powodu zawrócić. Pokonując bezszelestnie kolejne jardy i klucząc między pokrytymi śniegiem drzewami, zastanawiał się, czy jego największy z dotychczasowych wyczynów zostanie przyćmiony przez ten, którego się teraz podjął. Schwytanie pustynnego lwa przysporzyło mu ogromnej sławy, dzięki której odnalazł go aktualny zleceniodawca. Pamiętał jego zaskoczenie, gdy stwierdził, iż słynny łowca jest tak młody. Pamiętał powątpiewanie w jego głosie i ostrzeżenia, których udzielał. To nie jest zwykłe stworzenie. To nie jest żadna ze znanych ci istot. Ale cena robiła swoje, ciekawość i chęć udowodnienia sobie i innym na co go stać, również.

Wtedy miał do dyspozycji klatkę. Wtedy znajdował się na swojej ziemi, pod gorącym słońcem Lomelu, a to, co czuł, było można nazwać podekscytowaniem i zniecierpliwieniem. Teraz miał zmierzyć się z czymś obcym, w terenie, do którego nie przywykł, w zimnie, które gotowe było utulić go do wiecznego snu…

A to, co czuł w sercu, przerażało go.

Ostrożnie, krok za krokiem, obserwując otoczenie kątem oka, posuwał się naprzód. Trop doprowadził go na niewielką polanę, która pojawiła się przed nim tak niespodziewanie, że aż przystanął. Zaraz też gotów był sięgnąć po ukryty w pochwie miecz, widząc, iż nie jest sam, ale powstrzymał się. Ciemny kształt na środku polany ani drgnął. Plamy pokrywające podeptany, nierówny śnieg wyraźnie wskazywały, że stoczono tu nierówną walkę, a tam, przed jego oczami, leży ofiara potyczki. Zmrużył oczy, dostrzegając siodło i uprząż, wodząc wzrokiem po kasztanowej sierści, pokrywającej boki najzwyklejszego w świecie konia. Konia, który leżał nieruchomo na tym odludzi i prawdopodobnie był martwy.

Drzewa, niczym niemi strażnicy, trwały wyniosłe i milczące, gdy zbliżył się ostrożnie do zwierzęcia, wciąż nasłuchując i nie tracąc czujności. Boki wierzchowca były nieruchome, nie oddychał. Rovenan pozwolił sobie okrążyć truchło i z sykiem wypuścił powietrze, czując jak włoski na karku stają mu dęba. Brzuch konia był rozszarpany, część wnętrzności wypłynęła na zewnątrz, układając się w jakiś makabryczny wzór. W tym momencie po raz pierwszy pomyślał o panującej temperaturze, jak o czymś korzystnym – w Lomelu musiałby oganiać się od much i wstrzymywać torsje sprowokowane potwornym smrodem, ale tutaj, nawet gdyby koń leżał kilkanaście dni, mróz zabezpieczyłby go przed rozkładem.

Młodzieniec rzucił okiem przez ramię, ale nie dostrzegł towarzyszy – najwidoczniej wciąż użerali się z upartym mułem, a on nie mógł po nich wrócić – ryzykował, że fer taúr mu ucieknie. Był niemalże pewien, że te owalne ślady na śniegu to ślady ściganej bestii – wszak nie było tu innych stworzeń, mogących zostawić podobny trop. Ani jelenie, ani łosie, ani renifery, ani niedźwiedzie nie mogły napiętnować gładkiej warstwy puchuu w podobny sposób.

A co to takiego?, przemknęło mu przez głowę, gdy podnosił się, by kontynuować wędrówkę, ujrzał bowiem drobne, podłużne ślady, które prowadziły od martwego wierzchowca w głąb lasu. Tuż obok tropu fer taúr. Najwidoczniej Rovenan i jego towarzysze nie byli w lesie sami. Był jeszcze tajemniczy jeździec, sądząc po odciskach na śniegu dość lichej budowy, właściwie postury nastolatka… Młody mężczyzna zadrżał, ponownie tknięty niepokojem. Coś było tu bardzo, bardzo nie tak. Co samotne dziecko robiłoby na takim odludziu? I dlaczego miałoby wędrować za bestią, która zabiła mu konia?

– To jucha – rozległ się głos za jego plecami, więc zerwał się wystraszony na równe nogi, konstatując, że stoi za nim grubo odziany Seka, mierząc zmartwionym spojrzeniem truchło. Rovenan nie miał czasu zastanawiać się, dlaczego do licha jego czujność osłabła tak bardzo, iż nie usłyszał podkradającego się starca. Z wciąż mocno walącym sercem zapytał ostro:

– Gdzie Timor? Zostawiłeś go samego?

– To on kazał mi iść cię przypilnować. Uznał, iż na niego będziesz się wściekał, zaś mnie przydałoby się rozruszać stare kości. Spróbuje popędzić muła, a w razie niepowodzenia przywiąże go do drzewa i ruszy po naszych śladach.

– Bogowie! – jęknął młodzieniec, mając nieprzyjemne wrażenie, że sytuacja w jakiś sposób wymyka mu się spod kontroli, zanim zdążył na dobre rozpocząć konkretne działania. Wahał się właśnie, czy nie wrócić po młodszego brata, gdy przewodnik szarpnął go za rękaw kurtki i wskazał ręką między drzewa.

– Tam. Na ziemi.

Myśliwy podążył wzrokiem w kierunku, który wskazywał Seka i zamrugał, zaskoczony, jak mógł wcześniej nie dojrzeć leżącego na ziemi, podłużnego kształtu, do którego prowadziły drobne ślady. Zagadka rozwiązana – oto tajemniczy mały jeździec, prawdopodobnie równie martwy, jak jego koń. Zapominając na chwilę o czekającym na niego młodszym bracie, Rovenan minął najbliższe drzewa i przykucnął przy okrywającej drobną sylwetkę, podbitej futrem opończy. Dotknął nieruchomego ciała, przewrócił je na plecy i usłyszał pełne zdumienia sapnięcie starca, który zerkał ponad jego ramieniem na znalezisko.

– Dziewczynka – wydusił z siebie, nie mniej zaskoczony. Leżące na śniegu dziecko mogło mieć około dwunastu, trzynastu lat. Miało niebrzydką, bladą twarzyczkę o rysach, które dało się określić jedynie jako arystokratyczne. Było coś takiego w jego stanowczo zaciśniętych ustach, co sprawiało, iż na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że to uparte i zdecydowane stworzenie, a wysokie kości policzkowe nadawały mu dziwnie surowy, niepasujący do wieku wygląd. Opuszczone powieki zwieńczone były długimi rzęsami, równie srebrzystymi, jak okrywające głowę włosy. Rovenan nigdy nie widział takich rzęs i takich włosów. Przebiegł wzrokiem strój dziewczynki – jej ciepłą kurtkę z wysokim, futrzanym kołnierzem, opadły kaptur opończy, ocieplane spodnie, przytroczoną do pasa pochwę z miniaturą miecza i porządne buty. Popatrzył na wysokiej jakości materiał, idealnie równe szycia, zdobienia na końcu rękawów oraz nagie, przeraźliwie blade dłonie.

– Ubrana jak księżniczka – mruknął nie bez podziwu Seka, ale w jego głosie dało się wychwycić nutę strachu.

– Co robi tu sama? – zapytał go młodzieniec, jakby spodziewał się, że stary przewodnik udzieli mu właściwej odpowiedzi. Zamiast tego usłyszał jego drżący głos:

– Żyje?

Rovenan dotknął ostrożnie nagiego nadgarstka dziewczynki i przeraził się, jak jej skóra jest zimna w porównaniu do jego własnej. Kciukiem przesunął po pajęczynie idealnie widocznych, niebieskich żyłek i mruknął:

– Musiała zamarznąć.

Próbował wyczuć puls, jednak bez powodzenia.

– Zostaw. Mam złe przeczucia. Chodźmy dalej albo zawróćmy. To szaleństwo, że w ogóle tu przyszliśmy. Nie wierzę, że się na to zgodziłem… żadne pieniądze nie będą w stanie przywrócić mi życia, gdy już zmienię się w podobną bryłę lodu.

Myśliwy zadrżał, nie tylko z zimna, ale pod wpływem słów starca. Owszem, żadne pieniądze nie będą w stanie zwrócić im życia. Ani jemu, ani Timorowi, którego ciągnął w to niebezpieczne, nieprzyjazne miejsce, by schwytać mityczną bestię z morza. Widok nieżyjącego konia i tej małej istoty wstrząsnął nim bardziej, niż był w stanie przyznać, a strach zdawał się miarowo docierać do jego serca, jak fale obmywające nabrzeżną skałę. Nigdy się tak nie czuł. Nawet przed potyczką z lwem pustynnym. Tam miał za sobą słońce, miał pewność. Tu… tu była tylko pustka i nienaturalna cisza, przywodząca na myśl krainę zmarłych. Jaki był głupi, że pozwolił poddać się ambicji i skusić pieniędzmi jakiegoś nadętego bogacza o specyficznych upodobaniach co do swoich pupili!

– Masz rację – powiedział cicho, czując zrezygnowanie, ale i ulgę. – Nie miałem prawa was tak narażać. Wracajmy do Timora i opuśćmy to przeklęte miejsce. Pozwólmy, by fer taúr zostały tajemnicą na zawsze ukrytą w wyciu śnieżnej zamieci.

Seka odetchnął i uśmiechnął się tym szczerbatym, żółtym uśmiechem starca, a zmarszczki na jego twarzy zdawały się dwukrotnie głębsze.

– Mądry chłopak – rzekł, wyciągając do niego rękę, by pomóc mu dźwignąć się z ziemi.

W tym momencie rozległ się ryk muła, który najwidoczniej miał dosyć poganiania go przez Timora i postanowił dać upust swemu zniecierpliwieniu. Rovenan wymienił z przewodnikiem spłoszone spojrzenie i już miał biec w stronę brata, gdy wtem z głębi lasu dobiegła odpowiedź. Zamarli z przerażenia.

Wysoki, przeciągły krzyk, który świdrował im uszy i wprawił w drżenie ich ciała, urwał się gwałtownie w pół tonu. W mgnieniu oka nieludzki zew rozległ z innej strony, a młody mężczyzna poczuł, jak ścina mu się krew w żyłach, jak na przedramionach pojawia się gęsia skórka.

Potem zapadła cisza.

– Biegnij – warknął myśliwy, próbując powstrzymać zalewającą go falę paniki. Szarpnął za ramię struchlałego dziadka i pociągnął w stronę, z której przyszli, w myślach przeglądając broń, jaką dysponowali. Nie miał pojęcia, czy przewodnik posługuje się toporkiem tak dobrze, jak wskazywałyby na to jego przechwałki, ale był pewien swoich umiejętności we władaniu mieczem. Timora należałoby trzymać z dala od ewentualnego niebezpieczeństwa, choć może, jeśli bestie byłyby tylko dwie i nie tak groźne, jak opowiadał Nord, udałoby im się je pokonać wspólnymi siłami.

Śnieg tryskał spod ich butów, gdy docierali do nieszczęśliwego muła stojącego obok drzewa, a niewielka postać z ulgą patrzyła w ich kierunku.

– Słyszeliście to? – zapytał przestraszony szesnastolatek, podczas, gdy starzec chwytał za uzdę swoje zwierzę i próbował zmusić je do ruchu. Rovenan upewnił się, że mróz nie przeszkodzi klindze miecza w gładkim wysuwaniu się z pochwy, gdy nadejdzie pora, a następnie zajrzał do jednego z tobołków na grzbiecie muła, wyciągając z niego pas ze sztyletami różnej wielkości.

– Trzymaj – rzucił broń bratu, który skwapliwie zapiął klamrę i czekał na dalsze polecenia. Krzyk rozległ się ponownie, gdzieś za ich plecami, więc młodzieniec obrócił się błyskawicznie, gotów bronić Timora, choćby miało go zaatakować sto fer taúr na raz. Jednak dokoła były tylko nieruchome, grube pnie wysokich sosen i śnieżne zaspy.

Starzec wreszcie zmusił muła do ruchu, a ten, rozumiejąc, że chcą opuścić to groźne miejsce, poszedł raźno i szybciej niż zazwyczaj. Przeszli zaledwie kilka jardów, gdy zwierzę stanęło w miejscu i zaczęło zaniepokojone węszyć.

– Cholera, cholera, bogowie, dlaczego zawsze to muszę być ja? Cholera, rusz się… – Seka szarpał uzdę, ale jego ulubieniec rozszerzonymi nozdrzami tylko wciągał w siebie lodowate powietrze. Zastrzygł długimi uszami, wykręcił je do tyłu. Starzec zamarł, również nasłuchując.

– Timor. Na drzewo – polecił cicho opanowanym głosem Rovenan.

– Co? Jak? Gałęzie są za wysoko…

– Na drzewo. Użyj sztyletów. Wbij się w pień. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, wejdź na drzewo.

– Ale…

– Na drzewo! – krzyknął starszy z braci, widząc kształt przemykający między drzewami, który teraz zatrzymał się raptownie, zdezorientowany widać nowym dźwiękiem. Wystarczyło jednak, że Timor, korzystając z rady brata, podsadzony przez niego dość wysoko wbił pierwsze ostrza w korę, by rozległ się złowrogi ni to klekot, ni to charkot i c o ś zaczęło przemieszczać się w ich kierunku.

– Szybciej, Timor, szybciej! – zawołał myśliwy, starając się, by w jego głosie nie było paniki, jaką czuł. Chłopiec jęknął z wysiłku, podciągając się na wystającej z drewna rękojeści, wbijając drugą nieco wyżej. Chciał wyszarpnąć pierwsze ostrze, a gdy okazało się, że nie starczy mu sił, wisząc na jednej ręce dobył drugiego sztyletu. Rovenan dziękował w duchu bogom za skłonność Timora do włóczenia po mieście, podczas którego nie raz przyszło mu pokonywać mury i ogrodzenia.

O ile jego młodszy brat w pełni skupił starania na dotarciu do najbliższej gałęzi, o tyle on sam musiał skoncentrować się na przyjęciu pozycji obronnej, by odeprzeć atak stwora, który wynurzył się jakieś trzydzieści jardów dalej spomiędzy grubych pni. Przez chwilę stał na ścieżce, obserwując intruzów, którzy zawitali do jego królestwa i Rovenan, mimo strachu, jaki czuł przed stworzeniem, znalazł w sobie jeszcze odrobinę podziwu dla jego groźnego piękna.

Istota z daleka rzeczywiście nieco przypominała konia. Niezwykle dużego, olbrzymiego wręcz. Konia o szafirowym umaszczeniu i niezwykłych czarnych oczach. Z czoła istoty wyrastały dwa smukłe, hebanowe rogi, mające około stopy długości, lśniące i zakrzywione lekko na końcach, rogi, którymi zwierzę bez trudu mogłoby rozorać brzuch zwykłego wierzchowca. Czarna, długa grzywa spływała mu na kark, lśniąc, jakby była mokra. A może była, Rovenan nie umiał tego stwierdzić z tej odległości.

Jakby słysząc jego myśli, fer taúr podążył w ich kierunku. Niespiesznie, spokojnie, ale myśliwy wiedział, że nie jest to spowodowane ostrożnością. To był krok drapieżnika, który czeka na ruch ofiary, by móc ruszyć za nią pościg.

– Ani drgnij – usłyszał niewyraźny głos Seki i ledwo dostrzegalnie skinął głową. Jeśli pobiegnie, zginie na pewno, jeśli stanie nieruchomo… jest nadzieja.

Tymczasem istota stanęła niecałe sześć jardów od nich, odwrócona bokiem, tak blisko, że młodzieniec mógł dostrzec ciemniejsze plamy na jej zadzie oraz inteligencję wyzierającą z jej oczu. Było to upiorne wrażenie, jakby ktoś zamknął w ciele potwora bardzo mądrego człowieka. Jakby ten potwór mógł przejrzeć ich myśli i przewidzieć zachowanie.

Struchlały ze strachu patrzył, jak fer taúr unosi łeb i przez chwilę był przekonany, że na własne oczy ujrzy, jak wydobywa z siebie ten dziki, przeszywający krzyk. Dźwięk, który podczas sztormu przebija się z głębi oceanu, zapowiadając zgubę słyszącym go marynarzom, który skuwa ich ciała niemocą i przerażeniem… dźwięk niosący śmierć.

Nic takiego nie nastąpiło, a gdy Rovenan pojął, dlaczego, zdjęła go groza jeszcze większa niż dotychczas. Bowiem stworzenie swymi rozumnymi oczami, z wyrazem pyska, który przypominał jakąś potworną parodię zwierzęcego uśmiechu, przyglądał się wiszącemu ze dwa sążnie nad ziemią chłopcu. Przyglądał się Timorowi.

Bał się uczynić cokolwiek, by nie zwracać na siebie uwagi bestii, ale niepokój o brata palił go jak rozpalone żelazo. Czy szesnastolatek zdoła utrzymać się wystarczająco długo, by wierzchowca z Mar Braten znudziło czekanie? Myśliwy nie miał okazji się przekonać, ile czasu potrzeba, by potwór odszedł, bo w tym momencie posłyszał głuchy jęk i Timor, przy wtórze trzasku drewna i odpadającej kory, runął na ziemię. Fer taúr jakby tylko na to czekał. Zatańczył w miejscu, dmuchnął przez rozszerzone chrapy i wydając z siebie dziwny pomruk skoczył w kierunku drzewa, przy którym znajdowali się wędrowcy.

Myśliwy nie myślał, zadziałał instynktownie. Drapieżnik chciał ofiary, on chciał chronić brata, dlatego obrócił się napięcie i pobiegł w stronę przeciwległej ściany lasu, mając nadzieję uskoczyć za jakieś drzewo. Bestia chwyciła przynętę i odbiła się od ziemi tuż przed chorym ze strachu chłopakiem, by zmienić kierunek swojego ataku. Podążyła za tym, przez którego do niedawna była tropiona. A teraz on musiał walczyć o swoje życie. Rovenan nie łudził się, że ucieknie. Nie był tak szybki, był za blisko. Jedyna jego nadzieja to robienie uników i walka. A do stracenia miał zbyt wiele, by po prostu się poddać.

Czując na karku silny oddech fer taúr, uskoczył gwałtownie w prawą stronę, przeturlał się i zerwał na nogi, dobywając miecza. Zrobił to w ostatniej chwili, bowiem ledwo zdążył stanąć, ujrzał nacierające na niego stworzenie. W akcie desperacji próbował obronić się przed ciemnymi rogami mieczem – gdy zderzyły się ze sobą, poczuł, jak całym jego ciałem wstrząsa siła uderzenia. Mając dziwne poczucie odrealnienia całej sytuacji, wyleciał w powietrze razem z klingą, która wbiła się w ziemię kilka jardów od jego głowy, gdy już runął na śnieg. Szum w jego czaszce nie stłumił woli przetrwania, dlatego chwiejnie powstał, czekając, aż fer taúr z nisko pochylonym łbem będzie blisko. Ponowie chciał odskoczyć w bok, ale tym razem zrobił to za późno i poczuł, jak coś twardego uderza go w brzuch, a następnie jego noga została zmiażdżona. Rozległ się trzask, a Rovenan wrzasnął, czując przeszywający ból. Nie wiedział, czy ból może być gorący, ale miał wrażenie, że jego ciało, zwłaszcza noga, płonie. Wszystko w nim krzyczało rozpaczliwie ostatkiem sił, pociemniało mu przed oczami. Leżał z twarzą w miękkim, białym puchu i usiłował nabrać powietrza w płuca, które jakby odmówiły współpracy. Nie był świadomy, że palce ma rozkurczone – cierpienie go obezwładniło, powaliło na ziemię i nie puszczało, jakby nie było jeszcze pewne swojej wygranej. Zdawało mu się, że gdzieś z oddali słyszy krzyk Timora – niepokój o brata był czymś, co zmobilizowało go do rozejrzenia się dokoła. Fer taúr stąpał po śniegu, gniotąc go olbrzymimi kopytami, łypiąc czarnym okiem na swoją ofiarę. Wrzask Timora się powtórzył.

Myśliwy zdał sobie sprawę, że ktoś się do niego zbliża, tuż za polem jego widzenia, zwrócony w stronę bestii. Ta parsknęła, potrząsnęła długą grzywą, wykonała kilka kroków. Słyszał, że te zbliżające się stąpnięcia są lekkie, że są to kroki osoby młodej, nie starca, do którego towarzystwa zdążył się tak przyzwyczaić. Chciał krzyczeć na Timora, żeby brał nogi za pas, wyznać, że nie ma już więcej sił, by walczyć. Całym sercem liczył, że usłyszy, jak jego brat ucieka, korzystając z poświęcenia Rovenana. Ale nie, poczuł, że on zatrzymuje się tuż za jego plecami. Żałował, że leży na boku. Gdyby upadł na wznak, mógłby chociaż popatrzeć chłopakowi w oczy. Taka śmierć byłaby dobra, zaś to, czego teraz doświadczał, było torturą.

– Timor – wychrypiał. Potwór o szafirowym umaszczeniu wydał z siebie niski, głuchy dźwięk i skoczył w jego stronę. Rovenan zamknął oczy, słysząc dudnienie kopyt.

A później rozległ się głos – ostry, rozkazujący, stanowczy. Nie był to głos młodszego brata myśliwego. Młodzieniec rozchylił powieki, z niedowierzaniem patrząc, jak kopyta fer taúr wbijają się w ziemię o cal od jego głowy, a następnie cofają, wybijając niezrozumiały rytm. Głos znów powtórzył komendę – na pewno była to komenda, co innego można wypowiadać takim tonem? – a wtedy potwór cofnął się jeszcze bardziej, gniewnie wstrząsając grzywą. Ktoś przeszedł nad nieruchomym ciałem Rovenana, a on szeroko otwartymi oczami obserwował zszokowany nastoletnią dziewczynkę, którą znalazł w lesie. Dziewczynkę, która był martwa.

Wypowiadając słowa w języku, którego nie rozumiał, postępowała za cofającą się istotą, wolno, ale nieubłaganie. Śmiertelnie groźny potwór zatrzymał się i pochylił nisko łeb, wydając z siebie niski dźwięk… a wtedy dziecko zaczęło śpiewać.

Rovenan miał nigdy nie zapomnieć tego momentu, gdy na granicy nieświadomości, zamroczony bólem, czuł, jak jego puls bije pod komendę nieznanej, pierwotnej melodii, melodii pompowanej do jego żył z każdym uderzeniem serca, przeszywającej jego ciało, podnoszącej włoski na karku; melodii strasznej i pięknej zarazem, takiej, która wyciska w człowieku nieścieralne piętno – nieważne, co takiego przeżyje i ile zapomni, zew pieśni pozostanie w nim na zawsze, słodkie przekleństwo, którego nie da się oddać.

Pamiętał jak przez mgłę głos pochylającego się nad nim Seki, który mówił, bardziej jeszcze przerażony niż wcześniej:

– Nie słuchaj, jeśli ci życie miłe! To pieśń demona śniegu i jego przeklętego wierzchowca! Nie słuchaj…

Ale Rovenan słuchał, a nawet, gdyby ktoś zatkał mu uszy, to nie potrzebował ich, by poczuć wsiąkającą w niego melodię. Zanim zapadł w pełen majaczeń sen, ujrzał jeszcze drobną, dumną postać na grzbiecie fer taúr i jej nienaturalne, bladobłękitne tęczówki. Ujrzał jej srebrzyste włosy, które zdawały się wyciągać w jego kierunku jak olbrzymie macki i wiedział, że dziewczynka patrzy na niego, patrzy d o niego, do jego wnętrza, że spojrzeniem swoich potwornych oczu ogląda jego duszę, a palce zimne jak lód zaciskają się na jego sercu, na zawsze biorąc je w posiadanie…

 

***

 

To z czego najpierw zdał sobie sprawę to oddech: spokojny, równomierny, rozlegał się w pobliżu niego niczym niezawodny szum przypływu. Z trudem rozkleił powieki, chcąc poznać źródło dźwięku i szybko opuścił je z powrotem, gdy w jego źrenice uderzyło oślepiające światło. Ale nie, to tylko zwykły szary blask dnia przedostawał się przez okno, złudzenie jego intensywności brało się ze zbyt długiego obcowania z czarną ciemnością.

Spróbował jeszcze raz, zamrugał, chcąc oswoić oczy z barwami. Ucieszony tym małym zwycięstwem rozejrzał się ostrożnie, lekko tylko przekręcając głowę. Leżał na solidnym, drewnianym łóżku, przykryty futrami, chroniącymi go przed ukąszeniami zimna. Znajdował się w przestrzeni ograniczonej czterema ścianami z podłużnych belek, podziurawionymi przez kwadratowe okna, niskim sufitem i podłogą, o nad wyraz skromnym umeblowaniu, na które składały się niewielki stół, szafka i krzesło, zajmowane przez drobną postać o ciemnych włosach, której to oddech go zbudził.

Poczuł wzruszenie ściskające mu gardło i ulgę – gdzieś w jego wnętrzu czaiła się obawa, że coś jest nie tak, nie spodziewał się tu ujrzeć swojego brata… ale dlaczego?

– Timor – wychrypiał, wyciągając rękę w stronę głowy szesnastoletniego chłopaka, spoczywającej bezwładnie na piersi. Ten w odpowiedzi na swoje imię drgnął, zamrugał niespokojnie i spojrzeniem nabierającym ostrości osiadł na twarzy Rovenana.

– Obudziłeś się! – wykrzyknął, pochylając ciało nad łóżkiem i rozciągając twarz w uśmiechu. – Tak się baliśmy… cały czas mówiłeś i jęczałeś przez sen, trawiła cię gorączka, Aura mówiła, że nie pociągniesz długo, ale Nord kazał jej czuwać i udało się!

– Co… dlaczego…

– Gdy fer taúr cię ranił, myślałem, że już po tobie. Bogowie, Rovenanie, ja sądziłem, że ty nie żyjesz… byłem strasznie obolały po upadku z drzewa, ledwo wstałem, kiedy ta dziewczynka – Seka cały czas nazywał ją demonem śniegu – zatrzymała potwora tuż przed twoim ciałem, a później zaczęła śpiewać i dosiadła go. Zniknęli w lesie, Seka trząsł się jak listek na wietrze, ale opatrzył ci nogę i ranę na brzuchu, straciłeś dużo krwi, wciągnęliśmy cię na muła i ruszyliśmy szukać schronienia, ale przybył Nord, wziął cię na sanie i zabrał do osady, a my ruszyliśmy jego śladem i od kilku dni jesteśmy tu…

Timor przerwał potok słów, by wreszcie złapać oddech, a jego starszy brat powoli przyswajał zasłyszane wiadomości i przypominał sobie zdarzenia, które doprowadziły go do tej sytuacji. Oczyma duszy ujrzał bladobłękitne tęczówki okolone białymi rzęsami, srebrzyste włosy rozwiane przez wiatr, kontrastujące z czarną grzywą morskiego potwora z Mar Braten, szafirową sierść przerażającego wierzchowca i lśniące, ostre rogi. Słyszał w uszach szum miedzianego morza rozsadzającego mu żyły, czuł uderzenia kopyt w swojej piersi i wciągał w płuca słone powietrze zabarwione wonią żywicy.

– Kto to Aura? – wydusił wreszcie, a widząc rumieniec na twarzy brata, uśmiechnął się.

– Córka Norda. Opiekowała się tobą przez cały czas i siedziała tu ze mną niemalże bez przerwy, ale teraz poszła pomóc matce w przygotowywaniu posiłku.

– Mówiłeś, że ile byłem nieprzytomny?

– Licząc z dzisiejszym dniem to… sześć dni i pięć nocy.

– Bogowie… cholernie dużo.

– Cholernie – potwierdził poważnie Timor, a Rovenan rzucił mu ostre spojrzenie.

– Nie wyrażaj się tak.

Chłopiec otworzył usta, by zaprotestować przeciwko takiej niesprawiedliwości, ale w tym momencie drzwi naprzeciwko łóżka otworzyły się i do środka, raźno podśpiewując, wmaszerowała młoda dziewczyna, niosąc tacę z dwiema miskami parującej substancji o podejrzanym zapachu. Wystarczył krótki moment, by zorientowała się w sytuacji, a następny, by wykrzyknęła donośnym głosem:

– Obudził się!

Odstawiwszy prędko tacę na stolik, doskoczyła do łóżka, w którym leżał struchlały Rovenan i zaczęła gruchać do niego, poprawiając okrywające jego ciało futra.

– Taki był zmizerniały, jakeśmy go widzieli za pierwszym razem, takie chore chuchro, taki drobiazg! Ale nic się nie bój, kochany, u nas nabierzesz ciała! Całe dnie przy tobie siedziałam, doglądałam i proszę! Wyrwany ze szponów śmierci! Moja ty mizeroto…

Młodzieniec zgłupiał zupełnie wobec tych określeń, ale miał na tyle przytomności umysłu, by ironicznie pomyśleć, że jej z całą pewnością nie można nazwać chuchrem. Dziewczyna była pokaźnej postury, szeroka zarówno w ramionach jak i biodrach, ale nie nazwałby jej grubą. Jasne, słomiane włosy miała zwinięte w ciasny warkocz, owinięty wokół głowy niczym korona, i żaden zagubiony kosmyk nie opadał na jej rumianą twarz o wydatnym nosie i dużych, szarych oczach. Jeżeli rzeczywiście była córką Norda, to z pewnością odziedziczyła po nim tężyznę fizyczną…

– Chłopcze! Nareszcie! – rozległ się niski głos i do izby wszedł pospiesznie Nord we własnej osobie, a za nim, zerkając z zainteresowaniem, trzech wyrośniętych młodzików i żwawa, śliczna kobieta o zaokrąglonych policzkach, mająca włosy zbliżone barwą do warkocza Aury, zapewne jej matka. Jakby onieśmielony rozgardiaszem, jaki zapanował, cichutko wsunął się do pomieszczenia także zielonooki starzec, w którym chłopak rozpoznał gadatliwego przewodnika.

– Seka – rzekł Rovenan, dziwiąc się wzruszeniu w swoim głosie. Stary jednak nie podszedł do niego, tylko uśmiechnął się smutno i pokiwał głową.

– Najwyższy czas, już myśleliśmy, że trzeba będzie zadbać o nowe posłanie dla ciebie. Na stałe – mruknął Nord, a jego synowie zaśmiali się bez złośliwości i przekrzywili głowy, jakby obserwowali jakiś niezmiernie ciekawy wybryk natury. Rovenan, onieśmielony tymi spojrzeniami, odszukał wzrokiem twarz brata, ale ten jak urzeczony wpatrywał się w uśmiechniętą Aurę. Zrezygnowany odwzajemnił spojrzenie mężczyzny.

– Dziękuję. Za wszystko. I przepraszam za kłopot. Nie przewidzieliśmy… nie sądziłem…

Urwał. Zapadła cisza. Zadrżał niespodziewanie, mając wrażenie, że gdzieś w oddali rozlega się wysoki, nieludzki krzyk. Poczuł, że za ciasno mu w tej dusznej, pełnej ludzi izbie, a pragnienie ujrzenia morza miażdżyło mu płuca.

– Nikt nie przewidział – szepnęła kobieta, mrużąc oczy.

– Powinienem był was zatrzymać – rzekł właściciel zaprzęgu i westchnął ciężko, ze smutkiem.

– Nie dałbyś rady. Jego nie można zatrzymać, kiedy się uprze – parsknął Timor, ale nikt się nie roześmiał, a Rovenana zaniepokoiła pełna napięcia atmosfera.

– Ale wracam do zdrowia, czy nie tak? – zapytał, wykrzywiając kąciki ust w uśmiechu, a inni odwzajemnili się tym samym. Zamarł, dostrzegając fałsz w ich twarzach.

– Tak jest – odpowiedziała Aura, poklepując go po dłoni, ale było w tym ruchu coś pocieszającego, co mówiło o tym, że jego kłopoty się nie skończyły. Jednak nie pytał ich o nic więcej, a oni szybko się rozeszli, obiecując zajrzeć później, życząc mu smacznego i żegnając tymi pełnymi ukrywanego zmartwienia spojrzeniami.

Gdy Aura wyszła również, by pomóc matce sprzątać po posiłku, skinął ręką, by Timor się przysunął.

– Dobrze się czujesz?

– Ja tak. Potłukłem się, ale siniaki lada chwila znikną. No i nic nie złamałem…

– Dobrze… czy zapłaciłeś im?

– Nie chcieli nic – chłopiec zmieszał się. – Gdy pierwszy raz to zaproponowałem, prawie zebrałem lanie od Fel, taka była oburzona. Powiedziała, że tu na północy ludzie pomagają sobie, by przetrwać, i każdy uważa to za naturalne.

– Rozumiem. A więc muszę jak najszybciej wyzdrowieć.

– Wracamy do domu?

Rovenan milczał prze dłuższą chwilę, patrząc na twarz szesnastolatka. Twarz o zmęczonych, podkrążonych oczach, twarz pełną niepokoju i wyczekiwania. Jego mały braciszek o mały włos uniknął śmierci, bo on, wbrew wszelkim ostrzeżeniom, postanowił schwytać legendarnego stwora z morza i przywieść do kraju słońca. Widząc teraz głupotę, jaką się wykazał, miał ochotę cofnąć czas.

– Tak. Do domu.

– Świetnie! Więc zdrowiej szybko. Idę powiedzieć Sece, a ty śpij. Musisz nabrać sił do kolejnej podróży – Timor nawet nie krył ulgi w swoim głosie. Zerwał się z miejsca i wybiegł z izby, zamykając drzwi, a ciemnowłosy myśliwy patrzył tępo w sufit, czując nieokreślony niepokój.

Nie minęło nawet pół godziny, a zapadł w głęboki sen.

 

***

 

Otaczała go biel i cisza. I jeszcze ciemne sylwetki wysokich drzew, ukrytych w dużej części pod śniegiem.

Stał na wąskiej, wydeptanej przez leśne stworzenia ścieżce i słyszał szum.

Ze zdziwieniem stwierdził, że jest ubrany tylko w lekką koszulę i spodnie, ale nie było mu zimno.

Stopy tonęły w lodowatym, kłującym puchu.

Był dzień, ale nie widział słońca. Szum to narastał, to cichł.

Morze, pomyślał i zaczął maszerować ścieżką w stronę, skąd dobiegała pieśń fal rozbijających się o skały. Wkrótce ujrzał niebo i odcinające się od niego lodowatą kreską wzniesienie. Wystarczyła chwila marszu, a znalazł się na jego wierzchołku, by ze szczytu urwiska obserwować odległy horyzont i wzburzone, granatowo-czarne fale Mar Braten. Macki wody chlupocząc, niczym mroczne statki rozbijały się o szare głazy u stóp klifu, bryzgając lśniącą trupim blaskiem pianą. Mroźny, słony wiatr uderzył Rovenana w twarz, ale nie przeszkadzało mu to – wziął głęboki oddech i rozłożył ręce, pozwalając podmuchom obmywać je na wzór morskiej wody.

Nagle przez wycie wiatru i łoskot fal przedarł się krzyk. Wysoki, świdrujący, oznaczający ostrzeżenie i odnajdujący ukrytą głęboko we wnętrzu każdego człowieka ciemność. Młody myśliwy czuł, jak bestia skryta w korzeniach jego jestestwa porusza się niespokojnie, przerywając swój pełen niepokoju sen. Drżał z zimna i strachu, mając wrażenie, że przez całe jego ciało przebiega chłodny dotyk, dziką mocą zdobywając kontrolę nad każdą kończyną. Jednocześnie poczuł wzbierający w piersi wrzask, pierwotne zawołanie, tęskne i potężne, niepowstrzymane niczym sztorm. Odzew, skierowany w stronę morza.

– Rovenanie!

– Chłopcze!

Krzyki przedarły się do jego świadomości i wyrwały go z objęć sennego majaku, jednak dopiero po chwili zrozumiał, że najgłośniej wrzeszczy on sam. Zamknął usta i oddychając ciężko, ujrzał zgromadzonych wokół swojego łóżka ludzi. Ich twarze, wydobywane z mroku chybotliwym światłem, rzucanym przez płomień trzymanej w dłoni Aury świecy, wydały mu się dzikie i obce. Zobaczył Timora, który z oczami pełnymi łez i twarzy zastygłej w maskę przerażenia, stał przy łóżku, podtrzymując pobladłego Sekę.

– Już dobrze – odezwał się, rozumiejąc, że jego głos brzmi dziwnie ludzko wobec wcześniejszego dźwięku. Nie wiedział, co było mniej naturalne.

– Tak. Dobrze – powiedział głucho Nord, zakrywający własnym ciałem swoją żonę. Jakby spodziewał się ataku.

– Miałem sen. Koszmar – rzekł młodzieniec, przesuwając ręką po twarzy, a Aura z ponurym wyrazem twarzy mruknęła:

– Wiemy. Zawsze masz. Ale ten… chyba był najintensywniejszy.

Patrzył na nią długą chwilę, na jej włosy w nieładzie, na zaciśnięte usta, a później powiódł wzrokiem dokoła – zewsząd emanował strach, zgroza, a jednocześnie jakiś spokój, jakby spodziewali się, że tak będzie, jakby mieli świadomość, że to przyjdzie, ale nie znając dnia ani godziny czuli się mniej swobodnie niż teraz.

Seka dotknął jego twarzy swoją suchą, pomarszczoną dłonią i zajrzał mu w oczy.

– To ona. Pieśń bladookiej i jej wierzchowca. Zostałeś napiętnowany. A mówiłem ci… mówiłem, żebyś nie słuchał.

Rovenan zadrżał i uciekł przed dotykiem starca, serce dudniło mu w piersi, wystrzeliwując do żył gorącą krew, pulsującą niespokojnie w nadgarstkach, na szyi, w uszach…

– Głupstwo – rzekł mocnym, opanowanym głosem Nord, prostując się nagle. – Każdy miewa sny. Mi też się zdarzają. W okolicy takiej jak ta nietrudno o nocne zmory, a ty wiele przeszedłeś. Wracajmy do łóżek, już! Chłopak musi odpocząć! I my też potrzebujemy snu, niedługo zacznie świtać! No już, ruszać się! – wołał, zaganiając wszystkich do wyjścia. Sam wyszedł jako ostatni, rzucając myśliwemu nieodgadnione spojrzenie.

Rovenan aż do świtu trwał w ciemnościach z otwartymi oczami, nasłuchując wycia wiatru i dalekich krzyków fer taúr.

 

***

 

Dwa dni później wstał. Pochodził chwilę po izbie w towarzystwie brata, by na kolejnych kilka godzin wrócić do łóżka. Ale nocą, gdy tylko znowu nabrał sił, dreptał w tę i we w tę, od jednej ściany do drugiej, i tak przez pół nocy. O świcie zapadł w spokojny, głęboki sen, nieprzerywany żadnymi koszmarami, niebudzony przez nikogo. Tak wyglądało kolejnych kilka dni – coraz to dłuższe spacery po izbie i sen na uzupełnienie nadwątlonych sił. Czasem, gdy wiał wiatr, a wszyscy mężczyźni w osadzie barykadowali się wraz z rodzinami w swoich domach, słyszał odległy zew, poruszający ukrytą w nim pierwotność, jakiś dziwny zwierzęcy odruch, który kazał mu biec nad morze i pogrążyć się na zawsze w czarnej kipieli u stóp urwiska. Wołał wtedy Timora i kazał mu opowiadać o tym, jak chłopiec spędził dzień, kogo poznał i co pamięta z obrazów ich rodzimego kraju.

Myślał, że ma wszystko pod kontrolą, dopóki pewnej nocy nie ocknął się pod drzwiami domu Norda, krzycząc i drapiąc paznokciami w drewno, chcąc wyjść na zewnątrz, odciągany przez gospodarzy. Od tamtej chwili zaczęli barykadować wejście do izby, w której leżał, ale incydent nie powtórzył się.

Półtora tygodnia później Aura zabrała go na spacer – pogoda była sprzyjająca, słońce osiadło białą bańką na błękitnym niebie, a jego blask rozświetlał nieskończoność śniegu, oślepiając każdego, kto wychylił nos z chaty. Powędrowali nad morze. Był zaskoczony, przekonawszy się, że nie ma żadnych fal przy brzegu, tylko twardy, ciemny lód.

Chciał zejść na dół urwiska, ale dziewczyna odmówiła stanowczo, przypominając mu o niebezpieczeństwie, na jakie się narażali. Nie protestował.

Po trzech tygodniach od przebudzenia miał wystarczająco dużo sił, by ruszyć w drogę powrotną do Lomelu, jednak opóźniał wymarsz, wynajdując coraz to nowe preteksty, i przesiadywał każdą zamieć przy oknie, niewidzącymi oczami wpatrując się w przestrzeń, zupełnie jakby nasłuchiwał.

Seka patrzył na to z niepokojem, a Nord mówił:

– Musicie odejść teraz. Musicie odejść, bo inaczej on nie będzie w stanie tego zrobić już nigdy… Im dłużej tu zostajecie, tym głębiej zagnieżdża się w nim pieśń morza.

Timor zagadywał brata i tęsknym głosem przypominał mu o ojczyźnie – o cynamonowej ziemi, która dźwigała w górę drzewa owocowe, o słońcu, które dzięki swemu gorącu nie pozawalało im zaznać zimna w ciągu dnia, o lampionach, które nocą oświetlały jasne budynki miasta i jego kręte uliczki, wypełnione kramami pełnymi kolorowych bogactw… Wtedy, w przebłysku świadomości Rovenan uśmiechał się i mówił:

– Masz rację. Dom… pora wracać. Zbyt długo tu zabawiłem. Jutro pożegnamy Norda i podziękujemy mu za gościnę. Każ Sece przygotować się do drogi, potrzebujemy przewodnika, który przeprowadzi nas przez ten mroźny kraj…

Ale gdy Timor budził się o świcie i przychodził do niego, zastawał brata siedzącego przy oknie, patrzącego w przestrzeń, skupionego na wyławianiu błądzących w powietrzu dźwięków.

– Nie dziś… znowu mi słabo – zbywał chłopaka myśliwy, odpędzając go niecierpliwym ruchem ręki, zatopiony w przestrzeni obcej i niedostępnej innym.

Sytuacja zmieniła się w dniu po wyjątkowo przerażającej nocy, której ciszę zakłócały głosy fer taúr przybyłych pod samą palisadę i uderzających kopytami w zmarzniętą ziemię. Na ich wołanie odpowiadał Rovenan, rozgorączkowanym wzrokiem szukając niewidzialnych postaci i bezsilnie tłukąc się po chacie, jęczącym zawodzeniem przeszywając jej mieszkańców.

– Dosyć tego – rzekła Fel, żona Norda. – Dziś trzeba go wywieźć, choćby siłą. Musi stąd zniknąć i lepiej dla niego, żeby więcej nie pojawiał się w pobliżu morza.

Mężczyzna nie protestował, rozumiejąc słuszność jej rozkazu i ledwo nastał dzień, kazał Rovenanowi przygotować się do drogi.

– Nie dziś – mruknął młodzieniec, jak zwykle siedząc przy oknie.

– Owszem – rzekł właściciel zaprzęgu ostro. – Właśnie dziś.

Rovenan skupił na nim spojrzenie i u niósł brwi pytająco, zdziwiony tonem gospodarza, a ten, łagodniej już, rzekł:

– Timor robi się coraz bledszy. Mam wrażenie, że ten klimat nie wpływa na niego dobrze, musicie wracać do Lomelu i tam jego skóra odzyska swój złocisty odcień.

Akurat w tym momencie do izby wszedł młodszy z braci, a myśliwy drgnął, jakby ktoś go uderzył. Chłopiec miał cienie pod oczami i wyniszczoną strachem oraz zmęczeniem twarz. Nieustająca troska o Rovenana wyostrzyła jego rysy, sprawiła, że wyglądał na starszego. Oczy zmatowiały znużeniem.

– Musimy… wracać – zgodził się starszy brat, a stwierdzenie to zawierało w sobie żal i rezygnację tak przemożną, iż Nord poczuł dreszcz przebiegający po plecach. Wyruszyli godzinę później, dwoma zaprzęgami prowadzonymi przez mężczyzn z osady. Aura płakała jako jedyna, płakała rzęsistymi, dziewczęcymi łzami, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Powietrze pełne było napięcia i niepewności, gdy podróżnicy opuszczali wioskę i dopiero, gdy zniknęli w głębi lasu, Fel odetchnęła z ulgą.

– Powodzenia, przeklęty – szepnęła, zerkając na nadciągające z północy chmury, jakby pościg za uciekającą ofiarą. – Będzie ci potrzebne.

Seka zdecydował się dokonać żywota w wiosce – podróż bez niego zdawała się braciom dużo bardziej ponura, niż wędrówka, którą wcześniej odbyli, ale może była to kwestia bagażu doświadczeń, z jakim powracali. Przez pierwsze sześć nocy Nord i jego towarzysz pilnowali Rovenana – siódmej udało mu się wymknąć, ale ostrzeżeni przez wycie psów mężczyźni szybko sprowadzili go z powrotem – zziębniętego, ale całego i zdrowego. Od tej pory Timor nie odstępował go na krok i nie spał całe noce, nadrabiając to w ciągu dnia, w saniach.

Gdy dotarli do granicy Ramiru, Rovenan i Timor kontynuowali wędrówkę w towarzystwie mężczyzn, którzy handlowali z mieszkańcami osad w pobliżu granicy po onreńskiej stronie.

– Lomel? Tak, jedziemy kawałek w tamtym kierunku. Zajmiemy się nimi, spokojna głowa – rzekł przywódca kupców, uspokajająco klepiąc Norda po plecach i odmawiając pieniędzy. – Tego mam wystarczająco, chyba, że chcesz coś kupić. Dla córki? Żony? Tu mam korale z Silvaru, najpiękniejsze w całym Aeterze. A to kamienie wydobywane w odległych kopalniach Parusu przez Urdów, cholernie drogie, ale za to o magicznych właściwościach…

Z każdym mijającym dniem stan Rovenana wyraźnie się poprawiał. Przesypiał całe noce, w świetle słońca podążał raźno naprzód, co jakiś czas tylko oglądając się lękliwie za siebie, jakby nie był pewny, czy ktoś go nie ściga. Ale i to się skończyło, gdy pożegnał z Timorem handlarzy na granicy Silvaru.

– Niech was Bogini prowadzi, smętki – rzucił na pożegnanie stary kupiec, który nie chciał wziąć zapłaty od Norda. – Jej łaska chyba by się wam przydała. Tak samo, jak uśmiech na twarzach! Może jeszcze kiedyś się spotkamy… mam interesy w kilku większych miastach… może się spotkamy…

W Lomelu czekało ich ciepło i słońce. Z radością witali znajome, jasne zabudowania, rozgrzany, przydrożny pył i soczyste owoce zrywane prosto z drzew. Obserwowali złotoskóre postacie, które śpiewnym językiem zachwalały swój towar i podziwiali barwne ptaki, uwięzione w klatkach, sprzedawane na głośnych, tłumnych bazarach, tuż obok gobelinów, glinianych waz, szklanych paciorków i zachwycających sztyletów o lśniących klingach. Znaleźli zatrudnienie u sędziwego staruszka, który posiadał mały sklepik z tajemniczymi ziołami z dalekich krajów i rozpadającymi się w proch księgami, za które płacono mu olbrzymie pieniądze.

Timor znów tryskał zdrowiem i radością, choć częściej niż kiedyś popadał w zamyślenie i nerwowo reagował na wspomnienie o podróży do Onrenu. Zapytany o kraj na północy zwykł odpowiadać:

– Nie ma tam nic, dla czego warto by zostać, a tu jest wiele tego, do czego warto wracać.

Rovenan otrzymywał zlecenia i często pojawiał się w podejrzanych dzielnicach, gdzie podejrzani ludzie kupowali od niego podejrzane przedmioty, ale nie przeszkadzało mu to. Z czasem zaczął wykorzystywać swoje umiejętności myśliwego, by zdobywać skóry rzadkich węży czy też schwytać zbiegłego z klatki pustynnego lwa, który był największą atrakcją przejezdnego Domu Cudów. Razem z Timorem wybierał się w różne części miasta, by podziwiać jego piękno, czasem zaś siadali na rozgrzanym dachu i jedząc soczyste arkaki wpatrywali się w zachodzące słońce, rozmawiając o tym, co jeszcze mogliby zobaczyć, gdzie jechać, co zwiedzić…

Wszystko wróciło do dawnego stanu, a mroczne przeżycia w Onrenie stały się jedynie przykrym wspomnieniem, które przysiada cieniem na myślach i znika zastąpione przez blask teraźniejszości.

Wszystko wróciło do dawnego stanu.

Wszystko.

Czasem tylko Rovenan budził się z nieludzkim wrzaskiem na ustach.

Koniec

Komentarze

Ostatnio byłem na Słowacji, na nartach. Opisywana przez Ciebie zamieć śnieżna, gdzie widoczność jest na około piętnaście jardów (około piętnastu metrów) jest i tak bardzo dobrą widocznością w takich warunkanch. W rzeczywstości, kiedy jest zamieć śnieżna widoczność jest maksymalnie do kilku metrów, nie więcej

 

Jeśli chodzi o samo opowiadanie, to jakiś pomysł tu jest, ale pod olbrzymią warstwą błędów - nadmiar zaimków, powtórzeń, i zbyt szczegółowych opisów - czyta się bardzo trudno. Czasem też szwankuje u Ciebie interpunkcja. Niestety, do poprawki. Fabularnie, coś w tym jest, ale popraw ten tekst, wyeliminuj powtórzenia, zaimki i zbędne opisy, a będzie dobre opowiadanie.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Zaimki, powtórzenia... okej, popracuję. Ale martwią mnie opisy - byłam przekonana, że odpuściłam sobie to,  co niepotrzebne, a tu się okazuje, że moje minimum to wciąż za dużo. Wezmę to pod uwagę, muszę poćwiczyć, zwiększyć przekaz za pomocą małej ilości słów ;)

Dziękuję za komntarz, również uwagę dot. zamieci - nie mam w tym zakresie doświadczenia, a to co ew. znalazłam może się różnić od rzeczywistych warunków. :)

Temu opowiadaniu na pewno przydałoby się idchudzenie. Skreślanie niepotrzebnych słów zawsze wychodzi na dobre, nigdy odwrotnie, to znaczy rozdymanie do rozmiarówXXL.

Przykłady tylko z pierwszego akapitu -

...przetykana plamami czarnych kamieni i szarością ledwo dostrzegalnych cieni  --  po co "ledwo dostrzegalnych"? Wata słowna, cienie na ogół są ledwo dostrzegalne, zwłaszcza w zamieci śnieżnej.

Maszerująca na przedzie pochodu zamarła w miejscu  --  można zamrzeć w nie-miejscu? Zamarła to zamarła, gdziekolwiek się znajduje.

Już po chwili z mlecznego wiru targanych wiatrem płatków śniegu  --  albo "mlecznego wiru", albo "targanych wiatrem", bo to prawie to samo.

...prawdopodobnie psów...  --  To narrator może się mylić? A zdaje się, że w tym tekście jest wszystkowiedzący. W takiej narracji po prostu nie używamy słówka "prawdopodobnie".

I tak przeczesać całe opowiadanie. I może wtedy się okaże, że faktycznie jest dobre. Jeszcze nie wiem, bo całość przeczytam później.

Zaraz zlikwiduję watę słowną :) Co do prawdopodobieństwa... Można było domyślić się w nim zaprzęgu – z przodu gnały ruchome kontury jakichś stworzeń, prawdopodobnie psów... Miało wyrazić domysły wędrowców, którzy nie mogli być pewni ze względu na ograniczoną widoczność.
Dziękuję za komantarz, liczę, że dobrniesz do końca ;) 

Mimo wszystkich potknięć, debiutanckich nieporadności itp. opowiadanie bardzo mi się podobało. Opisy w porządku.

Temat dość oryginalny. Poznaję raczkujący, jeszcze nie ukształtowany dar pisania. Pozdrawiam i życzę dalszego rozwoju.

Dziękuję, ryszard, to podnosi na duchu! :) Również pozdrawiam.

Przeraźliwie przegadane.

Ahaa... dlaczego tak sądzisz? ( będę żałowała tego pytania ;))

okres czasu --- okres, czyli przedział czasu, okres czasu= przedział czasu czasu, czyli masło maślane,

Przyłączam się do zdania przedmówców --- opowiadaniu przydałoby się skrócenie. Poza tym nie jest źle, napiszesz jeszcze parę opowiadań i złapiesz jakiś rytm.

pozdrawiam

I po co to było?

Dziękuję za opinię.

Nowa Fantastyka