- Opowiadanie: Henrycy Miłorząb - O Henryku, wiewiórce i spadającej gwieździe

O Henryku, wiewiórce i spadającej gwieździe

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

O Henryku, wiewiórce i spadającej gwieździe

 

Henryk Pałąk mieszkał na skraju puszczy i dobrze się z tym czuł. Miał domek, ogródek, psa, no i las oczywiście. Nikt nie przeszkadzał Henrykowi, gdyż w okolicy nie mieszkał nikt poza nim.

 

 

Obowiązek posiadał jeden (i tylko jeden) – musiał pilnować, by nie zwożono śmieci do lasu, czego na szczęście nikt nie robił. Henryk codziennie rano chodził nad pobliską rzeczkę by zaczerpnąć z niej wody i się umyć, a potem pracował w ogródku, zbierał jagody i spacerował po okolicy. Popołudniami siadał na brzegu i w świetle powoli zachodzącego słońca obserwował liście niesione przez nurt, nie myśląc o niczym. Wieczorami czytał – a miał pokaźną kolekcję poezji – jeżeli zaś nie mógł zasnąć, wówczas wychodził na dwór i liczył spadające gwiazdy. Spadające gwiazdy bardzo go intrygowały i chciał, żeby któraś wylądowała na jego podwórku. W końcu każdy widział, że gwiazdy spadają z nieba, ale skoro spada ich tak dużo, to powinny leżeć wszędzie dookoła – a tak nie jest. Henryk wiele czasu spędził rozmyślając nad tym zjawiskiem i nie wymyślił żadnego zadowalającego wytłumaczenia. Gwiazdy nie ułatwiały sprawy i spadały wszędzie, tylko nie na henrykowe podwórko.

 

Tak się toczyło życie Henryka – niespiesznie, jak wody rzeczki nad którą mieszkał – i było to dobre życie. Człowiek z zewnątrz mógłby powiedzieć „tak dobre, że aż nudne”, ale co ludzie z miast mogą wiedzieć o dobrym życiu? Henryk dawno już doszedł do wniosku, że nic i z mieszczuchami nie rozmawiał. Nie miał zresztą wielu okazji do tego. Gości miewał wyłącznie jesienią, gdy do lasu przyjeżdżali grzybiarze – ale nawet w okresie największego ruchu pojawiali się rzadko i tylko przypadkiem, gdy przez pomyłkę schodzili z bardziej uczęszczanych szlaków w pozbawione grzybów odludne królestwo Henryka. Grzyby! Henryk nie przepadał za grzybiarzami, ale grzyby dla odmiany uwielbiał. Jesienią, gdy nadchodziły deszcze i krótkie dni, opuszczał swoją chatkę i zmierzał w głąb lasu, szukając borowików i maślaków, kurek, podgrzybków, smardzów, rydzów i kozaków. Prawdę mówiąc, była to jedyna pora roku, kiedy częściej zapuszczał się gdzieś dalej niż w najbliższe zagajniki. Chodził wtedy na dalekie wyprawy, a ponieważ znał las znacznie lepiej niż przyjezdni, to i zbiory miał pokaźniejsze.

 

Nastała raz taka jesień, w Roku Bobra, że deszcze padały nieprzerwanie przez wiele dni i rzeczka wylała, zamieniając całe podwórko w rozmokłe trzęsawisko. Henryk,wiedząc, że nadchodzi wysyp grzybów, czekał cierpliwie w chatce aż deszcze się skończą albo chociaż osłabną. Gdy wreszcie tak się stało, wziął wiklinowy koszyk, parasol, kapelusz i psa, i wyruszył na łowy. Po ulewach nastał krótki okres ciepłej, słonecznej pogody i las prezentował się wspaniale. Spacer wprawił Henryka w dobry humor – mógłby niczego nie znaleźć, a dzień i tak byłby udany. Podziwiał promienie słońca prześwitujące między gałęziami, refleksy światła w kroplach rosy, oraz złociste liście na drzewach i pod nogami. W powietrzu unosił się wilgotny zapach jesieni podszyty zapraszającą do poszukiwań dyskretną grzybową nutą.

 

Pies Henryka, Azor, krążył między drzewami, węsząc pośród liści. Gdy odchodził zbyt daleko, Henryk przywoływał go gwizdem.

 

– Nie odchodź daleko! – zawołał Henryk. – Tu jeszcze niczego nie ma.

 

Azor podbiegł do pana, ujadając radośnie.

 

– Ach, podgrzybki! – ucieszył się Henryk. – Doskonale!

 

Azor szczeknął głośno na potwierdzenie intuicji swego pana i skoczył naprzód, wskazując drogę. Henryk podążył za nim, pogwizdując pod nosem i uchylając kapelusza znajomym, dawno nie widzianym drzewom. Wkrótce pojawiły się pierwsze grzyby. Z początku nieduże, nieśmiało wystawiające kapelusze spod liści – te Henryk zostawiał w spokoju, aby podrosły. Czuł w powietrzu, że jest ich więcej, wiedział, że są w pobliżu – dorodne i mięsiste, wielkie jak parasole, po którymi mógłby schować się cały człowiek i jeszcze zostałoby trochę miejsca. Miał rację; dalej rosło ich więcej, były większe i bardziej zróznicowane. Podgrzybki, ale i prawdziwki; kurki, koźlaki, kanie, gąski i maślaki. Gdyby Henryk chciał zebrać wszystkie, nie zdołałby zapełnić stu koszyków, a ponieważ miał tylko jeden, to wybierał po jednym niedużym kapeluszu na każdych sto rosnących. Z czasem nazbierał całkiem pokaźną ilość, w sam raz na obiad, dzień był jednak tak piękny, że postanowił kontynuować spacer.

 

Im dalej w las, tym więcej grzybów – od skromnych i wstydliwych kurek, przez dostojne borowiki, po przebojowe, wysokie na metr muchomory. Azor biegał między drzewami, szczekając radośnie i wyganiając grzyby spod liści.

 

– Hej, zostaw! – zawołał Henryk, gdy pies wypłoszył spod zawstydzonej sosny gromadę kurek, piszczących ze strachu przed rozszalałą czworonogą bestią. – Do nogi! Do nogi, ale już!

 

Azor zrezygnował z pościgu i z opuszczonymi uszami wrócił do nóg pana.

 

– Biegaj sobie ile chcesz. – pouczał Henryk psa. – ale grzybów nie strasz, robią się wtedy gorzkie.

 

Pies wysłuchał pouczenia ze spuszczoną głową, a potem podreptał między drzewa z nosem przy ziemi.

 

– Niech pana chroni Nasza Pani W Zieleni! Ciężko taką poczwarę utrzymać na wodzy. – powiedział piskliwym głosem ktoś w górze. Henryk uniósł głowę i zobaczył rudą wiewiórkę jedzącą orzecha na pobliskiej gałęzi.

– Prawda, szanowna pani. – przytaknął jej, uchylając kapelusza. – Nie jest jednak taki straszny. Po prostu lubi zabawę.

– Sporo padało ostatnio. – zauważyła wiewiórka, nerwowo obracając orzecha w łapkach.

– W istocie. A jak się pani miewa?

– Och. – westchnęła wiewiórka. – Właściwie to myślałam, że może pomógłby mi pan znaleźć moją dziuplę z orzechami. Zbieram orzechy i zbieram, a potem nie pamiętam gdzie je chowam.

– O to chodzi! – roześmiał się Henryk, który zastanawiał się, jaki problem ma wiewiórka. W końcu wiewiórki są zawsze bardzo zajęte i nikogo nie zaczepiają bez powodu. – Obawiam się, że nie wiem. Ale może Azor nam pomoże? Hej! Do nogi! – Pies przybiegł posłusznie, a uszy łopotały za nim na wietrze. – Musimy pomóc tej pani, gdyż zgubiła dziuplę z orzechami. Droga pani, czy pozwoli się pani obwąchać Azorowi? Nie zrobi krzywdy, zapewniam

 

Wiewiórka spojrzała niepewnie na wielkiego, zaślinionego psa, z którego pyska wystawała drgająca konwulsyjnie nóżka jakiegoś nieostrożnego grzyba.

 

– Uhm… no dobrze. – zgodziła się w końcu.

 

Zeskoczyła zręcznie z drzewa prosto na ramię Henryka i dała się obwąchać Azorowi.

 

– A teraz szukaj dziupli! – zawołał Henryk. Pies zaszczekał głośno i wbiegł między drzew. – Chodźmy za nim. – powiedział Henryk do wiewiórki i ruszyli w ślad za psem.

 

Poszukiwania nie trwały długo. Nie dalej jak pięć minut później Azor stanął pod jakimś niczym niewyróżniającym się drzewem, wspiął się przednimi łapami na pień i zaczął wyć głośno, sygnalizując, że znalazł to, czego szukał. Po chwili dołączyli do niego Henryk z wiewiórką.

 

– Zdaje się, że dotarliśmy na miejsce. Czy to tutaj, droga pani?

 

Wiewiórka zeskoczyła z ramienia Henryka i wspięła się szybko na drzewo. Pobiegała wśród gałęzi, po czym zeszła niżej, by móc swobodnie rozmawiać z Henrykiem.

 

– Tak, to tutaj! Dziupla jest tam w górze i nikt się do niej nie dobrał, chwała niech będzie naszej Pani! – zawołała.

– W takim razie cieszę się, że mogliśmy pomóc. – powiedział Henryk.

– Bardzo, bardzo dziękuję! – zawołała wiewiórka. – Nie wiem, jak się odwdzięczyć. – dodała ze smutkiem w głosie.

 

Proszę to potraktować jako przyjacielską przysługę. – powiedział Henryk. – A może wie pani, co słychać ciekawego na Szarych Wzgórzach? – dodał po chwili namysłu – Dawno tam nie byłem, a mamy piękny dzień na spacer. Nie wiem tylko, czy warto je odwiedzić, skoro mam już cały kosz grzybów.

– No, mnie tam ostatnio nie było. – odpowiedziała wiewiórka. – Ale wydaje mi się, a nawet jestem tego pewna, że mówił mi ktoś ostatnio, chyba lis, tak, to był lis, że kilka nocy temu spadła na Szarych Wzgórzach gwiazda.

– Spadająca gwiazda! – wykrzyknął Henryk.

– Tak, tak! Właśnie na wzgórzach, może godzinę drogi stąd.

– To ja to muszę w takim razie koniecznie zobaczyć. – stwierdził zdecydowanie Henryk. – Bardzo pani dziękuję!

– Nie, nie, to ja dziękuję! – odpowiedziała wiewiórka, machnęła ogonem i już jej nie było; Henryk dostrzegł tylko jej rudą kitę migającą gdzieś między gałęziami.

 

Henryk przywołał Azora do nogi i zadowolony z siebie ruszył na południe. Spadająca gwiazda w lesie! Tego nie mógł przegapić. Wprawdzie koszyk z grzybami nieco ciążył, ale było jeszcze wcześnie i mógł sobie pozwolić na długi spacer. „Najwyżej się zatrzymam i odpocznę”, pomyślał, przekładając koszyk z jednej ręki do drugiej.

 

Im dalej wędrował, tym większe i dziwniejsze robiły się rosnące wokół grzyby. Mijał miejsca, gdzie było ich więcej niż drzew – wyrastały na wysokość kilku metrów, trzony miały grube jak męska noga, a kapelusze wielkie jak parasole, czasem spiczaste, czasem płaskie, ale wszystkie bez wyjątku kolorowe i wzorzyste. Henryk miał wątpliwości czy są jadalne, ale musiał przyznać, że prezentują się pięknie w jasnym świetle południa. Azor miał na ten temat odmienne zdanie – gdy próbował obsikać jeden z trzonów, został zaatakowany i tylko szybki refleks uratował go przed najeżoną zębami paszczą.

 

– Uważaj trochę. – złajał Henryk psa, który odtąd posłusznie maszerował przy nodze pana, powarkując cicho.

 

Minęli ścieżkę prowadzącą do Sowińca i po półtorej godzinie od rozstania z wiewiórką znaleźli się na wzgórzach. Las był tam rzadszy, grzyby nieco mniejsze, rosnące raczej pojedynczo niż w gromadach. Henryk stanął na szczycie pierwszego ze wzgórz, w wysokiej trawie pośród rzadko rozrzuconych młodych brzóz i podrapał się po głowie, zastanawiając się, gdzie powinien szukać spadającej gwiazdy.

 

– Hej, kto tam idzie? – zawołał ktoś zza pobliskich krzaków.

 

Henryk podszedł bliżej i ujrzał, iż pod brzozą siedzą lis z borsukiem i grają w karty. Lis miał poszarpane ucho i prezentował się dosyć niedbale, w przeciwieństwie do borsuka, którego futro lśniło czystością, podobnie jak błyszczący w oku elegancki monokl na złotym łańcuszku.

 

– Dzień dobry. – przywitał się Henryk. – Szukam spadającej gwiazdy, która podobno znajduje się gdzieś w tej okolicy.

 

– Co ty, ku… – zawołał lis, ale nie dokończył, bo w tym samym momencie borsuk z całej siły uderzył go łapą w tył głowy. – Ała!

– Przepraszam za kolegę. – powiedział borsuk poprawiając monokl – ma paskudne maniery, okropne, jest zupełnie niewychowany.

– Nie gniewam się. – zapewnił Henryk. – W każdym razie, może panowie wiedzą coś na temat położenia gwiazdy?

– Na pewno nie powiemy ci za dar… – zaczął lis i znów nie dokończył, gdyż ponownie został uciszony ciosem borsuczej łapy. – Au!

– Przepraszam jeszcze raz za tego nieokrzesańca. – wyjaśnił z niesmakiem borsuk. – Strasznie mi za niego wstyd. Natomiast co do gwiazdy, tak, rzeczywiście kilka dni temu spadła z nieba gwiazda. Leży w wąwozie między tym wzgórzem a następnym, czyli stosunkowo niedaleko. O tam. – wskazał Henrykowi kierunek łapą. – Cały czas prosto.

– Bardzo dziękuję panom za pomoc! Życzę miłego dnia – pożegnał się Henryk, po czym ukłonił się i odszedł, zostawiając borsuka z lisem samych.

– No i czemu to zrobiłeś? – spytał lis z wyrzutem, gdy Henryk zniknął za drzewami.

 

Borsuk przetasował talię i rozdał po pięć kart.

 

– Wiesz co. – rzekł po chwili namysłu. – Czasem dobrze jest po prostu powiedzieć prawdę, bez powodu.

– Ale za darmo? – dopytywał się lis, spoglądając w karty. – Podbijam do dwóch orzechów i żołędzia.

– Czasem lubię zrobić coś wbrew sobie. – odparł borsuk i dodał: – Czuję się wtedy bardziej ludzki. Sprawdzam.

 

Tymczasem Henryk z Azorem zeszli ze wzgórza w dolinkę i nawet nie musieli szukać spadającej gwiazdy, gdyż zobaczyli ją z daleka. Na ukrytej wśród brzóz polance rósł krąg wysokich, krwistoczerwonych muchomorów, pomiędzy którymi, w niewielkim kraterze, leżało coś dużego. Podeszli bliżej i w niewielkim kraterze wybitym w ziemi ujrzeli duży, okrągły, czarny przedmiot. Henrykowi zajęło dobrych kilka chwil nim go rozpoznał.

 

– O rany! – zawołał. – Zębatka!

 

Rzeczywiście, było to czarne, najeżone zębami metalowe koło z okrągłym otworem w środku. Wyglądało jak tryb wyjęty z zegarka, tyle tylko że miało prawie półtora metra szerokości. Henryk obszedł znalezisko dookoła, następnie przykucnął i szturchnął je parasolem. Ponieważ nic się nie stało, dotknął go ręką. Było bardzo zimne i twarde.

 

– Hm, no i co my z tym zrobimy? – spytał psa. Azor nie odpowiedział, gdyż obwąchiwał uważnie tryb. – Myślałem, że gwiazdy wyglądają inaczej. A może to tylko fragment? – zastanawiał się głośno Henryk. – Ciekawe, czy jest ciężka.

 

Odstawił na bok kosz z grzybami i spróbował wyciągnąć zębate znalezisko z ziemi. Ku jego zdziwieniu, okazało się, że tryb jest całkiem lekki i daje się bez problemu unieść jedną ręką. Wobec takiego obrotu spraw, postanowił zabrać go ze sobą. Otwór w kosmicznym kole był na tyle duży, że Henryk zdołał przełożyć przezeń rękę z parasolem i zawiesić tryb wygodnie na barku. Chwycił kosz z grzybami w drugą ręką i ruszył w drogę powrotną do domu. Chociaż miał do pokonania taką samą odległość co wcześniej, droga dłużyła się wskutek narastającego zmęczenia. Do domu wrócił dopiero późnym popołudniem. Położył znalezisko w szopie, rozłożył grzyby na podłodze głównej izby i padł na łóżko z zamiarem ucięcia sobie przynajmniej dwugodzinnej drzemki na zregenerowanie sił. „Spacery to jednak męcząca rzecz”, pomyślał przed zaśnięciem.

 

Gdy Henryk spał, a czarny tryb leżał w szopie, w tym samym miejscu i tym samym czasie Hęryk Pałąż przelewał się przez samego siebie, zmierzając w stronę Gwiezdnej Prądnicy. Anielskogłowy Hęryk Pałąż, naczelny choćchouciąż Kraju Fioletowych Smoków, herold Tysiąca Słońc, nosił się elegancko, jak przystało na strażnika Maszynerii Nocy. Miał kolorowy i wzorzysty płaszcz utkany z trawy, szerokie, bardzo eleganckie spodnie z rzecznych wód, szeroki kapelusz ze wzgórz, ręce ze szmeru wiatru w koronach drzew, palce z zapachu róż i długie uszy z pokrytej mchem kory. Jego masywna postura górowała nad całym Krajem Fioletowych Smoków, a krzaczaste brwi z brzozowych zagajników owiewały osadzone w niebiańskiej, nieco pochmurnej twarzy lśniące oczy – słońce z lewej, księżyc z prawej. Tak, Hęryk Pałąż budził wielki podziw wśród wiertakciołów nawet samym wyglądem, a i inni choćchouciąże Krainy kłaniali mu się zawsze z galanterią, gdy przechodził obok.

 

Choćchouciąża coś gnębiło. Nikt nie znał przyczyny jego zmartwienia, gdyż gigant nigdy nikomu z niczego się nie zwierzał, ale wiertakcioły wśród których się przelewał wyczuwały intuicyjnie, że stało się coś złego.

 

Czymożemycipomócpomócpomócpanieczymożemy

 

Odejdźcieodejdźcieodejdźcieterazterazjużsamsamchcesam

 

Wiertakcioły uszanowały wolę dozorcy Gwiezdnej Prądnicy, zostawiając go samego. W odwiecznym umyśle choćchouciąża przekrzykiwały się wewnętrzne głosy twierdzące, że Gwiezdna Prądnica uległa poważnej awarii – i to właśnie był problem Hęryka, tym bardziej, że nigdy jeszcze nic podobnego nie miało miejsca. Hęryk Pałąż ledwie pamiętał, że ma obowiązek coś z tym zrobić.

 

Hęryk Pałąż wlał się do Gwiezdnej Prądnicy, chociaż, gwoli ścisłości, tak naprawdę wcale nie zrobił tego później niż dowiedział się o awarii. Hęryk Pałąż, jak wszyscy, rodził się, dorastał, działał, rządził, dzielił i umierał dokładnie w tym samym momencie wieczności, jednak, inaczej niż wiele innych istot, w ogóle się tym nie przejmował. Może nawet o tym nie wiedział.

W Gwiezdnej Prądnicy panował chaos i cała Maszyneria Nocy wariowała – trzęsła się, wydawała z siebie dziwne bulgoty, świsty i skowyty, a czasem wypluwała strumienie gorącej pary. Hęryk Pałąż obejrzał ją dokładnie ze wszystkich stron. Wielkie zębate tryby, niestrudzenie mielące galaktyki na gwiezdny pył, trzeszczały i zgrzytały, poruszając się chaotycznymi zrywami. Hęryk Pałąż podrapał się w zamyśleniu po plecach. Coś się zepsuło, to oczywiste, ale co?

 

Anielskogłowy choćchouciąż zajrzał do najgłębszych czeluści Maszynerii Nocy, gdzie wszyscy boją się zajrzeć w obawie przed tym, co mogliby ujrzeć i zobaczył to co zawsze, czyli nic. Nieskończenie złożony mechanizm Maszynerii Nocy trzeszczał i stukał, i nie dało się nijak określić przyczyny kłopotliwego stanu rzeczy. Wreszcie jednak Hęryk Pałąż odkrył przyczynę awarii. Głęboko w sercu Maszynerii istniało małe i nieistotne pudełko wypełnione niewielkim zestawem przekładni i trybików. Trybiki, wyglądające dla postronnego obserwatora zupełnie jak gwiazdy, lśniły rozpięte na czarnym suknie i czasem, raz na całą wieczność, zdarzało się, że któryś z nich obluzowywał się i odpadał, zostawiając na czarnej tkaninie jasną smugę. O ile zazwyczaj brak któregoś trybu w tym akurat pudełku nie groził niczym szczególnym, to teraz przypadkiem odpadło coś, przez co cała Maszyneria Nocy przestała działać jak należy. Hęryk Pałąż zaśmiał się donośnie i powiódł palcem wzdłuż długiej białej linii będącej odpadającym trybem. Palec poprowadził go przez mroki wszechświata w najmniej spodziewane miejsce – na jego własny kapelusz.

 

Ohohohoacóżtotakiegotegojeszczeniebyłonienigdy

 

Był to całkiem nowy kapelusz, bardzo wytworny, pokryty jesiennym lasem porastającym wzgórza i równiny, podszyty dyskretnym tchnieniem pierwszych zimowych mrozów. Ślad trybika prowadził prosto na rondo kapelusza. W punkcie styku trybika z kapeluszem był ognisty wybuch i dużo huku, a dalej ślad w postaci czarnej linii łączył się z podłużnym robaczkiem, który zaczynał się na krawędzi, zbliżał do denka, a potem powracał na skraj. Przez rondo kapelusza płynęła niewielka rzeczka, przy której stał malutki domek, w którym tymczasowo znalazł swoje miejsce trybik.

 

Ohohohohodomekjakiładny

 

Hęryk Pałąż wyciągnął trybik z domku i obejrzał uważnie. Tak, to był brakujący element Maszynerii Nocy. Choćchouciąż wydał z siebie odgłos zadowolenia i umieścił koło zębate w Gwiezdnej Prądnicy. Maszyneria Nocy prychnęła głośno, podskoczyła, obróciła się trzy razy i z głośnym hukiem ruszyła do pracy. Mechanizmy przestały się zacinać i płynnie wznowiły pracę, przeistaczając wszechświat w nicość. Hęryk Pałąż odetchnął z ulgą i stado kolorowych motyli wyfrunęło z otchłani jego ust.

 

Mogłobyćźlealetonaszczęścienicnicnicpoważnegożnegoego

 

Następnie przelał się do dyspozytorni Gwiezdnej Prądnicy i spojrzał na wszystkie wskaźniki jednocześnie, także te na kapeluszu. Grzyby wszystkich kształtów i kolorów błyskały ochoczo, wskazując, iż Maszyneria Nocy działa poprawnie. Hęryk Pałąż z zadowoleniem opuścił dyspozytornię i powrócił do Krainy Fioletowych Smoków. Natychmiast otoczyły go zaciekawione wiertakcioły.

 

Wszystkowporządkuniemaciesięczymmartwićprądnicadziała

 

Choćchouciąż odprawił gapiów machnięciem ręki i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Wtedy przypomniał sobie o robaczku z kapelusza. Robaczek, długi i cienki, podobny do wielokolorowej nitki, wił się po całym rondzie tworząc sploty, wykazujące nawet jakąś neurotyczną regularność. Jeden z końców nici biegł gdzieś w dal, do czegoś, co należałoby nazwać gniazdem robaczków – czasowa natura gniazda utrudniała choćchouciążowi rozpoznanie, czy była to wieś, miasto, czy nanotechnologiczna szklarnia. W każdym razie, w tym czymś znajdował się początek robaczka, wychodzący zresztą z innego robaczka i krzyżujący się z dziesiątkami podobnych sobie obiektów. Robaczków było tak dużo, że choćchouciąż brzydził się zajrzeć głębiej, by dociec, co jego robaczek robił w gnieździe.

 

Potem zerknął na drugi koniec i stwierdził, że w sercu lasu krzyżuje się z innymi robaczkami, które rozcinają go na kilka części i… ojej… wchłaniają? Hęryk Pałąż zmrużył oczy. Robaczki chyba nie powinny się rozcinać i zjadać, w każdym razie mieszkające w gnieździe tego nie robiły. Większość robaczków miała drugi koniec wsadzony w ziemię, która zdawała się być dla nich jedynym stałym punktem zaczepienia w świecie. Hęryk Pałąż to pochwalał; trzeba stać na pewnym gruncie a nie wić się chaotycznie jak jakaś plugawa glizda.

 

Choćchouciąż powrócił do kapelusza i doszedł do wniosku, że przyczepiony do niego robaczek wygląda nieelegancko. A potem wpadł na wspaniały pomysł. Czym prędzej wziął nożyce i przyciął nić z obu stron, tak, żeby żadna część wychodząca poza kapelusz nie zwisała z ronda. Następnie zetknął oba końce ze sobą i skleił za pomocą śliny. Robaczek nie protestował, zresztą większość wiertakciołów uważała, że robaczki są zbyt prymitywne, by czuć ból. Niektórzy nawet wątpili, czy żyją – w końcu w ogóle się nie poruszały i tylko karykaturalne podobieństwo do wiertakciołów sprawiało, że mówiono o nich jak gdyby były żywe.

 

Hęryk Pałąż owinął przyciętego robaczka wokół denka kapelusza, układając go w wytworne serpentynki i pętelki. Wynik końcowy okazał się całkiem zadowalający. Robaczek nikomu nie przeszkadzał, tkwił sobie w najlepsze na kapeluszu choćchouciąża, wzbudzając zachwyt wiertakciołów.

 

Wspaniałypomysłwaszaekscelencjowspanianiałyały

 

Wkrótce potem wiertakcioły także zaczęły nosić kapelusze przystrojone poprzycinanymi robaczkami i wszystkim nowa moda bardzo się spodobała. W końcu znaleziono zastosowanie dla robaczków, a Hęryk Pałąż po raz kolejny udowodnił, jak wielkim jest choćchouciążem.

 

Henryka obudziły promienie słońca padające przez okno prosto na jego twarz. Miał spać tylko dwie godzinki, a okazało się, że przespał całą noc! Zerwał się z łóżka, umył i ubrał, a gdy skończył, była już jedenasta, czyli pora na drugie śniadanie – a on nawet nie zjadł pierwszego. Był głodny i zły na siebie, że zaspał, a na domiar złego miał bez przerwy deja vu i koszmarnie bolała go głowa.

 

– Chyba czas się czegoś napić. – powiedział do siebie, szukając w szafce ziół.

 

Zaparzył rumianku i poczuł się trochę lepiej. Potem obejrzał uważnie grzyby suszące się na podłodze – zbiór był pokaźny i zapowiadał obfity sezon. Jutro pójdzie do lasu i przyniesie kolejny koszyk, a potem jeszcze kolejny. Potem będzie padał deszcz i zostanie w domu i…

Henryk zapatrzył się w przestrzeń, zastanawiając się, czy to jeszcze plany na przyszłość, czy może już wspomnienia. Nie był pewien. Z drugiej strony, konfuzję odczuwał tego dnia zawsze, więc zdążył się przyzwyczaić. Wyszedł z domu, przeciągnął się, spojrzał w słońce i uśmiechnął się szeroko. Dzień był piękny, w końcu to zawsze był najpiękniejszy dzień roku. Henryk odetchnął głęboko, zadowolony ze swojego życia. Było takie proste i okrągłe, zupełnie jak cały świat.

 

Henryk mieszkał na skraju puszczy i dobrze się z tym czuł. Miał domek, ogródek, psa, no i las oczywiście. Nikt nie przeszkadzał Henrykowi, bo nie było nikogo prócz Henryka.

 

 

 

Lublin, 16.10.2012

Koniec

Komentarze

     Do połowy ciekawe.

Hmmmm, mam podobne odczucia. Podobało mi się na początku, jeszcze sobie zobaczyłam, że to Twój pierwszy tu tekst, więc już w ogóle stwierdziłam, że jest fajnie. A potem zaczęło trochę drażnić, jakieś takie przegadane. Już ta wiewiórka za dużo gada:). Zapewne ja skróciłabym to o połowę, ale to oczywiście tylko moja opinia. Ale napisane sprawnie i - tak jak napisałam - na początku czytało się całkiem dobrze. Pozdrawiam.

zębatka ż III, CMs. ~tce; lm D. ~tek
techn. płaski element zaopatrzony po jednej stronie w jednakowe, równomiernie rozmieszczone zęby, stosowany w przekładniach zębatych, np. w podnośnikach.  

Płaski, a więc nie koło...  

A mi gadatliwa wiewiórka nie przeszkadzała, aha...  

Taki relaksowy, sympatycznie bajkopodobny tekst.

Bajkopodobność tego tekstu jest wspaniała, a gadatliwa wiewiórka jest jak najbardziej w porządku. I w przeciwieństwie do tego co twierdzą autorzy pierwszych dwóch komentarzy, to właśnie druga część bardziej mi się podoba, jest magiczna i ma wciągający klimat, tylko trzeba się trochę pobawić z interpretowaniem Wiertakciołów i robaczków-wstążeczek itp., ale to dobrze, bo teksty, w których jest wszystko "podane na tacy" nie są takie interesujące.

Nie podam mojej interpretacji, żeby nie psuć innym zabawy. 

A jeśli mowa o zębatce, to właśnie: płaski, a więc koło (koło jest figurą płaską, a kula jest figurą przestrzenną, jest jeszcze ogrąg czyli obwód koła i sfera czyli powierzchnia kuli, więc z zębatką wszystko się zgadza, można ją uznać za koło z zębami).

Coś takiego! Figury płaskie, przestrzenne, obwody, powierzchnie... To aż tyle tego jest?   :-)  

Tyle, że 2+2=4, a nie 5.

@AdamKB: nie zwróciłbnym na to uwagi, przez brak styczności z fachową terminologią. W sumie potocznie zębatka to to samo co koło zębate, ale jednak porządek powinien być, także (albo i zwłaszcza) w takich małych detalach. Dzięki wielkie.

Dodawanie nie ma z tym nic wspólnego, a ja już widzę swój błąd, kobieca logika mnie zawiodła :-) Źle zinterpretowałam słowo "płaski", płaskość zębatki objawia się inaczej, niż płaskość koła, ale z podanej tu definicji to nie wynika wprost, jeśli się nie poszuka do tego obrazków. Technicznie rzeczywiście koło to nie zębatka, ale potocznie mówi się "zębatka" o kole zębatym, które cały czas miałam przed oczami czytając tę definicję.

Ten błąd jest tak pospolity, że po pierwsze nie ma poza tekstami technicznymi istotnego znaczenia, ale, po drugie, uniknięcie go jak najlepiej świadczy o piszącym. Stąd moja uwaga.  

Niezapominajko, to cytat ze słownika języka polskiego, nie technicznego, więc pełnej precyzji nie wymagaj.  

Na koniec zgodnie uśmiechamy się; OK?

Być może mam niż intelektualny, ale poziom abstrakcji drugiej połowy mnie przerasta.

Dziękuję za opinie. Druga połowa rzeczywiście jest trochę abstrakcyjna, ale wydaje mi się jednak, że zrozumiała jak się chwilę poczyta, kontrolni czytelnicy z mojego otoczenia jakoś sobie radzili - a może się mylę i jednak nie? Interesują mnie w szczególności uwagi dotyczące języka, warsztat to coś co mnie szczególnie uwiera bo po piętnastej czy dwudziestej korekcie zaczynam się gubić, co jest ok, a co nie (przy tym tekście pewnie było ich chyba nawet więcej w przeciągu trochę ponad dwóch miesięcy). 

Pomimo imponującej liczby korekt oraz pomocy grupy czytelników z otoczenia widać, że bardzo często mylisz się w zapisach dialogów. Nie skorzystałeś z możliwości typograficznego wyróżnienia kwestii, wypowiadanych w specyficzny sposób przez Hęryka, dlatego przy pierwszy zetknieciu z wzmiankowanymi kwestaiami nie wiadomo, o co chodzi. Zastosowanie kursywy natychmiast włączyło by u czytelnika sygnał: tu o coś chodzi, to nie może być zwykły brak spacji.

Podoba mi się lekki klimat tej opowieści. Czytając, nie nastawiłam się na wyszukiwanie błędów. Zdarzył się tam byczek typu "chwycił kosz z grzybami w drugą ręką...", ale poza tym bajka mnie po prostu wciągnęła. A co do zapisu dialogów, w hade parku można znaleźć podręczne wskazówki dla piszących - warto zajrzeć.

Do połowy --- jak zauważył Roger --- było nieźle, potem pojawiły się te dziwolągi słowne i tekst przestał być czytliwy.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka