- Opowiadanie: tfurca - Soniki - Dzieje

Soniki - Dzieje

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Soniki - Dzieje

Czy potrafisz wyobrazić sobie kolor, który nie istnieje? Jeśli tak, to bez trudu pojmiesz czym są soniki.

 

Soniki nie są zwierzętami.

 

Soniki nie są roślinami.

 

Nie jest to również materia nieożywiona, bo przecież soniki żyją.

 

Czym one są? Soniki to po prostu soniki. I tyle.

 

Rzeczą najbardziej charakterystyczną dla soników jest fakt, że żywią się dźwiękiem.

 

Ale zacznijmy od początku.

 

Soniki wywodzą się w prostej linii od tembrów, te zaś wyewoluowały z decybelorgów, istot starszych od Wszechświata. Niektórzy twierdzą, że do dziś żyje jeszcze kilka decybelorgów, lecz dowodów na to nie ma. Wierzy w to nawet znaczna grupa soników, które pielęgnują ich kult, oddając w ofierze część zasłyszanych dźwięków, nierzadko tych najpiękniejszych, najbardziej sycących.

 

Współczesna sonicka młodzież śmieje się z tego, twierdząc, że to zabobony. Na szczęście śmieje się bezgłośnie, bo przecież soniki nie wydają dźwięku, jedynie go pochłaniają. Dzięki temu starsi nie są doprowadzani do stanu zgorszenia. Zapobiega to psuciu się relacji społecznych.

 

Soniki od dawien dawna najchętniej zasiedlały brzegi rzek, jezior i mórz. Szmer wody działa kojąco na ich zmysł smaku. Nie tylko dostarcza niezbędnej do życia energii, ale też pomaga w wielu schorzeniach, jak choćby rozstrojenie rezonansu, czy biegunka. W niektórych przypadkach potrafi ponoć wyleczyć też z głuchoty, która, co ciekawe, dla soników jest chorobą śmiertelną.

 

Niestety, problemem tych istot jest fakt, że w ich świecie nie ma ani rzek, ani jezior, ani mórz. Nawet kałuży nie uświadczysz. Tam w ogóle nie ma wody. Przeciętny sonik, chcąc znaleźć sobie własny kąt, wybiera taką lokalizację, która potencjalnie może pokrywać się z brzegiem jakiegoś zbiornika w alternatywnym świecie, zwanym przez nie pozaświatem, a który dla nas bywa z kolei rzeczywistym.

 

Bo problem z sonikami jest taki, że, jako iż zbudowane są z bezmaterii, zaraz po Wielkim Wybuchu przefiltrowały się przez granice rzeczywistości do przestrzeni imaginatoryjnej, zwanej powszechnie w dość poetycki sposób Uniwersum Wyobraźni. I tam zostały.

 

A ponieważ bezmaterii we Wszechświecie zawsze było niewiele, nie da się z niej sklecić choćby kałuży. No, może jedną.

 

Jeśli powyższe jest dla Was niezrozumiałe, zapytajcie znajomego fizyka. On na pewno będzie się na tym znał i wytłumaczy lepiej niż ja.

 

Można by założyć, że miejsce, w którym sonik założy swój dom, jest w związku z tym, co napisałem, przypadkowe. Otóż niezupełnie.

 

Żyjąc od miliardów lat (najpierw w postaci tembrów, a następnie soników właściwych), metodą prób i błędów istoty te stworzyły mapę miejsc zdatnych do zasiedlenia. Oprócz brzegów akwenów do najpopularniejszych należą lotniska i stacje kolejowe, a także bzymbałki (dość powszechne w świecie trzydziestym czwartym).

 

Wokół poszukiwaczy, twórców mapy, narosło wiele legend. Jednym z ciekawszych jest mit o Puzofonie Pustynnym, który nieopatrznie znalazł się wśród wydm pustyni wielkiej jak planeta. Przez dziesiątki lat żywił się słabym poszumem wiatru, za deser mając jedynie delikatny chrzęst piasku. Kiedy wiatr ostatecznie ustał ze zmęczenia, zdawało się, że na Puzofona przyszedł kres. I wtedy objawił mu się jeden z decybelorgów, Jego Wysokotonowość Zgiełczan, który zaaplikował konającemu taką dawkę dźwięku, że starczyła mu na podróż do krańca pustyni i jeszcze na dwadzieścia lat potem, kiedy to pożerał tylko co lepsze kąski z czystego łakomstwa. Co widział i co słyszał w trakcie tej podróży to już osobna historia, nie czas i nie miejsce by to opisywać, choć rzecz to piękna niezwykle. Po prawdzie trzeba przyznać jednak, że widział niewiele, nic zgoła, jako że soniki nie posiadają oczu.

 

Czas sprzed Mapy soniki nazywają Wielką Mordęgą. Częstokroć całe kolonie w krótkim czasie padały jak muchy, gdy tylko okazało się, że żyją w zaciszu. One wprawdzie nie wiedziały, że jest to „padanie jak muchy”, bo o istnieniu much nie mają pojęcia, ale padanie znają jak mało kto. Nawiasem mówiąc nie jest tak, że nigdy nie słyszały muchy czy innego owada. Ba, często z przyjemnością wsuwały brzęczenie, albo bzykanie. Szczególnie upodobały sobie dźwięk komara, nieodłączny składnik najlepszych aperitifów. Rzecz w tym, że nie potrafią sobie wyobrazić tak małego stworzenia, podobnie jak wyobraźnia większości z nas nie ogarnia soników, tembrów, decybelorgów lub woniaków (nie mylić z foniakami).

 

Początkowo dostęp do Mapy był ograniczony, co doprowadziło do dźwięcznych konfliktów, a w konsekwencji do powstania nowoczesnego społeczeństwa, w którym każdy sonik jest sobie mniej więcej równy, przynajmniej w teorii.

 

Uwaga, teraz będzie akapit nieco przyciężki, ale niezbędny do zrozumienia istoty rzeczy.

 

Gdy Mapa stała się powszechna, soniki na potęgę jęły zajmować najlepsze lokalizacje. A pamiętać należy, że sonicka potęga to nie byle co. W ogóle ich matematyka różni się od naszej. Wiedzmy, że zbudowane z bezmaterii istoty posiadają bezmasę. Właśnie nie masę lub antymasę, tylko bezmasę. Dlatego gdy u nich obliczamy masę, to zero plus zero daje zero i troszeczkę. Jeśli dodać kolejne zero, otrzymamy zero i ciut więcej. Dadanie następnego zera daje już zero i całkiem sporo. Na tyle dużo, że można z tego wyciągnąć pierwiastek, albo inne wnioski.

 

Zrozumiałe staje się zatem, że nadmierne nagromadzenie soników w jednym miejscu prowadzi do znacznego punktowego przeciążenia, z czego nie zdawały sobie długo sprawy, póki o mały włos nie doszło do tragedii. O mały włos! Na szczęście soniki wiedzą, co to włos, bo włosy mają w uszach.

 

Stało się to na przestrzeni naprawdę niewielkiej, bo w pobliżu stadionu piłkarskiego. Oczywiście sam obiekt znajdował się w świecie alternatywnym, czyli naszym, lecz dziś nie jesteśmy w stanie określić o jaki klub sportowy chodziło (możliwe, że o któryś z Buenos Aires). Tak czy siak rwetes, jaki stamtąd dobiegał był miodem dla uszu złaknionych regularnych uczt, nienasyconych soników, które tuzinami mdlały z podniecenia na dźwięk sędziowskiego gwizdka, dostawały gęsiej skórki od przenikliwych i dosadnych zawołań kibiców, popadały w ekstazę od uderzenia fal dźwiękowych wywoływanych trąbkami, bębnami i petardami. W krótkim czasie pojawiła się tam czwarta część populacji.

 

Masa, jaka się zebrała nie miała precedensu. Zabrakło raptem jednej jeszcze duszyczki, by przekroczyła wartość krytyczną, po której… no właśnie nie wiadomo, co by się stało, ale że stałoby się coś, to nie ulega wątpliwości. Profesor Membran twierdzi, że mogłoby dojść do zarwania stropu warstwy imaginatoryjnej i wszystkie soniki spadłyby na boisko. A za nimi zleciałby cały ich świat. Ewentualnie świat sonicki wessałby do siebie nasz. O katastrofalnych skutkach połączenia dwóch światów lepiej nie mówić, bo gdyby ktoś usłyszał o tym wieczorową porą, miałby w nocy koszmary.

 

Na szczęście ścisk jaki panował na obszarze będącym odpowiednikiem stadionu był tak wielki, że hałas nie docierał do tych, którzy znajdowali się na skraju tłumu. Nic do nich nie docierało. Wreszcie zaczęli mrzeć z głodu. Padali jak muchy, zupełnie jak za czasów sprzed Mapy. To oprzytomniło pozostałe soniki, które zrozumiały, że z dobrodziejstwa należy korzystać z umiarem. Rozpoczęto badania i odkryto, co odkryto, czyli to, co wymyślił profesor Membran.

 

I tak zaczął się czas życia na kartki, zwany naukowo Epoką Reglamentacji Osiedleńczej Soników (EROS).

 

Co oczywiste, nikt nie chciał mieszkać w miejscach cichych i spokojnych. Szum fal na środku oceanu jest może smaczny i zdrowy, ale długo się na takim wikcie nie pociągnie. Niechby choć czasem zaskrzeczała jakaś mewa.

 

Dlatego wydzielono strefy zwane zonami fastfudowymi w okolicach występowania największych rarytasów, jak rejony Nowego Jorku, czy Tokio. W śródmieściach utworzono organizacje pożytku publicznego, tak zwane Lokalne Instytuty Żywieniowe (LIŻ). Każdy obywatel w ramach reglamentacji mógł raz w życiu osiedlić się w takim miejscu na kilka chwil. Potem dostawał stały meldunek w losowo wybranej lokalizacji, gdzie dożywał swych dni.

 

Tak wyglądało to w teorii. W praktyce zony fastfudowe opanowały organizacje przestępcze, które do sfery pożytku publicznego w żadnym razie nie należą. Ale o tym już w innym rozdziale, opisującym współczesne zależności społeczne soników.

 

Więcej o sonikach na http://e-story.bugs3.com (morfologia, anatomia, społeczeństwo, gospodarka i inne).

Koniec

Komentarze

Bardzo sympatyczne, choć nie ma akcji. Albo mam taki nastrój.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo sympatyczne, powtórzę za bemik. Nie wiem, czy ktokolwiek zgodzi się ze mną, ale ten tekst odrobinę "zapachniał" Lemem. 

I niewiele drobnych błędów, takich, że tak napiszę, normalnie zdarzających się każdemu.

Prawda AdamieKB. Budowa zdań jest trochę specyficzna i lekko Lemowata. Choćby to:

"Wierzy w to nawet znaczna grupa soników, które pielęgnują ich kult, oddając w ofierze część zasłyszanych dźwięków, nierzadko tych najpiękniejszych, najbardziej sycących."  Choć ja osobiście Lema średnio lubię ( np. w Eden zdania są za bardzo rozciągłe, nudnawe. Pomimo ciekawych porównań i opisów. Dialogów.) Mi się podobało. Tak trzymaj!

Bardzo fajne, pomysłowe, tak jak już to określono: sympatyczne.

Ach, co to bzymbałki? Zaintrygowały mnie :)

:-) Bzymbałki to, najprawdipodobniej, wabik na czytelników. Trzy pytania o bzymbałki i pojawi się tekst im poświęcony.  :-)  Przeciw czemu nie miałbym nic, jeśli dorówna opowieści o sonikach.  

Szanowny Autorze, czy wiesz, że Twój pomysł całkowicie nowym nazwany być nie może? Dawno temu ktoś wymyślił "Pikawki", przybyszy z Kosmosu, zjadających elektryczność.

Dzięki za komentarze.

Niewykluczone, że o bzymbałkach też napiszę, jeśli tylko coś o nich się dowiem. Pomysł zapewne nie nowy, ale całkiem niezależny (komuś przypomina to francuski serial o żybisach). Trudno wymyslić coś kompletnie nowego. Co do porównań z Lemem - pewnie są uprawnione, bo facet był moim idolem. Nawet nieświadomie mogę się na nim wzorować.

Ciekawe. Pomysł i wykonanie.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Fantastyczny pomysł. świetna stronka! Poczytałem z wielka przyjemnością :) Pozdrawiam Tfurcę :)

Tekst mnie nie zachwycił, ale do najgorszych również nie należał :-)

Sympatyczna historyjka.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka