- Opowiadanie: Przemysław - Drzwi

Drzwi

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Drzwi

Pan Wyciąg prowadził bardzo stateczną, pozbawioną niespodzianek i ciekawych zwrotów akcji egzystencję. Przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Życie pana Wyciąga od wielu lat toczyło się niezmiennym, prawie rytualnym rytmem, przerywanym tylko od czasu do czasu odwiedzinami nielicznych z jego przyjaciół, przynajmniej wedle mojej wiedzy. Pan Wyciąg zawsze wstawał o tej samej porze, kiedy niebo nad Jeziorem Topielców zaczynało powoli zmieniać barwę, zapowiadając przebudzenie słońca. Szacowny staruszek odmawiał wtedy krótką modlitwę do wszystkich Aspektów, po czym składał im ofiarę z jednej i pół szklanki wylanego mleka. Od święta patroszył też rytualnie którąś z biegających przed wieżą – a wypada nam wiedzieć, że pan Wyciąg mieszka w stromej wieży na wysokiej skarpie, jak na porządnego alchemika i mędrca przystało – kur, by przebłagać wszystkie żywioły w chwilach wyjątkowo nieciekawych. Potem udawał się do łaźni i poświęcał dwie klepsydry na oczyszczanie się.

Po prawdzie pan Wyciąg od zawsze bardzo to lubił, nawet kiedy był jeszcze małym chłopcem. Podczas gdy jego rówieśnicy bardzo chcieli pograć sobie w piłkę albo dostać jakieś nowe zwierzątko projektu konkurujących w tej kwestii lóż, on namiętnie pożądał książek, ciszy i czystości. Zawsze twierdziłem, że to właśnie dlatego rodzice posłali go precz do starego Moździerza. Wychudły, wątły chłopaczek na nic by im się zdał, a że żadnych zdolności wyjątkowych nie przejawiał… Potem pan Wyciąg wychodził z łaźni, wchodził na najwyższe piętro do swojej sypialni i ubierał się w ciemnozielony strój alchemika. Poprawiał starannie fryzurę, przeglądał się w lustrze. Nie wyglądał na swoje lata – wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy, dużych oczach. Siwe, rzednące włosy, których front już wiele lat temu przegrupował się na tył głowy, odsłaniając łyse wzgórze czaszki, zaczesywał uważnie do tyłu na bardzo starą modłę. Rzadko się uśmiechał, ale rzadko też miał do kogo. Po tych czynnościach schodził na dół i wzywał swoje homunkulusy. Trzy ludziki o krótkich nóżkach, małych łapkach i stanowczo zbyt wielkich głowach.

– Jaki mamy dzisiaj dzień? – pytał swoje twory. Pytał zawsze, bo z biegiem lat coraz częściej zdarzało mu się zapominać.

– Piątek – odpowiadał co piątek Dziennik, najstarszy z homunkulusów, który zawsze wiedział, jaki jest dzień. Malutki twór zaczynał się powoli rozpadać, choć rzecz jasna nie uskarżał się na ból, nie znał tego pojęcia. Kiedyś zasugerowałem panu Wyciągowi, żeby kupił trochę żywogliny i podreperował wiernego sługę, ale pan Wyciąg zawsze miał coś innego do roboty.

Potem pan Wyciąg wychodził do podpiętego pod szeroki taras trzeciego piętra swojej ukochanej wieży wiszącego ogrodu klasycznego wzorca Pięknosłowa. Przez osiem klepsydr spędzał tam czas, spoglądając na wschodzące słońce i pielęgnując drogocenne rośliny. Lubił swoje rośliny. Kiedy wyczytał z ukochanych książek wystarczająco dużo, zrozumiał, że mogą mu powiedzieć tak samo wiele jak gęsto zapisane stronice. Po ośmiu klepsydrach pan Wyciąg wracał do wieży, schodził na sam dół i przyrządzał sobie śniadanie. Zawsze jadał późno i niewiele. Nie był specjalnym miłośnikiem jedzenia. Najczęściej starczało mu kilka kromek chleba z masłem, dwa albo trzy kurze jajka, które przynosił mu Kogut, średni wiekiem homunkulus, jakieś otręby, trochę mięsa – zależy, jakie było pod ręką – szklanka mleka albo dwie. Pan Wyciąg uwielbiał mleko, od kiedy przeczytał w słynnych traktatach Pastucha, że na mleku i jajach można przeżyć całe życie. To właściwie tłumaczy, czemu wylewał je na ofiarę Aspektom. Tak sobie myślę, że musiało go to sporo kosztować. Nie w sensie złota, bo pan Wyciąg był właściwie samowystarczalną jednostką. Poza tym złoto zawsze mógł sobie zrobić. Co w tym dziwnego? Każdy porządny alchemik, mając pod ręką ołów i miedź, potrafi uwarzyć sobie trochę złota. Wszyscy to wiedzą.

Pan Wyciąg zachodził do biblioteki tylko po śniadaniu.

– Umysł karmię po brzuchu – mówił mi zawsze bardzo, bardzo powoli i bardzo, bardzo wyraźnie, jakby rozmawiał z dzieckiem. Takim tępawym dzieckiem, muszę podkreślić.

Starszawy alchemik czytał czas jakiś, oddając się tej prostej przyjemności aż do pory obiadowej, która nadchodziła w okolicach południa. Wtedy odkładał któryś z zakurzonym tomów i posyłał Biegacza, najmłodszego z żywoglinianych ludzików, żeby popędził do Starogrodu i złożył u Mola zamówienie na kilka pozycji. Biegacz zawsze zapamiętywał bezbłędnie i biegł do miasta, wracając z nadejściem nocy. Dzień pana Wyciąga zaczynał się więc po zenicie – wtedy alchemik, uprzednio zjadłszy skromny posiłek, udawał się schodami do laboratorium, swego pełnego alembików, moździerzy, retort, pieców, odważników, wag, pojemników i traktatów alchemicznych królestwa. Tam pan Wyciąg znikał do wieczora. Kiedy słońce osiągało Wieczornik, najwyższy szczyt odległych Wyżników, alchemik zamykał laboratorium i wracał do biblioteki, gdzie w ciągu klepsydry sporządzał drobiazgowe notatki na temat swoich aktualnych badań. Potem wpuszczał do środka Biegacza, który czasem przynosił mu jakieś książki, a czasem tylko plotki z miasta, po czym aktywował rozmieszczone wokół wieży menhiry ochronne, które zamontował mu Oczopląs. Kiedy było już ciemno, przez klepsydrę wpatrywał się w gwiazdy. Potem pan Wyciąg znów spędzał dwie klepsydry w łaźni, narzucał na siebie szatę nocną i szedł spać. Rzadko miewał sny, a jeśli już, to nie przywiązywał do nich większej wagi. Stanowczo nie był, mimo wszystko, typem zabobonnego parobka.

Tak toczyło się spokojne życie pana Wyciąga aż do pewnego konkretnego dnia. Wstał wcześniej niż zwykle, co już samo w sobie było ewenementem i wpędziło w panikę jego homunkulusy. Po prawdzie już z założenia nie był to zwykły dzień.

– Dziś jest poniedziałek, drugi dzień miesiąca spadających liści w porze Miedzi – oznajmił Dziennikowi z uśmiechem na poważnej twarzy, po czym udał się do łaźni. Cokolwiek by się nie działo, poświęcał na oczyszczenie całe dwie klepsydry. Następnie udał się do kuchni.

– Pan Oczopląs odwiedzi nas o zenicie – poinformował wolno i wyraźnie Dziennika, Koguta i Biegacza, którzy z poważnymi minami pokiwali za dużymi głowami. – Macie przygotować wieżę na przybycie gościa, ja tymczasem udam się do laboratorium i popracuję.

Kiedy pan Wyciąg wszedł do laboratorium, właśnie zapiał kur. Alchemik rozejrzał się po swoim dominium, najbardziej okiełznanym przez niego kawałku wszechświata, po czym podszedł do szafy. Otworzył ją i zaczął przebierać w próbkach. Nagle zamarł. Zmarszczył proste brwi. Zamknął jęczące ze starości drzwiczki. Podszedł do potężnego, półokrągłego biurka.

– Co to ma być? – zapytał sam siebie z lekkim, źle skrywanym podenerwowaniem.

Pan Wyciąg dopiero teraz zauważył, że w jego laboratorium pojawiły się Drzwi.

***

Starszy alchemik usiadł ciężko w głębokim fotelu. Po chwili złożył rozedrgane dłonie w mostek, na którym oparł podbródek. Trzy homunkulusy wpatrywały się w niego wielkimi oczami.

– Kiedy wielokrotnie powtarzałem, że bez mojego wyraźnego pozwolenia nie wolno nikomu, nikomu, choćby to był sam Skała XIV, wchodzić do laboratorium, to mówiłem to nie bez przyczyny.

Nie dało się nijak poznać po stworkach, że go choćby usłyszały. Pośledniejszych ludzi mogłaby irytować nawet ta niewątpliwie ciekawa cecha homunkulusów, beznamiętność i całkowity, nieludzki spokój. Pan Wyciąg, o czym chyba jeszcze nie miałem okazji wspomnieć, nie należał do grona ludzi poślednich. Takie zachowanie jego tworów całkowicie mu odpowiadało. Człowiek, który, w rzeczy samej, potrafił być samotny.

– Kiedy to mówiłem, miałem też na myśli was. Mówię o was, bo nie widzę tu nikogo innego, więc raczej mówię o was, prawda?

– Prawda – odpowiedział mu zgodny chór trzech głosów.

– Którego więc słowa nie zrozumieliście spośród całkiem niewielu, jakie wypowiedziałem, wydając ten rozkaz? Kto was nauczył ciekawości – dodał już bardziej do siebie, nieco zaniepokojony, że ktoś mógł majstrować przy jego tworach. Oczywiście, nie usłyszał odpowiedzi.

– Może to naprawdę nie one? – mruknąłem wtedy lekko zmieszany. Po prawdzie, jak się na alchemii nie znałem wcale, tak teraz nadal się nie znam, Aspekty mi świadkami, dlatego trochę głupio mi było zabierać głos w takich sprawach. Mimo to czułem się w obowiązku stanąć w obronie tych trzech istot, których naprawdę nie podejrzewałem o zabawy w laboratorium alchemicznym. A już zwłaszcza o sprowadzenie do niego Drzwi. Pan Wyciąg rzucił mi znużone spojrzenie.

– Nikt nie może dostać się do domu bez mojego wyraźnego zezwolenia, a już na pewno nie w nocy. Skąd więc one się tam, na miłość żywiołów, wzięły?

Wzruszyłem ramionami i odwróciłem wzrok, by wpatrywać się w piękną panoramę rozciągającą się za oknem. Płomienie wesoło tańczyły w kominku, choć był przecież środek lata. Pan Wyciąg w chwilowym ataku paniki wyłączył wszystkie magiczne systemy wspomagające i upraszczające mu życie, pewnie stąd zrobiło mu się nagle zimno. Nawet średnio rozgarnięty wieśniak wie przecież, że zabawa strukturą świata w pobliżu Drzwi jest… niezbyt rozsądna, łagodnie to ujmując.

– Czy posłałeś wiadomość do pana Oczopląsa? – zapytał po długim milczeniu alchemik, a Biegacz skinął tylko głową. Chyba nawet homunkulusowi niezręcznie było za dużo się odzywać. – Zastanawiam się nad powiadomieniem ambasady – rzucił pan Wyciąg w moim kierunku.

– Niezbyt dobry pomysł, jeśli mam być szczery – odparłem z głębi serca. Ambasadorom nie należy zawierzać niczego, nieważne kogo aktualnie reprezentują. Czy są to żywoskalni, czy ogniotknięci, czy jacyś inni, żadnym ufać nie można. Zwłaszcza że Skała XIV słynął z wrogości wobec alchemików. Przynajmniej takie mnie wtedy dobiegały słuchy.

– Kończą mi się pomysły – powiedział z nutą rozgoryczenia pan Wyciąg i zapadł się głębiej w fotelu.

Nie chciałem głupio pytać, czy zbadał Drzwi dokładnie, bo wiedziałem, że to zrobił. Problem z Drzwiami jest jak zawsze taki, że wyskakują nie wiadomo skąd w bardzo nieodpowiednich chwilach, no i nikt jeszcze – nawet Pięknosłów w swoich najlepszych latach – nie wymyślił skutecznej metody walki z nimi. Może dałoby się rozrysować jakieś zaklęcie, wymyślić skuteczną broń… Gdyby tylko Drzwi tak skutecznie nie opierały się schematom! Nie ma i nigdy nie było dwóch takich samych Drzwi. Jedne bywały gigantycznymi wrotami z czarnej materii, inne – żelazną klapką nie większą od talerza. Wszystkie jednak wyrywały z tej naszej rzeczywistości trochę miejsca, zastępując je… sobą właśnie. Różne też historie słyszałem i czytałem, a czytam sporo z racji profesji, na temat durniów, którzy próbowali otwierać Drzwi. Pewien mag imieniem Krostostóp, jeśli mnie pamięć nie myli, otworzył swoje. Cały półwysep poszedł pod wodę, skąd wynurzył się sto lat później porośnięty drzewami rodzącymi czekoladę. Prawdziwą, jak orzekli badający sprawę alchemicy. Inny czarodziej, Gruboskórny, z obawy przed swoimi Drzwiami uciekł z obrębu znanego świata. Jego Drzwi stały chyba jak stoją, głęboko pod ruinami zapadłego ze starości zamku Gruboskórnego. Czasem jacyś głupcy, awanturnicy i inni poszukiwacze kłopotów próbowali zapuszczać się do tych smętnych ruin, ambasady jednak wyłapywały wszystkich. Czekolada z drzew Czekoladowej Ziemi była może i smaczna, ale nikt nie chciał powtórki.

Wiedziałem dobrze, że pan Wyciąg jest mądrzejszy. Opowiadał mi zresztą o tym, co zrobił z Drzwiami. Najpierw je zmierzył. Wysokie na nieco ponad półtora metra, szerokie na metr, z boku – oczywiście płaskie. Białe jak mleko, wykrojone z jednego kawałka dziwnego, miękkiego metalu – Aspekty, nie mogłem uwierzyć, że alchemik w ogóle odważył się dotknąć Drzwi! – o metalowej, zimnej, podłużnej klamce. Unosiły się w powietrzu na kilkanaście centymetrów, oczywiście nie drgały. O lewitacji w wypadku Drzwi mowy być nie może. Po prostu są, wisząc sobie albo stojąc na ziemi, całkowicie bez ruchu.

Jeśli chodzi o żywioły, żaden Aspekt nie raczył nigdy zająć w ich kwestii wyraźnego stanowiska. Symptomatyczne, zmiarkujcie sobie.

– Panie Wyciąg, ktoś zbliża się do wieży – powiedział nagle Biegacz. Alchemik nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał.

– Powiedz, proszę, panu Oczopląsowi, żeby przyszedł od razu tutaj. Bez popisów, proszę.

Homunkulus odwrócił się na pięcie i ruszył, machając krótkimi nóżkami prawie w powietrzu. Daleko na dole rozległy się przytłumione przez grube ściany głosy, coś trzasnęło głośno. Dało się wyczuć lekki swąd prochu iluzjonistycznego, co było wiadomym znakiem, że pan Oczopląs nadchodzi. Po chwili sam iluzjonista wyłonił się z klatki schodowej, prowadzony przez beznamiętnego jak zwykle Biegacza.

– Czołem! – huknął potężnym jak na swoją posturę głosem.

– Chyba brzuchem – rzucił pan Wyciąg z kamienną twarzą. – Tyjesz.

Oczopląs wyszczerzył potężne, białe uzębienie, nieprzystające do wychudłej, zapadniętej twarzy o wyłupiastych oczach. Zgrabnym ruchem zdjął kanarkowy płaszcz i rzucił go bezbłędnie w prawo, nawet nie patrząc, czy trafia na wysoki wieszak, który pod ciężarem odzienia iluzjonisty zachwiał się lekko, ale ustał. Miał na sobie pomarańcze, czerwienie i żółcie, jak zawsze zresztą. Mało pasujące do rzadkich, czarnych jak noc włosów, ale taki to już wizerunek pan Oczopląs lubił utrzymywać. Zawsze chełpił się, że jego matka była ogniotkniętą, podobno nawet jedną z konkubin samego Żarnego. Mimo że syn nie odziedziczył po matce ni krzty talentu magicznego, o łasce Aspektu nawet nie wspominając, chwalił się tym każdemu. Mnie przynajmniej z pięć razy. Jak już o tym mowa, nie spostrzegłem, żeby jakoś specjalnie utył. Pan Wyciąg zawsze głupio sobie żartuje, gdy jest zdenerwowany.

– Cóż tam w szerokim świecie słychać, panie Oczopląs? – zapytałem kurtuazyjnie, powoli mieszając herbatę. Iluzjonista rzucił mi krótkie spojrzenie, uśmiechnął się. Czasem zachodził do mojej księgarenki powymieniać się plotami, które zbierał skrzętnie po gościńcach, gdzie dawał kiepskie występy. Dużo kiepskich występów.

– To, co zawsze. Ogniki tną się z kamyczkami, wietrzni z wodnikami, Aspekty mają ubaw po pachy, biedni alchemicy cierpią straszne katusze, bo nowe ustawy tego spróchniałego Skały ciągną z ich mieszków, że już nie wspomnę o kolejnej wojnie lóż. Kiedyś napiszę o tych nabzdyczonych paniczykach kilka epopei, zobaczysz, będzie zabawnie… Co ja mówię, ależ, oczywiście, nasz drogi pan Wyciąg nie ma takich problemów. Dobrze się mieszka na odludziu, co?

– Dobrze jak dobrze – powiedział alchemik i wstał. Małymi kroczkami podszedł do kominka, skąd zdjął czajnik z zawsze chłodnej w dotyku stali własnej receptury. Kiedy otworzył szafkę w poszukiwaniu kubka, Oczopląs bez pardonu uwalił się na jego fotelu.

– Sio mi stąd – rzucił, nawet nie odwracając wzroku, a trzy homunkulusy skłoniły się krótko i uciekły. – Gdzie jest wino i kobiety, tudzież winne kobiety, mój przyjacielu? Czemu nigdy nie czekają na mnie, choć zawsze zapowiadam się z odpowiednim wyprzedzeniem? – zapytał rozbawiony iluzjonista.

Uśmiech szybko jednak zniknął z jego twarzy, gdy nie usłyszał standardowej odpowiedzi pana Wyciąga.

– Wydaje mi się, czy jakiś spięty jesteś? – zapytał lekkim tonem. Wzruszyłem lekko ramionami, gdy rzucił mi pytające spojrzenie.

– Też byłbyś spięty, jakby ci Drzwi wyskoczyły w namiocie, czy gdzie tam pomieszkujesz.

Iluzjonista zamarł z ręką w powietrzu. Karty, które tasował w powietrzu lekkimi ruchami palców, spadły na ziemię. Odwrócił się z uniesionymi brwiami. Pan Wyciąg w tym czasie nalał mu już herbaty, dosypał cynamonu zgodnie ze swoim zwyczajem, po czym podał mu kubek.

– Masz Drzwi w wieży? – zapytał głupio Oczopląs.

– Dziś nad ranem pojawiły się w laboratorium. – Pan Wyciąg był zdecydowanie znużony wypadkami tego dnia, mimo że w gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się później, jeszcze niewiele się stało. Jeśli oczywiście można uznać Drzwi za coś niewielkiego…

– Powiadomiłeś ambasadę? – Oczopląs szybko opanował się i pociągnął długi łyk potwornie gorącej herbaty. Pamiętam, że wtedy obdarzyłem swoją, mieszaną już od dłuższego czasu, przeciągłym spojrzeniem pełnym wątpliwości.

– Jeszcze nie. Nie wiem, czy w ogóle to zrobię. Nie chcę tych ich twardych paluchów obmacujących całą wieżę.

– Możesz nie mieć wyboru – powiedział iluzjonista. Długim, hałaśliwym siorbnięciem wessał resztę ukropu, po czym rzucił kubkiem prosto do zlewu. Nieco zmieszany napiłem się także, po czym mlasnąłem, czując lekkie, choć bardzo nieprzyjemne, ciepło napoju. – Skasowałeś całą instalację? – zapytał, wpatrując się w wyblakły kryształ zawieszony pod sufitem.

– Nie dezaktywowałem menhirów, co prawda, ale ogólnie to tak…

– Wyłącz je natychmiast – powiedział Oczopląs. Zerknął na rozsypane na podłodze karty i pstryknięciem nakazał im wrócić do jednej ze swych przepastnych kieszeni. – Magia lubi wariować w pobliżu choćby małych Drzwiczek…

– Te nie są małe – przerwał mu łagodnie pan Wyciąg. – Jakiś metr i pół na metr, oczywiście bez grubości, unoszą się w powietrzu.

Oczopląs gwizdnął, po czym poderwał się i otrzepał pomarańczowy kubrak.

– Spore Drzwi tam chowasz. Przy takim rozmiarze za kilka chwil wypatrywacze w ambasadzie zauważą rozedrganą sieć, po czym zwali ci się na głowę cała ta nasza, z łaski Aspektów rzecz jasna, ukochana administracja miejska ze swoimi gwardzistami, lupami, żywokrystami, ambasadorami i głupimi pytaniami…

– Strasznie gadatliwy się zrobiłeś – powiedział rozgoryczony alchemik i stanowczym gestem wylał do zlewu szklankę wody. – Nadal zastanawiam się tylko… W gruncie rzeczy, chodź, sam zobaczysz.

Skinął krótko na Oczopląsa, po czym wyszedł i zaczął wspinać się na strome schody do laboratorium. Iluzjonista podążył za nim. Ja, siłą rzeczy, również, choć muszę przyznać, że nie uśmiechało mi się ponowne oglądanie Drzwi. Przez chwilę szliśmy w milczeniu, po czym pan Wyciąg z mocno zaciśniętymi wargami wpuścił nas do swego królestwa. Uderzyła nas ściana najrozmaitszych zapachów. Zakręciło mi się w głowie, pan Oczopląs kichnął potężnie.

– Tam są – wskazał alchemik całkiem niepotrzebnie, wcześniej bowiem poprzesuwał wszystkie stoły i stanowiska pod ściany, na samym środku laboratorium pozostawiając niepokojąco białe, czyste Drzwi. Oczopląs bez wahania wszedł do środka i efektownym skokiem przesadził biurko. Podszedł do Drzwi.

– Wszystkie Aspekty jednoczcie się, nie dotykaj ich tylko – rzucił bardzo zmęczonym głosem alchemik, patrząc, jak iluzjonista wali pięścią w gładką taflę białego materiału. Żołądek podszedł mi do gardła. Przez chwilę zastanawiałem się, czy może nie powiedzieć czegoś Oczopląsowi. Sama bliskość fenomenu potrafiła być niebezpieczna, o kontakcie cielesnym nie wspominając.

– Wyglądają na zamknięte – powiedział Oczopląs, gdy po chwili przestał bębnić w mlecznobiałą powierzchnię i odsunął się na kilka kroków. Pan Wyciąg wszedł do laboratorium, powoli zamykając za nami drzwi.

– Dobrze wiedzieć, że właśnie odkryłeś księżyce – stwierdził alchemik i usiadł na rzeźbionym, wytartym krześle za swoim ulubionym biurkiem. Odruchowo chwycił w dłoń grafitowy rysik, przerzucając go zgrabnie między długimi palcami. – Skoro już mamy za sobą oczywistości, może uradzimy coś, żeby się ich pozbyć? Przeszkadzają mi w pracy, może zauważyłeś…

– Pozbyć się ich? – zapytał wyraźnie zszokowany Oczopląs, nie odwracając się od Drzwi. – Wiesz, że żadne nie pojawiły się w okręgu od dobrych piętnastu lat, gdy ten biedny głuptak Łapiduch otworzył swoje? Pięknie wtedy padało krowami, muszę przyznać, aż się łezka w oku kręci, a i Łapiducha nikt już nie widział… Tak czy inaczej, po co mamy je usuwać, gdy możemy je wykorzystać?

– O czym ty mówisz? – odparował mu pan Wyciąg, też wyraźnie zszokowany.

– No wiesz, możemy zacząć, na przykład, sprzedawać wejściówki… Tylko czarodziejom, rzecz jasna. Piorunowcy z tej swojej śmiesznej loży zawsze chcieli pobawić się jakimiś Drzwiami z dala od nadzoru Skały…

– Ta pstrokacizna ci się chyba na mózg rzuciła – prawie warknął swoim wyraźnym, głębokim głosem alchemik. – Ktoś cię ostatnio na trakcie nie uderzył aby w głowę czymś ciężkim? Drzwi to nie zabawka, jak któraś z tych twoich latających kart albo znikających królików. Drzwi to problem, którego jak najszybciej musimy się pozbyć. Musimy je usunąć. Przestawić. Zrobić z nimi cokolwiek, tylko ich nie otwierać, ani nie pozwolić wtykać w nie paluchów jakimś magom.

– Histeryzujesz. – Oczopląs machnął na niego wbitą w karminową rękawiczkę dłonią. – Już ci mówiłem. Nie minie wiele czasu, jak kamyki zapukają do twych drzwi. Kto zresztą wie, czy będą pierwsi. Ogniotknięci zawsze lubili mieszać się do czyichś spraw, o wietrznych nie wspominając… Zaraz pół Kraju zwali ci się na łeb, co wtedy z nimi zrobisz? Bo prędzej z nimi niż z Drzwiami. Z tego, co słyszałem, ostatnio ktoś pozbył się ich…

– Nigdy – rzuciłem w przerwie między jednym a drugim łykiem stygnącej herbaty. – Nawet Pięknosłów nie dał żadnym rady, choć próbował wszystkiego.

– Czyli od nigdy. – Dopiero teraz iluzjonista odwrócił się. Lekkim skinieniem ręki przyciągnął do siebie najbliższe krzesło, podstawił je pod biurko i usiadł. Po chwili założył nogę na nogę, znów wbił wzrok w Drzwi. Gładkie, białe, milczące, budziły dziwny niepokój. Teraz tak sobie myślę, choć to na pewno efekt wydarzeń późniejszych, że co jakiś czas słyszałem zza nich lekki szmer.

Pan Wyciąg obracał rysikiem coraz szybciej, nawet na niego nie patrząc. Kamienną, niewyrażającą niczego, arystokratyczną twarz odwrócił w stronę unoszących się w powietrzu jego laboratorium Drzwi. Naprawdę bardzo rzadko musiał zmagać się z czymś, czego w ogóle nie rozumiał. Grafit pękł z głośnym trzaskiem w nagle zaciśniętych palcach alchemika, gdy w absolutnej ciszy ktoś zabębnił w drzwi laboratorium. Pan Oczopląs aż podskoczył. Muszę sobie oddać, że zachowałem całkowity spokój.

– Wejść – powiedział nieco zbyt flegmatycznie pan Wyciąg. Stare odrzwia jęknęły cicho, a do środka swój za duży łeb wsadził Biegacz.

– Panie Wyciąg, ktoś do pana – oznajmił beznamiętnie, po czym uciekł prędko, nie zamykając za sobą laboratorium. Oczopląs uniósł brwi.

– Tak szybko? – zapytał mnie z nieudawanym zdziwieniem, gdy pan Wyciąg, szepcząc coś pod nosem, wstał raptownie i prawie wybiegł z pomieszczenia. Zbiegł prędko po schodach na sam dół, wymijając czatujące w przedsionku homunkulusy. Ufając w moc magicznych instalacji, którymi z pomocą kolegów oplótł wieżę, Oczopląs nie raczył zamontować w drzwiach wizjera ani kryształu podglądającego. Przeklinał się za to teraz w myślach, nigdy bowiem żadne plugastwo nie wymknęło się zza jego idealnie prostych zębów. Pan Wyciąg to przecież człowiek wykształcony i kulturalny.

– Słucham? – zapytał z teatralnym spokojem, podchodząc do potężnych wrót wieży. Pomyślał przelotnie, że niełatwo by je było wyłamać, mimo kompletnego zawieszenia magicznej ochrony.

– Kto tam? – powtórzył pytanie, gdy nie usłyszał odpowiedzi. Zniecierpliwiony rzucił krótkie spojrzenie obserwującym go stworkom, po czym podszedł do drzwi i odblokował staroświeckie zasuwy. Być może byłby ostrożniejszy, gdyby nie to, że służba ambasady nie słynęła z uprzejmości, a teraz miał wszelkie powody, by to właśnie jej spodziewać się po drugiej stronie. Przynajmniej tak mi się potem pan Wyciąg tłumaczył, a dlaczego nie miałbym mu wierzyć?

– Dobry panie Wyciąg, dobry i słoneczny!

Przez szeroko otwarte wrota przelazł potężny mąż o łysej jak kolano głowie i pooranej głębokimi bruzdami twarzy. Odsunął się nieco, przepuszczając o połowę mniejszego towarzysza, nieco tylko niższego od wysokiego alchemika, obdarzonego prawdziwą gęstwiną kasztanowych włosów. Obaj mieli na sobie brązowo-niebieskie stroje z charakterystycznymi czarnymi podwiązkami na prawym ramieniu.

– Żelaźniarz – przywitał się z mniejszym z przybyszów pan Wyciąg, zachowując beznamiętną twarz. Gość o szczurzym obliczu zaprezentował idealne uzębienie. Tchnęło od niego imbirem, co zresztą stanowiło jeden z elementów jego starannie budowanej reputacji. Czytałem o tym kiedyś w jakimś wierszu na temat słynnego Żelaźniarza, jakich wiele krążyło i nadal krąży po Kraju.

– W swojej skromnej osobie – potwierdził najemnik i skinął głową.

– Silniarz – powiedział wyższy przybysz, zamykając za sobą drzwi. Uśmiechnął się wyjątkowo ciepło. – Przepraszamy za najście, panie Wyciąg.

– Tak, właśnie, przepraszamy. Żelaźniarz i Silniarz z Czarnej Podwiązki – pochwalił się niższy z gości, jednym z niewielu palców wskazując symbol ich gildii. Alchemik westchnął.

– Wiem – poinformował gości. Silniarz z uprzejmym uśmiechem zdjął potężne rękawice i rzucił je Dziennikowi, który złapał je w locie i odłożył na półkę. – Wiem też chyba, co was tu sprowadza, panowie…

– Nasze ptaszki ćwierkają, panie Wyciąg, że podobno ma pan tu Drzwi. – Bardzo szeroki uśmiech nie schodził z twarzy Żelaźniarza. – Możemy je zobaczyć? Mam nadzieję, że jesteśmy pierwsi? Wieści szybko się rozchodzą.

 

***

 

Potężny Silniarz siedział na jednym z mniejszych stolików laboratoryjnych, na tyle dużym, by posłużyć mu za taboret. Brodę oparł na głowni potężnego miecza, wzrok przenikliwych, szarych jak stal oczu wbijając w Drzwi. Przypatrywałem mu się z uwagą z drugiego końca laboratorium, rozmyślając, jak wiele umyślnego fałszu jest w jego reputacji bezmyślnego osiłka. Żelaźniarz, siedząc tymczasem na biurku, machał radośnie nogami i dłubał wykałaczką w zębach.

– Muszę przyznać, panie Wyciąg, że całkiem ładne te pańskie Drzwi – rzucił radośnie. Zerknął na siedzącego na swoim miejscu alchemika, który zdawał się w ogóle nie słuchać przydługich wywodów najemnika.

– Ładne czy nieładne, jak już mówiłem, możemy je wykorzystać.

Pan Oczopląs nie mógł usiedzieć w miejscu, chodząc gdzieś wokół mnie i każąc swoim cudownym kartom toczyć podniebne boje w okolicach sufitu. Oglądało się to całkiem przyjemnie, szczególnie gdy iluzjonista poświęcał swoim eskadrom dość wiele czasu, by wywołać efekt małych, ognistych działek, trzeszczących w powietrzu i strącających wrogie figury i blotki z przestworzy.

– Panie Oczopląs, Drzwiom należy się szacunek – powiedział głębokim jak studnia głosem Silniarz. – Nie należy robić z nich jarmarcznej sztuczki.

– Albo oddawać ich magom – dodał Żelaźniarz – którzy pewnie zaraz tak zabujaliby siecią, że pan Wyciąg miałby na karku nie tylko miejską ambasadę, ale i uwagę dworu. Skała XIV, jak słyszałem, nie przepada za alchemikami…

– A tymczasem do wieży zwala się dwóch najemników Czarnej Podwiązki – skwitował Oczopląs. Powietrzna bitwa przeniosła się w dalsze rejony laboratorium. – Bujać to może wy, ale nie mnie. Różne ciekawe rzeczy słyszałem o waszych działaniach w czasie ostatniej wojny domowej.

– Na przykład co? – zapytał Żelaźniarz taktownie, przestając powoli machać nogami. – Zakładając też, że wojna, o której mówisz, była sto lat temu…

– Jałowe dyskusje – powiedział wyraźnie pan Wyciąg, wstając z krzesła i obchodząc biurko. – Co było sto lat temu, nie jest teraz. Dajże spokój – rzucił alchemik Oczopląsowi, który udał, że rozmowy nie było i ponownie całą uwagę poświęcił swojej prywatnej bitwie karcianej.

– Bardzo mądrze, panie Wyciąg, bardzo mądrze – pochwalił alchemika najemnik o szczurzej twarzy, uśmiechając się jednocześnie bardzo pogodnie. Zerknąłem ukradkiem na czarną herbatę, którą mieszałem już od kilkunastu minut. – Skoro takie niepoważne pomysły odstawiamy na, że tak to ujmę, boczny tor…

– Retor się znalazł – mruknął Silniarz. Żelaźniarz rzucił mu bardzo teatralne, naganne spojrzenie, po czym kontynuował niezrażony.

– Może byśmy przeszli do interesów? Zawsze szanowaliśmy pana wiedzę i umiejętności, panie Wyciąg. Pana wynalazek chłodnej stali bardzo nam się przydał w swoim czasie…

– Pozwolę sobie panu przerwać, Żelaźniarz, proszę przejść do konkretów – uciął pan Wyciąg. Gdybym znał go nieco słabiej, pewnie nie zauważyłbym, jak bardzo pochlebiły mu słowa najemnika, alchemik jednak krył się z tym dobrze.

– Konkrety są takie, szanowny panie Wyciąg, że Czarna Podwiązka jest gotowa zapewnić temu miejscu protekcję, jeśli odda pan kompanii teren obecnego laboratorium pod badania. Sam pan Głuchoniemy jest gotów to poświadczyć – przemówił głębokim głosem Silniarz, co jego kompan skwitował kilkukrotnym skinieniem chudą twarzą. Oczopląs parsknął. Pan Wyciąg zmarszczył brwi.

– Sam przywódca Czarnej Podwiązki chce poświadczać nasze umowy? – zapytał z wyraźną konsternacją. Ja też, muszę to przyznać, byłem nieco zbity z tropu. Stary pan Głuchoniemy, o którym w sumie nadal nie wiadomo, czy w ogóle żyje i umknął obławie zorganizowanej przez Skałę XIII osiemnaście lat temu, rzadko kiedy interesował się terenowymi interesami gildii. Przynajmniej taką chciał mieć opinię. Żelaźniarz cmoknął.

– Pojawienie się Drzwi to nie byle co, panie Wyciąg, a tak się składa, że nasza kompania chce otworzyć swe drzwi szeroko też na inne metody działalności, na przykład na rynek magiczny…

Pan Oczopląs żachnął się ze zniecierpliwieniem. Karty pospadały na ziemię, wirując i furkocząc groźnie. Bitwa została zakończona, chyba zwycięstwem trefli.

– Posłuchajże ich, oni chcą gmerać przy Drzwiach! Jak ci się wydaje, co zrobią lokalne loże, jak się dowiedzą, że jakaś banda mieczy do wynajęcia…

– Wolna kompania najemnicza – poprawił go bez specjalnej determinacji Silniarz.

– Banda mieczy do wynajęcia – zignorował wtrącenie iluzjonista, podchodząc do pana Wyciąga. Upiłem łyk herbaty. – Wpakuje im się na teren i próbuje bawić ich zabawkami? Rozniosą wieżę w pył w pierwszym przypływie irytacji. Nie wspominam już o tym, że chcą ci zabrać całe laboratorium.

– Pan Głuchoniemy jest gotów wiele zapłacić za ten przywilej – powiedział Silniarz.

– Wielkie mi też pocieszenie – wtrącił pan Oczopląs. – Przywilej przywilejem, ale poczekajmy tylko, aż się ambasada dowie o tych układach…

– Nie ma żadnych układów – prawie warknął pan Wyciąg, opędzając się od przyjaciela jak od natrętnej muchy. Pociągnąłem łyk nadal gorącej herbaty.

– Mnie się wydaje, że są – rozbrzmiał nagle kobiecy głos.

Wzdrygnąłem się i parsknąłem herbatą na podłogę. Silniarz poderwał się i odwrócił w stronę, z której dobył się dziwny dźwięk, a Żelaźniarz chwycił rękojeść jednego z licznych przytroczonych do jego pasa, kamizelki i spodni sztyletów.

– Dziwi mnie, że panowie jeszcze nie poszliście z dymem.

Tym razem łagodny, prześmiewczy głos dobiegł z przeciwnej strony laboratorium. Wszyscy obróciliśmy się w kierunku Drzwi. Komnata była tak pusta jak jeszcze przed chwilą. Pan Wyciąg poprawił nerwowo wysoki kołnierz swojego stroju alchemika. Wtem tuż przed unoszącym się w powietrzu fenomenem zmaterializowała się z niczego niewysoka postać w błękitno-białych szatach. Niedługie włosy przypominające topioną platynę przez chwilę lewitowały, by opaść łagodnie na smukłe, odsłonięte ramiona. Żelaźniarz cofnął się raptownie, wpadając na biurko.

– Pani Złotousta – przywitałem się z wietrzną, wycierając pospiesznie brodę z kropelek herbaty. Pełne zdumienia spojrzenia, którymi zostałem obdarzony przez całą resztę zgromadzonych, mile połechtały moją dumę, czego nie mam zamiaru ukrywać.

– Pan Wyciąg – przywitała się z alchemikiem wiatrotknięta, gdy już przesłała mi swój promienny uśmiech. – Pan Oczopląs. Panowie Żelaźniarz i Silniarz. Cóż za kompania. Brakuje mi tylko ambasadora.

– Co pani tu robi? – zapytał lekko zaniepokojony alchemik.

Najbardziej znana wietrzna w promieniu bardzo, bardzo wielu kilometrów od wieży potoczyła wzrokiem po laboratorium.

– Jak pani się tu dostała? – dopytał Oczopląs, szybko odzyskując rezon. – Przecież bariery…

– Działają już tylko te bezpośrednie – wietrzna uśmiechnęła się. – Nie wszyscy potrzebują nóg do poruszania się.

– Loża nie będzie mieszać się w układy między niezależną kompanią Czarnej Podwiązki a panem Wyciągiem – wypalił Żelaźniarz, gładząc spiczasty podbródek. – To nie należy do waszych kompetencji.

– Nie wiem, jak to jest z przepływem informacji w waszej gildii, panie Żelaźniarz, ale może choć pan Silniarz wie, że nie należę do żadnej loży?

Najemnik obdarzył swojego towarzysza zdumionym, tym razem już niekłamanym spojrzeniem. Potężny wojownik nie raczył odpowiedzieć. Złotousta tymczasem odeszła od Drzwi na kilka kroków, odwróciła się i zaczęła przesuwać po ich gładkiej powierzchni smukłymi palcami.

– Poza tym, nawet gdybym należała do loży, to taka… anomalia… na pewno jest w jej kompetencji.

– Bzdury – warknął mniejszy z najemników. Pan Oczopląs posłał mu wątpiące spojrzenie.

– Co pani tu robi? – powtórzył swoje pytanie alchemik. Zauważyłem, że jego prawa dłoń zaczęła drgać lekko, a lewą zacisnął kurczowo w pięść. Bardzo rzadko zdarzały mu się takie spędy, nie wspominając o Drzwiach.

– Oglądam Drzwi – powiedziała obcesowo czarodziejka. Mogłem sobie wyobrazić głośny, rozlegający się po laboratorium dźwięk zgrzytających zębów pana Wyciąga.

– Nie przypominam sobie, żebym zapraszał tu jakichś tkniętych, a już na pewno nie wietrznych.

– Drzwi też pan nie zapraszał, a proszę, oto są – odparowała czarodziejka i odwróciła się. Oczopląs odchrząknął.

– Chce pani pomóc czy może nas stąd wyrzucać?

– Skąd ten pomysł, panie Oczopląs? – zapytała Złotousta i uśmiechnęła się promiennie. Twarz iluzjonisty zrobiła się czerwona jak jego buty. – Zastanawiam się po prostu, czemu to miejsce jeszcze stoi.

– Dlaczego? – wypalił Żelaźniarz.

– Bo w okolicy działa magia obronna. Czy muszę tu przypominać, co potrafi stać się z Drzwiami, gdy ktoś koło nich uprawia magię tego rodzaju?

Zapadła niezręczna cisza. Silniarz podszedł do biurka i położył wielką dłoń na ramieniu towarzysza. Żelaźniarz prawie podskoczył, szybko jednak opanował się i nachylił ucha do ust drugiego najemnika, który szepnął mu coś szybko.

– Widzę, panie Wyciąg, że pańska wieża cieszy się dziś niesamowitym zainteresowaniem – zagadała uprzejmie czarodziejka, ignorując cichą rozmowę najemników.

– Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to specjalnie bawiło – odpowiedział jej równie taktownie alchemik, obrzucając spojrzeniem laboratorium pełne ludzi. Wtedy właśnie zaczęło mi brakować herbaty do mieszania. Człowiek łatwo nabiera nawyków.

– Drzwi nie pojawiają się codziennie – stwierdziła wietrzna i podeszła do zgromadzonych bliżej wejścia mężczyzn. – Trzeba będzie szybko dezaktywować strefę obronną – powiedziała w kierunku Oczopląsa. Karty bardzo powoli pełzły z drugiego końca komnaty w kierunku swego właściciela.

– W jaki sposób? – zapytał głupio iluzjonista. Złotousta ściągnęła idealnie proste brwi.

– W taki, w jaki robi się to zazwyczaj.

– Nie będzie takiej potrzeby – powiedział nagle Żelaźniarz, zbliżając się do reszty z chytrym uśmiechem. – Panie Wyciąg, jeśli zgodzi się pan na nasze warunki, pan Głuchoniemy jest gotów przysłać swoich magów, by zajęli się sprawą, i to w ciągu najbliższych kilku klepsydr…

– Zgadzanie się na tę umowę to głupota – przerwał mu Oczopląs. Pan Wyciąg zerknął na Drzwi. Wyglądały tak zwyczajnie, jak tylko zwyczajnie mogą wyglądać Drzwi.

– Nie głupota, tylko mądrość, zresztą kto to mówi? Iluzjonista? Mistrz tańczących kart i fikających koziołki żółwi?

– Iluzja to bardzo szlachetna sztuka – zaperzył się pstrokaty mężczyzna. – Zresztą komu ja to będę tłumaczył? Ekspertowi od machania nożami?

– Ta rozmowa nie ma żadnego sensu – stwierdziła z wahaniem Złotousta, wpatrując się w coraz bardziej pochmurnego pana Wyciąga. – Barierę trzeba usunąć teraz, bo do kontaktu może dojść w każdej chwili. Umawiać się panowie będą później.

Alchemik szybko przeczesał włosy palcami. W końcu skinął na iluzjonistę.

– Oczopląs, ty pójdziesz dezaktywować bariery…

– Nie – przerwała mu Złotousta. Najemnicy łypnęli na nią spod oka. – Wolę mieć pewność, że to miejsce nie zmieni się w wielki słup ognia. Ja to zrobię.

Z zażenowaniem zauważyłem, że pan Oczopląs bardzo źle ukrył ulgę, jaką odczuł po tej deklaracji.

– Pan Wyciąg pójdzie ze mną.

Silniarz parsknął śmiechem.

– Co to mają być za układy? – zapytał podenerwowany Żelaźniarz, gładząc rękojeść sztyletu. – Czarna Podwiązka była tu pierwsza, wiedźmo, lepiej, żebyś nie próbowała niczego ustalać za naszymi plecami…

Skrzeknął dziwnie. Zapadła cisza. Najemnik zmarszczył brwi i przemówił ponownie. Zamuczał donośnie. Puścił sztylet, chwycił się oboma rękoma za gardło. Z jego szeroko otwartych ust dobyło się głośne szczekanie. Pan Oczopląs przez chwilę stał z boku, wpatrując się w cofającego się, bladego jak śmierć Żelaźniarza, po czym wybuchł donośnym śmiechem. Pan Wyciąg zmarszczył brwi.

– Coś mu zrobiła? – zapytał Silniarz. Żelaźniarz zaryczał z oburzeniem, potknął się i padł plecami na biurko.

– Przejdzie mu ochota obrażania kogokolwiek – wzruszyła ramionami. – Znów będzie mógł udawać człowieka za może z ćwierć klepsydry. W tym czasie ja i pan Wyciąg udamy się, by dezaktywować obeliski ochronne.

Żelaźniarz podniósł się chwiejnie. Zaćwierkał z gniewem, wymachując dłonią. Silniarz zacisnął szczęki.

– Popilnuję laboratorium – zaoferowałem, wpatrując się w zwijającego się ze śmiechu iluzjonistę. Pan Wyciąg bez słowa wbijał spojrzenie w czerwonego jak burak najemnika ćwierkającego zawzięcie na czarodziejkę, która bez słowa wyszła z komnaty.

– Dobrze by było – westchnął alchemik i poszedł za nią. Żelaźniarz kwaknął parę razy żałośnie.

 

***

Pan Wyciąg taktownie otworzył drzwi wejściowe przed Złotoustą, która uśmiechnęła się jednym ze swoich przeróżnych uśmiechów i wyszła z wieży. Alchemik chwycił podaną mu przez Koguta laskę, okutał się szczelniej płaszczem koloru drzewnego mchu, po czym zamknął za sobą wrota do wieży. Z pewnym znużeniem spostrzegł, że słońce powoli chyli się ku dalekim Wyżnikom.

– Robi się późno – skonstatował i westchnął ciężko. Nie słysząc odpowiedzi, rozejrzał się wokół. Wietrzna, nawet nie czekając na jego wskazówki, bezbłędnie udała się właściwą ścieżką w stronę menhiru centralnego. Alchemik ruszył za nią, od czasu do czasu opierając się na wysokim kosturze. Mimo że zachował wiele z młodzieńczej formy, to młodzieńcem nie był już od… od jakiegoś czasu. Minął zamkniętą teraz na cztery spusty zagrodę dla zwierząt. Żegnało go cichnące powoli beczenie kóz.

– Bardzo głupio, żeście nie wyłączyli tych menhirów samemu, panie Wyciąg.

Złotousta czekała na niego przy zwalonym drzewie kilka metrów za miejscem, w którym dróżka zagłębiała się w ciemny las otaczający pochylony teren wokół wieży alchemika.

– Po prawdzie nie do końca potrafię. – Pan Wyciąg uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem i odruchowo przeczesał dłonią włosy, gładząc je do tyłu. – Oczopląs aktywował je z jakimiś swoimi kolegami, a runy kasujące sferę ochronną jakoś wyleciały mi z pamięci. Liczyłem na to, że Oczopląs sam się tym zajmie, ale… Hm, cóż…

– Dobrze, że ma pan tutaj mnie. Boję się myśleć, jak niewiele cegieł mogłoby zostać z tej wieży, gdyby Drzwi przypadkiem wpadły w rezonans z aspektem kontratakującym sfery obronnej…

– Miło, że się tak pani przejmuje – podziękował pan Wyciąg całkowicie szczerze. Być może o tym nie wspominałem, ale jako człowiek kulturalny i staromodny zawsze odczuwał wdzięczność bardzo serio, nawet gdy była tylko grzecznością. – Choć co prawda nie wiem do końca, co pani tu robi, Złotousta.

– Przelatywałam akurat w okolicy – czarodziejka roześmiała się głośno z własnej gry słownej. Panu Wyciągowi nie bardzo było do śmiechu.

– Dobrze wiedzieć, że wietrzni tak bacznie obserwują okolicę.

– Dziwi to pana?

Alchemika zaskoczyła nagła szczerość Złotoustej. Czego innego spodziewał się po kimś tkniętym przez ten najbardziej zmienny, złośliwy i kłamliwy Aspekt, a już na pewno przemilczenia tej kwestii. Przynajmniej tak mi powiedział, a ja, jak zawsze, na słowo wierzę panu Wyciągowi.

– Dziwi mnie pani bezczelność. Dobrze przynajmniej wiedzieć, czemu służy moja obecność tutaj – odparł spokojnie. Jak każdy człowiek podobnego temperamentu nienawidził wtykania nosa w tak dalece prywatne sprawy. Czasem pytam Aspekty, które rzadko kiedy odpowiadają, czym się zasłużyłem, że akurat ja posiadłem tę wiedzę, czy też – co złego zrobiłem.

– To nie bezczelność, panie Wyciąg – Złotousta cedziła słowa bardzo rozważnie. – To zwyczajna ostrożność. Być może wydaje się panu, że my, albo ambasada, albo okoliczne loże, jesteśmy nieświadomi tego, dlaczego uciekł pan tak daleko od cywilizacji. Źle się panu wydaje, panie Wyciąg. Oczywiście nie będziemy robić z tego afery, bo też nie ma z czego…

– Teraz już faktycznie nie ma z czego – powiedział z nagłym żalem alchemik. – Umarła, prochy rozwiał wiatr, urnę wrzuciliście do rzeki. Nie wiem nawet, gdzie mógłbym złożyć uszanowanie. Tak to już bywa.

Zapadła bardzo długa chwila niezręcznej ciszy. Siedząca na gałęzi sowa odprowadziła idących powoli przez las wędrowców spojrzeniem swych wielkich oczu. W końcu Złotousta przemówiła łagodnie:

– Tknięci rozstają się ze światem z żywiołem. Wybrani przez ten Aspekt spalają się na proch. Nic na to nie można było poradzić…

– Dziękuję, ale uważam temat za zamknięty – wargi pana Wyciąga zmieniły się w bardzo wąską linię. – Nie żyje, problem znikł samoistnie, a przed nami praca do wykonania. Pospieszmy.

Więcej słów już na tej wąskiej ścieżynce nie padło, choć muszę stwierdzić, a nie mogę odmówić sobie pewnego rodzaju zawodowej po części spostrzegawczości, że pan Wyciąg wrócił z tej wyprawy nieco bardziej markotny, niż wskazywałaby na to ta rozmowa. Jeśli mówiono tam o czymś jeszcze, ja nie posiadłem tej wiedzy. Już sama możliwość odwodzi mnie od pragnienia zgłębienia tej sprawy…

Dróżka nie poprowadziła ich daleko dalej. W chwilę później szli już wzdłuż niewielkiego strumyka, który za jakieś pięć kilometrów wpada do Sośnicy, która w końcu łączy się z Grzmiącą, największą rzeką Kraju przepływającą przez sam środek Królogrodu, nad którym w majestacie unosi się wielki zamek Skały XIV. Wracając jednak do okolic pewnej samotnej wieży nad Jeziorem Topielców, ścieżka w końcu przerodziła się w ogromną polanę, z pozoru tylko naturalną. Oczopląs ze znajomymi, nieco od niego zresztą zdolniejszymi magami, wypalił ją w tym miejscu nie bez powodu. Była częścią zamkniętej sfery obronnej wieży. Pośrodku polanki stał wysoki, biały jak kreda menhir, z jaśniejącymi lekko, zielonymi runami. Złotousta obrzuciła go spojrzeniem, gdy pan Wyciąg szerokim gestem objął całą polanę, usuwając się wietrznej z drogi.

– Kiepska robota – powiedziała czarodziejka i powoli zbliżyła się do obelisku. Pan Wyciąg obie dłonie oparł na lasce.

– Służy mi dobrze – oznajmił znużonym głosem. Błękitne szaty magini zajaśniały lekko, a platynowe włosy zafalowały, gdy Złotousta podeszła do monolitu na odległość kilku kroków. Uniosła wysoko dłoń i powiodła ją w powietrzu, które wybrzuszyło się jak powierzchnia wzburzonego jeziora.

– Może służyć dobrze i być kiepska – Złotousta nawet nie odwróciła wzroku. – Nie mamy czasu, żeby po prostu wyłączyć całą sferę obronną. Działa już i tak w dość dużej odległości od wieży. Przytłumię ją tylko na czas kilkunastu godzin. Może do tego czasu coś wymyślę. Panie Wyciąg, proszę się nieco odsunąć.

Alchemik zadreptał w miejscu i nie ruszył się nawet o krok. Wietrzna rzuciła mu ukradkowe spojrzenie, po czym wyszeptała coś do siebie, gładząc smukłą dłonią powierzchnię menhiru. Zmarszczyła brwi, odsunęła się trochę.

– Co to jest? – zapytała ze zdumieniem, wskazując palcem pokrytą runami powierzchnię przed sobą. Pan Wyciąg zmrużył oczy.

– Runa – oznajmił spokojnie. – Przypomina krąg.

– Bo to jest krąg – szepnęła Złotousta. – Krąg Żywiołów konkretniej. Któryś z przyjaciół pana Oczopląsa musiał być kolistą.

Alchemik przewrócił oczyma.

– Teologiczne subtelności mnie nie interesują, pani Złotousta. Może kwestia postaci Aspektów pasjonuje tkniętych, ale alchemików nie powinna. Naszej sztuki nie interesuje, czy żywioły egzystują osobno jako Aspekty, czy wspólnie jako Krąg. To obchodzi już tylko doktrynerów, ja do nich nie należę.

Pan Wyciąg nie raczył wspomnieć o mleku wylewanym codziennie na cześć Aspektów. Przynajmniej tak stwierdził w rozmowie ze mną. Złotousta nawet na niego nie spojrzała.

– Może powinno zacząć. Jeśli ambasadorowie dostaną ten menhir w swoje ręce…

Pan Wyciąg przełknął głośno ślinę. O tym faktycznie nie pomyślał. Wietrzna tymczasem ponownie zbliżyła się do menhiru. Uniosła rękę, przesunęła nią tuż przed chropawą skórą głazu. Powietrze zaiskrzyło od magicznych wyładowań. Zielone runy rozbłysły mocno, świecąc jak małe gwiazdy. Alchemik zmrużył oczy. Złotousta zamknęła powieki i oparła obie dłonie na menhirze. Jak gdyby nigdy nic, runy zgasły. W oddali rozległ się głuchy trzask, jakby coś eksplodowało potężnie głęboko pod wodą. Drzewa zaszumiały lekko, kilka stad ptaków poderwało się nagle do lotu. Pan Wyciąg obrzucił polanę sceptycznym spojrzeniem.

– Czy to wszystko?

– Nie wyglądało na takie trudne, prawda? – zapytała Złotousta, podchodząc do niego powoli. Wydawała się nieco bledsza niż jeszcze przed chwilą, przywołała jednak ze swego obszernego arsenału piękny uśmiech. – Magia zawsze wygląda z boku bardzo prosto…

Powietrze przeszył głośny skrzek. Alchemik odwrócił się raptownie. Spojrzał w niebo. W powietrzu, tuż nad znajdującą się teraz sporo powyżej nich wieżą kołowały dwa wielkie jastrzębie.

– Ktoś nie marnuje czasu – mruknął pan Wyciąg i spojrzał na wietrzną. Czarodziejka z niepokojem wpatrywała się w niebo. Jeden z gigantycznych drapieżników przysiadł na szczycie wieży, rozkładając szeroko potężne skrzydła.

– Zdecydowanie – powiedziała. Zwróciła spojrzenie srebrnych oczu na alchemika. – Mam nadzieję, że nie będzie pan miał mi za złe, jeśli na chwilę się… ulotnię?

Pan Wyciąg nie był w humorze, by docenić tę błyskotliwą grę słów, skinął więc tylko głową. Złotousta uśmiechnęła się przepraszająco, po czym w jednym momencie rozmyła się. Delikatne kontury utkane z gęstego powietrza, tylko z grubsza przypominające czarodziejkę, po chwili też rozpłynęły się w przestrzeni. Pan Wyciąg usłyszał coś przypominającego przeciągłe westchnienie, które pomknęło w stronę jego wieży, obecnie oblatywanej przez wielkie jastrzębie służące za wierzchowce miejskim ambasadorom.

Alchemik poprawił nieco oberwany płaszcz, po czym szybkim krokiem oddalił się ścieżką, klucząc wijącą się dróżką. Muszę niestety stwierdzić, że pan Wyciąg z biegiem lat, mimo zachowania imponującej postawy, nie nabył szybkości w poruszaniu się, toteż gdy wyszedł z lasu tuż obok wejścia do wieży, przywitała go delegacja jeszcze trzech jeźdźców na imponujących wierzchowcach. Jeden z nich dzierżył powiewający dumnie na wietrze proporzec Skały XIV.

– Szanowny pan Wyciąg!

Alchemik zazgrzytał bielutkimi zębami. Ziemia zadrżała lekko, gdy jeden z przybyszy zeskoczył z potężnego rumaka. Ambasador Rozpraszacz, żywoskalny dobrego pokolenia, jak każdy z nich dość wysoki i atletycznie zbudowany, przywołał na kamienną, dosłownie, twarz swój słynny ponury uśmiech. Miał na sobie służbowy, skórzany, wielowarstwowy uniform. Wyglądał w nim bardziej jak zawodowy morderca niż urzędnik dobrotliwej władzy Kraju, co raczej nie wróżyło dobrze.

– Jak miło, że zdecydował się pan zdjąć strefę ochronną specjalnie na nasze przybycie.

– Można tak powiedzieć – pan Wyciąg podszedł powoli do Rozpraszacza i uścisnął jego twardą jak skała dłoń. Oczy koloru sadzy, tego samego co starannie przycięte przy pokrytej błękitnymi żyłkami skórze włosy ambasadora, błyszczały w świetle zachodzącego słońca jak dwa węgliki.

– Nasi wypatrywacze twierdzą, że pojawiły się tu Drzwi. Czy to prawda?

– Może się pan ambasador przekonać – alchemik wzruszył ramionami i bez zwłoki udał się w stronę wieży. Drugi z wierzchowych jastrzębi przysiadł na samym skraju wiszących ogrodów pana Wyciąga, ściągając na siebie jego gotowe mordować spojrzenie. Ambasador Rozpraszacz krótkim gestem dał znać gwardzistom, żeby poszli za nim, gdy zamiatając ziemię swym drogocennym, czarnym płaszczem, szedł za alchemikiem.

– Nie zajmiemy panu więcej niż kilku chwil, panie Wyciąg, proszę się nie martwić – rzucił żywoskalny za milczącym starcem.

– Żebyście to wy jedni – mruknął do siebie pan Wyciąg, wchodząc do wieży i podając swój kostur czekającym na niego homunkulusom. Ambasador, pochylając lekko głowę, wszedł do środka tuż za nim, nawet nie patrząc na małe, żywoglinowe potworki. Dotknięci przez swój stateczny Aspekt żywoskalni znani byli z wręcz odruchowej niechęci do tych tworów alchemicznej sztuki. Gdy ambasador Rozpraszacz mijał mnie w drzwiach wejściowych, powietrze przesycił zapach węgla.

– Czyli nie jesteśmy pierwsi? – zapytał z udawanym zdziwieniem alchemika, który w odpowiedzi posłał mu zmęczone spojrzenie. Właśnie wtedy chyba po raz pierwszy zauważyłem, że mimo wszystko pan Wyciąg tylko udaje znudzonego. Tak naprawdę cała sprawa głęboko go przejęła.

Podobnie jak mnie.

 

***

Dwóch z sześciu zakutych w stal gwardzistów zajęło pozycje po obu stronach wyjścia z laboratorium. Dwóch kolejnych stanęło po jego drugiej stronie. Ambasador widocznie uznał spokojnego jak głaz Silniarza za największe zagrożenie, ostatnich ze swoich ludzi oddelegował bowiem do jego ochrony. Najemnik z kamienną twarzą siedział na swoim stołku, podobnie jak ja, przypatrując się reszcie.

– Niepowiadomienie ambasady o pojawieniu się Drzwi w pierwszej kolejności jest karalne, panie Wyciąg, czy pan zdawał sobie z tego sprawę?

Alchemik nawet nie spojrzał na stojącego obok niego z założonymi rękami Rozpraszacza. Żelaźniarz siedział na krześle pana Wyciąga, bardzo starając się zniknąć wszystkim z oczu. Przestał kumkać i beczeć kilkanaście sekund temu, ale widocznie wciąż nie miał zaufania do swojego głosu. Pan Oczopląs bawił się kartami pod ścianą, posyłając niespokojne spojrzenie nieruchomym gwardzistom.

– Jestem jednak gotów w geście dobrej woli odpuścić panu tę niegrzeczność w zamian za natychmiastowe opuszczenie wieży i przeniesienie się wraz z całym mieniem ruchomym do Starogrodu. Ambasada wyda panu lokum tymczasowe.

– Czy to jakiś żart? – zapytał niepewnym głosem iluzjonista. Szlachetna twarz pana Wyciąga nawet nie drgnęła. Sam żywoskalny nie dał po sobie poznać, że do ich rozmowy wtrącił się ktoś trzeci. Zerknąłem na Drzwi.

– Chcę tylko przypomnieć, że dość długo ignorowaliśmy pana praktyczną niezależność od nakazów naszego najwyższego Skały XIV. Sam byłem za tym, by dać panu jeszcze jakiś czas do namysłu, ale teraz… Teraz ten czas już się skończył. Powinien się pan cieszyć, panie Wyciąg.

– Nie ma z czego, panie ambasadorze – odparł alchemik, robiąc kilka kroków w kierunku Drzwi. Mimo że nijak nie dało się tego wywnioskować po pozbawionych rysów, całkiem krytych hełmami gwardzistach, wiedziałem, że śledzą każdy jego ruch. – Nie oddam tej wieży.

Ambasador drgnął lekko, a Żelaźniarz uniósł się na krześle.

– Czy ja pana dobrze rozumiem, Wyciąg? – zapytał kurtuazyjnie i ze szczerym zainteresowaniem ponury żywoskalny. – To nie była prośba. To było polecenie administracyjne…

– Nie ze mną proszę ustalać takie rzeczy, panie Rozpraszacz. – Alchemik uśmiechnął się przepraszająco i wskazał na najemnika. – Jakiś czas temu dokonałem przekazania górnego piętra wieży kompanii najemniczej Czarnej Podwiązki. Ani Drzwi, ani to pomieszczenie już nie należą do mnie.

Pospiesznie napiłem się gorącej jak wrzątek herbaty, którą mieszałem już od jakiegoś czasu. Wymieniliśmy się z Oczopląsem zaniepokojonymi spojrzeniami. Twarz Silniarza nie wyrażała absolutnie niczego, przeniósł jednak wyraźnie ciężar ciała na prawą nogę, gotów poderwać się w każdej chwili. Ambasador targnął się do tyłu, zamiatając czarnym płaszczem. Żelaźniarz odchrząknął niepewnie i wstał na chwiejnych nogach.

– Tak… Ekhm… – powiedział łamiącym się głosem. – Pan Wyciąg dokonał… Dokonał… Ekhm… – kaszlnął parę razy.

– Pan Wyciąg dokonał przekazania tej części wieży naszej gildii, panie ambasadorze, na warunkach tajnych, zgodnie z prawem przekazania uchwalonym przez władzę najwyższego Świetlistego II, trzysta osiemnaście lat temu – przemówił Silniarz swoim głębokim głosem. Coś posypało się z kamiennej twarzy Rozpraszacza na posadzkę.

– Chcę też przypomnieć – odezwał się drugi z najemników, szybko odzyskując pewność siebie – że umowy z… Ekhm… Z tego samego roku zabraniają ambasadom ingerować we własność prywatną wolnych kompanii najemniczych.

– Co za nonsensy – zabuczał Rozpraszacz swoim basem. Twarz pana Wyciąga nie zdradzała żadnych emocji. Wpatrywał się intensywnie w Oczopląsa. Iluzjonista zmarszczył brwi. – Świetlisty II był ostatnim ogniotkniętym na tronie Kraju. Jego ustawy są nieważne. Najwyższy Skała XIV to potwierdzi, jeśli zajdzie konieczność. Poza tym, wolna kompania Czarnej Podwiązki formalnie nie istnieje od śmierci pana Głuchoniemego osiemnaście lat temu…

– Wy twierdzicie, że pan Głuchoniemy nie żyje – wtrącił Silniarz. Przez jego twarz przemknął jakby cień uśmiechu. Bardzo niepokojąca zapowiedź, muszę przyznać. – Jak na razie Czarne Podwiązki mają się dobrze i są właścicielem tego pomieszczenia. Nie macie uprawnień, by rozmawiać o tym z panem Wyciągiem, panie ambasadorze.

Rozpraszacz kilka razy zacisnął i rozluźnił twarde pięści. Podszedł do biurka, za którym stał wyraźnie rozbawiony Żelaźniarz. Gwardziści zbliżyli się ku środkowi komnaty na kilka kroków. Oczopląs zgrabnie odepchnął się od ściany i puścił w powietrze swoje karty, które w skomplikowanym kluczu wzbiły się w powietrze.

– Ambasada ma prawo zarekwirować dowolne miejsce w Kraju zgodnie z wolą przełożonego oraz skazywać buntowników bez zgody wyższej instancji sądowniczej – wypalił zza zaciśniętych zębów. – Jeśli uznam, że pan Głuchoniemy nie żyje, stajecie się panowie banitami. Na pewno tego chcecie?

Zapadła cisza. Silniarz rzucił szybkie spojrzenie otaczającym go z dwóch stron gwardzistom, którzy jak na rozkaz ujęli w obie dłonie długie halabardy. Żelaźniarz ujął sztylet. Pan Wyciąg podszedł do ambasadora.

– Nie chce chyba pan ambasador dopuścić do rozlewu krwi?

Rozpraszacz odwrócił się.

– Wszystkie Drzwi na terenie Kraju, jako potencjalnie niebezpieczne, są objęte bezpośrednim zwierzchnictwem ambasadorów reprezentujących Skałę XIV – powiedział spokojnie. – Na pewno chcecie, żeby się zdestabilizowały, panie Wyciąg? Czy muszę panu mówić, co może się tu stać? Albo panu?

Spojrzał na mnie. Wzdrygnąłem się i zapadłem głębiej w fotel.

– To jest bezprawie – zauważył pan Oczopląs, zbliżając się powoli do alchemika. Ambasador zmrużył oczy.

– Wędrowny kuglarz nie będzie uczył nikogo kodeksów… Jeśli natychmiast nie dokona pan zrzeczenia się terytorium wieży, panie Wyciąg, będę niestety zmuszony użyć siły, by zabezpieczyć Drzwi.

Alchemik cofnął się bez słowa. Żelaźniarz wyminął bardzo powoli krzesło, na którym siedział jeszcze przed chwilą, po czym wyjął jeden ze sztyletów i przerzucił go do prawej dłoni. Zacząłem szybciej mieszać herbatę. Rozpraszacz rozejrzał się po sali, spojrzał na Drzwi. Też zerknąłem w ich kierunku. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że drgnęły. Prawdopodobnie jednak wyobraźnia znów płata mi figle.

Pan Rozpraszacz westchnął głęboko i pokręcił głową z dezaprobatą. Spojrzał krótko na stojących w końcu laboratorium gwardzistów, którzy zaczęli ostrożnie zbliżać się do Drzwi. Pan Wyciąg odwrócił się spokojnie. Wtem coś zadudniło w powietrzu. Ambasador uniósł głowę, gdy nagle potężny podmuch wiatru pchnął go potężnie do tyłu. Żywoskalny zaparł się mocno nogami i ugiął kolana, opierając silnemu szarpnięciu. Biurko nie miało tyle szczęścia. Żelaźniarz skoczył w bok. Masywny, drewniany mebel z trzaskiem oderwał się od ziemi i poleciał w tył, zmiatając dwóch stojących przy wejściu gwardzistów. Oczopląs machnął ręką i eskadra krążących pod sufitem kart spadła na biegnących w ich stronę halabardników, opasując ich głowy jak stado wściekłych os. Ambasador cofnął się kilka kroków, gdy Silniarz wstał nagle, wyciągnął miecz i ruszył na stojącego po jego prawej stronie gwardzistę. Żelaźniarz rzucił w drugiego sztyletem wyciągniętym naprędce zza pasa. Rozpraszacz obejrzał się. Parsknął śmiechem.

– Co za farsa – warknął i wyciągnął rękę w kierunku walczących najemników. Z podłogi wystrzeliły ku nim długie, kamienne macki, oplatając skutecznie nogi aż po kolana. Silniarz zachwiał się i upadł. Muszę z niejakim wstydem wyznać, że całą awanturę obserwowałem z boku.

– Dość tego! – ryknął Rozpraszacz i wskazał sufit, od którego oderwał się potężny blok skalny. Usłyszeliśmy głośne westchnienie, po czym na ziemi zmaterializowała się pani Złotousta. Po chwili był koło niej Oczopląs, pomagając wietrznej wstać. W tym samym czasie Silniarz mocarnym uderzeniem rozbił wiążącą go skałę i kopnięciem posłał jednego z gwardzistów na stoły piętrzące się pod ścianą. Ambasador wymruczał coś pod nosem i fruwające karty iluzjonisty spowiła chmura skalnych odłamków, krojąc magiczne kartoniki na kawałki. Pani Złotousta uniosła jednak dłoń i potężnym dmuchnięciem zmiotła wirujące opiłki. Zapadła cisza.

– Najwyższy Skała XIV będzie urzeczony, gdy dowie się, że przy okazji zatrzymałem nieprawowierną.

Głos ambasadora przerwał milczenie. Silniarz mocował się z drugim z gwardzistów, gdy Żelaźniarz bezskutecznie próbował wyswobodzić się z więzów. Dwaj pozostali strażnicy powoli otaczali zgromadzonych niedaleko pana Wyciąga, Oczopląsa i wietrzną.

– Koliści – Rozpraszacz prawie wypluł to słowo. Złotousta podniosła się z kolan i obdarzyła żywoskalnego pięknym uśmiechem. Zerknąłem na Drzwi. Dzięki wszystkim Aspektom, obecni zdawali się nie pamiętać o moim istnieniu. – Wszędzie was pełno.

– Jakoś tak wychodzi, że nie dajecie sobie z nami rady – pani Złotousta zerknęła na zbliżających się powoli gwardzistów.

– Naprawdę nienawidzę takich teatrzyków – oznajmił z rozgoryczeniem ambasador. – Ty powinnaś wiedzieć o tym najlepiej.

– Odniosłam po tym występie inne wrażenie – rzuciła czarodziejka. Pan Wyciąg wystąpił naprzód.

– Czas zakończyć tę farsę. Jestem gotów poddać wieżę…

– Nie ma czego poddawać! – krzyknął zasapany Żelaźniarz. Alchemik posłał mu przeciągłe spojrzenie.

– Tak to już jest, jak się robi prawne ustępstwa dla jednostek – stwierdził Rozpraszacz i podszedł do alchemika. – Zawsze coś się z nimi przykrego stanie, z dala od nadzoru…

– Jakbyś nie znał powodu – prawie warknął pan Wyciąg.

Zerknąłem na Drzwi.

Pan Rozpraszacz wzruszył ramionami.

– Tak czy inaczej, jest już za późno na negocjacje. Zaraz wezwę regularne wojsko, które przejmie teren.

– Nie wydaje mi się – rzucił Silniarz, który właśnie obalił na ziemię gwardzistę, potężnie waląc go pięścią w głowę. Ambasador zaszczycił go krótkim spojrzeniem, po czym skinieniem dłoni stopił skałę pod nogami najemnika. Silniarz spróbował uskoczyć, ale miękki głaz pochwycił go i wessał. Na dolnym piętrze dało się słyszeć głuchy huk.

– Mi się wydaje – stwierdził ze zmęczeniem żywoskalny, gdy podłoga znów skamieniała.

Złotousta zacisnęła wargi, zrobiła kilka chwiejnych kroków. Nagle zatrzymała się. Oczopląs drgnął. Ambasador zmarszczył powoli brwi. Wymieniłem z panem Wyciągiem zaniepokojone spojrzenia.

Drzwi otworzyły się na oścież.

Wszyscy zastygli w jednej chwili. Ambasador Rozpraszacz zająknął się i kłapnął głośno skamieniałą szczęką. Gwardziści mocniej chwycili wysokie halabardy, robiąc kilka nerwowych kroków w stronę środka laboratorium. Bardzo, bardzo powoli moja dłoń zwolniła, choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Złotousta zastygła z półotwartymi ustami, sztylet wysunął się z dłoni Żelaźniarza i z brzękiem uderzył o kamienną posadzkę. Pan Wyciąg bezgłośnie poruszył zsiniałymi wargami.

Z otwartych Drzwi biło jasne światło, które po chwili lekko przygasło. Ujrzeliśmy niewyraźną sylwetkę. Powiększała się i nabierała kształtu z każdą sekundą. Wtem ktoś wyszedł z Drzwi. Wybałuszyłem oczy, widząc niskiego, brodatego człowieczka w skąpej, białej tunice okrywającej nagie ciało, wbitego w dziwne, niebieskie spodnie. Przybysz-zza-Drzwi zrobił kilka chwiejnych kroków. Potoczył wokół dziwnym spojrzeniem i zakrzyknął coś w dziwnym, szeleszczącym narzeczu. Wszyscy, do niedawna skaczący sobie do gardeł goście, oraz sam pan Wyciąg, ani drgnęli. Jakby pozmieniali się w posągi. Bardzo powoli powiedli wzrokiem za Przybyszem-zza-Drzwi, który niepewnie podszedł do jednego ze stołów przesuniętych pod ścianę. Chwycił mocno najbliższą menzurkę, powąchał zawartość. Znowu krzyknął coś tym swoim dziwacznym, twardym głosem, po czym rzucił cennym sprzętem laboratoryjnym gdzieś w bok. Mamrocząc coś do siebie, rozgarniał bezceremonialnie szklane naczynia. W końcu wyciągnął skądś dużą butelkę pełną karmazynowego wywaru. Zbliżył ją do nosa. Powąchał i mruknął coś do siebie, zawracając dużym łukiem w stronę Drzwi. Wszyscy wpatrywali się w niego bez oddechu.

Wtedy Przybysz-zza-Drzwi odwrócił się na pięcie. Potoczył mętnym wzrokiem po całym naszym zgromadzeniu w jedną, a potem w drugą stronę. Zamyślił się wyraźnie. Podniósł wysoko szklane naczynie. Bardzo powoli przeniósł wzrok z niego na świadków, potem nieco szybciej ponownie z nich na naczynie. Pokręcił krzywo głową, szepcząc coś do siebie z jawną dezaprobatą, po czym odwrócił się chwiejnie, przekroczył próg i zamknął za sobą Drzwi.

Przez chwilę płaska, biała powierzchnia opatrzona stalowym uchwytem nadal tkwiła w tym samym miejscu. Potem drgnęła raptownie i zaczęła obracać się z coraz większą szybkością, rozmazując się i zacierając. Nagle powietrze zagięło się, zapadło do wewnątrz, wsysając Drzwi w nierzeczywisty lej. Kilka mgnień oka i laboratorium było puste.

Pełna herbaty filiżanka z upiornym, cichutkim szurnięciem zsunęła się z przekrzywionego w moich zmartwiałych palcach talerzyka na podłogę, rozbijając się i rozpryskując zimną ciecz.

Nikt nie zauważył.

 

***

 

Pan Wyciąg pochylił się nad wyjątkowo opornym chwastem wyrastającym wprost spomiędzy starannie pielęgnowanych przez niego krzaków wilczego tojadu, którego absolutnie nie wolno było sadzić obok tojadu zimowego, czy też bladego, zależy od zielnika. Alchemik kiedyś wyjaśnił mi to bardzo dobitnie, odwiedzając skromny ogródek, jaki dla rozrywki utrzymywałem za księgarnią.

– Kto by powiedział, że będę teraz pielił grządki – rzucił zmęczonym głosem, ciągnąc zielsko z całą stanowczością. Rzucił je w bok, gdzie natychmiast podbiegł Biegacz, by wrzucić je do wiadra. Pan Wyciąg wyprostował się, zdrętwiałe plecy trzasnęły głośno.

– Przekazałeś słówko Molowi? Ostatnio nie mam zaufania do tych moich homunkulusów.

Skinąłem krótko głową.

– Pan Oczopląs chciałby poinformować, że wpadnie najdalej pojutrze. Dostał cynk o jakichś Drzwiach w…

– Ani mi słowa o Drzwiach – przeciął rozmowę alchemik, z absolutnym spokojem pochylając się nad jednym ze swoich drogocennych krzaków purpurowych róż. – Mam dość Drzwi na… na całe życie.

– Przynajmniej ambasador zdjął podatek – wtrąciłem, chcąc mimo wszystko oddać Rozpraszaczowi sprawiedliwość.

– Jakbym go płacił – stwierdził z pełną słusznością pan Wyciąg, na co mogłem tylko wzruszyć ramionami. Przez chwilę chciałem zapytać go, jak ugadał się w końcu z ambasadorem, który opuszczał wieżę bardzo… niespokojny, ale stwierdziłem, że to będzie zbytek informacji. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że opowiedział mi tę historię podczas wizyty u mnie w dwa tygodnie później. Wspominałem już może, że bardzo szanuję sobie zaufanie pana Wyciąga?

– To ja już pójdę – powiedziałem po chwili i wstałem ciężko z bujanego fotela stojącego tuż obok mostka prowadzącego do wieży. Odwrócony plecami pan Wyciąg uniósł tylko rękę w geście pożegnania. Z uśmiechem przekroczyłem chybocący się most, zszedłem na dół, gdzie zamknąłem za sobą drzwi wejściowe i pogwizdując, udałem się w drogę powrotną.

Nadal czasem zastanawiam się, jak to się stało, że Drzwi po prostu zniknęły. Moja dość obszerna, ośmielę się stwierdzić, pamięć nie przechowuje żadnego podobnego przypadku. Nawet z czasów legendarnego Pięknosłowa, który okiełznał Imiona. Cóż, pozostaje mi tylko cieszyć się z możliwości spełnienia kronikarskiego obowiązku odnotowania podobnego faktu.

Pan Wyciąg tymczasem pielęgnował swój wiszący ogród do momentu, gdy słońce osiągnęło Wieczornik w odległych Wyżnikach, po czym wrócił do wieży i bez zakłóceń kontynuował swój ulubiony, stateczny tryb życia. Nic już nie miało go zakłócić. Żadne Drzwi, żadni dziwni goście, żadne nieprzewidziane sprawy.

Choć, gdy teraz o tym myślę, to przypomina mi się pewna historia…

listopad 2011

Koniec

Komentarze

Genialne, pomysłowe, fantastyczne! Nazwy, postacie, świat, Drzwi, drzewa rodzące czekoladę... Czy będzie dalszy ciąg? Chętnie przeczytałabym jeszcze jeden wycinek z tej kroniki... no, kilka wycinków ;D

Dziękuję za miłe słowo. Tak, istnieją jeszcze inne części tej historii, koncentrujące się wokół duetu narratora i pana Wyciąga, ta jest chronologicznie najwcześniejsza ;) .

Przez trzy znormalizowane strony opisujesz dzień głównego bohatera. Zwykły, niczym niewyróżniający się dzień. Typowy. Normalny. To tak, jakbym napisał opowiadanie o tym, że wstaję, idę do łazienki, szczotkuję zęby (ale wcześniej nałożywszy pastę!), myję się, jem sniadanie (koniecznie ciężkostrawne i niezdrowe), po czym zmywam, bo przecież lubię porządek, a potem siadam na drewnianym krześle przy biurku i przeglądam notatki... Nikogo, dosłownie nikogo to nie interesuje. W przypadku Twojego alchemika pewnie kilka osób to przeczyta, ale... Większość wyjdzie z tej strony, bo się zanudzi.

Widziałeś może film "Prestiż"? Jeden z bohaterów (grany przez Michaela Caine'a) mówi, z jakich faz składa się iluzja. Są więc: obietnica, zwrot i prestiż. Obietnica -- faza pierwsza -- ma na celu zwrócenie uwagi odbiorcy. Obietnica w twoim opowiadaniu znalazła swoje miejsce dopiero na początku czwartej strony, czyli o wiele za daleko, żeby przykuć uwagę większości czytelników. Mnie opis dnia nie zainteresował, a jedynie zanudził, więc odpadłem.

Yay, kolejne części! Więc zamierzam czytać : D Wyciąg jest rozbrajający, podobnie jak facet, który przeszedł przez Drzwi, uśmiałam się ;) No i jeszcze konstrukcja tego świata, ambasadorzy, tknięci... Ach, i narrator, który popija herbatę, chocby się paliło i waliło.
I - oczywiście - nazwy. Najemnicy z Czarnej Podwiązki, Oczopląs, Silniarz itd. - niby proste, ale pomysłowe :) 

Stoję na stanowisku podobnym do Exturia. Opowiadanie ma swoje mocne strony, ale ma też duzo słabych. Przeczytałam do końca i, już pal licho rozkład dnia, odniosłam wrażenie, że nic się w nim nie dzieje. Niby wprowadzasz masę postaci, wątków, pomysłów na świat, ale koniec końców chodzi o to, że pojawiają się drzwi, kupa ludzi się o nie leje, drzwi znikają. Kropka. Jak dla mnie wprowadzonych postaci i zawiłości tła jest o wiele za dużo jak na tak słabą warstwę fabularną. Widać, że ten tekst służy wprowadzeniu do świata, ale wprowadzenie powinno być stopniowe, a w międzyczasie powinno być więcej... dynamiki. Bo to świat służy fabule, a nie odwrotnie. Innymi słowy: kreujesz świat, by osadzić w nim jakas historię, a nie opisujesz cokolwiek, byle przedstawić uniwersum. A przynajmniej moim zdaniem tak to powinno działać.

Potencjał jest, parę fajnych motywów itp., ale ten konkretny tekst mnie do siebie nie przekonał.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka