- Opowiadanie: gwidon - Ismena

Ismena

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ismena

ISMENA

 

 

 

( Jest to dość długi fragment ukończonej powieści, którą zamierzam przerobić, tak jak się to stało z Górami pamięci, stąd pojawienie się go tutaj. Być może ktoś odpowie mi, co należy przerobić.)

 

W legendach przetrwała, jako ta, której nienasycenie spowiło obszary ogniem bratobójczych walk. Nazywano ją drapieżcą, Nas-daak – Isą, demonem.

Rządziła krótko, acz intensywnie.

Urodziła się w dniach, gdy byle kaprys władcy tysiące istnień ludzkich skazywał na śmierć, lecz los wyznaczył ją na tą, której legenda przetrwa tysiąclecia.

 

Rozdział 1– Nanni

 

Władca popatrzył na córkę, ledwie widoczny cień przesunął się przez jego twarz. Odnajdywał w niej tak wiele cech Ingrid, jej matkim a jego żony, że czasami miał wrażenie, że to ona, nie córka, stoi przed nim. I klął, i gubił się w sprzecznościach i pożądaniu. Rwał włosy z posiwiałej przedwcześnie głowy. Laska uderzała o posadzkę, słudzy gięli karki, bez słowa sprzeciwu przyjmowali razy swego pana. Pomarszczona twarz wykrzywiała się boleśnie, w płucach brakło tchu, ślina spływała brodą, kapała na posadzkę. Sandały rozdeptywały jej krople, wcierały w kamień.

Mimo słabości wciąż żył w Nannim gniew i namiętności, a pamięć nie pozwalała na przegraną.

Z woli bogów stał się namiestnikiem, z woli bogów zaciskał pięści i potrząsał nimi grożąc całemu światu. Nie znosił odmów. Mówił i tak miało być, tak było. Aż stało się coś, czego nie przewidział.

Medycy chylili głowy, wiedzący opuszczali oczy. Nie musiał pytać, by wiedzieć.

– Żądasz niemożliwego, panie – zdawali się mówić.

– Żądam – krzyczał im w twarze.– Żądam!

Tylko tyle mógł.

A potem poddawał się zabiegom, pił mikstury i wywary, mające ponoć magiczną moc, czynił to, co mu kazali, on namiestnik bogów. Młodość nie wracała, nieśmiertelność, w którą wierzył, bogowie, którym ufał…

Z rezygnacją zapadał się we wspomnienia.

 

Przed wielu laty, za rządów Akona, na brzeg Tiun wyrzuciła woda łódź przedziwnej konstrukcji, a wraz z nim dwoje dziwacznych rozbitków. Brodatego mężczyznę o rudych włosach i kilkuletnią dziewczynkę o włosach jak słońce. Oboje mówili w obcym języku, oboje mieli bielszą cerę niż jakikolwiek znany rybakom człowiek.

Jako, że mężczyzna był ranny, rybacy zaopiekowali się nim dopóki nie odzyskał sił, a potem powiedli go wraz z dziewczynką do pałacu. Albowiem dary morza były własnością namiestnika.

Tam zajęli się nimi kapłani.

Minął rok nim wiedzący zgłębili tajemnice języka gości i poznali ich historię. A także historię obszaru, z którego pochodzili, a o którym nie wspominały nawet legendy.

Mężczyzna zwał się Gunar, dziewczynka, będąca jego córką, Ingrid.

Ingrid kończyła piętnaście lat, gdy w gości przybył Nanni, pierworodny syn Natisa, jedenasty następca tronu Illonii, młodzian liczący wówczas lat trzydzieści jeden.

Zaintrygowany urodą jasnowłosej poprosił Akona o dziewczynę.

W pamięci Nanniego wciąż żyły tamte dni – zgoda władcy i sprzeciw Gunara.

– Udowodnij, żeś godzien mej córki – rzekł mu w odpowiedzi Rudobrody. – Stań do walki. Jeśli zwyciężysz Ingrid będzie twoja.

– Na śmierć – odpowiedział mu wówczas patrząc na namiestnika.

A potem z toporem w ręce stanął naprzeciw Gunara, mimo że nie miał z nim szans. Wiedział, że Akon rozpaczliwie szukający przymierza z silniejszym sąsiadem uczyni wszystko, by nie stała się mu krzywda.

Gunar przerastał Nanniego o głowę, w Tiun uchodził za niepokonanego. Wsławił się w kilku wyprawach męstwem, o którym lud opowiadał legendy. Miał siłę lwa, szybkość gazeli, a dla wrogów brak litości w sercu. Szanowano go i obawiano się zarazem.

O obszarze, z którego przybył plotka opowiadała straszne rzeczy.

Gdy stanęli naprzeciw siebie, w jednej z pałacowych sal, otoczeni tłumem dworaków, szmer przebiegł wśród widzów. Kilka kobiet omdlało. Kilku wojowników zacisnęło palce na jelcach mieczów. A Akon bez słów wydał polecenia.

– Na Thora! – warknął Rudobrody. – Ustąp chłopcze, nim nie utoczyłem ci krwi. Topór mój przeklął sam Odyn, nie masz lepszego niż on na całym świecie. Ten, kto podejdzie pod jego ostrze musi zginąć.

– W każdej regule jest wyjątek – odparł młodzieniec osłaniając tarczą lewą rękę, w prawą biorąc stylisko.

Zachwiał się już od pierwszego ciosu, ramię zdrętwiało, nogi ugięły. Cofnął się, uchylił przed zwarciem, odpowiedział niemrawym machnięciem, które nie doszło Rudobrodego. Odpowiedź zwaliła go z nóg.

Gunar jednak pozwolił mu wstać. Pozwolił też, by uderzył pierwszy. Nie wyszedł Nanniemu ten cios, choć włożył w niego maksimum sił i znajomości walki na topory. Riposta była straszna, z trudem nie padł pod siłą uderzeń, cudem osłonił. Tarcza pękła na dwie części, sługa podał mu drugą.

– Nie masz dość? – głos Gunara zdawał się kpić. –Odstąp. Inaczej będę musiał cię zabić.

– Nie – warknął Nanni w odpowiedzi, pot cierpką strużką spływał policzkami do ust.

– Wola twoja.

Topór Rudobrodego opadł na tarczę, ześliznął, zamarł, ramiona wyprowadziły straszliwy zamach z dołu. Młodzieniec poleciał w tył, zaplątał się o własne nogi i upadł.

– Sam chciałeś – przypomniał Rudobrody.

Nanni popatrzył na Akona, namiestnik kiwnął głową.

Trzy noże, wyrzucone przez trzech wojów Akona, wbiły się w pierś Gunara nim jego topór opadł na leżącego Illończyka. Trzy ostrza przesądziły los Ingrid, za którą Akon zażądał skrzyni kosztowności i pięćdziesięciu wojowników do ochrony pałacu.

Obawiał się, bowiem, że śmierć Rudobrodego może wywołać zamieszki w mieście.

– Weź ją i bądź mi bratem – rzekł na pożegnanie.

Potem przeciętym nadgarstkiem dotknął nadgarstka Nanniego, by ich krew zmieszała się ze sobą pieczętując przymierze na życie i śmierć.

– Jestem ci bratem – odparł Nanni.

Obejrzał się na brankę, biel zębów zalśniła wśród warg.

– Dla ciebie – szepnął.

Niebawem na świat przyszedł Mufgar, po kilku latach zaś Ismena, dziedzicząca niezwykłą urodę matki.

Miała lat piętnaście, gdy Nanni wróciwszy z kolejnej trwającej przeszło rok wyprawy ujrzał ją w kąpieli i zapragnął tak samo mocno jak niegdyś zapragnął Ingrid.

Albowiem, mimo iż goszcząc w Tiun do woli korzystał z haremu Akona, to tak naprawdę nie zaznał spodziewanej satysfakcji.

– Witaj córeczko – rzekł odpinając pas z mieczem, otarł ramieniem zakurzoną twarz.– Precz!- skinął na niewolnice.

Podszedł i zachłannym wzrokiem wpatrzył się w wodę kryjącą wdzięki Ismeny. Jej lśniąca mokrością skóra łechtała miło podbrzusze. Jej młodość rozbudzała chorą rządzę. Przypominała Ingrid sprzed wielu lat, dla której życie postawił na szali. Gdyby, bowiem Akon za późno wydał rozkaz zabicia Gunara Rudobrodego… Wielokroć rozmyślał o tamtych wydarzeniach, wielokroć potem przepijał do Akona dziękując mu za Ingrid. Choć, bowiem miał wiele kobiet tylko ta jedna potrafiła w pełni zaspokoić jego pożądanie.

Pochylił się, zanurzył rękę po łokieć, palce dotknęły kolan córki.

– Wstań – rozkazał. – Chcę cię ujrzeć.

– Ojcze? – w błękitnych, dziwnych oczach pojawiło się niezrozumienie.

Dłoń władcy zacisnęła się na ramieniu Ismeny, poderwała w górę. Spojrzenie prześliznęło się przez biel szyi i ładnie sklepione piersi, płaski brzuch, złote włoski nad złączeniem ud. Jakże różniła się od hebanowych samic, które miał co dzień! Jasna, piękna, niewinna.

– Jesteś tak samo ładna jak twoja matka – ocenił namiestnik zrzucając naramienniki. –Byłem pierwszym, który ją posiadł.

Wybijany srebrnymi ćwiekami pas, a potem miecz, z brzękiem uderzyły o posadzkę. Niecierpliwe palce zaczęły szarpać rzemienie.

– Panie! – znajomy głos unieruchomił mężczyźnie ręce. Właca obejrzał się niechętnie.

Ingrid stała na końcu sali, patrzyła przerażonym wzrokiem.

– Precz! – warknął.

– Nie!

– Śmiesz sprzeciwiać się mej woli?!

– Ismena jest twą córką, panie – w głosie kobiety nie pojawił się nawet cień strachu.

Podszedł powoli, wymierzył policzek, który zwalił Ingrid z nóg. Kopnął ją w brzuch.

– Nigdy więcej – warknął. – Zapamiętaj.

– Oby cię Odyn przeklął – usłyszał w odpowiedzi.

Omal nie zabił wówczas Ingrid. A był to pierwszy raz, gdy podniósł na nią rękę.

Od tego dnia podnosił ją codziennie.

Nie tknął jednak córki.

 

Patrzył na Ismenę i wspominał. Strużka śliny sączyła się z niedomkniętych ust, kapała na szaty powiększając plamę. Postarzał się tak bardzo, że czasami sam siebie nie rozpoznawał. Zabiegi kapłanów miast go odmłodzić doprowadziły na skraj rozpaczy. W końcu przegnał ich z pałacu, nazwał szarlatanami służącymi jego wrogom, w drzwiach świątyń postawił gwardzistów, zakazał składania ofiar. W kilka dni później odwołał rozkaz, zadra jednak pozostała. Gniew, i wściekłość.

Nazywali się wiedzącymi wiele, a nie potrafili dać mu ukojenia, namiastki wieczności. Stracił wiarę i zaufanie.

By zapomnieć wzywał Baalberitana, omawiał plan najazdu Uruk, radził się go, wypytywał o stosunki z Adrion, Elwin, Warren… Unosił się wiarą w możliwość pokonania odwiecznego wroga, krzyczał i przeklinał, walił kosturem o posadzkę.

A potem opadał bez sił i zasypiał. Sny przynosiły obrazy dzieciństwa.

Wieczorami zakradał się do komnaty córki. Przyglądał się z takąż samą lubieżnością z jaką patrzył na Ingrid, ślinił się jak szczenię oczekujące pokarmu. Starcze ręce trzęsły się niby galareta, oczy zachodziły mgłą. Gdy odchodził czuł się starszy co najmniej o sto lat.

Każdego dnia stawał przed zwierciadłem, krzywił się na widok pomarszczonej skóry, ze wstrętem dotykał obwisłego brzucha i pośladków. Odbicie przypominało mu, kim jest w rzeczywistości – starcem, nad przepaścią.

– Postanowiłem udać się do Uruk – rzekł przerywając przedłużające się milczenie. – Z tobą, córeczko, i Mufgarem.

– Po co, panie?– w głosie Ismeny odkrył zdziwienie.

– Aby błagać przeklętego o łaskę dla twego brata.

– Pustynia to śmierć, panie.

– Lub życie – odwarknął powstrzymując kaszel.

Przed dziesięcioma dniami obok świątyni, do której wybrał się, by zbesztać kapłanów, spotkał kupca Mikaela – czy raczej człowieka, którego znał pod tym imieniem za czasów swej młodości, albowiem obydwaj byli w podobnym wieku.

– Jesteś synem kupca Mikaela z Tyru?– spytał nieświadom dokonanego cudu.

– Jam jest Mikael, mój panie – padła stłumiona pokłonem odpowiedź.

– Kpisz ze mnie?! Wiesz, do kogo mówisz?!

– Wiem, panie. I powtarzam, jam jest Mikael z Tyru. Rankiem wróciłem z Uruk, w którym wszystko się dokonało. Przeklęty zwrócił mi młodość.

– Łżesz!- wraz ze słowem kostur spadł na kark mężczyzny.

– Błagam, mówię szczerą prawdę, panie. Wróciłem z Uruk. Moi synowie mogą zaświadczyć…

Nanni zakaszlał, oparł się na kiju, niepojęcie zmęczony, z bólem w piersiach. Zamknął oczy, głębokimi oddechami uspokoił wrzenie krwi i łomot serca.

– Coś obiecał w zamian? – spytał po dłuższej chwili milczenia, gdy odzyskał głos.

– Nic, panie.

– Zupełnie nic?

– Zupełnie.

Trzy dni później straż znalazła ciało kupca w rynsztoku przy jednym z zamtuzów. Plotka nazwała zabójcami synów Mikaela, którzy nie mogąc się pogodzić z odmłodzeniem ojca postanowili go zabić. Ile jednak było w tym prawdy nie wiedział nikt albowiem tego samego dnia obaj znikli.

– Żyją? – rankiem Nanni zapytał Baalberitana.

– Dopóki będziesz kazać, panie – padła odpowiedź.

Wciąż tkwili w lochach. Ciekaw czy prawdą były słowa ich ojca o cudownym odmłodzeniu i że przeklęty niczego nie zażądał w zamian kazał ich Nanni schwytać potajemnie i uwięzić. Nie obeszła go śmierć Mikaela – nawet uśmiechnął się, gdy doszła go wieść. Młodość kupca wzbudziła w nim zazdrość, jakiej dawno nie pamiętał. Trzy noce nie spał.

– Mufgar bawi się? – zmienił temat.

– Tak, panie.

Był pierworodnym, dziedzicem tronu, korzystał ze swych praw. A jednocześnie zagłuszał trawiące go uczucie do Ismeny.

Wspomnienia, jak fala oceanu w brzeg, waliły w mózg wypłukując resztki zdrowego rozsądku. Gdyby nie przypadek nigdy być może Nanni nie dowiedziałby się o uczuciu łączącym córkę jego z jego synem i nie stałoby się to, co się stało.

Któregoś dnia odpoczywając w cieniu fantazyjnych rabat w ogrodzie Ingrid usłyszał szepty i powodowany ciekawością podkradł się bliżej głosów. Ujrzał przytulającą się do siebie parę i postanowił podsłuchać, o czym rozmawia.

– Ojciec się nie zgodzi – rozpoznał głos syna.

– Zaczekamy – rozpoznał głos córki.

– A kapłani? Nie uznają naszego związku.

– Każesz im to zrobić. Będą musieli wybrać. Nawet, jeśli nie uczynią tego dziś w końcu ulegną. Oboje jesteśmy krwią z krwi i prawo jest za nami.

Młodzi zamilkli na chwilę.

– Miłuję cię Ismeno nad życie – szepnął Mufgar.

– I ja miłuję cię Mufgarze. Czyż nie dowiodłam ci tego?

Para przytuliła się do siebie, usta wpiły się w usta.

Serce stanęło na chwilę w piersi Nanniego, nieznany ból rozlał się jak woda, podciął nogi.

Dopiero rankiem znaleźli go słudzy, dopiero rankiem dotarł do niego sens słów – nie mógł jednak ruszyć ani ręką ani nogą. Dziwna niemoc objęła całe ciało. Posiwiał w ciągu jednej nocy, stracił siły i witalność, z której słynął.

Niezmiernie długo wracał do sił, a gdy już wrócił nie był tym samym człowiekiem. Postarzał się i zmarniał, na głowie nie został jeden czarny włos, w rękach i nogach nie było dawnego wigoru i siły. Zapadł się w otchłań, której nie potrafił objąć umysłem.

– Strzeż się – pewnego razu warknął do Mufgara. – Ismena nie jest dla ciebie.

Napotkał wzrok syna i cofnął się odruchowo.

– Jest twoją siostrą – warknął. – I wiele znaczy dla Illoni. Tak samo jak ty – dodał, choć po tym, co się stało zastanawiał się już czy nie pozbyć się syna, wynieść Ismenę i mieć z nią potomstwo, które przedłużyłoby panowanie dynastii.

Nie odpowiedział mu wówczas Mufgar nawet słowem.

Trzy dni później spotkali się raz jeszcze.

– Niebawem wybieram się z wizytą, do Nitibusa – rzekł Nanni.– Ponoć Hagit wyraził zainteresowanie Ismeną. Przymierze z Elwin przyniesie nam wiele korzyści.

Jeszcze wówczas nie myślał o wyprawie do Uruk. Wściekłość podpowiadała mu różne rozwiązania jak ukarać krnąbrne szczenięta. Plątał się w pytaniach i odpowiedziach. Słabość wstrzymywała szybką decyzję. Wciąż łudził się, że wróci do zdrowia i będzie jak dawniej. Dlatego łożył ze skarbca na szarlatanów obiecujących poprawę, dlatego pił mikstury i wiernie wypełniał ich polecenia. Czasem żołądek odmawiał posłuszeństwa, czasem tracił świadomość, dławił się rzygowinami, taplał w ekskrementach. Znosił wszystko. Nie dopuszczał do siebie myśli, że to już koniec. Że wszedł na drogę bez powrotu.

By zająć czymś umysł wymyślił najazd na Uruk, potem przyszedł mu pomysł pozbycia się Ismeny – jej widok wywoływał gwałtowniejsze nawroty choroby. Była jak trucizna, na którą nie znał odtrutki. Rozstanie mogło, co nieco, uspokoić gniew. Każdy pomysł był dobry, by cofnąć czas.

Widzący twierdzili, że tylko pozbycie się przyczyny choroby może załagodzić skutki. Nigdy im jej nie wyjawił. Śmiał się nawet, kiedy próbowali zgadywać. Przestawał, gdy świadomość odzywała się prawdą ukrytą. Bo czyż nie śmiał się jednocześnie ze swego nieszczęścia?

– Co o tym sądzisz? – zapytał zniecierpliwiony milczeniem syna.– Znasz Hagita. Byliście przyjaciółmi.

Mufgar odwrócił się, zatrzymał przy zawalonym rulonami stole, uderzył weń pięścią, raz, drugi, trzeci.

– Nigdy ci tego nie wybaczę ojcze – odparł.

Następnego dnia następca tronu przeniósł się do zamtuza Arne i niebawem zapadł na nieznaną dolegliwość.

 

Nanni patrzył na Ismenę, życie przewalało mu się przed oczami. Dni, które minęły bezpowrotnie, dni, które doprowadziły go do chwili obecnej.

– Rozmawiałem z Baalberitanem – mruknął. – Jest przeciwny wyprawie, sądzi jednak, że nic innego pomóc nie może – kaszel wstrząsnął ciałem namiestnika, na wargach pokazała się krew. Starł ją niecierpliwym ruchem. Miał tak mało sił, że nawet zwykłe podniesienie ręki czasami sprawiało mu trudności. W piersi tkwił kamień, który odbierał oddech.

– Pustynia to śmierć – rzekła niepewnie kobieta powtarzając to, co słyszała w haremie, albowiem mało ją jeszcze obchodziły sprawy szerokiego świata.

– Lub życie – zaprzeczył władca.

Albowiem to nie pustynia stała za jego starością i chorobą Mufgara. W obojgu przypadków winna była jego własna, ukochana chorą miłością córka.

– Baalberitan patrzy na ciebie łakomym wzrokiem – rzekł.– Rozmawiałem z nim o tobie. Wielkim jest wodzem, to ja go jednak nim uczyniłem i mnie zawdzięcza wszystko. Wyrósł z plebsu i tam powinno być jego miejsce. Tymczasem Mufgar umiera i, tak jak mnie i jemu, nikt nie jest w stanie pomóc. Illonia musi mieć władcę! Czy chcesz, by dziedzictwo twych przodków objął człek z gminu? Wiem na pewno, że Baal cię pragnie. A zaprawdę powiadam ci, wolę śmierć niż jego na tronie. Twoi i moi przodkowie budowali Ill, wielu położyło głowy. Kurhany pełne są kości tych, którzy podnieśli Illonię z niebytu. To prawda, że Mufgar nie zasłużył na tron, lecz tylko on zasiąść w nim może. Oddam cię przeklętemu w zamian za jego życie. Czy myślisz, że odmówi? Ja nie odmówiłbym.

– Ojcze? – głos Ismeny zadrżał.

Nie słyszała zbyt wiele o Uruk, co nieco jednak otarło się o jej uszy. Ojciec ostatnio często wspominał je w rozmowach z Baalberitanem, uchwyciła kilka strzępków zdań.

– Wolisz zostać nałożnicą Baala? – starczy skrzek zabrzmiał groteskowo w pustce ogromnej sali.

– Nie. Przenigdy.

– Czy teraz rozumiesz? – głos Nanniego drżał zmęczeniem i gniewem.– Nie mam wyboru. – Władca zakaszlał chorobliwie, zacisnął dłonie w pięści.

– Stanie się jak powiem! – Uniósł się nagle. – Nie ty będziesz mi mówić jak mam postąpić. Dość mizdrzenia się z Mufgarem!

– Ojcze?! – kolana ugięły się pod dziewczyną, upadła i oparła czoło o posadzkę.

– Myślałaś, że będziecie gzić się za moimi plecami? Nigdy nie zgodzę się na wasz związek. Prędzej wydziedziczę…

 

Podczas rozmowy z Baalberitanem Nanni po raz kolejny uświadomił sobie, że nie zależy mu na nikim innym tak bardzo jak na córce. Była słońcem jego życia. Cudem, który stał się. A tymczasem planował oddać ją Hagitowi, choć sama myśl, że mogłaby z kimś innym niż on iść do łożnicy napawała go wstrętem.

Nie chciał pamiętać, że jej niewinność skradł Mufgar.

– Hagit? – w głosie Baalberitana pojawił się odcień ironii. – Czyż nie ma nikogo bardziej godnego?

Popatrzyli na siebie i obydwaj pomyśleli o sobie.

– Co masz na myśli, przyjacielu? – namiestnik nie dał po sobie poznać, że domyśla się, o kogo chodziło w pytaniu.

– Rozejrzyj się panie, a zrozumiesz.

– Kapłani sprzeciwią się temu związkowi.

– Kapłani? – tym razem Baalberitan nie krył zdziwienia. – Czyż nie dowiodłem swej siły i wartości? Płynie we mnie krew władców Magttard! Poprzez nich jesteśmy spowinowaceni. Za twoim przyzwoleniem, panie…

– Dość! – Nanni szarpnął się gniewnie. Gdy on myślał o sobie, ten tu…Ach! Wąż, wąż, wąż…Tak długo czaił się, tak długo stał za plecami…

Odprawił go precz.

 

Wieczorem Baalberitan zakradł się do ogrodu, gdzie zawsze przed snem wybierała się Ismena. Zaczekał aż dziewczyna się zjawi.

– Ojciec twój planuje sprzedać cię Hagitowi – rzekł zastępując jej przejście.

– Cóż z tego? – pytaniem odparła samka.

– To, że ten chłystek nie jest ciebie godzien, pani.

– To prawda. Jak wiesz jednak wodzu wiele zdarzyć się może między ustami a brzegiem pucharu i to, co planuje mój ojciec stać się nie musi.

– Jest wiele pewności w twych słowach, pani. Będąc na twym miejscu nie miałbym jej tyle.

– Czy po to tylko zakradłeś się do ogrodu, by mi to powiedzieć?

– Nie. Przyszedłem rzec ci pani, że masz we mnie przyjaciela, któremu zawsze możesz zaufać.

Ismena obejrzała się na mężczyznę. Po raz pierwszy usłyszała z jego ust podobne słowa. Po raz kolejny intuicja podpowiedziała jej, by mu nie ufać. Nie lubiła Baalberitana, tak samo jak nie lubił go Mufgar. Było w nim coś, co trzymało na dystans, przerażało. Sam widok odstraszał. Wojownik o dwie głowy przerastał Mufgara, choć ten nie należał do ułomków. Był czarny, dziki, dzięki pełnionej funkcji arogancki i pewny siebie aż do śmieszności. Pełnił funkcję głównodowodzącego legionami Ill, a nosił się jakby to on rządził państwem.

Ponoć był dalekim krewnym Nanniego, a zarazem i Ismeny, z linii, która już dawno wygasła i nie miała znaczenia.

Po nagłej chorobie Nanniego przejął wszystkie obowiązki i miał prawo czuć się wywyższonym, lecz jego duma i pycha kładła się cieniem na wszystkich jego poczynaniach.

– Mufgar nie pozwoli mnie skrzywdzić – odparła. – Przekona Hagita, by zaniechał swego pomysłu.

– Brat twój pani nie przeciwstawi się władcy. A z Hagitem ostatnio nie żyje w przyjaźni. Podporządkuje się namiestnikowi.

– Mylisz się wodzu. Albowiem niezbadane są ścieżki losu. Rzeczy, które staną się jutro są nie do przewidzenia. Zostaw mnie, proszę. Chcę pomyśleć przed snem.

 

Nanni wstał z tronu, podpierając się na srebrzonym kosturze podszedł do zwierciadła. Zazgrzytał zębami. Oddychał z coraz większym trudem. Z każdym dniem tracił siły. Jadł i zwracał. Nawet wino nie chciało przepływać przez gardło. Krztusił się, pluł, kasłał. Wory pod oczami zdawały się sięgać ust, usta zatrzymały się na brodzie, broda opadła na szyję. Wyglądał strasznie i tak samo się czuł.

To cud, że w ogóle chodził i mówił.

– Postanowiłem i nie cofnę słowa – mruknął. – Śmierć nade mną i nad Mufgarem stoi, śmierć!! Rozumiesz?

– Stanie się jak każesz, panie.

– Nie inaczej! Wyrodna córko.

Nanni skurczył się z gniewu, kostur uderzył o posadzkę. Wiedział doskonale, że tylko młodość mogła pomóc mu w ujarzmieniu Ismeny. Tylko młodość.

Znienawidził Mufgara, samo wspomnienie podsłuchanej rozmowy budziło wściekłość nie do opanowania, lecz mimo wszystko był jego ojcem i chciał, aby Illonię odziedziczył ktoś z rodu. Miał niejasne przeczucie, że jeśli wyprawa się nie powiedzie to Baalberitan przejmie władzę. Baalberitan – człek z plebsu, wyróżniony dla swej siły i bezwzględności, poprzez niepewne pokrewieństwo, zarazem jednak tępy i ograniczony, bez zahamowań. Czym stałoby się Ill pod rządami takiego człowieka?

Choroba syna pojawiła się w najbardziej odpowiednim momencie – miał wymówkę, by wyruszyć do przeklętego miasta. Nikomu nie zdradził żyjących w nim nadziei.

Żałował straconych dni, chwili, w której po kłótni z Ingrid zaniechał córki. Tak wiele by dał, aby cofnąć czas!

Dziś płonął z żądzy, której nie zaspokoił. I przeklinał, przeklinał.

Z odległego Warren przybywali medycy i kapłani – nie skąpił im datków, pochlebstw i niewolnic, by wiedzieli, że jeśli zwrócą mu młodość nie poskąpi darów, a również zaszczytów. Najpiękniejsze córy i najwspanialszych młodzieńców Illonii dawał im do uciech, najprzedniejsze wina nalewał w puchary. Nadaremnie. Wszystko nadaremnie.

– Precz! – wył aż ściany pałacu zdawały się drżeć. – Precz mi z oczu! Przeklęci, przeklęci! W lochach wasze miejsce, w lochach sczeźniecie.

Gwardziści czekali na znak. Wystarczył gest. Powstrzymywał się w ostatniej chwili – ostatnią jasną myślą. Albowiem śmierć kapłanów, mogła przynieść więcej szkód niż korzyści. Satysfakcji nie brał pod uwagę.

Miotał się, tracił siły, dusząc się oddechem opadał na tron, zasypiał.

Aż zdecydował się na krok, który sam nazywał szaleństwem.

 

Któregoś dnia wydał polecenia, któregoś dnia słudzy przynieśli z zamtuza konającego Mufgara.

– Pamiętaj – przestrzegł Baalberitana.– Ja wrócę.

Mężczyzna skinął głową.

– Będę czekał, panie – odparł wódz, a potem podszedł do Ismeny. – Nanni postradał zmysły – szepnął, aby nie dosłyszały żadne uszy. – Ale to dobrze. Wiedz, bowiem, że już wkrótce kapłani ogłoszą mnie nowym namiestnikiem, a wówczas uczynię cię jedną z mych nałożnic. Zrobię wszystko byś wróciła z Uruk.

– Zapamiętam – odparła samka.

A potem zapadła się w koszmar – umarła i narodziła się w Uruk, mieście przeklętym. Dzięki kaprysowi Emiliana odzyskała tron, a Mufgar stracił życie.

 

Teraz była sama, w ogromnym pałacu, na ogromnym tronie, w samym sercu pustki. Krążyła wśród pałacowych komnat, błądziła w ogrodzie Ingrid, wspominała lata dzieciństwa, najszczęśliwsze lata swego życia.

W lochach Elwin sczezł Mufgar!

Namaścili ją kapłani, uznał lud. Była pierwszą kobietą na tronie Ill. A jednak nie czuła satysfakcji. Nie czuła nic – prócz żalu.

Dni przepływały obok niej, nieopodal. Nie miała dość sił, by wyciągnąć ku nim rękę, zatrzymać na moment.

Zasypiała i budziła się zlana potem, z zamarłym krzykiem na ustach. Nieznany ból drążył umysł, nieznany ból łamał ciało.

W lochach Elwin sczezł Mufgar!

Ścierała z twarzy łzy, czasami pozwalała im płynąć, obojętna na wszystko. Gdzieś w odległym Uruk została jej radość.

 

Którejś nocy nawiedził ją sen, który przyniósł przebudzenie.

…przy boku Mufgara deptała ruiny Uruk, krew kapała jej z dłoni, miecz brata tonął w czerwieni. Stali u podnóża pałacowych schodów na czele tysięcy wojowników gotowych na śmierć. Garstka gwardzistek broniła drzwi.

Pierwsze szeregi niezwyciężonej armii wdarły się na stopnie. Skoczyła wraz z nimi, z Mufgarem przy boku. Uchyliła się przed ciosem, uderzyła z przysiadu – ręka po łokieć zanurzyła się w trzewiach samki, zgasiła w niej życie. Jednym płynnym ruchem uniosła zwłoki nad głowę i cisnęła nimi w gwardzistki….

Obudziła się w tej samej chwili. Dostrzegła zimne ślepia psa świecące w brzasku wstającego dnia i uspokoiła. Wyrównała wzburzony oddech i zawołała Churdada. Spojrzenia człowieka i zwierzęcia zetknęły się na chwilę.

– Zwołaj niewolników – rozkazała słudze.

Zacisnęła pięści, odetchnęła. Ból Uruk znów odżył, rozszedł się żyłami, przyspieszył rytm serca. Jak wściekły wilk zaczęła chodzić po komnacie. Coś szarpało umysł, coś szarpało ciało. Nie umiała opanować nagłego podniecenia.

Zatrzymała się na widok półnagich sług.

– Zdejmijcie opaski – poleciła podejmując marsz.

Podeszła do nich, obejrzała z uwagą. Drżącymi palcami dotknęła najbliższego samca, zsunęła dłoń na przyrodzenie, wpatrzyła się w jego ślepia.

– Tak – mruknęła dostrzegając w nich rządzę, której oczekiwała i strach, którego była pewna.

Wzrok sycił się nagością – nie odnajdywał tego, czego szukał. Tego, co pozostało w odległym Uruk. Zagłębiał się w pobudzone pieszczotą ślepia samców, przeszywał na wskroś.

Wzrok sycił się nagością – namiastką tego, co pozostało w sercu kamiennych pustyń. Wiedziała, że na razie musi jej to wystarczyć. Wiedziała, że chcąc doznać tamtej wściekłej rozkoszy będzie musiała sama ją w sobie wywołać.

Wskazała palcem rosłego samca.

– Dasz mi przyjemność psi synu – szepnęła. – Albo dasz głowę.

Zrzuciła szatę, klękła, oparła się na rękach. Poczuła samca za sobą, wahanie, potem obce ciepło w sobie, namiastkę dawnego, minionego. Zamknęła oczy poddając się ruchom niewolnika, swemu pragnieniu. Nie dostała jednak tego, czego pragnęła. Jej lepiące się kobiecością pożądanie nie zaznało ukojenia. Obłędu z lochów.

Odsunęła się, okręciła na plecy, objęła mężczyznę, chwilę wpatrywała się w jego oczy, patrzyła na zroszone potem czoło, zgrubiałe żyły. Palce wpiły się w jego skórę, trzask łamanych kości zmieszał się z bolesnym jękiem. Z przebitego przez żebra ciała popłynęła krew. Spłynęła po skórze, wchłonięta przez kamień posadzki stała się rudą nieokreśloną plamą.

Dłoń namiestniczki wyciągnęła się ku kolejnemu mężczyźnie.

Nieludzkie warczenie rozniosło się po komnatach, wstrzymało rytm niewolniczych serc.

Samiec zwinął się w ostatnim agonalnym odruchu, z ust spłynęła stróżka krwi. Jak zmarł tak legł – ze złamanym kręgosłupem, z głową dotykającą pięt. Ismena rozłożyła ręce, lśniące fioletem oczy skryły się pod powiekami. Pamięć przyniosła obraz bestii – kosmatych łap uciskających piersi, włochatego torsu i muskularnych, zwierzęcych bardziej niż ludzkich nóg. Ślina wypełniła gardło, ciepło podbrzusze.

Zimne ślepia psa patrzyły z półmroku.

 

Trzysta dni namiestniczka Ill, miasta na północy, nurzała się w rozpuście i krwi. Przez trzysta długich dni słudzy wynosili z pałacu rozszarpane ciała. Grzebali je na pustyni, z dala od ludzkich oczu i siedzib, głęboko, by nie dobrały się do nich dzikie zwierzęta. Trzysta dni najwierniejsi z wiernych przyprowadzali swej pani niewolników.

Zła plotka poszła w miasto. I wraz z karawanami kupców obiegła obszary.

Żaden ze sług nie zdradził się słowem – ślepia nocy ukazały jednak ludziom tajemnicę pałacu i zrodziły strach w ich umysłach. Tak, zatem gwarne Ill pustoszało po zmroku, a w domach rozmowy ściszano do szeptu. Podobno gwardziści potrafili wpaść znienacka i porwać syna lub ojca, podobno ci, którzy stawiali opór konali w męczarniach.

Podobno krzyk mordowanych przywoływał uśmiech na usta władczyni.

Mrok rozpanoszył się w pałacowych komnatach, sycił się zapachem krwi i bólu, chwilowym upojeniem tej, która go obudziła. Z początku pojawiał się tylko po zachodzie słońca, z biegiem dni stawał się jednak coraz silniejszy i kryjąc się w cieniu ścian zaglądał w wykusze okien, dławił dzienne światło, zatrzymywał słoneczne promienie, knoty kaganków obejmował ciemną aureolą.

Ismena przeglądała się w polerowanych srebrach, wtedy, gdy krył ją kolejny samiec i wtedy, gdy jednym ruchem odbierała mu życie. Widok śmierci przynosił jej rozkoszny dreszcz, wywoływał najprzyjemniejsze wspomnienia.

Zmęczona brała kąpiel, zanurzona po szyję w gorącej wodzie przyglądała się usługującym jej służkom. Czasami zapraszała którąś do wspólnej kąpieli, dotykała jej kobiecości, smakowała lepkość. By zaspokoić głód przywoływała samców i kazała im własnoręcznie doprowadzać się do ekstazy. Karmiła ciało ich nasieniem. Przez trzysta dni nie spróbowała innego pokarmu.

Ciało drążyła tęsknota, głód okrucieństwa i bólu. Łamała karki, ręce, nogi. Odrywała głowy, rozdzierała ciała na części. Lecz ukojenie nie przychodziło. Zapach wnętrzności mdlił, krew nie miała smaku. Zanurzona w gorącej wodzie dławiła się, potem nią pluła, w zduszone płuca wciągała ze świstem powietrze. Waliła dłońmi w kamień, zraszała go własną krwią. Nic nie przynosiło jej radości. Więc gdy uśmiechała się do polerowanych sreber nie był to szczęśliwy uśmiech.

Nocami wyła do księżyca, do gwiazd, do czarnego nieba. Gdy kładła się spać przychodziły sny, dziwne, obce, jakby nie jej – o szczęściu przy boku Emiliana, o walce na śmierć i życie z cieniem, który kiedyś był człowiekiem.

Kowale kuli ze srebra wymyślne obręcze i szpile, wysyłali swej pani. Słudzy nie śmieli spojrzeć, gdy wbijała je w swe ciało. W policzki, brzuch, ramiona i uda. Bali się unieść powieki, bali się głośniej odetchnąć. Widzieli później. I ogarniał ich jeszcze większy strach.

 

 

Rozdział 2 – Horeb

 

Pewnego dnia przybyło poselstwo z Adrion, zwanego też Agade. Churdad, powiernik swej pani odkąd wróciła z przeklętego miasta, a zarazem naczelnik armii, przyjął gości z należnymi honorami i osobiście zaprowadził do komnat. Wyznaczył samki, by usługiwały gościom.

– Chcemy widzieć się z władczynią Ill – warknął Horeb, najmłodszy syn Ogada, namiestnika Adrion, widząc, że może przyjść im długo czekać na posłuchanie. – Przybyliśmy złożyć jej dary i zaproponować nowe przymierze. Prowadź do niej.

– Zapytam się pani, kiedy zechce was przyjąć – wojownik bez mrugnięcia powiek wytrzymał wzrok posła, odwrócił się bez słowa.

Horeb zacisnął pięści.

– Zapłacisz głową za to zuchwalstwo – warknął.

– Twoją – ledwie słyszalny szept doszedł uszu mężczyzny, zdławił rodzące się w gardle przekleństwo. Tak wiele plotek krążyło w Adrion o zmianie, jaka nastąpiła w Ismenie, że nawet, jeśli część z nich zawierała ziarno prawdy…

– Ścierwo.

Churdad wszedł do komnaty władczyni, zatrzymał się o krok od rozszarpanego ciała samca, który śmiał dotknąć majestatu, pokłonił się.

– Czego chcą? – Ismena wykrzywiła się do zwierciadła.

– Widzieć się z tobą pani. Zaproponować nowe przymierze i dary.

– Dary przyjmij, ich przegoń.

– Jest wśród nich Horeb, pani, najmłodszy syn Ogdada, namiestnika Adrion, z którym twój ojciec miał przymierze krwi. Nie przyjmie odmowy.

– Więc go zabij.

– Jak każesz.

Mężczyzna pokłonił się, lecz nie zdążył odejść.

– Czekaj – Ismena przeszła nad stygnącym ciałem niedawnego kochanka, zmazała krew z przekłutej piersi. – Niech rozgoszczą się – szepnęła -. Daj im najładniejsze niewolnice, najlepsze wino. Spotkam się z nimi, jutro. Przygotuj wszystko. Zawiadom kapłanów i starszych z rady ojca. Znałam Horeba, kiedyś dawno…

– Stanie się – Churdad pokłonił się.

W pamięci Ismeny syn Ogdada był dziobatym młodzieńcem o porywczym charakterze i niezwykłej sile. Potrafił zabić uderzeniem pięści, byka chwytał za rogi i skręcał mu kark. Nie był przystojny, lecz nie uroda liczyła się u mężczyzny. Mimo brzydoty w wielu kobietach wzbudzał pożądanie. Przed laty, kiedy podlotkiem będąc gościła w Adrion.

Czy będzie w stanie ją pobudzić?

Pomyślała, że odda mu się, a potem postanowi czy zdjąć Horebową głowę z karku, czy zatrzymać samca w pałacu.

– Przypilnuj Churdadzie, by nikt z gości nie opuścił komnat.

Mężczyzna wycofał się sprzed jej oczu.

Patrzyła za nim dopóki nie znikł. Wierny jak pies, wywyższony jak nikt w Illonii. Nawet Kom, pan psów, ten który odnalazł kochanka Naouta Nie wyniesionego, nie otrzymał tak wiele. A przecież obu ufała tak samo.

 

Tron, w którym zasiadał jej znienawidzony ojciec, morderca matki i brata. A przed nim posłowie. Mężczyźni ubrani w tradycyjną biel, dumnie wyprostowani, nieulękli. Na ich czele czarnowłosy Horeb, tak samo brzydki, o kilka lat starszy, zwalisty. Pamiętała plotki, mówiące o tym, że tak naprawdę nie był synem Ogdada, tylko któregoś z gwardzistów. Ponoć pewnej uczty popłynęło do gardeł zbyt wiele wina i pani Adrion zaznała przyjemności nie tylko z Ogdadem.

Na posadzce skrzynie, dary dla pani Illonii. Za nimi kilkanaście niewolnic i niewolników.

Ismena przeszła obok nich, zajrzała w głąb nieustępliwych oczu Ogadowego syna, zasiadła na piedestale przodków. Luźna niebieskość szat okryła oparcia dla ramion, lekko spłynęła do stóp odsłaniając łydki i uda, srebrne szpile zdobiące ciało.

Popatrzyła na stojących nieco na uboczu wojowników, spotkała się ze spojrzeniem Churdada, popatrzyła na kapłanów, i sługi. Skinęła głową.

– Ja, Horeb, trzeci syn Ogdada, z woli bogów trzynastego namiestnika Adrion, potomka przesławnego Melchizedeka, chylę przed tobą czoło pani i w imieniu ojca mego i ludu, który zawsze żył z Ill w przyjaźni , daję ci te oto skrzynie i niewolników na znak naszego przymierza i zapewniam, że czynię to ze szczerości serca. Przyjmij je w swej łasce i łaskawym okiem spojrzyj na tych, którzy ci je przynieśli.

Dwa razy w ciągu swego życia była Ismena w Adrion, dwa razy spotkała mężczyznę, który przemawiał w imieniu swego ojca. Jego starszy brat, Tytus, mimo iż był słabszy od Horeba i niewiele w nim było z wojownika, wyznaczony został na następcę tronu. A zatem obaj młodsi, on i Sargon, musieli szanując wolę władcy żyć w cieniu Tytusa.

Czy w Horebie żył bunt? Czy zazdrościł bratu? Spiskował, knuł, podjudzał? Wiedziałby o tym Baalberitan, jednak on nie żył a jej nawet przez myśl nie przeszło, by zająć się sprawami Illoni. Pomyślała, że zapyta o to Churdada i jeśli będzie to możliwe odnowi siatkę szpiegów Baala. Sięgnie do skarbca hojną ręką.

Oto, bowiem, patrząc na posłów, zrozumiała nagle jak wiele spraw zaniechała, ile dni straciła poszukując czegoś, co tylko w jednym miejscu odnaleźć mogła.

– Śniłem, że kiedyś zdobędziesz Uruk – wróciły słowa Emiliana, człowieka, przez którego trzysta dni nurzała się w krwi i rozpuście.

Dotykając plecami znienawidzonego tronu przyglądała się Horebowi. Miała chaos w głowie. I dziesiątki pytań, jak na razie bez odpowiedzi. Czy bowiem gdyby dała temu oto mężczyźnie swą armię pod rozkazy poprowadziłby ją przeciw Ogdadowi?

Czy przyniósłby jej głowę swego ojca?

Pamiętała jak podczas jednej z wizyt w Adrion była świadkiem walk na arenie – wyłącznie dla szkolonych w tym celu niewolników. Brał w nich udział również Horeb. Siedząc przy boku Mufgara obserwowała jak łamie przeciwnikom karki, przegryza zębami tętnice, odcina pokonanym genitalia i wyrywa serca. Nie znał litości.

Może też, dlatego tak wiele kobiet wodziło za nim wzrokiem, wiele padało przed nim na kolana. A najwięksi wojownicy chylili z szacunkiem głowy.

Nie był mianowanym następcą tronu, lecz dzięki swej sile i okrucieństwu musiał mieć na dworze zaufanych popleczników liczących na zmianę planów Ogdada lub zdradę Horeba. Albowiem, kto jak nie on mógł sięgnąć po władzę? Stroniący od kobiet Sargon? Mężczyzna, który nie interesował się przedłużeniem dynastii…

– Otwórzcie – poleciła wyrywając się z zamyślenia.

Horeb skinął niewolnikom.

Wieka skrzyń uniosły się w górę i opadły ukazując ich zawartość, którą niewolnicy pospiesznie rozłożyli przed majestatem, sznury klejnotów, bajeczne ozdoby ze srebra i złota, wymyślnie rzeźbione zwierciadła, figurki z kości słoniowej. Bogactwo, które świadczyło doskonale o zamożności skarbca darczyńców. Jedna skrzynia warta była stu niewolników, skrzyń zaś było trzy.

– Zadziwia mnie hojność twego ojca najmłodszy synu – Ismena nie kryła zaskoczenia. – Chce wkupić się w me łaski czy zwyczajnie postradał zmysły? A może liczy na mą przychylność wobec jego synów?

– Nie są mi znane zamysły mego ojca, pani, wiem jednak, że każdy mniejszy dar uwłaczałby twemu majestatowi. Byliśmy i pragniemy być nadal sprzymierzeńcami Illonii, zatem to, co do nas należy jest również po części twoje, pani. Dlatego nie dziw się tej hojności – przez twarz mężczyzny przewinął się cień irytacji, może gniewu. – Co się zaś tyczy mnie i mych braci nie jest jeszcze postanowione, kto gdzie skieruje swe serce i myśli.

– Mam, zatem czekać aż się zdecydujecie?

-Gdyby zależało to ode mnie, pani, nie czekałabyś nawet dnia. Jednak nie mnie przysługuje pierwszeństwo wyboru, lecz memu bratu Tytusowi. Od nieoczekiwanej śmierci Nanniego wiele zaszło, wiele też plotek krąży po obszarach o twych rządach pani. Mówi się, że w Ill zalągł się mrok i że przeklęty namiestnik trzyma nad nim pieczę a każdy, kto wejdzie mu w drogę skona w męczarniach. Mówi się, że pławisz się w krwi a twe okrucieństwo nie ma sobie równych. Wedle plotki pustynia wokół miasta gęsta jest od ludzkich kości.

Ismena parsknęła śmiechem – perliście rozszedł się doskonale roznoszącymi głos komnatami, nowym lękiem obdarował niewolników znających jego podwójne znaczenie. Szata na piersiach władczyni odchyliła się nieznacznie odsłaniając owal jędrnych piersi, pobudziła wyobraźnię Horeba, który pamiętał namiestniczkę, jako podlotka, teraz zaś nie mógł napatrzeć się na jej dojrzałe, zmysłowo kobiece piękno. Albowiem, choć nie zliczenie wiele posiadł niewiast w swym życiu nie znalazł dotąd tej, która zawładnęłaby jego zmysłami.

– Cóż jeszcze mówi się w Adrion, najmłodszy synu Ogdada, który nigdy nie poznasz, czym jest namiestnicza władza? – pytanie ukłuło samca niczym żądło, śmiech zastąpiło brzydkim skrzywieniem twarzy.

Mężczyzna zacisnął pięści, z trudem powstrzymał wybuch.

– Mówi się, – odwarknął – że przez ciebie pani zginęli Mufgar i Nanni a Baalberitan sięgnął po władzę. Zechcesz zaprzeczyć?

– Nie. Nie dla kogoś, kto wierzy plotkom.

– Gdybym im wierzył nie stałbym przed tobą pani. Przybyłem tu po prawdę i tylko jej od ciebie oczekuję. Plotka ma wiele języków i nie sposób stwierdzić, który kłamie.

– Każdy, który mnie oczernia – Ismena nie miała horebowych wątpliwości. – Czyż nie ugościłam was jak należy? Nie darowałam najładniejszych niewolnic na noc? Powiedz synu Ogdada czyś dostrzegł strach na ich obliczach?

– Przyznaję, że nie przyglądałem się im pani, więc nie wiem – zaskakująco przyjemna była to noc, po kilku dniach postnej podróży wręcz zniewalająca. – Zbyt krótko jestem tu gościem, bym mógł odróżnić prawdę od fałszu, więc wybacz mi pani, jeśli zbłądzę w swych osądach.

– Zastanowię się, gdy się to stanie, wiedz, bowiem, że twa nieufność nie jest mi nieprzyjemna. Przed trzystu dniami objęłam tron, lecz dopiero ty synu Ogdada ujrzałeś na mej głowie obręcz namiestników. Długo czekałam, zaprawdę długo.

– Nigdy jeszcze kobieta nie zasiadała na tronie.

– Cóż z tego?! – głos Ismeny podniósł się nieprzyjemnie, Churdad popatrzył na swych podwładnych, powoli położył rękę na rękojeści zatkniętego za pas miecza. – Zostałam namaszczona jak nakazuje prawo, uznali mnie kapłani i lud. Czy to nie dość? Przed chwilą powiedziałeś o pieczy, jaką sprawuje nad Ill przeklęty namiestnik, pokaż mi jego gwardię, pokaż dowód tej pieczy! Rozejrzyj się. Tak trzymam swych ludzi – władczyni wyciągnęła ku posłom zaciśniętą pięść. – Tak trzymam Illonię. I nie oddam jej nikomu. Rozumiesz?

– Rozumiem, pani.

– Pamiętaj o tym. Zawsze pamiętaj – nagły ruch ręki poprawił niebieskość szat kryjąc pod nimi owale piersi, piękno ud.

Horeb skłonił głowę. Albowiem, gdy ujrzał namiestniczkę dostrzegł w niej tylko piękno, które go zauroczyło, teraz zobaczył majestat i siłę, które wzbudziło w nim jeszcze większe pożądanie.

Wyruszył do Ill po części z ciekawości dla tego, co się dokonało. Osobiście wyprosił pozwolenie Ogdada. Choć prawdą jest, że nie prosił długo. Kobiety, które posiadł same prosiły go o więcej, padały przed nim na kolana, całowały stopy, kiedy chciał odejść – kilka odebrało sobie życie. Deptał po tych, które nie chciały zejść mu z oczu, okładał pięściami te bardziej natarczywe. Pewny był swej męskości jak swego imienia. I nie bał się śmierci. Wielokroć zaglądał jej w oczy.

– Obawialiśmy się pani czy sobie poradzisz – rzekł po chwili milczenia. – Kapłani cię wynieśli, lecz tak samo uczynili z Baalberitanem. Nie każde wyniesienie godne jest szacunku, pani. Wspomnij rządy Naouta.

– Dość! Nie przypominaj mi przeszłości, bo nie chcę o niej słyszeć. Obiecałam, że każdy, kto wymówi imię kupca da głowę. Gdybyś nie był posłem… – nie dokończyła groźby. – Mów, co w Adrion i w Elwin. Kogo kapłani po śmierci Hagita ogłosili namiestnikiem.

– Wyniesiony został Achab, pani, zapewne pamiętasz, syn brata Nitibusa, Habakuka. A stało się to po dziesięciu dniach, tak jak mówi prawo. Powinnaś niebawem doczekać się pani wizyty posłów z Elwin.

Achab? Nie pamiętała, kto zacz. Nigdy nie interesowała się dalekimi krewnymi Hagita, tak samo zresztą jak nim samym. Pomyślała, że będzie musiała przypomnieć Achabowi w czyich lochach skonał Mufgar.

– Jak miewa się Ogdad?

– Dobrze, pani.

– Zatem nieprędko Tytus pozna smak władzy. Kto wie, może nie pozna jej nigdy? – popatrzyła w oczy Horeba, uśmiechnęła się dostrzegłszy w nich hardość i butę, wstała z tronu. –Wieczorem dokończymy tą rozmowę – powiedziała. – Na uczcie na waszą cześć posłowie Adrion.

– Będziemy zaszczyceni, pani.

Władczyni zeszła z piedestału, odszukała wzrok Churdada. Nie musiała mówić, by zrozumiał polecenie – skrzynie odesłał do skarbca a gości do przeznaczonych dla nich komnat, kapłanów osobiście odprowadził do świątyni.

 

Ismena podeszła do okna. Popatrzyła ponad dachami na gaje palmowe i pustynię poza nimi, na bezmiar błękitnego nieba poza zasięgiem rąk. Lubiła wchodzić na wieżę, gapić się na życie w dole. Lubiła osamotnienie, które przypominało jej o namiestniczym pochodzeniu.

Służki szorowały posadzki, zdzierały zapomniane skrzepy krwi, wymieniały ledwie się tlące kaganki, szykowały komnaty na ucztę. Wieczorem oddadzą swe ciała przybyszom, stłumią ich pożądanie.

Co do jednej kupił je Churdad i jego ludzie, na targach w Elwin, Tiun, Synar. Po powrocie z Uruk zastali pusty pałac i wyludnione miasto. Nawet gwardziści przepadli ze strachu przed panoszącą się wszędzie sforą i mrokiem. Mury pozapadały się w wielu miejscach, pęknięcia biegły od samego dołu po samą górę.

Mieszkańcy wracali przez wiele dni – ci, którzy nie uznali w Ismenie namiestniczki, dali głowy, inni musieli pogodzić się i zgiąć karki. Nie wszyscy zgięli je szczerze.

Wyruszyły pierwsze karawany.

Wiadomość o śmierci Mufgara omal jej nie zabiła, choć oczy uroniły ledwie jedną łzę. Odmówiła przyjęcia jego ciała. Nie chciała widzieć. Podobno zmienił się tak, że miałaby kłopoty z rozpoznaniem. Spoczął gdzieś pod murami miasta, w którym szukał pomocy. A może rozszarpały go dzikie zwierzęta? Nie pytała. Wściekłość i ból otworzyły przed nią swe bramy, obnażyły przepaść swych wnętrzności. Skorzystała z zaproszenia.

Horeb – jak bardzo jej pożądał? Widziała pożądanie w jego oczach, dostrzegła niecierpliwość gestów, słyszała drżenie w głosie. Zwłaszcza, gdy mówił o Tytusie. Zdziwiłaby się mocno, gdyby nie myślał o przejęciu władzy. Każdy monarszy syn miał takie myśli. Ona i Mufgar również. Szaleństwo Nanniego przekreśliło ich plany. Dziś jednak mogło pomóc.

Powoli wyciągnęła szpilę z piesi. Pomyślała, że będzie musiała ograniczyć ich liczbę.

Bezmiar pustyni usidlał i męczył oczy. Patrzyła rozmyślając i próbując zapomnieć. Zbyt długo żyła przeszłością. Nastał czas by się obudzić i wyjść z mroku.

 

Wieczór przywitał Ismenę w sali tronowej, przeglądała się w zwierciadle i rozmyślała nad tym, co było i co miało się zdarzyć. Gubiła się w planach.

– Pani? – Churdad wyszedł z pokrywającego komnatę cienia. – Wszystko gotowe.

– Dobrze. Proś gości.

Nie od razu jednak udała się za wojownikiem.

Najpierw zmieniła szaty, pozbyła się kilku ozdób, rozpuściła włosy. Natarła skórę wonnymi olejkami. Albowiem musiała wyglądać i pachnieć tak, by nie tylko Horeb stracił rozsądek.

Uśmiechnęła się widząc reakcję, jaką wywołała na twarzach mężczyzn. Weszła w półmrok i dołączyła do gości. Gestem nakazała, aby usiedli wśród skąpo odzianych niewolnic.

Horeb uniósł czarę z winem.

– Piękno twoje pani nie ma sobie równych – rzekł. – Oby oślepł ten, który nie potrafi go dostrzec – przechylił naczynie i opróżnił a za nim to samo uczynili inni.

– Cieszą mnie twe słowa, synu Ogdada – szepnęła Ismena. – Pamiętam jednak i te o pierwszeństwie, zatem patrz póki możesz i raduj się, albowiem być może to któryś z twych braci przyśle do mnie swatów i zostanie przyjęty a wówczas nie spojrzysz na mnie inaczej jak z nienawiścią.

– Klnę się na Ra, pani, że nigdy się tak nie stanie. I obym oślepł i ogłuchł, jeśli w mym sercu pojawi się cień nienawiści.

– Wierzę ci. Niech będzie jak rzekłeś. Churdad mówił mi o przymierzu, które chciałeś mi zaproponować, opowiedz mi o nim.

– Jak wiesz, pani, wszystkie umowy zawierane były z twym ojcem. Teraz, kiedy nie żyje ty pani musisz na siebie wziąć wszelkie zobowiązania. Ojciec mój zapytuje się, zatem, czy zgadzasz się na zawarte przymierza.

– Nie pamiętam ich na tyle, by odpowiedzieć od razu. Zechcesz zaczekać kilka dni?

– Nie śmiałbym odmówić, pani.

Ismena uśmiechnęła się cudnie, zeszła z piedestału. Z czarą w ręce podeszła do Horeba.

– Mój ojciec Nanni – rzekła – przyjaźnił się z Ogdadem i zawsze mógł na niego liczyć. Liczę, że i ja się nie zawiodę.

– Nie zawiedziesz się pani.

Władczyni podniosła czarę do ust, upiła skąpy łyk. Horeb opróżnił czarkę do dna. Czuła na sobie jego pożądliwy wzrok, widziała szaleństwo w oczach. Jeszcze niedawno ten oto mężczyzna deptał swe kochanki a pokonanym w walce łamał karki. Dziś klął się na Ra i własne słowo stawiał na szali. Może, więc rację miał Ogdad, Tytusa, mianując swym następcą? Ulegający emocjom władca nie był bowiem dobrym monarchą.

Z drugiej jednak strony każdy monarszy potomek krył w swym sercu zdradę, nie mogła być więc pewna horebowych zapewnień i prawdomówności.

Niby przypadkiem wracając na tron dotknęła dłoni najmłodszego syna Ogdadowego, niby przypadkiem siadając na piedestale szata odsłoniła więcej kobiecości władczyni niż powinna.

A mrok na chwilę jakby przybladł ukazując piękno skryte w cieniu.

– Jedzcie i pijcie – zaprosiła. – To wszystko dla was. Moje służki są do waszej dyspozycji. Korzystajcie z nich do woli.

Horeb opuścił swą świtę, przystanął o krok od tronu. Zmysłowy zapach władczyni wypełnił mu nozdrza, wysuszył gardło.

– Gdybym miał Adrion dla siebie zasiadłabyś przy moim boku, pani – szepnął ledwie słyszalnie, albowiem bał się, że mogą go usłyszeć uszy zdrajcy.

– Gdybyś…– namiestniczka wpatrzyła się w oczy wojownika. – Lecz nie masz. Nie składaj, więc obietnic, których nie jesteś w stanie dotrzymać. Skoro boisz się nawet swych ludzi nigdy nie wyjdziesz z cienia Ogdada.

Wargi mężczyzny zacisnęły się w gniewie, wino pociekło palcami a skorupy z rozbitej czary spadły na posadzkę.

– Zrób to – mruknęła Ismena i w następnej chwili poczuła na sobie ręce Adrionczyka, szata na piersiach nie wytrzymała szarpnięcia, odsłoniła piersi, brzuch, złączenie ud. – Przypatrz się dopóki masz oczy, które widzą…

Nie przebrzmiały jeszcze słowa, gdy Churdad przystawił miecz do szyi mężczyzny a drugą ręką chwycił go za kark. Obaj byli podobnej tuszy i wzrostu, obaj nie znali litości. Lecz Horeb nie miał przy sobie miecza, którym mógłby się zasłonić. Pozwolił się, zatem, oderwać od Ismeny i odszedł na bok.

– Drażnisz się ze mną – warknął.

– Drażnię – dłoń kobiety zanurzyła się w złączeniu ud, powędrowała do ust, oczy odszukały spojrzenia zamarłych z przerażenia posłów. – Nie każdy może posmakować tego, czego nie jest wart – szepnęła ledwie słyszalnie. – Setce samców skręciłam karki za to, że ośmielili się to zrobić nie dając nic w zamian. Chcesz spróbować?

Wojownik szarpnął się wściekle. Mimo wina, które już mu uderzyło do głowy zrozumiał sens słów, zrozumiał, że nie wszystkie plotki były wymysłem plebsu. Widział przecież skrytą pod ciężkim naszyjnikiem szramę na szyi kobiety, wiedział, czego jest świadectwem.

– Zatem to prawda – szepnął cofając się.

– Czekam u siebie – Ismena wstała z tronu, ani myśląc kryć nagości przeszła wśród Adrionczyków, skierowała się do swej komnaty. – Gdy się zdecyduje przyprowadź go do mnie Churdadzie – odwróciła się na chwilę.

Milczenie zaległo w komnacie, lęk. Nie wszyscy usłyszeli to, co Horeb, widzieli jednak zajście, napaść gwałcącą pradawne obyczaje. Porywczy był Horeb, pyskaty. Łatwo można było dać głowę służąc takiemu panu.

Churdad schował miecz, obiegł wzrokiem zastygłych w niepewności gości. Pomyślał o przebiegłości swej pani i skrzywił pogardliwie wargi. Nie przybyli do Ill przecież po to tylko, by dać Ismenie dary – chcieli wywiedzieć się, jaką jest panią i czy szanuje ją lud. Ogdad chytrym był władcą i mógł przypuszczać, że osamotniona kobieta nie podoła na tronie. Dlatego zwlekał a z nim namiestnicy innych obszarów. Gdy doszły jego uszu niepokojące wieści wysłał najmłodszego syna, o którym plotka niosła, że jest bękartem, by wywiedział się jak wiele kryje się w nich prawdy a z nim ludzi, którym ufał i trzy bogate skrzynie mające przyćmić czujność namiestniczki. Nie przewidział, że trafi na godną przeciwniczkę.

Horeb chwycił czarę z winem, jednym przystawieniem do ust opróżnił. Paliła go żądza, jakiej dotychczas nie zaznał, wściekłość, jakiej nigdy jeszcze nie czuł. Nie potrafił odejść, poddać się, zapomnieć. Mimo plotek, mimo przestróg. Twardą miał głowę i twardy charakter.

Zabijała, gdy nie zaznała spodziewanej satysfakcji? Cóż z tego? Nikt przed nim nie był nim!

Czuł, że prędzej da się poćwiartować niż odejdzie nie zaspokoiwszy pożądania.

W Adrion czekało go życie w cieniu brata, tu tajemnica.

– Prowadź – warknął do Churdada.

Wojownik ruszył przodem.

 

Ismena zapaliła kaganek – mrok skurczył się w kącie, syknął niczym podrażniony ogniem wąż, ustąpił niechętnie. Usługująca władczyni służka cofnęła się o krok, na gest wycofała się z komnaty.

– Witam w mojej samotni – rzekła namiestniczka na widok Adrionczyka, płonąca drzazga dotknęła oliwy.

Mężczyzna rozejrzał się, powoli ruszył ku kobiecie. Gdzieś tu Naout Kupiec targnął się na swe życie, gdzieś tu demony syciły się ludzką krwią a Ismena wyrywała serca samcom, którzy nie dali jej oczekiwanej rozkoszy. Po raz pierwszy w życiu lęk pojawił się w sercu Horeba a porywczy charakter uległ niepewności. Lecz nie potrafił zawrócić.

Dużo wypił tego wieczoru, tłumiąc żar pożądania i niecierpliwość, powiedział więcej niż powinien, otarł się o zdradę. Miał dziwne przeczucie, że tylko, jeśli postawi wszystko na jedną szalę ocali życie a być może dostanie nawet to, czego nie śmiał wymówić głośno. Wiele, bowiem zdarzyć się mogło tam gdzie zalęgły się demony.

Objął Ismenę i wpił się ustami w jej szyję, przycisnął mocno do siebie.

– Hola, wojowniku – siła, której się nie spodziewał rozwarła mu ramiona, zbiła z nóg.

Leżąc dostrzegł jak namiestniczka zrzuca szatę, patrzył jak ku niemu idzie. Blade światło odbijało się w srebrze przekłuwających ciało szpil i obręczy, drgało wśród złota włosów, niepokojącym blaskiem lśniło w błękicie oczu. Ani drgnął, gdy kobieta znalazła się tuż nad nim a potem siadła na brzuchu. Znów poczuł jej zapach i ciepło nagiej bielszej niż u innych kobiet skóry, dotyk palców. Pieszczota przebiegła zniewalającym dreszczem, wyrwała z gardła jęk.

– Są miejsca na ciele człowieka, z których nie sączy się krew – usłyszał szept. – A ból nie jest bólem. Spraw się dobrze Horebie a pokażę ci drugą stronę rozkoszy.

 

Churdad objął wzrokiem komnatę, zatrzymał spojrzenie na leżącym w kałuży krwi mężczyźnie, potem na leżącej opodal kobiecie. Nie rozumiał jej okrucieństwa, lecz zarazem nie potrafił oprzeć się jej pięknu. Była marzeniem, w które chciał wejść za każdym razem, gdy się zmaterializowało. Jego życie należało do niej.

Kucnął obok namiestniczki, dotknął nagiego ramienia. Drgnęła budząc się ze snu.

– To ty… – cichy szept opuścił gardło.

Pomógł swej pani wstać, podał jej szatę.

– Sprawdź czy żyje – Ismena siadła ciężko na łożu.

Churdad obejrzał się za zwierciadłem, przystawił go do nozdrzy Horeba.

– Żyje, pani – rzekł po chwili.

– To dobrze – w głosie Ismeny pojawił się cień ulgi. – Zajmij się nim. Wezwij medyków, kapłanów, kogo uważasz. Może się jeszcze przydać, choć kochanek z niego żaden.

Gwardzista skrzywił nieznacznie wargi. Sam nie wiedział jak bardzo ucieszył się z tych słów. Zawołał swych ludzi, pokierował gdzie mają zanieść rannego.

– Czy coś jeszcze, pani? – zapytał, gdy zostali sami.

– Jeśli umrze zabij jego ludzi. Rozgłoś też, że widziano sforę. Najlepiej już dziś. A na razie niech jedzą i piją, im więcej tym lepiej.

– Stanie się, pani.

– Jeszcze jedno Churdadzie. Rozmawiałam z Horebem o przymierzach, które zawarł mój ojciec, nie znam jednak ich treści. Nie wiem też ilu ludzi liczy gwardia.

– Trzystu, pani.

– Potrój ich liczbę. I postaw nad nimi Koma. Przysłużył mi się swego czasu, niech wie, że nie zapomniałam o nim. Po południu przyprowadź kapłanów, wiedzieli o wszystkim, co działo się w pałacu, wiedzą więc także o kontaktach z naszymi sąsiadami. Pora zająć się Illonią i ty mi w tym pomożesz Churdadzie, albowiem już wkrótce będę potrzebowała tysiąca wojowników gotowych na śmierć.

– Co rozkażesz, pani.

Noc była tajemnicą, w której pokładała nadzieję. Zawiodła się po raz kolejny. Adrionczyk okazał się gorszy niż myślała. Uderzył ją kilka razy, sama mu pozwoliła, myśląc, że może właśnie ta odrobina bólu da jej oczekiwaną rozkosz. Kiedy przekonała się, że nie, przebiła szpilą Horbowy bark. Potem drugi. Chciał ją uderzyć, zatem użyła kolejnej szpili a potem jeszcze kilku. Na oślep, w nagłym gniewie, który nadchodził ją już wielokroć wcześniej. Ginęli w nim niewolnicy, dlaczego nie miałby zginąć namiestniczy syn? W końcu tez samiec.

Stojąc nad ciałem kochanka przyglądała się wypływającej z ran krwi – niczym nie różniła się od niewolniczej a przecież warta była tysiąckroć więcej. Spróbowała jak smakuje i wypluła ze wstrętem. Horeb patrzył na nią, jęczał nie mogąc wydobyć z gardła słowa. Przekłute policzki uniemożliwiały jakikolwiek ruch ust.

Słabł powoli, aż wreszcie powieki opadły a jęk umilkł. Pomyślała, że jeśli dożyje brzasku daruje mu życie. Dożył.

 

 

 

DIABOLO

 

 

Po kąpieli, mimo nocy, która jeszcze nie witała się z dniem, Ismena spotkała się z kapłanami.

Od przebudzenia a zarazem dnia, w którym założyli na jej głowę obręcz namiestników, zamknęli się w świątyni. Krwią jagniąt skrapiali stopy kamiennych bogów, modlili się. Z zewnątrz wydawać się mogło, że nie chcieli słyszeć o tym, co działo się w pałacu. Zamykali uszy na plotki, po zachodzie słońca bramę świątyni. Żyli strachem z dni mroku.

Dwa lub trzy razy od wyniesienia widziała się z nimi, zamieniła nawet kilka słów z arcykapłanem, aby przekonać się jak znoszą odosobnienie. Wyczuła lęk w jego głosie, dostrzegła przerażenie w oczach. Kulił się stojąc przed nią – dawniej tak dumny, że bała się podnieść głowę, by jej nie skarcił.

Przybycie Adriończyków przerwało ich sen.

– Wiecie po co was wezwałam – rzekła, gdy zatrzymali się pośrodku komnaty. – Mój ojciec wtajemniczał was we wszystko, co wiązało się z Illonią, doradzaliście mu w wielu kwestiach. Teraz, gdy go nie ma, ja będę musiała przejąć wszelkie zobowiązania. Oczekuję, że doradzicie mi jak najlepiej.

Beroz, arcykapłan, wystąpił przed innych. Zdziwiony był tak samo jak pozostali i niepewny usłyszanych słów.

Gdy Churdad wyrwał ich ze snu i nakazał udać się do pałacu spodziewali się najgorszego, szli pełni obaw i lęków. Potem ujrzeli Horeba, którego Churdad zwał namiestniczym synem, synem Ogdada z Adrion.

– Możesz być pewna, pani – zapewnił lekko drżącym głosem.

– To dobrze. Słucham was zatem.

– Nanni należał do przymierza północnych obszarów stworzonego przez namiestników Adrion i Elwin, pani, w celu przeciwstawienia się ekspansji władców Uruk, wiele lat temu. I podlegał rządzącym przymierzem prawom. Jak wiesz pani to zagrożenie nie minęło. Później dołączyli namiestnicy Tiun i Egyptum, Synaru i Marzuk.

Słuchała milcząc, zastanawiała się. Im dłużej Beroz tłumaczył tym częściej wspominał Emiliana. Właściwie wszystkie porozumienia zawarto przeciw jego poprzednikom, Aleksandrowi, Heliogabalowi, i jemu. Tak naprawdę dzięki nim zjednoczyły się północne obszary, po dziś dzień wspierały się zbrojnie i moralnie.

Mijały lata, o Uruk mówiło się rzadko lub wcale, a mimo to strach przed miastem wciąż żył.

– To śmieszne – przerwała tłumaczenia arcykapłana.– Przez tyle lat bać się nieistniejącego wroga. Żałosne. Byłam w Uruk i widziałam armię przeklętego, kilka dziesiątków samiek kiepsko władających orężem. A wy mi mówicie o zagrożeniu.

– Zapominasz pani o demonach, które służą Emilianowi i służyły jego poprzednikom.

– Ach, tak, oczywiście. Widziałam te demony. I tą garstkę wymierających potworów, które tylko strach takich jak wy utrzymuje przy życiu. Bo to dzięki wam napadają na karawany i dzięki wam dostały się do Ill! Poza tym kiedyś te stwory były takimi samymi ludźmi jak my, jak ty i ja, Berozie. I tylko ludzka nienawiść do swego rodzaju w połączeniu z chorą ciekawością stworzyły bestie. Czyż nie tak arcykapłanie? Czyż to nie twoi pobratymcy z Uruk zmienili ludzi w potwory?!

Beroz milczał nie chcąc nieopatrznym słowem rozgniewać pani. Przed oczami stał mu Horeb. Przecież jeszcze wczoraj plotka nazywała namiestniczkę demonem w ludzkiej skórze. Po tym, co widział mógł tylko przytaknąć.

Przytaknął więc nie chcąc narazić się na gniew Ismeny.

-Lecz może to i dobrze – ciągnęła władczyni. – Albowiem zastój w rzeczywistości oznacza cofanie się. Tak jak wówczas, gdy krew bogów spadła z niebios, tak i teraz, gdy los sam naruszył stare prawa pozwalając, by kobieta zasiadła na tronie, nic nie musi być tak poprawne i zgodne. Być może nastał czas, by zburzyć porządek świata i wprowadzić nowe reguły. Za drzwiami tajemnicy kryje się wiele odpowiedzi, teraz narodziła się możliwość ujrzenia ich takimi, jakie są. Co wy na to? Berozie?

– Pokój buduje, niezgoda rujnuje, pani.

– Potrzebne mi będzie wasze poparcie – Ismena puściła mimo uszu słowa arcykapłana. – Niech plebs wie, że nie ma między nami nieporozumień.

Wiedzący wiele skłonili głowy pod wzrokiem namiestniczki. Plotka niosła, że pustynia wokół miasta przypomina cmentarzysko, że mrok zalągł się w pałacu, że Ismena stała się demonem żywiącym się ludzką krwią. Nie byli obecni, kiedy działy się te straszne rzeczy. Głuchli na skargi, które czasem obiły się o ich uszy. Świątynia Ra, w której zamknęli się po wyniesieniu Ismeny stała się niemal ich więzieniem. Odizolowani od plebsu składali modły i ofiary prosząc o jakiś znak, całymi dniami palili kaganki, wróżyli z kości i krwi. Na nic. Bogowie milczeli. Milczeli też władcy ościennych obszarów.

Wynieśli Ismenę wbrew sobie i prawu, ze strachu przed przeklętym, popełnili błąd w dobrej wierze. Naout Kupiec rządził osiem dni, jak długo mogła utrzymać się kobieta? Wierzyli, że nie dłużej. Setnicy odmówili posłuszeństwa, armia rozprzęgła się. Ill bez gwardii i skarbca stało się łatwym łupem dla władców ościennych. Liczyli, że przyjdą im z pomocą. W tajemnicy wysłali ku nim swych ludzi. Nie doczekali się odpowiedzi.

Nie zniechęcili się mimo braku odzewu. Co jakiś czas ponawiali próby. Aż pojawiło się poselstwo Adrion. Dlatego wciąż nie wiedzieli, co o nim myśleć.

Niestety znaleźli się tacy, którym wybór Ismeny był po myśli. Pierwszym był Churdad, jeden z ludzi Baalberitana, który wymówił służbę Naoutowi, drugim Kom, pan psów.

Nagły krzyk zmroził ich nowym lękiem. Osłabione strachem nogi ugięły się, kolana oparły o posadzkę. Ismena zerwała się z tronu, skoczyła w stronę skąd doszedł głos.

Omal nie zderzyła się z Churdadem. Ramię w ramię pobiegli komnatami do zakazanej części pałacu. Zatrzymali się przy skurczonym śmiertelnie ciele samca. Bladość twarzy, wykrzywione strachem wargi, oczy szeroko otwarte, wyłupiaste, straszne – znaki mówiące

jednoznacznie o tym, kim był zabójca.

– Poseł – mruknął wojownik.– Głupiec.

Ismena rozejrzała się – wbiła spojrzenie w plamę czerni zasnuwającą łączenie ścian. Sprawca wciąż był w pomieszczeniu. Miała go na wyciągnięcie rąk.

– Miałeś ich pilnować – szepnęła.

– Dopilnuję, by winni zostali ukarani.

Zdawał jednak sobie sprawę, że skoro mężczyzna umknął strażom nie uczynił tego dzięki ich nieuwadze. Taki musiał mieć rozkaz, po to był szkolony.

Ismena przeszła nad trupem, wyciągnęła przed siebie rękę. Najpierw palce, potem cała dłoń przepadła w kłębowisku. Usypiający chłód rozszedł się żyłami. Była dziwnie pewna, że nie uczyni jej krzywdy. Albowiem dzięki niej zagościł w pałacu. Pamiętała go z Uruk.

-Czego chcesz? – szepnęła. – Czego?

Wiedziała, że nie odpowie. On – wszechwładny. Ona – jeszcze jedno życie, które minie. Mimo to dostrzegła jak czerń rozstępuje się, kłębi, mieni odcieniami. A po chwili przyjmuje kształt wężowego łba. Staje się obliczem przeklętego namiestnika. Wywołuje najprzyjemniejsze, najbardziej znienawidzone wspomnienia.

Oto cień lochów, oto pysk bestii. Łapa wzniesiona w uderzeniu, piekący ból..

– Nie boję się – mruknęła.

Wężowy łeb stał się głową Mufgara.

Ismena cofnęła się, o krok, o dwa. Churdad popatrzył na kończącą się przy nadgarstku rękę pani, przypomniały mu się niezrozumiałe okaleczenia sług, w jednej chwili sięgnął po miecz. Nieznana siła oderwała go od posadzki, nagle skłębiony mrok zatrzymał się dokładnie w miejscu gdzie stał wojownik. Z nozdrzy kobiety popłynęła krew. Głowa czerni niemal dotknęła twarzy namiestniczki. Brak powietrza zdławił krtań, czerwienią napłynął do oczu, przebarwił białka. Takim widziała go po raz ostatni – stał przy Nannim, niczym jego brat, piękny, wysoki, silny. Wydał się jej wówczas upostaciowionym bogiem.

– Nie! – sprzeciw Ismeny rozbił ciszę.

Głowa rozmyła się, ciemność cofnęła, opuściła komnatę. Ismena siadła na posadzce. Łzy napłynęły do oczu, gęstymi kroplami spłynęły w kąciki ust.

Churdad podniósł się, oparł się na mieczu. Nie pokonał zawrotów głowy, zachwiał się i upadł. Zakrztusił. Ból omal nie rozerwał mu piersi. Walcząc ze słabością zaczął czołgać się ku namiestniczce.

– Pani? – wycharczał plując krwią.

Ismena drgnęła, niewidzącymi oczyma popatrzyła w stronę skąd doszedł głos.

Z cienia wyłoniło się kilku gwardzistów, kilka służek. Czyjeś ręce pomogły władczyni wstać. Wyprowadziły z komnaty. Poddała się im bez sprzeciwu. Potem pozwoliła, aby niewolnice obmyły ją i przebrały.

Drżała z zimna.

 

 

Spała trzy dni i trzy noce. Śniła koszmary, wyła przez sen. Pamięć przynosiła wspomnienia, których nie pamiętała. O życiu w Uruk, przy boku przeklętego, o miłości uległej i wyrosłej z zapatrzenia. Była jedną z niewolnic, którą pan wywyższył. Była gwardzistką i stała na czele armii kobiet. Stała u boku Emiliana…

Lecz, kiedy do niej mówił nie nazywał ją Ismeną tylko…, tylko…

Doglądające ją służki chodziły na palcach. Kom, drugi w pałacu po Churdadzie pilnował, aby nikt nie przerwał pani odpoczynku. Stał nad medykami, patrzył kapłanom na ręce, twardą ręką trzymał niecierpliwiących się, zaniepokojonych sytuacją posłów. Dowiedziawszy się o zajściu chcieli opuścić pałac, wypierali się swego udziału. Dał im do wyboru – swój miecz lub gościnę. Nie usłyszał słowa sprzeciwu, więc nie wracał już do tematu. Czuwał nad powracającym do zdrowia Horebem.

Niebawem miał objąć zwierzchnictwo nad armią Illonii, byłby głupcem gdyby przez nieuwagę zmarnował nieoczekiwane wyniesienie. Pilnował, zatem, wszystkich i wszystkiego. Upijał pierwszy łyk z podawanych władczyni medykamentów, ocierał płótnem twarz, smakował wodę, w której miało być moczone, przeszukiwał każdego, kto znalazł się przy łożu pani. Zwiększył ilość kaganków, by mrok nie miał dostępu do łoża. Wystawił straże tam gdzie rządził cień. Wzmocnił tam gdzie spali posłowie – by żadnemu z nich nie naszła ochota wymknięcia się z komnat.

Nie spał trzy dni i trzy noce.

Po przebudzeniu Ismena, jako pierwszą ujrzała jego twarz.

– To ty, Komie? – słaby szept opuścił gardło kobiety.

– Tak, pani – wojownik ukląkł przy łożu.

– Gdzie Churdad?

– W swej kwaterze, pani. Arcykapłan musiał otworzyć mu czaszkę, by usunąć krew. Jest dobrej myśli.

– Co z Horebem?

– Dobrzeje, pani. Za kilka dni powinien stanąć na nogi.

– Pilnujesz posłów?

– Tak.

– Dobrze, Komie, dobrze – Ismena uśmiechnęła się słabo, by mężczyzna wiedział, że docenia jego starania i nie zapomni; że nie pomyliła się wywyższając go nad innych.

Chcąc stworzyć legion tysiąca wojowników gotowych na śmierć musiała najpierw znaleźć ludzi, którzy staną na jego czele, poprowadzą na rzeź lub po zwycięstwo. Kom był trzeci. Churdad drugi. Ona pierwsza. Gdybyż jeszcze potrafiła usidlić mrok…

Uniosła prawą rękę, przyjrzała się dłoni. Straciła ją, lecz odzyskała. Jako jedna z niewielu. Na własne oczy widziała niewolników, którzy zetknąwszy się z cieniem tracili nogi lub ręce, kobiety piersi lub płody. Nikt nie był w stanie zrozumieć, czym jest czerń i co nią kieruje. Emilian miał ją za pozostałość Diabolo i godził z jej kaprysami. Stracił kilka samek, omal nie stracił tronu. Żył obok.

W Ill cień pojawił się wraz ze sforą, i z początku wydawało się, ze wraz z nią odszedł. Powrócił z zapomnieniem Ismeny, łasy na krew, ból i ekstazę. Rozgościł się w kilku komnatach. Churdad zakazał do nich wstępu – po tym jak paru wojowników próbujących zastawić wejścia straciło życie nie zaryzykował drugiej próby. Nie wystawił też straży obawiając się, by nie skończyło się tym samym. Żyli, zatem przy sobie aż jeden z posłów uległ ciekawości i przekroczył zakazaną strefę świadcząc, że Adrionczycy nie zjawili się w Ill tylko, by wręczyć namiestniczce dary.

Widziała Ismena odpowiedź czerni na atak Churdada – od Koma usłyszała, że tylko cudem mężczyzna przeżył. Zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, którym jest mrok, lecz również jak potężnym mógłby być sprzymierzeńcem.

– Przejmiesz obowiązki Churdada – rzekła. – Póki nie wróci do zdrowia daję ci siebie i pałac w opiekę. Dbaj o nas dobrze.

Wojownik przykląkł na prawe kolano.

– Twoje słowo, życie moje, pani – zapewnił, albowiem zdawał sobie sprawę jak wielkie wyróżnienie go spotkało i co z tego wyniknąć mogło.

Wycofał się tyłem i udał się komnaty Horeba. Skłonił się widząc wzrok Ogdadowego syna, do którego nie czuł nic prócz niechęci. Być może kiedyś będzie musiał mu służyć?

– Jak się czujesz panie? – zapytał zatrzymując się u łoża.

Adrionczyk zmarszczył gniewnie brwi.

– Idź precz – odwarknął pokonując ból gojących się policzków.

– Nie jestem twoim wrogiem, panie i nie traktuj mnie z pogardą – głos Koma stwardniał. – Być może już wkrótce staniemy ramię w ramię przeciw jednemu wrogowi i dzisiejsze nieporozumienia jutro…– nie dokończył czarnowidztwa mając w pamięci jak wielka ich obu dzieliła przepaść a także fakt, że Horeb był pierwszym, któremu pani darowała życie.

– To się jeszcze okaże – odparł trzeci syn Ogdada albowiem rozumiał, że nie były to czcze słowa. Dotknął, bowiem ideału i zapragnął mieć go na wyłączność.

Nie narodził się przecież tylko po to, by służyć swemu bratu i ojcu!!

Gdy Ismena zaprosiła go do siebie i gdy ujrzał jej cudowną nagość poczuł się jak młody bóg, któremu wolno wszystko. W jednej chwili zapomniał o sprawach, które przywiodły go do Ill i poprzysiągł, że nie odda tej kobiety nikomu. Potem poddał się jej palcom i odpłynął.

– Przez sto dni pościłam – szept zmysłowo drażnił uszy.– Sto dni szukałam tego, który da mi przyjemność. Dziś udowodnić mi możesz, że szukałam ciebie. Horebie, Horebie… Jeśli zechcesz posiądziesz obszary na własność.

– Chcę tylko ciebie…

Nie spostrzegł się, kiedy ugniatający lędźwia ciężar przestał go uciskać. Otworzył oczy i ujrzał Ismenę o krok od siebie, odwróconą plecami. Zerwał się na nogi i schwycił ją w pasie. Wyrwała się, wybuchła szyderczym śmiechem.

– Mężczyzna, który tak łatwo ulega kobiecie, któremu tylko kobiety w głowie, nigdy nie zasiądzie na tronie – rzuciła mu w twarz. – Rację miał Ogdad nie czyniąc cię swoim następcą.

Zamachnął się w nagle rozbudzonym gniewie. Policzek odrzucił kobietę, zwalił z nóg. Dopadł ją i przycisnął do posadzki.

Gdy zaczęła się szarpać uderzył jeszcze raz. Pamiętał dobrze uczucie satysfakcji, którym sycił się poniżając najznamienitsze damy dworu i niewolnice. Pamiętał przyjemność, którą czuł przełamując opór cór i matek dostojników otaczających Ogdada – potem patrzył im w oczy, śmiał się, szydził. Mimo uszu puszczał plotki o narodzinach swych bękartów. Nie przyznawał się, nie chciał wiedzieć.

Czasami krył się jak złodziej, by słuchać płaczu poniżonych samic, tłumaczeń przed mężami lub ojcami. Nazywały go demonem o imieniu Nas-daak, zamaskowanym gwałcicielem. Nigdy nie usłyszał swego imienia.

Wierzył, że tak samo stanie się z Ismeną – kiedy pozna jego męskość nie oprze się, uzależni się od przyjemności, którą jej da, posadzi obok siebie na tronie. Później wyruszy wraz z nim przeciw Adrion. Pomoże w zdobyciu tronu.

Zapomniał o jej sile. I plotkach. Otarł się o śmierć.

– Chciałbym widzieć się…– nie dokończył, ból wykrzywił twarz.

-Powiadomię panią – Kom nie mrugnął okiem, wyszedł z komnaty.

Horeb patrzył za nim, klął w myślach. Rzekł mu Ogdad:

-Poznaj słabości Ill, osacz Ismenę. Zaprzyjaźnij się z jej ludźmi. Jest kobietą i wielu musi mieć wrogów. Jeśli uznasz za konieczne zabij ją.

– Stanie się, ojcze – odwarknął nie pytając dlaczego.

Do dziś nie zastanawiał się, co da Ogdadowi śmierć Ismeny. Teraz nie musiał. Już wiedział.

 

Ismena odeszła od okna – przed oczami miała niewyśniony sen, armię wojowników ciągnącą się od horyzontu po horyzont, jak ziarenka piasku czekające na silniejszy podmuch wiatru. Wystarczyło zrobić krok…

Przeszła do komnaty posłów, zatrzymała się w drzwiach skupiając na sobie ich wzrok.

– Czekam na wyjaśnienia – warknęła nieprzyjaźnie -. Opowiedzcie mi o tym jak jeden z was znalazł się tam gdzie się znaleźć nie powinien?!

– Ciekawość…

– Dość!! Jeszcze jedno kłamstwo a żywi nie opuścicie Ill.

– To prawda, pani.

Władczyni pokiwała głową, w milczeniu podeszła do mężczyzny, który wypowiedział słowa. Uderzyła nagle, z dwóch rąk. Trzask łamanych kości złączył się z jękiem, oderwany od posadzki samiec zwinął się w sobie, odbił się od ściany. Opluł posadzkę krwią.

– Nie mówcie mi kłamstw – wściekłość wykrzywiła śliczną twarz, ręka oskarżycielsko wskazała gości. – Trzysta dni czekałam aż przybędziecie. Co wam kazał Ogdad?– Krzyk szarpnął zmysłami, rozbudził lęk.

– Potwierdzić przymierza – odparł Nabonid, najstarszy z horebowej świty, najwierniejszy z ludzi namiestnika Adrion. – Poznać twą siłę pani i zaofiarować swoją w przypadku, gdybyś takowej potrzebowała. Przykazał nam również pilnować swego syna, albowiem obawiał się jego porywczości i obietnic, które Horeb mógłby złożyć. Jak sama się przekonałaś pani pan nasz miał powód, by nie ufać synowi. Jesteś pierwszą kobietą na tronie, nie dziw się, więc niepewności naszego pana. Miłował twego ojca jak brata i jego dziwna śmierć piętnem odcisnęła się w jego pamięci. Miej też na uwadze, że wyniesienie zawdzięczasz przeklętemu namiestnikowi.

– To prawda. Umożliwił mi powrót do Ill i był obecny, gdy kapłani nałożyli mi obręcz na głowę. Nie oznacza to jednak nic ponad to.

– Sama wiesz pani, kim jest przeklęty i nie obwiniaj nas za nieufność. Byłaś w Uruk, widziałaś więcej niż my, niż ktokolwiek. Będąc na naszym miejscu postąpiłabyś podobnie.

Słudzy twoi powiadomili nas o zalegającym w komnatach mroku a kimże on jest jak nie pozostałością po wizycie Emiliana? Skąd mamy mieć pewność, że tego, co mówimy nie słyszy przeklęty? I że za chwilę nie stanie przed nami, by złożyć ofiarę demonom? Jeden z nas uległ ciekawości, lecz nie osądzaj nas wszystkich jego miarą. Poszedł sam, z własnej woli. I poniósł karę. Czy i myśmy na nią zasłużyli przez swą niewiedzę i niedopatrzenie? Nie ma zdrady w naszych sercach. Nie ma kłamstwa w naszych słowach. Przekazujemy tylko to, co polecił nam Ogdad, nasz pan i władca.

Ismena odwróciła się, odeszła kilka kroków. Wiedziała doskonale, że mieli rację a jednak ogarniała ją wściekłość na myśl o podejrzeniach, które żywili. Na myśl, że zjawili się w Ill tylko po to, by znaleźć jej słabości i je wykorzystać. Sprzymierzeńcy….

W drzwiach pojawił się Kom z kilkoma wojownikami. Nie wzywała go, miała jednak przeczucie, że zjawi się, gdy będzie potrzebowała jego wsparcia. Odkąd przejął obowiązki Churdada stał się niczym jej cień. Zdawał się czytać w jej myślach.

Chwilę patrzyła mu w oczy, czarne jak noc.

– Mogłabym kazać was zabić – szepnęła nie zmieniając pozycji. – Albowiem nie przymierze mi przynieśliście, lecz zdradę…

– Nie przy…– Nabonid próbował zaprzeczyć.

– Milcz! Dziś jeszcze rozmówicie się z kapłanami i opuścicie mury mego miasta. Przekażecie Ogdadowi, że błędem było wysłanie Horeba, którego plotka nazywa bękartem. Jeśli bał się tego, co zastanie w Ill a sami tak twierdziliście nic mi po przymierzu z tchórzliwym władcą. Jeśli powodowały nim inne względy opowiecie mu to, co widzieliście. Wiem, że pragnął wytargować mnie od mego ojca, Nanniego, dla swego najstarszego syna Tytusa. Niech przyśle mi go na czele tysiąca wojowników a zarazem dowiedzie, że mi ufa. Już wkrótce wyruszam przeciw Uruk i będę potrzebowała każdego miecza i każdej włóczni. Niech dowiedzie swych dobrych intencji a ja obiecam, że nie wystąpię przeciw Adrion. Co do Horeba to postanowiłam, że zostanie tu aż wyzdrowieje. Nie jest w najlepszym stanie i tak daleka wyprawa mogłaby źle na niego wpłynąć – umilkła na moment, raz jeszcze powiodła wzrokiem po twarzach Adrionczyków. – Wyrodnym ojcem będzie Ogdad jeśli zostawi na mej łasce swego syna. Chyba, że plotka o rozwiązłym życiu jego żony jest prawdziwa.

– Pani?

– Tak postanowiłam, tak będzie. Komie, dopilnuj wszystkiego.

Wojownik skłonił się, podniósłszy głowę objął wzrokiem posłów. Poklepał jelec miecza. Od kilku dni plotka o pojawieniu się sfory krążyła w mieście. Osobiście zadbał, aby doszła również do Adrionczyków.

 

Ze szczytu wieży, tak samo jak niegdyś czynił to Baalberitan, przyglądała się Ismena swemu miastu i odchodzącym posłom. Nie pozwoliła, aby pożegnali się, z Horebem – Kom niczym zły cień stał tuż za nimi dopóki nie opuścili pałacu.

Miała w pamięci opowieść o śmierci Nitibusa, przetrawiała ją, zastanawiała się nad tym, co uczynił później Hagit. Zdarzenia lubiły się powtarzać, władza zaślepić.

Trawił ją nieznany ogień. Niepokój. Albowiem uczyniła pierwszy krok ku temu, czego wyparła się obejmując władzę. Jeszcze nie złamała obietnicy, lecz czuła, że było to już tylko kwestią dni. Niebawem zaproponuje Horebowi a może Tytusowi przymierze krwi – w zamian za głowę Ogdada, którą obiecała sobie w prezencie, da któremuś z nich swą armię na rozkazy.

Miała niejasne przeczucie, ze z Ogdadem nic nie wskóra. Wysłał Horeba a wraz z nim ludzi, którzy mieli go śledzić i pilnować. Nie ufał własnemu synowi. Nie wierzyła, że zaufa jej.

Zimny dreszcz przebiegł plecami. Nie przypuszczała, że tak nagle nawiedzą ją myśli o ataku na Uruk. I że aż tak bardzo nią zawładną.

Zrówna miasto z piaskami pustyń. Przez miłość i przez nienawiść.

Odrzucała myśli o Emilianie, nie chciała im ulec – rozumiała jednak, że tylko on może dać jej ukojenie. Nikt inny.

Przewidział, że tak się stanie. Pozwolił jej żyć. Dał możliwość spełnienia koszmarnych wizji. Posadził na tronie. Odszedł. Ogień tlił się, palił wnętrzności. Przygasał, rozpalał się na nowo. Wysysał radość życia, zabijał rozsądek.

Nocą nawiedzały ją sny, w których nie była Ismeną, lecz jedną z samic Emiliana. Wyrywała się im ostatnią świadomą myślą, wyła w mrok. Nie rozumiała i nie chciała zrozumieć. Albowiem sny były niczym wspomnienia, tak realne, że aż wydawały się prawdziwe. Nie były to jednak wspomnienia Ismeny, które pamiętała, tylko niewolnicy o nieznanym imieniu. Uwalniała się od nich zaraz po przebudzeniu, wyrzucała z pamięci.

Ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi namiestniczki. Czyste jak ręce nigdy niesplamione krwią niebo wisiało nad jej głową, ciepłe powietrze wypełniało płuca, serce wypełniał ból.

Była młoda i piękna a na głowie nosiła obręcz władzy. Budziła szacunek i pożądanie. Rozpalała samcze umysły. Nie była szczęśliwa.

– Dopilnujesz Komie, by nie wszyscy dotarli do Adrion – szepnęła.

Nigdy nie dogadam się z Ogdadem – pomyślała z niechęcią dla starego władcy. Namiestnik był szczwany jak lis, wszędzie wietrzył podstęp, krótko trzymał synów. Zresztą czyż mogła zaufać komuś, kto próbował ją podejść jak wroga?! W rozpalonej głowie pojawiła się myśl o pozbyciu się starego władcy. O osaczeniu Tytusa, który będąc nijaki mógł poddać się jej woli. Horeba nie brała pod uwagę. Własny ojciec, jeśli był nim w ogóle, nie miał do niego zaufania.

– Przyszli ze zdradą w sercach – rzekła głośno, jakby usprawiedliwiając się z nachodzących ją, niepojących myśli. – A nie ma nic gorszego od zdrady. Zapamiętaj wojowniku.

Kom przełknął ślinę. Pomyślał jak cienką jest linia odgradzająca życie od śmierci, wycofał się tyłem, zbiegł schodami.

Ismena skryła twarz w dłoniach, siadła na kamiennym zwieńczeniu wieży. Tysiąc sług miała na swe rozkazy. Żadnego przyjaciela. Nikogo, komu mogła się zwierzyć.

Lecz mimo to nie żałowała niczego. To, co działo się dziś wokół niej uświadamiało ją, że jej śmierć nie poszła na marne.

Była jeszcze młoda i całe życie miała przed sobą.

Zerwała się na nogi i roześmiała głośno.

 

Horeb przełknął wino, beknął głośno, odsunął podtrzymywany przez niewolnicę dzban. Spotkał się z nią spojrzeniem, zmusił do opuszczenia powiek. Nagle schwycił ją za nadgarstki, wytrącając naczynie z rąk wciągnął kobietę na łoże. Jednym ruchem rozerwał na piersiach szatę, sięgnął dłonią między uda samki, lewą ręką zamknął jej usta.

Gwałtownie i szybko, nie zważając na uległość, i ból srebrem przekłutych nie tak dawno barków, wszedł w lepkość kobiecego ciała i rozpanoszył się, tak jak lubił najbardziej.

– Ismeno….– przyjemność przyćmiła ból nie zagojonych w pełni ran.

Ręka cofnęła się do uderzenia, skóra wokół ust niewolnicy zaczerwieniła się, wargi spuchły.

– Będziesz moja suko!

Samka zacharczała z braku powietrza, zatrzepotała ramionami. Obejmujące szyję palce zacisnęły się jeszcze bardziej. Twarz mężczyzny wykrzywiła się brzydko, blizny siwymi plamami odcięły się od nabiegłych krwią policzków.

– Suka.

Przypomnienie niedokończonej przyjemności….Burza jasnych włosów… Srebro szpil przekłuwających wargi i język…

Jam jest Horeb, trzeci następca tronu Adrion, niepokonany w walce, niezrównany w miłości, jam jest Horeb!

Kobieta martwo patrzyła w sklepienie komnaty. Biodra mężczyzny poruszały się rytmicznie.

Gdy przyjemność spełnienia rozeszła się pobudzonymi wysiłkiem mięśniami zrzucił Horeb z łoża stygnące ciało niewolnicy a z upuszczonego dzbana wypił ocalałą resztkę wina. Wyciągnął się na posłaniu i odpłynął w sen.

 

Kom przykląkł przy samicy, z niedowierzaniem pokiwał głową. W milczeniu dźwignął jej zesztywniałe ciało z posadzki i wyniósł z komnaty. Pomyślał o niesprawiedliwym prawie sług i panów. Pomyślał o namiastce władzy, którą dali mu bogowie.

Czy mógł uważać się za szczęśliwego człowieka?

Tak. Był szczęśliwy. Osiągnął to, co był w stanie osiągnąć i nie oczekiwał cudów – najmilszą sercu była łaska pani, jej obecność i głos, jej pełne ufności spojrzenie. Miał tego w nadmiarze. Nie krzyczał o więcej.

W przerażających i okrutnych czasach przyszło mu żyć a zatem częstokroć lepiej było milczeć i przygiąć karku niż otworzyć usta. Był przy Nannim, był przy Baalberitanie, potem przy Naoucie. Milczał, słuchał. Zawsze w cieniu, gdzieś obok. Lecz w pobliżu. Na każde zawołanie, na każdy gest. Jak pies wierny i posłuszny.

Był przy śmierci tych, którzy sprzeciwili się namiestnikom. Patrzył na ich martwe ciała, dotykał zesztywniałych członków, grzebał na pustyni. Miał świadomość, że mógł podzielić ich los, żył tylko dzięki temu, że wiedział, kiedy zgiąć kark.

Aż został dostrzeżony.

Zatrzymał się zmrożony nagłym chłodem, rozejrzał się, zamarł.

– Isss…– szept opuścił zesztywniałe gardło.

O kilka kroków kłębiła się czerń. Znajoma, wroga.

Pomyślał o ucieczce, nie znalazł dość sił, by zrobić jakikolwiek ruch. Przed oczami tkwiły zniekształcone, karykaturalne ciała tych, którzy stanęli na drodze mroku. Twarz Churdada przebijała się przez ćmę.

Otworzył usta i nagle zakrztusił się brakiem powietrza, rozsadzający piersi ból wypełnił umysł i zmysły.

Martwa samka wysunęła się z Komowych rąk, znikła z oczu wojownika, gdzieś w ścielącej się u nóg czarnej mgle, w zimnie, które potrafiło ściąć w żyłach krew. Nogi ugięły się pod Komem, ściągnęły w dół.

-Isss.. – Gardło zesztywniało w śmiertelnym skurczu.

Oślepiające światło…Oślepiająca czerń… Obca postać gdzieś w odległej dali – w tle mury twierdzy, setki zatkniętych na włócznie ludzkich głów. Setki rąk wystających z piasku, biel kości i czerwień krwi…

Ciemność rozmyła się, zbladła. Powietrze wypełniło skurczone płuca. Z ust mężczyzny wydobył się zduszony jęk.

– Pani…

Odetchnął przez ból, odpełzł, przewrócił się na plecy. Krew powoli zaczęła szybciej krążyć w żyłach, oddech wyrównał się, uspokoił. Świadomość przyniosła zrozumienie, że niewolnica uratowała mu życie. Nie podjął próby zastanowienia się, dlaczego mrok zadowolił się trupem.

Wstał i pokonując zawroty głowy ruszył ku komnatom pani. Przystawał kilka razy, opierał o ścianę. Ukląkł dostrzegłszy Ismenę przed zwierciadłem.

-Co się stało Komie? – Niepokój pojawił się w głosie kobiety.

– Mrok – wyszeptał i przez zdrętwiałe usta opowiedział o zajściu sprzed chwili.

Ismena podeszła do wojownika – kątem oka dostrzegł srebro szpil, małe kropelki krwi na odkrytych udach. Zamknął oczy.

-Powiadasz Horeb… – namiestniczka przystanęła przy mężczyźnie, położyła dłoń na jego głowie, pogłaskała.

Nie powinna Adrionczykowi wierzyć. W niczym. Nigdy. Przyszło jej do głowy, aby zapytać Horeba czyją twarz widział zaciskając ręce. I czy aby nie jej?

– Powiadasz mrok?

Taka była czerń – nieprzewidywalna. Opowiadał jej Emilian o pierwszym powierniku mocy zwącym się Diabolo – i o plotkach jakoby władca ów po trzech latach i trzydziestu trzech dniach od objęciu rządów w Uruk stał się myślącą ciemnością. A tym samym pozyskał nieśmiertelność.

Uwięziona w pałacowych lochach widziała wystawiony na jego cześć, wzór i podobieństwo, posąg. Patrzyła w czerwone ślepia, gdy krył ją przemieniony w odrażającego potwora namiestnik. Później, kiedy zostawała sama, z bólem, przyjemnością i wspomnieniami prosiła go o łaskę. Przeklinała w złości, obrzucała oszczerstwami i gnojem. Zmęczona i obolała kładła się przy kratach i zasypiała. Aż nadeszła chwila, gdy polubiła swe więzienie i upodlenie i przestała błagać bogów o łaskę. Przestała modlić się do kamiennego posągu.

Zrozumiała, że jeśli sama sobie nie pomoże nie zrobi tego nikt.

Tak jak wówczas uległa nagłej myśli.

– Diabolo! – Krzyk poniósł się komnatami, dotarł do najdalszych zakamarków pałacu.

Niewolnicy zamarli jak stali, zlęknione serca przyspieszyły rytm. Horeb zerwał się z łoża, Kom dotknął czołem kamienia. Kapłani wznieśli ręce do modlitwy – świeża krew zabitego jagnięcia powoli nikła w szczelinie ołtarza.

Przestrzeń utonęła w kłującej ciszy.

– Wiem, że tu jesteś – stłumiony szept zabrzmiał niemal jak krzyk.

Nikt nie odpowiedział, nikt nie przybył na zawołanie. Ismena przeszła z komnaty do komnaty. Powtórzyła raz jeszcze:

– Diabolo!

Dostrzegła zasłaniający promienie słoneczne cień, strzępy ciemności tam gdzie być jej nie powinno, czerń stłoczoną w kątach pomieszczeń.

– Wiem, że tu jesteś.

Szła rozglądając się. Szukając czegoś, czego tak naprawdę nie znała, choć przecież żyła tuż obok, widziała pod jedną z możliwych postaci. Miała w pamięci.

Znalazła.

Nie dostrzegła skąd nadszedł – po prostu wyłonił się z cienia i zatrzymał się o krok od niej, cały z mieniącej się czerni – człowiek o gorejących czerwienią oczach. Zwierciadlane odbicie posągu z lochów Uruk.

– Wiedziałam, że to ty – kobiecy szept zakłócił przytłaczającą ciszę.

Postać nachyliła się ku kobiecie, wpatrzyła w oczy. Przeszyła spojrzeniem na wylot.

Tysiąc scen i tysiąc twarzy wypełniło umysł Ismeny, przewaliło się jak wieczność, która była ciemnością, wywołało wspomnienia.

– Oto ja…– Usłyszała wewnątrz siebie swój własny głos.

Ból rozszedł się promieniście, odebrał zmysłom siłę. Przygniótł.

Upostaciowiona czerń pochyliła się nad leżącą namiestniczką, cofnęła się i rozmyła w szarzejącym cieniu.

 

Horeb wyjrzał zza kotary, odczekał chwilę. Widział to, co widział a jednak nie był pewien, co tak naprawdę widział. Słyszał to i owo, nie słyszał nic. Przed chwilą wydawało mu się, że zabił Ismenę, teraz zaś miał ją na wyciągnięcie rąk. Kogo więc zabił? Czuł jeszcze w lędźwiach przyjemność doznaną, widział pod powiekami sztywniejące ciało a w uszach słyszał śmiertelny charkot. Nie mógł się mylić! Tak wiele razy zabijał w swym życiu, tak wiele samic posiadł.

Podszedł do kobiety i zatrzymał się tuż obok. Na pewno to z nią był w południe sam na sam, zaciskał palce na szyi. Teraz był wieczór i znów miał ją na wyciągnięcie rąk. Rozejrzał się za niewidocznym. Drobiny kurzu kłębiły się w smugach słońca – nic więcej. Mrok przepadł.

Zza szat wyglądał srebrną obręczą przebity sutek, biel piersi kusiła wśród czerwieni ubioru. Mężczyzna oblizał wargi, oglądnął się za siebie, na boki. Ukląkł.

– Suka – szepnął sycąc oczy krwiożerczą lubieżnością samki.

Widocznie wino przyćmiło mu umysł. Skoro żyła, a co do tego nie miał wątpliwości, musiał pomylić ją z inną samką..

Dotknął ustami ust, zacisnął dłoń na piersi, wsunął palec w zdobiący ją okrąg i pociągnął w górę. Nie za mocno, dość by skóra wokół srebra zbielała jak kreda.

Wrażenie czyjejś obecności kazało mu podnieść głowę, dostrzegł Koma i zabrał rękę. Podniósł się z klęczek.

– Jest piękna, prawda? – rzekł, gdy wojownik znalazł się obok.

Spotkali się wzrokiem. Równi wzrostem, zapewne i siłą. Kom nie był tak zawalisty, toporny, miał jednak w sobie coś, co kazało mieć się na baczności, jakąś zwierzęcość, zaciętość. Tak jak Churdad, którego buta zapadła głęboko w pamięć Adrionczyka.

– Jest piękna – potwierdził Kom.

A Horeb nagle zdał sobie sprawę, że nie tylko jego omotała jasnowłosa. I przyszła mu do głowy myśl, że być może nie jest jedynym, który przeżył zbliżenie z namiestniczką.

Przyglądał się bez słowa jak wojownik bierze swą panią na ręce. Z dziwnym zacięciem na twarzy niesie do jej komnaty, kładzie na łożu, przykrywa nagość. Delikatnie, ostrożnie. Dłońmi stwardniałymi od trzymania łuku i miecza.

– Pomyśleć, że krył ją ten głupiec Naout – rzekł Adrionczyk gapiąc się na uśpioną twarz Ismeny.

Poczuł na sobie wzrok Koma, ani drgnął.

– Muszę cię prosić panie, byś wyszedł – usłyszał w odpowiedzi.

Nie sprzeciwił się. Nie oglądając się opuścił komnatę. Nie miał już wątpliwości, że zabił inną kobietę.

Kom patrzył za nim póki nie znikł mu z oczu, wówczas dopiero odetchnął swobodniej. Omal nie upuścił Ismeny, omal nie zdradził ze słabością po spotkaniu z mrokiem. Z zagryzionej wargi sączyła się krew.

Klasnął w dłonie przywołując niewolników a sam utykając udał się w odwiedziny do Churdada. Mężczyzna wymagał bezustannej opieki, majaczył przez sen, rzucał się, miast dobrzeć słabł. Pluł krwią. Przez kilka dni wychudł i zmarniał tak, że aż żal było patrzeć.

Beroz był dobrej myśli. Pocieszał. Wyjaśniał. Oczy widziały to, co widziały, umysł osądzał na przekór zapewnieniom.

Dwie niewolnice siedziały przy łożu chorego, dzień i noc.

Kom przełknął krew, pochylił się nad wojownikiem.

– Pani cię potrzebuje – szepnął.

Nie wiedział, co mógłby powiedzieć jeszcze. Przed chwilą widział się obok Churdada…

 

O zmierzchu trzech wojowników opuściło Ill. Asaf, zwany Nożownikiem, Joach Niemowa i Doeg, o którym mówiono, że widzi w ciemności. Pozostanie tajemnicą czy widział ich ktoś czy nie, albowiem miasto zamierało po zachodzie słońca, jeśli jednak znalazł się ktoś taki oczy jego dostrzec też mogły trzy towarzyszące mężczyznom nieludzkie cienie.

A to wystarczyło, aby zapomnieć. I milczeć.

 

Horeb zatrzymał się na skraju ogrodu Ingrid, marszcząc brwi obejrzał się na idących tuż za nim wojowników. Gdzie był Kom?

– Możecie odejść – polecenie Ismeny nieznacznie złagodziło wyraz twarzy gościa.

-Odesłałaś mych ludzi – rzekł, gdy zostali sami. – Bez mej wiedzy!

– Leżałeś chory, panie – wypowiedziana szeptem odpowiedź pobudziła niecierpliwe zwierzęce instynkty. – Zresztą, sam byś to uczynił.

-Po cóż miałbym?

– Na mą prośbę Horebie. Nie są ci chyba potrzebni? Bo i po cóż? Wszak sam potrafisz podejmować decyzje. Ojciec twój nie bez przyczyny wysłał cię z poselstwem. Może jesteś porywczy i nie zawsze panujesz nad emocjami, nie stawia cię to jednak na straconej pozycji. Tytus nie został jeszcze wyniesiony a puchar wypity do dna. Skąd wiesz co uczyni Ogdad , gdy powiadomisz go o uczuciu, które nas łączy ?

– Jakim uczuciu? – Adrionczyk nie krył zdziwienia.

– Przecież żyjesz – padła odpowiedź.

W milczeniu patrzył Horeb jak jasnowłosa powoli idzie ku niemu korytarzem zieleni, potem kładzie dłonie na jego ramionach, całuje go w usta. Poczuł jej język na swych zębach, podniebieniu, języku, niemal podbrzuszu. W jednej chwili zapomniał o koszmarze zbliżenia, niekobiecej sile Ismeny, wszechobecnej obecności mroku i wszystkowidzących oczach sług. W uszach miał szmer stworzonej ręką ludzką miniaturowej kaskady, kobiecy szept, na dźwięk, którego aż drżał. Na wargach słodki smak śliny. W nozdrzach zapach kwiatów i wonnych olejków.

– Nie boisz się chyba?

– Ja? – Drgnął i objął namiestniczkę, przycisnął do swej potężnej piersi.

Opuścił dłonie na jej pośladki, ścisnął je w palcach.

– Nie oddam cię nikomu – warknął patrząc w oczy kobiety.

– Wiem Horebie – odparła Ismena. – Aaaaachch… – Syknęła przejęta nagłym bólem i przyjemnością.

– Postawisz mnie na czele swej armii – zażądał. – Oddasz pod me rozkazy Koma i Churdada. Powiadomisz lud i kapłanów.

– Stanie się jak rzekłeś – władczyni twardo popatrzyła mu w oczy. – Jeśli przyniesiesz mi głowę Ogdada.

Adrionczyk znieruchomiał nagle, rozluźnił uścisk, cofnął.

– Żądasz, pani, niemożliwego – warknął niemile zaskoczony słowami.

– Nie żądałabym, gdyś nie mógł mi tego dać, wojowniku – odparła władczyni .

– Niemożliwego – powtórzył przytomniejąc nagle, kwiecistym korytarzem odszedł kilka kroków. – Podniesienie ręki na władcę równa się położeniu głowy pod katowskim toporem. Nawet, jeśli uczyni to jego syn. Kapłani mnie nie wyniosą. Wybiorą Tytusa.

– Zatem jemu zaproponuję to co ty odrzuciłeś. Czy myślisz, że odmówi?

– Jest prawomocnym następcą. Śmierć ojca nic mu nie da.

– Da mnie.

– Oszalałaś, pani – Horeb szarpnął się nerwowo, usiadł na kamiennym murku otaczającym niewielki staw, zerwał się na nogi. – Oszalałaś!- Nagle straszną wydała mu się możliwość zabicia Ogdada, choć jeszcze nie tak dawno myślał o tym bez przerwy.

Gdy budził się i gdy kładł, gdy łamał karki pokonanym twarz ojca miał przed oczami.

– Dziś, lecz czy również jutro? – Słuchał słów namiestniczki. – Nie znasz przyszłości Horebie i nie wiesz jak powinieneś postąpić. Ja wiem.

Była bowiem mrokiem. Była, bowiem, w mroku a mrok był w niej. Widziała przeszłość i przyszłość. Znała odpowiedzi na wszystkie pytania, znała drogę przez cień. Kilka chwil wystarczyło, aby ujrzała obszary takimi, jakie były przed wiekami. Stała się świadkiem przemiany pierwszego powiernika mocy, podbojów jego następców, wymarszu zjednoczonych armii. Potem zaś ujrzała siebie na czele niezliczonych zastępów i ruiny miasta, przeciw któremu wyruszyła z krucjatą.

– Pomożesz mi a ja pomogę tobie – rzekła. – Albowiem tak zostało ci przeznaczone, trzeci synu Ogdada. Nie przypadkiem trafiłeś do Ill. Wezmę cię pod swą opiekę i uczynię najpotężniejszym władcą na obszarach. Powiedz tylko tak.

Horeb zacisnął pięści, pomyślał, że od dnia, w którym wypowiedział pierwsze słowo nie myślał o niczym innym, lecz jednocześnie zdał sobie sprawę, że zgoda oznaczałaby zdanie się na łaskę i niełaskę Ismeny a przecież jak dotąd żadna kobieta nie miała nad nim władzy. Zaprawdę piękną była samica a jej ciało kryło wiele przyjemności. Krągłość jej piersi i pośladków, od których wzroku oderwać nie mógł wzbudzało nieznane mu wcześniej pożądanie. Uległ mu raz, chciał więcej, chciał zawsze. Tylko, że na jego warunkach!

Pomyślał o hańbie, która go czeka, jeśli da się skusić namowom, rozejrzał się i ulegając chwili, wykorzystując to, że kobieta stoi plecami, doskoczył do Ismeny. Zamachem zwierzęcej ręki zwalił ją z nóg. Kopnął w brzuch. Powtórzył. Jednym szybkim ruchem rozerwał swą szatę i skręciwszy ją w linę związał ręce kobiety. Innym strzępem zakneblował usta.

– Powiem ci suko, co zrobimy – warknął w zamroczone uderzeniem oczy namiestniczki. – Ja, Horeb! Twój pan i władca. Tym razem mi nie umkniesz! Nie jesteś nieśmiertelna!

Niespodziewany cios ugiął mu kolana, następny powalił na piach. Kopniak rozkwasił nos i wargi. Poczuł krew w gardle. Pieczenie. Nawykiem wyuczonym podczas setek walk na arenie odtoczył się i zerwał na nogi. Nie zdążył się uchylić, uderzenie pchnęło go między fantazyjne rabaty, z gardła wyrwało bolesny jęk. Kątem oka dostrzegł Koma z grubym na dwie pięści

Wojownik ukląkł przy Ismenie, wyjął z jej ust szmatę. Pomógł siąść na kamiennym murku. Namiestniczka dotknęła opuchniętego policzka, syknęła.

– Zaskoczył mnie – usprawiedliwiła się przed sobą i samcem. Przed chwilą wydawało się jej, że wie wszystko, teraz znów nie była niczego pewna.

– Czy mam go zabić, pani?

– Nie. Zabierz go do lochów i dobrze skuj.

– A ty, pani?

– Nic mi nie będzie. Nie musisz się martwić.

Mężczyzna skłonił się i wyszedł z ogrodu, przywołał gwardzistów. Wydał polecenia.

Ismena zanurzyła twarz w sadzawce, opłukała kark i plecy. Ze złością przyjrzała się siniejącej plamie na brzuchu. Zaprawdę, pomyślała, Horeb zasłużył na wszystkie swe przydomki. Jak wściekły pies, którego zamiarów nie można przewidzieć. A ona chciała wejść z nim w układ! Głupia.

Gniew mącił tok myśli. Nosił po ogrodzie.

Gdzieś tu pierwszy raz pocałowała się z Mufgarem, gdzieś tu straciła dziewczęcą niewinność i przekonała się, że nie musi tracić dziewictwa chcąc zaspokoić mężczyznę. Tu również, będąc dzieckiem, poznała prawdę o różnicy między samcami a samicami.

Pamiętała dobrze tamte chwile, matkę przy boku i nagich niewolników. Słowa Ingrid:

– Oto jedyna twoja broń – palce monarchini dotknęły złączenia jej ud. – Albowiem mężczyzna nie myśli głową, tylko tym – wskazała sterczący narząd pod brzuchem samca. – Gdy znajdzie się w kobiecie zawsze głupieje. Zapamiętaj, córeczko.

Zapamiętała. Lecz nie umiała wykorzystać. Najpierw oddała się Mufgarowi, potem kupcowi bez władzy. Nie otrzymała nic w zamian.

Prócz bólu.

Kom pojawił się jak cień.

– Dobrze, że jesteś – odetchnęła spokojniej. Co było dziwne widok wojownika zawsze ją uspokajał. – Chyba zawdzięczam ci życie – przypomniała i umilkła sama zdziwiona tym, co powiedziała. Odwróciła się kryjąc zmieszanie.

– Sługa twój, pani.

-Co z posłami? – zmieniła temat.

– Czekam na powrót tropicieli. Powinni zjawić się wieczorem.

– Powiadomisz mnie, gdy przybędą. Później postanowię, co dalej, możesz już jednak rozglądnąć się za ludźmi, którzy pójdą w poselstwie do Ogdada. Przekażą mu wiadomość. Zapłaci mi za to, że przysłał tu tego psa. Wysłałabym ciebie, Komie, będziesz mi jednak tu potrzebny. Poza tym czeka ich śmierć…

 

Asaf Nożownik obejrzał się na kamratów, poklepał zmierzwioną sierść zwierzęcia stojącego u stóp. Odetchnął pełnią nocy. Biegli bez wytchnienia cały dzień, ledwie na krótka chwilę zatrzymali się, aby zwilżyć wodą gardła. Obejrzeli się na przebiegającego bezkresem samotnego wojownika nomadów – dla nich znaku o nieobecności sfory w okolicy.

– Już blisko – szepnął Doeg.

Ruszyli biegiem, kamienistą równiną. Bose stopy niosły ciepłym piaskiem, tropem pozostawionym przez orszak posłów. Piersi oddychały rytmicznie.

Sto, sto pięćdziesiąt kroków od obozu okrążyli go szerokim łukiem, by mieć wiatr w twarze. Rozpłaszczyli się wśród rzadkich kęp traw.

Blask ognisk mącił ciemność. Ciszy nie mąciło nic.

Czekali – czujni na każdy szmer czy ruch posłów, gotowi na atak i odpowiedź.

– Już czas – szepnął Asaf nie odwracając głowy od obozowiska.

Psy poderwały się na znak swych panów, pomknęły pochyłością.

Nabonid odstawił bukłak z winem od ust, otarł cierpką słodkość z kącików. Nie dostrzegł niebezpieczeństwa – tylko ślepia błyszczące ogniem ogniska. W chwilę potem kły zabójcy zacisnęły się na jego krtani i zdusiły życie. Krew szeroką strugą buchnęła z rozerwanego gardła, poplamiła szaty siedzących opodal współtowarzyszy. Nieokreślony cień dopadł drugą ofiarę. Trzeci odbił się z tylnych łap, wgryzł się w zamarłego z przerażenia mężczyznę, zwierzęce szczęki zacisnęły się na jego twarzy, zmiażdżyły kości. Potworny wrzask rozdarł mrok, rozbudził kładących się do snu Adriończyków.

Gwardziści poderwali się z posłań, zamarli w paraliżującym przerażeniu – dostrzegli trzy umykające cienie i trzy ciała leżące przy ognisku. Mężczyzn skurczonych opodal. Nim zdążyli zrozumieć i sięgnąć po włócznie było po wszystkim.

Joach pogłaskał zmierzwioną sierść zwierzęcia, z kamratami po lewej odczołgał się poza zasięg wzroku napadniętych. Poderwał się z piachu i pomknął ciemnością.

 

Ismena z Komem u podnóża piedestału, w milczeniu wysłuchała sprawozdania Doega. Powiedziała i stało się. Stało się tak jak powiedziała. Powoli podeszła do wojownika, pogłaskała łeb warującego u jego stóp psa. Dała się obwąchać. Nie na darmo psy gończe karmione były ludzkim mięsem. Kiedyś tropiły zbiegłych niewolników, dziś…

Aczkolwiek Ikar był szczególnym psem.

– Czy wiesz już Komie, kto wyruszy do Adrion? – Zapytała niby przypadkiem otaczając szatą łeb zwierzęcia, drgnęła czując jego zimny nos na złączeniu ud, szorstki jęzor smakujący jej kobiecość.

– Tak, pani – odparł wojownik.– Pojedzie Asaf.

– Wybrałeś wojowników?

– Tak.

Szarpnęła się kończąc niespodziewaną przyjemność, wróciła na tron. Uśmiechnęła się na wspomnienie opowieści. Zaatakowali, gdy noc stała się dość ciemna a zmęczenie zaczęło kleić powieki wędrowców. Kiedy niewolnicy opatrzywszy zwierzęta juczne poukładali się do snu, a gardła ich panów zakosztowały gościnnego wina – trunku z najlepszych roczników Ill. Trzy psy, jak posłańcy śmierci. Szybko, niepostrzeżenie, bezbłędnie.

Tak!

Czy Tytus zrozumie?

Bogowie, jakąż rozkoszą jest trzymać władzę w dłoni, pokazać ją światu! Co jest przyjemniejszego? Cóż jest?

Przyszli mówiąc jej o przymierzu, przynieśli dary. Przyjęła ich i ugościła. Oddała najpiękniejsze niewolnice i niewolników. Słuchała, gdy mówili. Nie wystarczyła im jej dobroć i szacunek. Złamali zakaz opuszczania komnaty po zmroku – przez lekkomyślność Churdad kolejny dzień majaczył w malignie, ona sama omal nie podzieliła jego losu. Powinni być wdzięczni, że dwóch oszczędziła. Powinni być wdzięczni.

Gniew ogarniał ją na samą myśl a jednocześnie zdziwienie. Bo tak naprawdę to na zabójcy Mufgara powinna szukać zemsty. Tymczasem o Achabie myślała mało lub wcale. Początkowo owszem, łaknęła jego śmierci, z biegiem dni złość minęła. A potem pojawił się Horeb, który wyrwał ją z marazmu a zarazem omal nie zabił. Horeb…

Brzydki uśmiech wykrzywił dziewczęcą twarz, oczy zalśniły bladym fioletem. Chciał dać jej taką samą przyjemność jak przeklęty namiestnik. Najpierw napoić ją jej własna krwią a potem nagrodzić bólem za otrzymaną rozkosz. Lecz nie był Emilianem.

Brał ją Przeklęty jak sukę, biciem zmuszał do uległości. Szarpała się, wyrywała. Wyła, skamlała, smakowała cierpkość łez, słodkość krwi własnej. Dziś słuchając opowieści Doega zastanawiała się czy nie powinna być wdzięczna Emilianowi za swą śmierć i zmartwychwstanie, za poznanie drugiej strony rozkoszy i za bezwzględność, którą w sobie odkryła. Od szczenięcia żyła w cieniu ojca, w cieniu brata. Obserwowała uległość matki – jej poniżenie po tym jak podniosła głos na Nanniego. Nauczyła się nie odzywać, gdy nikt jej nie pytał, nauczyła się milczeć i kryć łzy. Nie prosiła o wywyższenia. Od zarania dziejów to mężczyźni rządzili i podejmowali decyzje. Niespodziewana adoracja Mufgara nie wydała się jej niczym dziwnym – na każdym kroku jej doświadczała ze strony Nanniego. Któregoś dnia obiecał jej, że po objęciu tronu posadzi ją obok siebie. Uwierzyła mu, albowiem chciała wierzyć. Brat był przystojnym i silnym samcem, wśród wojowników wzbudzał respekt równy temu, który otaczał Baalberitana. Mógł wiele.

Później dał jej przyjemność, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła i pojęła, że musi być mu we wszystkim posłuszna.

Dziś wiedziała, że było to naiwne i głupie.

Uwolniła się – własną śmiercią i upodleniem – wystarczająco długim , by zrozumieć, że tak właśnie mogło wyglądać jej całe życie . Życie Ingrid. Jak często widziała łzy w oczach matki? Często. Wieczorami słuchała opowieści z Thule – słuchała i zapominała zaraz po. Cóż ją bowiem obchodził Midgard – świat ludzi, lub Niflhel, świat umarłych? Nieznani bogowie jak Odin, Wili i Wei, Loki, Thor, Baldr? Tu, w Ill, nikt ich nie znał, nie składał im danin. A ręka ojca i namiestnika unosiła się zawsze na dźwięk ich imion. Siniaki Ingrid były wystarczającym argumentem, by nie ufać nieznanym bogom.

Dlatego wraz ze śmiercią matki wymazała ich imiona z pamięci.

Pierwszym z bogów był An, drugim Enlil. Byli jeszcze Ra, Set, Utu. To do nich modlił się lud, do nich zwracali się kapłani. Na ich ołtarzach składano kalekie noworodki i podrzynano im gardła.

– Co z Horebem? – Zapytała. – Żyje?

Tak, pani.

– Pamiętasz, zaraz po przybyciu zaklinał się, że szybciej oślepnie i ogłuchnie niż w jego sercu pojawi się cień nienawiści. A teraz… Głupiec. Powinnam go zabić. Pilnujesz go dobrze Komie?

– Dwóch wojowników czuwa nad nim dzień i noc, pani.

– Niech czuwa. Gdy wydobrzeje wydłubiesz mu oczy, by nigdy już nie mógł podnieść na mnie wzroku. Zaklinał się…

Umilkła.

Jeszcze nie tak dawno modliła się o swą śmierć – spijała słoność własnych łez. Dziś życie ludzkie trzymała w dłoni. Przewrotny był los, nieznane zamysły bogów. Jeden dzień, jedno słowo mogło odwrócić splot wydarzeń, stworzyć nową rzeczywistość. A dno otchłani przekształcić w wierzchołek góry.

 

 

 

ADRION

 

Ogdad pokiwał z niedowierzaniem głową, krzywiąc się popatrzył na stojącego przy tronie Tytusa. Splunął.

Wyruszyło ośmiu, plus Horeb, wróciło dwóch.

– Suka – warknął namiestnik w ciszy, która zapadła po opowieści tych, którzy jako posłowie przed kilkunastoma dniami opuścili Adrion.– Suka! – Krzyk przeszył dreszczem dworzan, zmusił do opuszczenia głów.

Nie miał dowodów, czuł jednak, że za śmiercią posłów kryła się Ismena. Zresztą czyż sama własnoręcznie nie zabiła jednego z nich? A mrok? Kim lub czym był?

Większość ze zgromadzonych znała szczegóły poselstwa i domyślała się tajnych zamysłów władcy. Ogdad nie krył się zresztą z chęciami przejęcia tronu Ill. Śmierć Baalberitana stworzyła możliwości, których jedynie ślepiec mógł nie dostrzec. Zagapił się, gdy Naout ogłosił się monarchą – nie przewidział, że kupiec będzie rządził tak krótko. Potem nastała Ismena.

I pojawiły się plotki. Słuchał ich, przetrawiał. Nie wiedział, co myśleć. Nadworny wieszczek, Melkiel, przewidywał dni wielkich zmian, dni krwi i śmierci. Ill nazywał gniazdem zła. Ismenę, Nasdak– Isą, kobietą demonem.

– Przez nią stało się, co się stało – mruczał pochylony nad plamą krwi, kreśląc palcem dziwaczne linie przestrzegał przed jasnowłosą kobietą, patrzył za Ogdadem.

Namiestnik kręcił się po komnacie, oddychał ciężko.

– Co mam robić? – Pytał świadom swej wielkiej szansy, pełen niepokoju i niecierpliwości.

– Czekać – szeptał wieszczek. – Znaki nie są jasne. Twoja rola, panie, nieokreślona.

– Kiedy będziesz wiedział?

– Za kilka dni, panie. Za kilka dni wszystko się powinno wyjaśnić.

Tylko, że z kilku dni zrobiło się ich kilkadziesiąt, potem sto, dwieście… Przeklinał dzień, w którym myśl o zawładnięciu Ill pojawiła się w głowie. Przeklinał własne niezdecydowanie. Potem śmiał się z własnej głupoty, bo przecież nie tylko on czekał. Inni również nie robili nic. Jakaś niemoc opanowała serca i umysły. Czy czas miał wszystko za nich rozstrzygnąć?

Tylko, że to on i jego synowie, nikt inny, poprzez swych pradziadów, byli spokrewnieni z Nannim i jego dziećmi, a zatem mogli ubiegać się praw do tronu Ill, gdyby ów przez dłuższy czas pozostał nieobsadzony. Pozbycie się Ismeny dawało im szansę.

W końcu zniecierpliwił się mętnymi wywodami wieszczka i zwołał najwyższych dostojników i kapłanów. Ogłosił im swoją decyzję, wysłuchał rad i przestróg. Potem hojną ręką sięgnął do skarbca, pouczył Horeba jak ma zachowywać się przy namiestniczce.

– To błąd panie – rzekł Melkiel na wieść o poselstwie. – Nie wszyscy powrócą. Nie da się wejść do gniazda os i nie ponieść uszczerbku. Nie doceniasz tej kobiety.

Machnął wówczas ręką, dziś wiedział, że przegrał pierwszą potyczkę. Dlatego klął, krążył po komnacie, wymachiwał ramionami, szukał winnych.

Nikt nie śmiał spojrzeć mu w oczy.

– Tytusie – warknął zatrzymując się przed piedestałem. – Wyznaczyłem cię na następcę. Powiedz mi, co byś zrobił?

Mężczyzna popatrzył z góry na stojącego poniżej monarchę.

– Prosiłem cię ojcze, byś mnie posłał – rzekł. – Nie uczyniłeś tego. Prosiłem cię byś nie ufał Horebowi. Dziś prosisz mnie o odpowiedzi, których nikt nie zna. Słyszałeś, co mówili Hiram i Nun i tak jak ja pamiętasz zapewne Ismenę, gdy bawiła u nas podlotkiem będąc. Zapytałeś mnie wówczas czy nie chciałbym jej widzieć w swej łożnicy. Być może nadszedł czas, by ją do niej wprowadzić?

– A Horeb? Zapomniałeś, że siedzi w lochu?

– To tylko trzeci syn, ojcze. Jeśli w ogóle jest twym synem. Zresztą sam go tam wysłałeś.

– Dość!

Ogdad pogłaskał posiwiałą brodę. Odwrócił twarz od Tytusa. Potrzebny był Adrion władca silny i pewny siebie. Potrzebny był wódz gotowy stanąć na czele armii i poprowadzić ją na rzeź. Zawiódł się na Sargonie. Choć syn krył się ze swymi skłonnościami powszechnie znaną była jego słabość do mężczyzn. Dlatego go przegnał. Horeba zaś musiał skreślić – plotki, a w następstwie obcięte języki pozostawiły niezatarty ślad. Pozostał tylko jeden kandydat, Tytus, który potrafił częściej wyprowadzić go z równowagi niż zadowolić.

-Co proponujesz? – Przerwał chwilowe milczenie.

– Poselstwo, na którego czele stanę.

Ogdad wpatrzył się w twarz syna. Twarz niemal pozbawioną uczuć. Od dziecka. Niezwykle rzadko gościł na niej uśmiech, a jeśli już to pojawiał się on w najmniej spodziewanych momentach, gniew był niemal niezauważalny. Obojętność Tytusa potrafiła wściec, w wielu wzbudzała zazdrość, w wielu podziw.

Będąc dzieckiem nie przejawiał zapału do sprawowania władzy – zdawał się żyć w cieniu silniejszego Horeba, wielokroć krył siniaki, pamiątki po przegranych bójkach z młodszym bratem. Nie poskarżył się ani razu.

– Nie – rzekł namiestnik.

-Dlaczego?

– Bo straciłem już jednego syna.

– Syna, który zawiódł! Ismena potrzebuje wsparcia. Armii gotowej wyruszyć przeciw Uruk. Ja mogę jej to zapewnić. Jako dziedzic Adrion i twój syn panie – umilkł na moment, patrzył na krążącego po komnacie władcę, dodał. – Nim wyprzedzi nas Achab.

– Achab? – Mężczyzna zatrzymał się. – Cóż Achab? W lochach Elwin skonał człowiek, który ponoć był Mufgarem. Jeśli wierzyć plotkom a wieść niesie, że Ismena w to wierzy. Znałeś Mufgara lepiej niż ja synu, nie zwierzał ci się przypadkiem, że swych uczuć wobec Ismeny? – Ogdad zawiesił głos w oczekiwaniu odpowiedzi, którą znał, nie usłyszał jej jednak z ust Tytusa, kontynuował więc. – Dziś Achab może jedynie czekać i zbroić armię, jeśli nie chce stracić tronu, bo z tego, co mówią szpiedzy i Melkiel, Ismena szykuje się do wojny a przeciw komu jak nie Elwin? Sam postąpiłbym tak na jej miejscu. Nie ma powodu, by napadać na Uruk, o którym wiemy, że najprawdopodobniej wymarło. Jak donoszą szpiedzy na razie dysponuje ledwie kilkoma setkami gwardzistów i psami, lecz to może się zmienić. Jest młoda i ma tron, a to nie lada pokusa. Dlatego posłałem Horeba. Żadna kobieta dotychczas mu się nie oparła. Jeśli Ismena zagrozi Elwin Achab nie chcąc zwady da jej swych wojowników. Sam postąpiłbym tak na jego miejscu – zakończył.

– Czyż, zatem, nie powinniśmy go wyprzedzić? Beroz poprze nas, gdy przybędziemy. Dlaczego nie mielibyśmy odpowiedzieć na jego wezwanie? Nie raz słał ku nam gońców. Wiedzieliśmy o tym, co działo się w Ill. Był czas, by wykorzystać sytuację. Horeb nie nadaje się na negocjatora.

– Nie w takiej roli go tam posłałem!

– A w jakiej, ojcze?

– Nie twoja rzecz!

 

Kłócili się dziewięć dni. Ogdad klął, mówiąc pluł przez zęby. Wściekał się na widok pozbawionej uczuć twarzy syna. Jak od muru odbijały się argumenty, którymi zasypywał Tytusa. Podpierał się wydarzeniami z przeszłości, powoływał się na przepowiednie wieszczka, który wciąż nie potrafił znaleźć wyrazistych odpowiedzi – wiedział Ogdad, że gdyby go posłuchał wcześniej nie miałby dzisiejszych problemów. Do dziś nie wybaczył sobie, że puszczał mimo uszu prośby Beroza.

Dnia dziesiątego przybyli wysłannicy Ismeny. Czterech przyodzianych w biel mężczyzn. Wraz z nimi kilka niewolnic i niewolników.

 

Z wysokości tronu Ogdad przyglądał się przybyszom. Mierzył się spojrzeniem ze stojących na ich czele wojownikiem – spalonym na brąz, zwalistym mężczyzną, który ani myślał odwrócić głowę, spojrzeć w inną stronę. Tuż za nim stali trzej pozostali, których wygląd nie różnił się niczym od przywódcy. Nieco z boku samice i samce, niewolnicy, przy dwóch skrzyniach, tych samych, które jak pamiętał wysłał z kosztownościami do Ill. Czyżby nie zadowoliły namiestniczki?

– Pani nasza, Ismena, wywyższona łaską bogów, Ra, Seta i Venaliaha, pierwsza kobieta…– mężczyzna mówił twardym, stanowczym głosem, ani na moment nie opuścił wzroku.

Ogdad zaciskał pięści, marszczył czoło. Z trudem powstrzymywał wybuch.

-Co z Horebem? – warknął, gdy tylko mówca skończył.

– Pozostał w Ill, by wydobrzeć po nieszczęśliwym wypadku, który go spotkał, panie.

-Co z nim?

– Jest w dobrych rękach, panie. Nie musisz się martwić.

– Co się stało? – Tytus wyprzedził wybuch ojca.

– Przewrócił się tak niefortunnie, panie, że wykłuł sobie oczy…

Monarcha zachłysnął się powietrzem, zastygł z otwartymi ustami. Nagle zakaszlał zginając się w pół. Z trudem utrzymał się na tronie.

Stojący opodal Tytus ani drgnął.

– Sam? – spytał w zupełnej ciszy.

– Tak.

– W jaki sposób?

– Nie jest to do końca pewne, panie. Gdy wyruszaliśmy gość nasz umiłowany nie odzyskał jeszcze świadomości. Przypuszcza się, że spotkał się z cieniem, który żyje w pałacu. Od posłów swoich mogłeś usłyszeć o nim panie.

– Tak, słyszeliśmy – Tytus mówił w imieniu zamarłego w bezruchu Ogdada.

– Pani nasza zaprasza cię panie do siebie na czele tysiąca wojowników, albowiem już wkrótce ogłoszona będzie krucjata przeciw Uruk. Pani nasza chciałaby widzieć cię, panie, wśród swych sprzymierzeńców.

– Ha! A jeśli nie przybędę?

– Uzna twe tchórzostwo…

Ogdad zerwał się z tronu, z krzykiem skoczył na wojownika, zacisnął dłonie na jego szyi. Twarz wykrzywiła się strasznie, sczerwieniała z wysiłku i gniewu. Nagle stracił równowagę, pchnięty w pierś zwalił się na posadzkę. W ręku Illończyka pojawił się nóż.

Nim ktokolwiek zrozumiał, w czym rzecz, ostrze zagłębiło się w piersi władcy a charkot zapełniającego się krwią gardła wstrząsnął oniemiałymi ludźmi. Napastnicy dopadli otwartych skrzyń, dobyli mieczy i skoczyli ku najbliżej stojącym. Posypały się ciosy, polała się posoka.

Asaf dopadł Tytusa, zacisnął palce na tunice następcy.

– Pani oczekuje cię w Ill – warknął w bladą twarz. – Teraz, gdy stałeś się władcą panie…

Pchnięcie odrzuciło Tytusa pod ścianę za tronem, Asaf skoczył na zamierzającego się do ciosu wojownika. Schwycił jego nadgarstki, uderzył głową w szczękę atakującego, poprawił kopnięciem w brzuch. Nim przeciwnik upadł trzymał jego oręż w dłoni i biegł ku walczącym kamratom. Dopadł kłębowiska i ciął przez plecy pierwszego z brzegu Adrionczyka. Doskoczył do następnego. Przyjął uderzenie, przeciągnął nożem po rękach trzymających jelec, odepchnął wyjącego z bólu mężczyznę, po rękojeść zagłębił ostrze w piersi kolejnego wroga.

– Dość – krzyknął ponad wrzawą, pomknął ku wyjściu.

Za nim, jak psy wierne i czujne, rzucili się pozostali.

 

Tytus spoglądał zza tronu, blady i ogłupiały. A jednocześnie podniecony w najwyższym stopniu. Nie wiedział, co powiedzieć, nie wiedział, co zrobić. Ciało ojca miał przed oczami, patrzył na nie i nie mógł oderwać wzroku. Potyczka przewinęła się do sąsiednich pomieszczeń, on stał i przyglądał się twarzy Ogdada.

Przybyło poselstwo z Ill! – głos któregoś z gwardzistów wrócił jak zły koszmar. Miało być zapowiedzią końca sporów, okazało się… Ach…!

Czy ktokolwiek mógł przewidzieć to co się stało ?

Od zawsze lubił przyglądać się śmierci, lubił dotykać zimna martwych członków, niewolników uśmierconych ręką tego bękarta Horeba, wojowników którym nie powiodło się na arenie.

Lubił przyglądać się śmierci, lubił odnajdywać uczucia na zastygłych twarzach. Później częstokroć wołał do łożnicy ojcowskie nałożnice, krył je, szukał w ich oczach potwierdzenia przyjemności, której sam doświadczał. Wkrótce miał zostać namiestnikiem…

Jeszcze rankiem, właściwie przed chwilą…

Pomyślał, że nigdy jego noga nie postanie w Ill i zaśmiał się szaleńczo zagłuszając dochodzący uszu szczęk mieczy i wrzaski mordowanych. Niech będzie przeklęta Ismena i jej miasto, niech sczeźnie w lochu bękart Horeb. Tak jak mu powiedział obcy wojownik – właśnie stał się władcą.

Wkrótce kapłani założą mu obręcz na głowę, pobłogosławią i oddadzą boskiej pieczy.

Ku niebu wyciągnął zaciśniętą pięść.

 

Gwardziści spod drzwi nastawili włócznie – wrzask niósł się pałacem, aż ściany drżały. Nie musieli być tam, gdzie się wszystko zaczęło – odgłosy walki powiedziały im wszystko. Z przypałacowych kwater biegli już inni. Walczyć i ginąć za majestat.

W drzwiach pojawiła się biegnąca postać, jej ręka uniosła się jak do zamachu – jeden z gwardzistów jęknął, osunął się po ścianie, gasnącym wzrokiem patrzył na tkwiącą z piersi rękojeść. Drugi ledwie zdążył zrozumieć, co się stało – poczuł dziwny ból, delikatne uszczypnięcie, nagle zwiotczały mu kolana i zwalił się bez życia.

Asaf zatrzymał się na moment, wyrwał noże, otarł z krwi i wcisnął je za pas. Schylił się po włócznie. Obejrzał się na odgryzających się gwardzistom towarzyszy i szarpnął drzwi. Blask popołudniowego słońca na chwilę oślepił oczy, podniósł rękę do czoła i dostrzegł nieskładną gromadę wojowników wbiegających na schody. Rzucił się ku nim.

Oburącz trzymając drzewca zamachnął się zza głowy, dwóch najbliższych splunęło zębami i krwią. Trzeci nadział się na nadstawiony liściowaty grot. Czwarty zderzył się z zabójcą, impetem uderzenia zbił z nóg. Nóż zastąpił wytrąconą włócznię, gładko wszedł w szyję tuż nad karkiem. Krew trysnęła z przeciętej tętnicy, mdłym ciepłem zalała twarz Asafa. Zrzucił drgające ciało, zerwał na nogi i nagle potworny ból rozszedł się od brzucha w górę i w dół. Poprzez skapującą z czoła krew popatrzył na brzeszczot strzały, jęknął pod drugim uderzeniem, zachwiał.

– Zabijesz Ogdada choćbyś sam miał umrzeć – rzekł mu Kom.

Właśnie umierał….

 

Dziesiątka strzał wystrzeliła ze zwolnionych cięciw, szarpnęła wybiegającymi z pałacu Illończykami, kilku zwaliła z nóg. Ci, którzy przeżyli wpadli między gwardzistów. Siekąc na lewo i prawo zdobycznym orężem przedarli się do podnóża schodów.

– Stać! – wrzask przyglądającego się z boku wojownika powstrzymał obrońców, wzniesiona ręka unieruchomiła strzelców.

Ramiona napięły łuki, palce zwolniły cięciwy – jak śmierć, przed którą nie ma ucieczki, groty zagłębiły się w plecach zbiegów, wgniotły twarzami w piach.

 

Asaf opuścił głowę, z niedomkniętych ust na pierś spłynęła strużka śliny.

Setnik Hasam podszedł do klęczącego wojownika, ujął pod brodę, zajrzał w głąb mętnych oczu.

– Z czyjego rozkazu? – spytał nieświadom zdarzeń z pałacu.

Wiedział, kim jest umierający, i pozostali – usłyszał o przybyciu posłów w chwilę po przekroczeniu przez nich bramy. Miał rozkaz być w pobliżu, lecz nie rzucać się w oczy. Odpoczywali w cieniu północnych murów, gdy usłyszeli wrzaski i szczęk mieczy. Zerwali się jak stali, łapiąc w pośpiechu odłożony oręż. Dobiegli do schodów i …

Spóźnili się.

Asaf uśmiechnął się krwawiącymi wargami, zakaszlał. Miał rozbawienie w oczach, spokój agonii na twarzy, w pamięci słowa dziwnego człowieka, który obiecał mu życie po śmierci. Jeśli uwierzy.

– Z czyjego rozkazu? – powtórzył setnik.

Wojownik skulił się w sobie, łagodnie osunął się na skałę. Martwo wpatrzył się w błękit nieba. Usta uśmiechały się ironicznie. Albowiem wierzył.

 

 

 

MROK

 

 

 

Ismena przeciągnęła się sennie. Przed chwilą Kom zdał jej relację ze zdarzeń w Adrion. O brzasku goniec przyniósł wieści. Posłała ludzi na śmierć, tak, wiedziała o tym tak samo jak oni. Tak samo jak tysiące tych, którzy od wieków umierali za majestat. Śmierć wszystkich była jednaka, dla władców, dla maluczkich, dla kronik.

Jej udało się ją pokonać…

Podeszła do okna. Miasto drzemało pogrążone w nocnym majaku bez wiedzy o jej planach, dzieci w ramionach matek, matki w ramionach kochanków. Dziesiątka starców odda tej nocy swój ostatni oddech, dziesiątka kobiet ugnie się pod ciężarem podnieconych samców, dziesiątka noworodków przyjdzie na świat.

O brzasku cykl zacznie się powtarzać a ona nadal będzie się zastanawiać, co jutro.

Skinęła na oczekujące służki. Przebrała się w lżejsze szaty, rozpuściła włosy. Jej przodkowie pochodzili z dalekiej północy, z krain zimnych i mrocznych, pełnych legend i demonów. Opowiadała jej matka o bitwach bogów z ludźmi, o zielonych dolinach grząskich od przelanej krwi. Słuchała ze strachem w sercu, nie mogła zasnąć.

Dziś sama tworzyła swoją legendę.

Mimo iż nie miała początkowo takiego zamiaru zeszła do lochów, w jednej z klatek odnalazła Horeba. Leżał na posłaniu z owczych skór, nieruchomo jakby nie żył. Jednak pierś jego unosiła się miarowo a oddech z lekkim świstem opuszczał nozdrza.

– Wstań – Ismena podniosła głos na tyle by przerwać sen.

Mężczyzna siadł, pustymi oczodołami wpatrzył się w mrok. Nie dano mu opaski, by nie zrobił z niej pętli. Tkwił w zamknięciu walcząc z bólem i wściekłością i marzył o zemście. Czyż, bowiem tak miał skończyć? On, namiestniczy syn?

Miotał się w wykutym w skale więzieniu, w bezsilnej złości walił pięściami w kamień, potem kładł się i przeklinał dzień, w którym wyruszył do Ill.

– Zapłacisz mi suko – szepnął w czerń.

– Mogłam kazać cię zabić – usłyszał w odpowiedzi.– Darowałam ci życie trzeci synu Ogdada i winnyś mi wdzięczność. Kości twych poprzedników dawno pokrył piach.

– Zapłacisz mi. Klnę się na bogów, że zapłacisz.

– Niech i tak będzie. Nie przyszłam tu po to, by kłócić się o srebrniki. Mam wieści z Adrion. Nie jesteś ich ciekaw?

Horeb odwarknął niezrozumiale. Albowiem ciekaw był bardzo, pewien jednak nie był czy Ismena prawdę mu powie czy nakarmi kłamstwem.

– Ojciec twój Ogdad nie żyje – Ismena podeszła bliżej krat, mimo półmroku dostrzegła skrzywienie horebowych warg. – Kazałam go zabić.

-Dlaczego?– zapytał samiec.

– Za ciebie Horebie. I za siebie.

Mężczyzna szarpnął się, splunął w stronę krat.

– Łżesz! – warknął.

-Czy nie kazał ci Horebie zabić mnie? – zapytała.– Głupcze! – nagle podniosła głos.– Wysyłając cię tu skazał cię na śmierć! Nie opuściłbyś Ill żywy.

– Przekonaj się!

Namiestniczka skrzywiła się z niesmakiem. Horeb był naprawdę głupi.

– Tytus został namaszczony i uznany– rzekła po chwili milczenia.– Lada dzień spodziewam się jego poselstwa. Zostawiłam mu zaproszenie i myślę, że nie odmówi.

-Co zrobisz ze mną? Co odpowiesz, gdy zapytają, co z Horebem?

– Każę wziąć cię na łańcuch i pokażę jak kończą ci, którzy podnieśli na mnie rękę. Jesteś trzecim synem, nie zapominaj o tym. Tytus nie kiwnie palcem, by cię uwolnić. Śmierć ojca uczyniła go władcą. Poza tym nie wykonałeś polecenia. Nie jesteś mu potrzebny.

– A co jeśli się mylisz?

– A co jeśli tak właśnie się stanie?

Milczenie zaległo w lochach, Horeb oddychał ciężko, serce waliło jak młotem, głowa pękała z bólu i gniewu. Wiedział, że brat nie wstawi się za nim słowem. Pozbycie się pretendenta do tronu było mu szalenie na rękę. Być może już błogosławił dzień, w którym Horeb udał się z poselstwem do Ill?

Władza zaślepiała równie szybko jak wydłubanie oczu.

Ismena obejrzała się. Czy byli sami? Nagle owionął ją dziwny chłód, którego nie była w stanie nazwać. Wpatrzyła sie w rozpraszany ogniem kaganków mrok. Przy podłodze przemknął szczur, nic więcej.

– Milczysz? – Horeb przerwał ciszę. – Przyglądasz się? Naciesz oczy póki je masz. Przyjdzie czas, że ci je odbiorę.

-Dość! Szczekasz, synu Ogdada jak pies, któremu obito grzbiet zamiast powiesić na drzewie. Pozwoliłam ci na więcej niż innym głupcze, tyś jednak nie potrafił tego docenić. Co masz z tego dziś? Nim odezwiesz się znów przemyśl to, co powiesz lub licz się z tym, że każę wyrwać ci język byś nie psuł mi humoru bezmyślną paplaniną.

Horeb zerwał się na nogi, jednym skokiem dopadł krat i wysunął przez nie ręce. Mimo ślepoty ledwie o włos minął się z celem.

– Jak pies– rzekła namiestniczka odsuwając się o krok, zawróciła na pięcie i ruszyła ku wyjściu z lochów. Niósł się za nią wściekły warkot więźnia, jak łkanie skrzywdzonego dziecka a nie dumny głos wojownika, przed którym tłumy gięły karki.

Tak, on pretendent do tronu Adrion, niepokonany w walce, niezrównany w miłości, jak topielec trzymał się krat i wył w mrok, Horeb, syn Ogdada. Kilka zwykłych dni sprawiło, że stał się wrakiem człowieka. Przez kobietę, jedna z tych, po których deptał i na które pluł, gdy przyszła mu tylko ochota. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego bogowie obeszli się z nim tak okrutnie. Tyle istnień ofiarował im na arenie! Tyle jeszcze mógł ofiarować.

Podniósł się i z rozbiegu uderzył głową w ścianę. Ból zachwiał nim, odebrał siłę nogom, upadł na plecy. Strużka ciepła popłynęła policzkiem w dół.

Nie – wśród cierpienia pojawiła się jasna myśl. Wciąż jeszcze miał po co żyć.

Doczołgał się do posłania i wpełzł na skóry.

 

Przyczajony w korytarzu mrok skłębił się przy podłodze przybierając wężową postać. Syty był i senny, zarazem jednak ciekaw, kim był ten, który zamieszkał w celi. Nie zetknął się z nim w pałacu, nie widział go też wcześniej. Podkradł się do krat i wsunął przez nie trójkątny łeb. Słyszał i widział Ismenę, jej rozmowę z więźniem. Powietrze przesycone było gniewem, aż gęste od złości.

Mężczyzna leżał na plecach, z czubka głowy powoli sączyła się krew. Wąż podpełzł bliżej, nadpłynął nad ślepca i otoczył go czernią. Umysł samca dał mu jego przeszłość, zabrał w nieznane miejsca i zdarzenia. Wciągnął w wir dworcowych intryg i tysiąca pojedynków na życie i śmierć, wydobył obraz Ismeny sprzed kilkunastu lat – już wówczas jej uroda potrafiła zawładnąć samczymi umysłami.

Barwne i wesołe życie miał Horeb, bez trosk. Podwładni bali się go, konkurenci zazdrościli biegłości w sztuce walki i nieprzeciętnej siły. Mrok chłonął życie samca, wysysał z pamięci najodleglejsze zdarzenia, karmił się zwycięstwami na arenie i gwałtami samic. Lubił ból, tak samo jak Ogdadowy syn, w dniach, gdy był człowiekiem doświadczał go często, zbyt jednak krótko, by nacieszyć się dostatecznie.

Zapomnienie Emiliana, namiestnika Uruk, wydobyło go z otchłani gdzie tkwił odkąd stracił materialną postać i odtąd rósł w siłę. Z początku krył sie w ciemności, był tylko cieniem, który by istnieć musiał mieć żywiciela. Uczył się nowej sytuacji, poznawał nowe otoczenia.

Nie ujawniał sie nie wiedząc czy może. A potem, gdy chciał nie mógł. Uruk trzymało go jak w garści, dusiło każdą próbę wyrwania się do świata ludzi. Czuł, że wraca a jednocześnie wrócić nie mógł. Czasami rwał sieć pajęczą i opuszczał więzienie, wtedy, gdy namiestnik przekroczywszy barierę życia i śmierci tracił kontrolę nad sobą i miastem. Zapomnienie jednak nie trwało długo, nie na tyle by zdążyć znaleźć wyjście z pułapki. Musiał wrócić, więc wracał. Tęsknota rozrywała go na części, mąciła jasność myśli.

Któregoś dnia spotkał kobietę, której ciałem zawładnął, na kilkanaście dni, wtedy niezmiernie długo, później niezmiernie krótko. Zrozumiał, że może odzyskać wolność. Ciemność miała drzwi, wystarczyło tylko odnaleźć klucz. Zatem rozpoczął poszukiwania.

W Ill, mieście na dalekiej północy, postawił pierwszy samodzielny krok…

 

Rankiem służba doglądająca Horeba ze strachem w głosie powiadomiła Koma, że więzień ma znów to, co mu wykłuto – oczy. Kom zbiegł do lochów, by na darmo nie strzępić języka przed namiestniczką i dobrą chwile wpatrywał się w twarz samca. Tak było.

– Mów – szepnął.– Kto i kiedy?

Horeb uśmiechnął się, podszedł bliżej krat.

– Bogowie – odwarknął.

Znów miał hardość w głosie i znów rozpierała go duma niepokonanego wojownika. Nocą próbował życie sobie odebrać, rankiem myślał wyłącznie o zemście. Nie na darmo setkę istnień złożył w ofierze.

Obudził się i wiedział. Miał sen, w którym przy boku Seta zwiedzał krainy boskich wybrańców. Z opowieści i legend znał tych, których spotykali. A wszyscy chylili przed nim głowy i oddawali cześć świadcząc, że jest im równy.

– Łżesz – Kom nie dał wiary jego słowom, albowiem tam gdzie przed bogami zamknięto bramy być ich zwyczajnie nie mogło.

– Sam, zatem sobie odpowiedz – Horeb splunął pod nogi Illończyka, wykrzywił wargi.– Jeśli potrafisz.

Kom nie potrafił, wiedział jednak, kto potrafi. Miał w pamięci wydarzenia zaszłe w Ill po powrocie Ismeny. Jak dziś stał przed Horebem tak wtedy stał przed przeklętym i słuchał jego słów. Poddawał się opowieści o ludziach i demonach, o życiu po życiu. Wraz z nim cała gwardia przyboczna, kapłani, niewolnicy, możni.

– Oczekuj mego powrotu – rzekł odwracając się i odchodząc.

Gonił go śmiech Horeba, słowa pełne szyderstwa i pychy. Nie słuchał ich. Zdarzyła się rzecz, której nikt się nie spodziewał. Tylko ją miał w głowie.

Biegiem pokonał schody, niemal biegiem kilka komnat dzielących go od sali tronowej. Przystanął za jej drzwiami w oczekiwaniu na wezwanie. Wtedy podszedł bliżej.

– Z czym przychodzisz Komie? – Ismena oderwała wzrok od schylonych w pokłonie kapłanów.

– Horeb odzyskał oczy, pani – usłyszała w odpowiedzi i poczuła, że czerwienieje z gniewu.

Nie musiała pytać, kto, by wiedzieć. Bo któż by inny? Ten, który potrafił zabić samym oddechem mógł też zapewne ożywić.

– Co mówi Horeb? – wyszeptała przez ściśnięte gardło.

– Że to bogowie. Nic więcej. Odgraża się.

Jak wściekły pies, który kąsa rękę, która go karmi. Czegóż jednak innego mogła się po nim spodziewać? Krótko go znała, wystarczająco długo, by poznać.

– Weź Komie Hoga – rzekła.– I przynieś mi na tacy horebowe ślepia. Chcę je zobaczyć i się przekonać, czy prawdą jest, że bogowie wybrali to ścierwo na swego oblubieńca. Czekać będę tu. Idź.

Milcząc patrzyła jak odchodzi, potem spojrzała na kapłanów.

– I co wy na to? – zapytała.– Słyszeliście, co mówił Kom. Bogowie nawiedzili nasze miasto. Wy, rozmawiający z nimi na co dzień, powinniście o tym wiedzieć pierwsi. Wiedzieliście?

– Nie, pani – zaprzeczył Beroz.– To prawda, że każdego dnia składamy do nich modły, lecz ani Set ani Ra ani Enkil nie odpowiedzieli jeszcze.

– Może wasze ofiary nie są im miłe? Horeb setkę albo i dwie istnień ludzkich im powierzył.

Wkupił się w ich łaski.

– Nieodgadnione są zamysły bogów, pani.

Przytaknęła w milczeniu. Nie wierzyła w ich istnienie. Najpierw śmierć matki, potem jej własna w Uruk, odmieniła jej postrzeganie świata i zamknęła umysł.

Mrok był tym, który dał oczy Horebowi, nikt inny. Czuła to, była tego pewna. Widziała, co potrafi, pamiętała słowa Emiliana.

Zamyśliła się.

Powrót Koma wyrwał ją z marazmu. Przyciągnął wzrok do dwóch krwawych ochłapów na tacy niesionej przez samca. Po raz drugi wyłupione ślepia Horeba miała przed sobą. Nie była jednak pewna czy po raz ostatni.

-Co mówił? – spytała.

– Złorzeczył.

– Nie wzywał bogów?

– Wzywał.

– I? Nie pojawił się nikt?

– Nie widzieliśmy nikogo, pani.

– A mrok? Nie zgęstniał? Nie próbował was zatrzymać?

– Nie, pani.

Dlaczego? W głowie pytania bez odpowiedzi. Spojrzenie zatrzymane na okrwawionych gałkach ocznych, brwi zmarszczone w niezrozumieniu. Po co mrok oddał oczy Horebowi a potem pozwolił mu je odebrać? Bawił się? Tylko, kim? Samcem czy nią, panią Ill?

Kiedyś sam był władcą. Gdyby nie przemiana, kto wie czy nie stałby się najpotężniejszym człowiekiem na obszarach? Tak przynajmniej uważał Emilian. Opowiadał jej przeklęty o pierwszym obdarzonym mocą władcy Uruk i przestrzegał przed jego powrotem. Nie bał się go, albowiem nie bał się chyba nikogo, nawet bogów, których raz uznawał, innym razem nie. Miasto jak pajęczyna nie pozwalało wydostać się Diabolo z otchłani, w której tkwił od przemiany w niecielesną postać. Jeśli to jednak Uruk było pułapką wystarczyło znaleźć przejście do innego miasta, a może do innego, słabszego, umysłu?

Jej umysłu?

Od dnia poznania Ismena stała się jedną z niewielu słabości Emiliana. Zabił ją, lecz potem zwrócił życie i posadził na tronie. Zapomnienie, w które popadał przy kryciu samki, zniewalając umysł jednocześnie uwalniało drzemiące w nim demony. Albowiem mimo dziesiątek lat życia w symbiozie nie poznał Emilian tajemnicy siły, którą posiadł w dniu poczęcia. Bawił się nią a ona nim.

– Dopilnujesz Komie – namiestniczka przerwała przeciągające się milczenie – by przez trzy dni nikt nie zbliżał sie do celi Horeba. Dnia czwartego niech zaniosą mu jadło i wodę a jeśli znów będzie miał oczy każesz mu je wykłuć. Jak wiesz oczekuję posłów z Elwin. Gdy przybędą weźmiesz tego psa na łańcuch i przywiążesz do filara przy wejściu. Postawisz przy nim kilku rosłych wojowników i każesz im pod groźbą śmierci nie spuszczać z niego oka. Zwłaszcza nocą i o świtaniu. Zapamiętasz?

– Tak, pani.

– Możesz odejść. Bądź jednak w pobliżu gdybym cię jeszcze potrzebowała. Ale najpierw zajrzyj do Churdada. Chcę wiedzieć, co z nim.

 

Horeb oderwał dłonie od oczodołów i bezgłośnie zaśmiał się dusząc w gardle rodzący się krzyk. Bogowie kpili z niego. Tak. Dali mu nadzieję, by za chwilę obdarzyć zwątpieniem i bólem. Ujrzawszy Koma splunął mu w twarz. Cios pałką omal nie pozbawił go przytomności. Nie miał sił, by wyszarpać się z rąk, które pochwyciły go w chwilę później. Ledwo poczuł ból wyrywanych gałek.

Gdy wyszli doczołgał się do krat i legł przy nich. Chyba majaczył. Potem zasnął.

Ile spał? Nie próbował zgadywać. W lochach upływ czasu wyznaczali niewolnicy roznoszący jadło. Zbudziliby go gdyby przyszli. Serce waliło jak po ciężkiej walce, głowa pękała od pulsującej krwi. Leżał i przeklinał los, który tak nagle zwiódł go na manowce. Trzydzieści lat z hakiem wodził się z nim za nos, i wygrywał zawsze.

Cień przesunął się dusząc kaganki, popłynął do krat. Horeb wciągnął ze świstem powietrze, którego niespodziewanie zaczęło mu braknąć. Zakaszlał. Z napuchniętych oczodołów popłynęły dwie stróżki krwi, starł je czując w kącikach ust.

– Kto tu jest? – wycharczał.

Nie doczekał się odpowiedzi.

Mrok otoczył samca.

 

Dnia trzeciego od wydania rozkazu słudzy zanieśli skazańcowi miskę kaszy z mięsem i wodę, i znów ujrzeli uśmiech na twarzy więźnia a jego głos sprawił, że biegiem wrócili do pałacu i odszukali Koma, by zdać mu wieści. Gwardzista zawołał Hoga, i w asyście kilku rosłych gwardzistów zszedł do celi Adrionczyka.

– Znów nawiedzili cię bogowie? – zapytał Kom i usłyszał twierdzącą odpowiedź.

– Widziałem Ra jak ciebie teraz, psie – warknął Horeb.

– Powiedział ci jak długo będziesz mnie widział?

Ręka Hoga wyłoniła się zza jego pleców, cienki metalowy pręt smagnął horebowe palce. Więzień odskoczył z sykiem. Nie zdążył się uchylić. Skulił się tylko przyjmując cios pałką na grzbiet. Zaciśniętą pięścią wyprowadził uderzenie na szczękę najbliższego oprawcy, zwarł się z nim w uścisku, który nie tak dawno jego przeciwnikom na arenie łamał kości. W chwilę później jego uszy wyłowiły suchy trzask a na głowę, nogi i kark posypały się ciosy pałek. Zwalił się na kolana.

Nim się spostrzegł ktoś rozciągnął mu ramiona a zaczepiony na kiju sznur zacisnął się na jego szyi odbierając powietrze. Ujrzał jeszcze oczy Hoga naprzeciw swoich i zakończony hakiem pręt. Potem pojawił się ból i ciemność.

 

Kilka dni później krążący wokół miasta patrol doniósł Komowi o zbliżającym się poselstwie z Elwin, które wiódł niesiony w lektyce zaufany Achaba, Muhamed. Ismena pokiwała ze zrozumieniem głową i wydała polecenia o przygotowaniu kilku młodzieńców na powitanie gości, albowiem Muhamad stronił od kobiet. Kazała też przywieść Horeba i przywiązać go do filaru przy pałacowych drzwiach. Czterech rosłych wojowników stanęło w pewnej odległości od niego a kilka par oczu obserwowało z ukrycia.

Niewolnice zajęły się jadłem i napojami, inne przygotowywaniem kąpieli. W sekretnych miejscach rozstawił Kom gwardzistów, w sali tronowej kilku nożowników.

Ismena przebrała się w mocno opinające ciało szaty a włosy ukryła pod chustą ściągając je szpilami tak mocno, że jej brązowe oczy stały się lekko skośne.

W lochach Elwin sczezł Mufgar, jej brat. Miała rachunki do wyrównania, kilka słów do powiedzenia, uśpiony gniew w sercu i pamięci.

Mimo to, gdy przybyli przyjęła ich godnie, jak należało, i z honorami. Albowiem Elwin mogło jej dać to, czego potrzebowała.

– Mój pan pozdrawia cię pani – stojący na czele sześciu na biało ubranych mężczyzn Muhamed skłonił się nisko nieomal głową dotykając podłogi i dłuższą chwilę giął się tak nim wrócił do pionu. – Mój pan pozdrawia cię pani – powtórzył – i moimi ustami przesyła ci wyrazy przyjaźni i oddania…– mełł pozdrowienia jak żarna plewy, kilka razy powtarzając to co już powiedział, wylewnie i służalczo, zahaczając o przeszłość ojców i dziadów, kończąc na dniach, które nadejdą.

Ismena słuchała w milczeniu przyznając, że dar mowy Muhameda przewyższał znacznie zdolności krasomówcze Horeba, który choć wyrecytował zwyczajową formułę przecież nie brzmiał zbyt przekonywująco. W umiejętny tez sposób obszedł śmierć Ogdada przytaknąwszy tym, którzy winą na zdarzenie obarczali zbyt porywczych wojów. Wszak służyli kobiecie…

Gdy poseł skończył zapytała:

– Co z Mufgarem?

Mężczyzna wybałuszył oczy a po chwili wyszczerzył zęby.

– Spoczywa w pokoju o pół dnia drogi od miasta, pani – odparł. – W każdej chwili możesz odwiedzić grobowiec, w którym został złożony.

– Nie zapomnę – zgodziła się spodziewając się podobnej reakcji i odpowiedzi, albowiem Achab doskonale wiedział, że zapyta o brata. Zapewne przygotował też grobowiec z ciałem kogoś, kto mógł być podobny do Mufgara. Nie widziała go przecież po przemianie.

– Długo pan twój czekał nim wysłał poselstwo – zmieniła temat.– Spodziewałam się, że nikt inny, lecz on właśnie, jako pierwszy, uzna we mnie wyniesioną. Tymczasem był to Ogdad, niech bogowie mają go w swej opiece, i jego syn, którego zapewne zauważyłeś goszczącego.

– Tak, pani. Od dziecka szalony był to człowiek, choć jednocześnie znamienity wojownik

Co z nim uczynisz, pani, w swej łaskawości?

– Los jego w rękach bogów. Twierdzi, że został przez nich wybrany. Być może ma rację. Przedstawię ci go jutro byś ocenił czy ma słuszność.

– Stanie się jak rzekłaś, najjaśniejsza.

– Dobrze, zatem na dziś dość tej rozmowy. Zapewne zmęczony jesteś po długiej podróży. Kom odprowadzi cię do twych komnat. Gość w nich, baw się, odpoczywaj. Spotkamy się jutro. I jutro omówimy wszystko.

Muhamed skłonił się jeszcze niżej niż przy powitaniu, wycofał się tyłem pięć, sześć kroków i otoczony przez swych ludzi, prowadzony przez Koma, opuścił komnatę.

Ismena nie patrzyła za nim. Mimo swej krótkiej obecności wzbudził w niej wstręt i niechęć.

Ciało miał tłuste i lejące, wybielone kredą policzki tak pełne, że wydawały się być wypchane. Zapewne zresztą i takie bywały przez niejednego samca. Oczy chytre, pod grubymi malowanymi na czarno brwiami i powiekami. Złote obręcze zdobiły uszy, złote pierścienie palce u rąk i nóg. Jedynie szaty, lekko przyprószone kurzem pustyni, miały w sobie zwykłą pospolitość, która nie pasowała do całości.

Przyglądając się Muhamedowi wiedziała Ismena, że Achab dokonał dobrego wyboru i że tłuścioch nie zabawi w Ill długo, albowiem sam jego widok będąc namiestniczce wstrętnym zachowa go przy życiu.

 

Noc przyszła ciemna i wietrzna, zimniejsza niż zazwyczaj. Księżyc nie pojawił się a z gwiazd patrzącym udało się zobaczyć tylko jedną. Miasto wyludniło się jak co wieczór. Nie tak dawno pełne sprzedajnych kobiet i podnieconych mężczyzn uliczki straszyły pustką i tumanami kurzu wzbijanymi przez zimny wiatr.

Horeb kulił się przy filarze, niewolnicy rozglądali się w ciemności, Asaf z kamratami z ręką na grzbiecie zwierzęcia drzemał lekkim snem. Kom na rozkaz pani przez tajny otwór przyglądał się Muhamedowi, który mimo długiej podróży nie odmówił sobie przyjemności z ofiarowanymi mu młodzieńcami. Zadowolony był widać, bo mimo tuszy dwoił się i troił, aby nie stracić nic z nocy. A pomysłów miał mnóstwo.

Ismena zabawiała się również. Zniecierpliwiona oczekiwaniem na niewiadomą wybrała spośród niewolników dorodnego samca i zaciągnęła do swej łożnicy. Czując jego silne ramiona na swych piersiach myślała o władcy przeklętym i rozkoszy, którą jej przynosił wraz z upodleniem. Strach niewolnika rządził jednak jego zmysłami bardziej niż rządza, więc choć mówiła mu, co ma robić, by przyjemność nie stała się nudą, niebawem miała go dość.

– Teraz wyżej – rozkazała przerywając monotonię doznań i nagle rozkoszny jak dawniej ból zacisnął jej zęby a umysł wypełniła pamięć dawnych dni.

Lecz tylko na krótką chwilę.

Zniechęcona odepchnęła samca i narzuciła na ramiona lekką szatę.

Traciła czas na niedające satysfakcji uciechy a tymczasem Emilian równie dobrze mógł rozsyłać szpiegów i gromadzić armię, by godnie ją powitać. Co prawda plotki, które jej przynosił Kom mówiły, że Uruk wygląda jak wymarłe, ile jednak było w nich prawdy?

Dni mijały a przeklęty milczał. Wyniósł ją na tron Ill i przepadł. Powinna być mu wdzięczna, tak jak dla niej powinien być wdzięczny Tytus, albowiem oba wyniesienia miały podobną przyczynę i przebieg. Nie była.

Wzięła do ręki oparty o łoże miecz i podeszła do samca. Nie musiała nic mówić. Niewolnik

ukląkł i pochylił głowę.

Ismena popatrzyła na jego kark, muskularne barki i ramiona, które zapewne obejmowały niejedną samicę przed nią, być może nawet doprowadziły do ekstazy. Oto kolejne życie, które nie jest nic warte.– pomyślała.– Gdybyś tylko wiedział, dlaczego…

Z tych, którzy byli przed nim mógł Churdad wyszkolić oddział oddanych na śmierć wojowników, potem postawić ich w pierwszym szeregu. Wielokrotnie widziała pytanie w jego oczach, nigdy mu nie wyjaśniła. Zresztą jakby odebrał to, że zabijała niewolników ze strachu, by przez kopulację nie zostali obdarzeni mocą?

– Jutro zgłosisz się do Koma – rzekła cofając ręce wzniesione do ciosu.– Teraz idź do izb niewolników i przyprowadź tuzin swych przyjaciół. Spiesz się.

Przez lekkie zasłony wpadł zimny podmuch wiatru, szarpnął luźną szatą odsłaniając piękno dziewczęcego ciała. Dreszczem przeszedł od stóp, po samą górę.

 

Horeb skulił się pod słupem. Zdrętwiał cały. Nieprzyjemna była ta noc. Zimno uśmierzyło nieco ból, rozpaczy umniejszyć jednak nie mogło. Jak psa wystawili go na pośmiewisko, w dniu, w którym przybyli posłowie z Elwin. Dobrze rozumiał, po co. Nie krzyczał, nie szarpał się. Słuchał i wąchał.

Po woni olejków połączonych z sapaniem poznał Horeb, że Achab wysłał Muhameda, zniewieściałą hienę, którą przypadek ochronił w dzieciństwie przed wytrzebieniem. Jako że władcy Elwin i Adrion, wespół z namiestnikami Tiun i pozostałych ościennych obszarów, spotykali sie często znał dobrze Muhameda.

Kiedyś, gdy wrócił po wygranej walce, by odświeżyć się i odpocząć, zastał w swej komnacie dwa tuziny nagich niewolnic. Kazał im klęknąć, pochylić się i wypiąć to, co cenił u samic najbardziej. Podniecenie musiało przyćmić mu wzrok, bo nie przyglądnął się dobrze i po fakcie odkrył, że jeden z zadów różnił się od pozostałych.

Wściekł się odkrywszy oszusta i omal go nie zabił. Tłuszcz uchronił Muhameda przed śmiercią. Od tego dnia nie widział go już jednak aż do…

Sen pojawił się wraz ze zmęczeniem, które przemogło ból i upokorzenie. Majak przyniósł wspomnienia dni chwały, walczył i wygrał. Tłum wiwatował na jego cześć, setka gardeł wykrzykiwała jego imię. Niewolnicy wynosili pretendenta do lauru zwycięzcy.

Stał pośrodku areny i kiwał ręką zapraszając gladiatorów.

– Mów mi Diabolo – obcy głos pojawił się wraz z półnagim wojownikiem i powolnym wyciszaniem tłumu.

Stanęli naprzeciw siebie i zmierzyli wzrokiem. Nigdy wcześniej nie widział Horeb tego, z którym przyszło mu się zmierzyć, nie obawiał się jednak pojedynku.

W trzech susach dopadł samca i ciął z góry, wyprowadził kilka szybkich uderzeń, cofnął się kilka kroków. Na podkurczonych nogach zatoczył półokrąg, doskoczył, w ostatniej chwili opuścił oręż, by wyprowadzić zamach z dołu. Uderzenie było tak silne, że na chwilę zdrętwiały mu ręce.

Jak odbicie w zwierciadle przeciwnik znał jego ruchy. Był mocny. Nie zachwiał się nawet przy zwarciu.

Przełożył Horeb miecz z ręki do ręki, zatoczył koło nie spuszczając z wojownika oczu, przeczekał słabość. Dziwna cisza drażniła nawykły do wrzawy słuch. Jak nigdy dotąd motłoch patrzył i milczał.

Wzniesiony nad głowę oręż opadł w dół, zatrzymał się na klindze przeciwnika. Nagłe pchnięcie odrzuciło Horeba kilka kroków w tył. Z trudem osłonił się przed cięciem, które nastąpiło niemal jednocześnie. Mimowolnie popatrzył na zastygły tłum.

Obudził się w tej samej chwili.

Szarzało. Z ciemności wyłaniały się kontury budynków, nad dachami jarzył się blask. Gdzieś w budzącym się mieście szczekał pies. Po chwili zaczęło kwilić niemowlę.

Oparci o kolumny i włócznie niewolnicy drzemali odsypiając ciężką noc.

Horeb podniósł ręce do oczu i dotknął powiek i policzków. Znów widział.

 

Ismena wyszła przed pałac, przeciągnęła się w rozgrzewającym się powoli powietrzu poranka. Dzień zapowiadał się równie pięknie jak minęła noc. Jeszcze czuła lekkie odrętwienie ud, lekki ból kolan, słony smak kleistej mazi.

Kopniakiem obudziła śpiących gwardzistów.

– Wstańcie – nakazała, gdy zwalili się na kolana. Podeszła do Horeba.

– Pies, który ma pana – szepnęła widząc cudowne ozdrowienie więźnia.

– Możesz nazywać mnie psem, suko – odrzekł Horeb– albowiem już niebawem ja nazywał będę tak ciebie. Bogowie mnie wybrali!

– Nie bogowie. Diabolo.

Uśmiechnęła się widząc reakcję samca.

– Pewnie nie wiesz, że był to jeden z namiestników Uruk w czasach przed tym, którego dziś nazywa się przeklętym. Rządził trzy lata i trzydzieści trzy dni a potem znikł. Wrócił, gdy zmartwychwstałam i odtąd próbuje przedostać się do świata żywych.

– Łżesz.

– Nazwij to jak chcesz – namiestniczka wzruszyła ramionami.– Jeśli jednak jest tak jak myślę już wkrótce synu Ogdada nie będziesz tym, kim jesteś.

Zgadywała, albowiem wiedzieć tego na pewno nie mogła. Tylko to przychodziło jej do głowy.

– Pani? – głos Koma odwrócił Ismenę od więźnia. – Czy tu przyjmiesz posłów?

– Tak – odparła i uśmiechnęła się, albowiem Kom domyślił się jej zamierzeń.

Horeb milczał. Śnił mu się sen, w którym walczył i zwyciężał. Obcy głos dudnił pod czaszką – mów mi Diabolo, mów mi Diabolo, mów mi…

– Nie – szarpnął się rozciągając powrozy i ramiona do granic bólu, lecz zbyt mało dano mu wolności, by dosięgnąć Ismenę. – Bogowie mnie wybrali – wyrzucił ze ściśniętego wysiłkiem gardła. – Widziałem Ra jak ciebie teraz suko. Zapłacisz mi za wszystko! – splunął mierząc w twarz namiestniczki.

– Zapłacę, albo cię zabiję – usłyszał w odpowiedzi.– Albowiem nie wiem, czego chce od ciebie Diabolo i nie wiem, czego chce ode mnie. Być może jak ja pragnie odwetu na Uruk? Całe pokolenia był więźniem przeklętego miasta. Gdy dowiem się…

Zamilkła widząc Koma z Muhamedem i świtą. Bez słowa czekała aż podejdą. Potem wskazała Horeba.

– Stał się cud – rzekła.– Spójrz Muhamedzie i sam oceń.

Tłuścioch wybałuszył oczy a z otwartych ust pociekła stróżka śliny. Czy wzrok go wczoraj mylił? Przechodząc przyjrzał się dokładnie twarzy więźnia a znał go przecież dobrze, aż nadto. W pamięci jak cierń tkwiło wspomnienie kopniaków, które omal go nie zabiły. Horeb był ślepy! Wczoraj. Dziś gapił się bezczelnie i gdyby nie powrozy u rąk…

Dreszcz przebiegł plecami posła.

– Zaprawdę, zaprawdę – jęknął, bo słowa nie chciały przejść mu przez gardło.– Niespotykane to, niespotykane.

– Twierdzi, że bogowie go umiłowali. Komie – namiestniczka spojrzała na wojownika – idź po Hoga. Nasz znamienity gość pomoże nam przywrócić stan rzeczy z wczoraj.

– Suka – Horeb szarpnął łańcuchami, w bezsilnej złości popatrzył w niebo.

– Ten, który ci pomógł nie tam siedzi – zakpiła Ismena. – Lecz tam – wskazała piach.

– Co masz na myśli, pani? – ciekawość Muhameda pokonała chwilową niemoc.

– Nic, pośle – odparła kończąc temat, albowiem nikomu nie musiała tłumaczyć się ze swoich domysłów, których przecież sama nie była pewna.

Gdy wrócił Kom a za nim Hoga skinęła na niewolników nocą pilnujących Horeba i stanęła z boku, by mieć na widoku to, co dziać się będzie. Tym razem samiec nie wyrywał się i nie krzyczał. Dał się podejść i schwycić za ramiona.

– Hogo, nasz gość zastąpi cię dzisiaj – namiestniczka powstrzymała wojownika. – Jest twój Muhamedzie.

– Nie pojmuję, pani.

Ismena kiwnęła głową. Hoga podszedł do posła i podał mu szpikulec, którym od lat wydłubywał oczy. Potem na głowę więźnia nałożył żelazną obręcz i odciągnął w tył.

– To mój dar dla ciebie– rzekła samka. – Przyjmij go lub zamień się miejscami z Horebem– uśmiechnęła się na widok wyrazu twarzy tłuściocha, kropelek potu perlących się na czole, policzków jakby nieco bledszych niż normalnie.

– Jakże to? Jakże? – jęknął.

– Odmawiasz daru? – w głosie Ismeny zagościła twardsza nuta.– Wobec tego i ja będę musiała zwrócić dary twego pana.

– Ależ nie, pani?! Pan mój każe mi zdjąć głowę, gdy się dowie.

– Nie dopuść, więc do tego, Muhamedzie. Co większą ma dla ciebie wartość? Ślepia psa czy własne życie?

Tłuścioch rozejrzał się, wydawać się mogło w poszukiwaniu pomocy, był jednak w obcym mieście – mieście, które otaczała pustynia gęsta od ludzkich kości, i znikąd pomocy oczekiwać nie mógł. Zwiesił, zatem wzrok na żelazo w dłoniach i podszedł do Horeba. Bał się spojrzeć mu w oczy, lecz spojrzeć musiał, chciał powiedzieć słowo, lecz głos utknął w gardle.

– Będąc na twoim miejscu on nie wahałby się ani chwili.

Szlikulec wbił się w oczodół, potem w drugi. Stojący z boku Hoga pilnował, aby żelazo nie weszło za głęboko. Potem zaniósł namiestniczce srebrną tacę.

– Oto ten, którego wybrali bogowie – rzekła Ismena. – A oto ten, który go oślepił. Albowiem pierwsi będą ostatnimi a ostatni pierwszymi, jeśli tylko zechcę. Zapraszam cię Muhamedzie na ucztę, o której opowiesz swemu panu. Illonia z otwartymi ramionami wita tych, którzy przynoszą jej przyjaźń i braterstwo.

 

Przyjęcie trwało dzień cały, i całą noc. A potem dzień następny i następną noc. Ismena krążyła wśród gości, uśmiechała się, podawała puchary z winem i tace z jadłem, wpychała niewolnice w ramiona samców. Wśród zaproszonych byli ci, których od wielu miesięcy nie oglądały jej oczy. Zarządcy, skrybowie, wiedzący. Odsunięci w cień dziś dostali okazję znów wrócić do łask. Namiestniczka potrzebowała ich wsparcia – wiedzieli, że jeśli nie narażą się nieopatrznym słowem lub gestem dostąpić mogą dawnych zaszczytów. A któż, kto raz zasmakował władzy nie pragnął zasmakować jej ponownie?

Dlatego przyjęli zaproszenia do pałacu i pod rozbawieniem kryli niepokój. Na nowo też poznawali Ismenę, córkę Nanniego, której nie widzieli od bardzo wielu dni. Zmieniła się, nie sposób było nie dostrzec tej zmiany. Bardziej przypominała ladacznicę niż wyniesioną, lecz tym bardziej przyciągała wzrok.

Gonili za nią spojrzeniami.

Odwzajemniając zainteresowanie gości Ismena czyniła dokładnie to samo, co oni.

 

 

 

POSŁOWIE

 

Kilka dni później słudzy donieśli Komowi, że do miasta zbliża się poselstwo Tiun i Synaru. Ismena uśmiechnęła się, albowiem dobre były to wieści, i poleciła Komowi przyjść z nowiną w chwili, gdy rozmawiać będzie z Muhamedem.

Tak też się stało.

– Namiestnicy obszarów północy oddają ci cześć, pani – zapiszczał tłuścioch ogrodową aleją idąc za namiestniczką.– Nie byle jakie dary nieść muszą.

– Zapewne – przytaknęła Ismena. – Lecz od ich darów ważniejsze są przymierza i przyjaźń. Tego oczekuję.

– Nie zawiedziesz się, pani. Przymierze bez Illoni złamałoby stare umowy a na to nie stać żadnego z obszarów.

Grubas giął się w pokłonach, dobierał słowa tak, by nie wypowiedzieć któregoś w złym czasie i nie po myśli namiestniczki, czujny był i wylewnie miły. Miał wracać do Elwin, na prośbę namiestniczki został dzień dłużej. Czuł, że i dziś nie opuści Ill. Rankiem widział Horeba – wciąż przechodziły go dreszcze na wspomnienie spojrzenia, którym go obdarzył Ogdadowy syn, albowiem, choć osobiście wyłupił mu ślepia, więzień znów się nimi cieszył.

Zaprawdę bogowie musieli go umiłować i otoczyć pieczą. Czemuż jednak pozwalali na jego męki?– pytał się sam siebie i nie znajdywał odpowiedzi. A Ismeny bał się pytać, wszak nie był jej równy. Liczył, że może przybycie nowych gości uchyli rąbka tajemnicy.

Inność samki wzbudzała w mężczyźnie skrajnie dziwne uczucia. Lękał się jej, a jednocześnie podziwiał. Biel jej włosów i skóry, tak różne od brązu i czerni, do którego przywykł, przyciągała oczy. I mimo, ze nie cenił u kobiet urody, Ismeny urodą był zafascynowany. Widział ją kilkakrotnie, będącą dzieckiem, od kilku dni poznawał na nowo.

– Będę potrzebowała tysiąca wojowników – głos Ismeny wyrwał samca z zamyślenia, zmusił do wysilenia umysłu. – Czy twój pan Muhamedzie może mi ich dać?

Tłuścioch zakaszlał nerwowo.

– Tysiąc? – wyjąkał i zamilkł.

– Tylu potrzebuję – dłoń samki ślizgała się po płatkach kwiatów. – Wrócisz do Elwin i powiesz to Achabowi. Niech da mi tylu ilu może. Jeśli szanuje stare przymierza i nie jest moim wrogiem…Jeśli po tym, co mu powiesz wciąż jeszcze będzie chciał odwiedzić mnie w mej samotni.

 

Poselstwa Tiun i Synaru stanęły obozem o ćwierć dnia drogi od Ill, poza wzgórzami a zarazem zasięgiem spojrzeń Illończyków, niewolnicy rozbili namioty, gwardziści rozstawili się okręgiem na jego obrzeżach.

Kom wysłuchał relacji patrolu i przekazał ją namiestniczce.

– Psy!- usłyszał w odpowiedzi i zapytał:

– Czy mam wysłać Joacha, pani?

– Nie, lecz niech będzie gotów – chwilę trwało nim Ismena podjęła decyzję, albowiem nie była pewna czy jest to objaw wrogości, czy tylko krótki postój.

Zbyt mało wiedziała o etykiecie i zwyczajach, by znać odpowiedź.

– Zaczekamy – rzuciła nie odwracając się od okna.– Jeśli chcą wzbudzić mój gniew okażę im go, gdy przybędą. Czy masz kogoś w Tiun i Synarze?

– Tak, pani.

– Gdy każesz im, by zrobili to co w Adrion posłuchają?

Kom zawahał się.

– Tego nie wiem pani – rzekł.– Dotychczas jedynie rozpuszczali plotki…

– Zatem nie – Ismena odpowiedziała za niego. – Co z niewolnikami, których do ciebie przysłałam?

– Szkolą się, pani.

– Dobrze. Wyuczysz ich i roześlesz po obszarach. Być może zdarzy się dzień, gdy będą mi potrzebni.

 

Późną nocą Joach z kamratami wymknął się z miasta i zatoczywszy szeroki łuk wypuścił psy.

Bestie pomknęły równiną, ujadając wściekle bokiem minęły obozowisko. Nagle zbiły się w jeden cień a ujadanie szakala bolesnym wrzaskiem rozdarło mrok. Kłębowisko wrzało chwilę i znów rozpadło się na kilka pojedynczych kształtów.

Strzegący obozu gwardziści nastawili włócznie, posłowie wespół z niewolnikami zamarli z lęku, albowiem strach przed sforą potrafił zatrzymać bicie serc.

Cienie zawróciły, zdyszane biegiem przypadły do nóg swych panów. Joach pogłaskał sierść zwierzęcia, przytulił. Pies sięgał mu na dwie dłonie powyżej pasa, gdy zaś stawał na zadnich łapach zamieniali się. Hodował i szkolił go od szczenięcia – od dnia, gdy Baalberitan a po nim Kom oddali mu go w opiekę. Szczeniak rodowodem sięgał sfory, którą jak niosła plotka stworzyli kapłani z Uruk eksperymentujący na ludziach właściwości fioletowej wody, co mogło być prawdą albowiem po powrocie Ismeny i przybyciu przeklętego mrok często pojawiał się w tej części lochów gdzie trzymano psy.

Nigdy sie Joach na swym wychowanku nie zawiódł.

 

 

W południe sześciu posłów w asyście gwardzistów i sług przekroczyło bramy miasta a Kom powiadomił Ismenę i rozstawił swoich ludzi. Przyszli z pustymi rękami zatem przyjąwszy ich długo namiestniczka siedząc na piedestale nie rzekła słowa. Przyglądała się tylko, każdemu z osobna, po kilka razy, jakby zapamiętać ich chciała do końca swego życia.

Żaden nie ugiął się pod jej spojrzeniem, żaden nie opuścił głowy, choć wszedłszy skłonili się jak to było w zwyczaju.

– Witam was – Ismena przerwała milczenie. – W imieniu swoim i mego ludu. W imieniu Muhameda i innych posłów z Elwin. I słucham, z czym przybywacie?

– Jam Staag, sługa pana Tiun, Atabba, którego łaska wyniosła na pierwszego wśród posłów. Stojący za mną to moi towarzysze. Oto czcigodni Kudiya i Lu.

– Jam Sinuhe, sługa wierny pana Synaru, Engura. Za mną czcigodni Yahur i Iddin.

Mówili jeden po drugim, to, czego Ismena się spodziewała, nic więcej. Bez zbędnej wylewności i wielkich słów. Przypomnieli stare przymierza, lecz nie rzekli nic o podjęciu nowych. Przypomnieli plotki o cieniu zalegającym w pałacu i obecności przeklętego namiestnika, przeciw któremu przymierza zostały zawarte. Sinuhe zauważył, że nigdy samka nie zasiadała na tronie a Staag, że jego pan mógłby opieką otoczyć obszar i nią, Ismenę.

Na koniec wspomnieli śmierć Ogdada i uwięzienie Horeba.

– Jam jest Ismena, pani Illoni i żaden pies nie będzie warczał tam gdzie na to nie pozwolę –

Oczy samki po raz pierwszy od wielu dni zalśniły fioletem a stojący na uboczu Kom położył dłoń na jelcu miecza.– Przychodzicie z pustymi rekami, choć mówicie o tym, co mogłabym dostać od waszych panów, odpowiedzcie mi, zatem, jak mam was powitać? Nawet Horeb, o którego dopytujecie trzy skrzynie mi przywiózł a każda warta więcej niż życie któregokolwiek z was. Jeśli przyszliście ze zdradą w sercach wracajcie do swych panów a ja poproszę bogów, by sfora towarzyszyła wam do granic Illoni. Albowiem nie narodziłam się na nowo po to, by wysłuchiwać pustych słów a tym bardziej oddać moje dziedzictwo w ręce głupców. Horeb przybył tu, by mnie zabić. Tak kazał mu Ogdad. Odpłaciłam mu tak jak na to zasłużył. Jeśli jesteście innego zdania wysłucham was, lecz liczcie się z tym, że będą to wasze ostatnie słowa. Nie nawykłam słuchać pouczeń i czynić tak jak chcą inni. Kapłani mnie wynieśli, traktujcie mnie więc, jak na to zasługuję.

Cisza zaległa w komnacie, ciężka i męcząca. Posłowie ukradkiem zerkali na siebie, Sinuhe przestępował z nogi na nogę, wydawało mu się, ze posadzka pali go przez sandały. Staag kręcił nosem czując, że poci się obficiej niż zwykle i nie jest to przyjemny zapach. Nie był sam, kilku gwardzistów stało opodal, z bronią, bo nikt im jej nie odebrał, mimo to czuł rosnący strach. Jego pan nazwany został głupcem, co odpowiedzieć powinien? Jak się zachować, by cało opuścić pałac a zarazem wypełnić polecenia pana?

Nawet Beroz, o którym wiedzieli, że im sprzyja, patrzył gdzieś w sufit a na dodatek zachowywał się tak jakby ich przybycie w ogóle go nie obeszło.

– Źle zrozumiałaś nas najłaskawsza –Staag odważył się zabrać głos.– Dary czekają w obozowisku. Zbyt wiele niewiadomych towarzyszyło nam o pani, byśmy pochopnie nieśli je z sobą. Teraz, gdy widzimy, że rządzisz obszarem sama…

– A kogóż to jeszcze chcieliście zastać w Ill prócz mnie?

– Przeklętego – odparł Staag po chwili wahania, albowiem czuł, ze odpowiedź nie spodoba się namiestniczce. Ta jednak paść musiała. Przez grzeczność.

– Ach, racja, zapomniałam. Północne przymierze i jego niezliczone armie wciąż boją się jednego człowieka. Zaprawdę, godne podziwu. I wy proponujecie mi opiekę? Być może ja powinnam zaproponować ją wam?

– Nie zaprzeczysz pani, że był tu.

– Był, tak dawno, że już nie pamiętam. Zaprosił mnie do siebie, z tysiącem wojowników gotowych na śmierć. Achab obiecał wspomóc mnie w krucjacie przeciwko Uruk. Oczekuję odpowiedzi od Tytusa, spodziewam się, że nie odmówi. Czy wasi władcy dołączą do nas czy staną po przeciwnej stronie?

Posłowie popatrzyli na stojącego nieco z boku Muhameda, nie doczekali się potwierdzenia. Grubas ani drgnął.

– Własną krwią namiestnicy północy pisali porozumienia, ten, który nie dotrzyma obietnicy przeklęty będzie na wieki – dorzuciła samka walcząc z narastającym gniewem i zniechęceniem.

– Nie posłom pani obiecywać to, co w rękach namiestniczych leży – Sinuhe wyręczył Staaga.– Albowiem nikt nie dał nam takiej władzy. Przekażemy twe słowa, lecz to, co stanie się później dziś tylko bogowie raczą wiedzieć. Wiedz, że nie przybyliśmy tu we wrogich zamiarach, lecz w imieniu swych władców, którym na sercu leży przyjaźń między obszarami.

– Liczę, zatem, na ich hojność, albowiem już wkrótce będę potrzebowała dziesięciu tysięcy wojowników gotowych na śmierć.

I znów milczenie ogarnęło komnatę tronową a posłom zdało się, ze weszli do gniazda żmij, które gotowe są kąsać na jeden gest władczyni. Rozglądali się, zatem, na boki spodziewając się zdradzieckiego zamachu a pot rosił ich czoła i karki. Liczyli się z nieprzychylnym przyjęciem i się nie zawiedli, dotąd żywili jednak nadzieję, że plotki okażą sie kłamstwem.

Dzień cały czekali na zaproszenie Ismeny, rozważali różne plany, ich panowie dali im kilka opcji do wyboru. Nocą pojawił się strach. Czy cienie były forpocztą sfory? Zarówno Atabb jak i Engur mieli synów w wieku Ismeny, a Ill było smacznym kaskiem, sama pamięć o samce była smakowita. Znali ją z dzieciństwa, i żaden nie mógłby powiedzieć, że jej uroda była mu obojętna. Nanni miał jednak inne plany wobec niej, mimo życzliwości odmówił wszystkim zainteresowanym córką. Co rok uparcie ponawiali próby.

Dziś Nanni nie żył a Illonia potrzebowała męskiego władcy i potomstwa, które zapewniłoby ciągłość dynastii. Wierzyli, że potrzeba macierzyństwa tkwi w sercu każdej kobiety i jeśli dobrze poprowadzą rozgrywkę uda im się zdobyć Ismenę.

Mieli za sobą obszary zasobne w ludzi i bogactwa naturalne, tysiącletnią przeszłość wspartą umowami dziadów i pradziadów, znakomite rody od lat strzegące praw, nieulękłych w walce wojowników. W końcu następców godnych najwyższych zaszczytów i namiestniczych cór. Nie musieli starać się o jej rękę, każdy z władców chętnie przyjąłby ich starania. Namiestnik Egyptum chociażby, Hetabor, ojciec czterech cór i czterech synów, z którym przymierze tak zawarte przynieść mogło wiele profitów i pokój od północnego zachodu.

Ismena kusiła jednak bardziej. I Ill, miasto niegdyś znane z zasobnego skarbca, ludne i bogate w żyzne ziemie.

Tylko ten wszechobecny strach tkwiący w plotkach…. Tylko tajemnica, której rozwiązanie wydawało się być poza zasięgiem. Może gdyby przybyli do Ill w dniach, gdy Ismena dopiero rozpoczynała rządy, lub w niedługi czas potem. Wtedy, gdy posłańcy Beroza przynosili zaproszenia i błagalne prośby. Może. Atabb i Engur uważali inaczej. Nie wróżyli Ismenie długich rządów.

A dziś…. Wydawało się, że mogli stracić Illonię na zawsze. Znali Muhameda i znali Horeba, nie trudno było się domyślić, że obaj zjawili się z podobnymi ofertami, co oni. A do tego przybyli pierwsi.

Staag skłonił się

– Wybacz pani nasz brak jednoznacznych odpowiedzi -rzekł.– Zapewniamy, że władcy nasi przyjaźnie są nastawieni do ciebie pani i oczekują, że nie odrzucisz ich przyjaźni.

– Czy dadzą mi wojowników?

– Nie nam o tym decydować pani. Przekażemy prośbę twą i ręczyć mogę, że otrzymasz odpowiedź. Nie znamy jednak jej treści.

– A szkoda.

Znów nastało nieprzyjemne milczenie, ściganie się wzrokiem, chłód, który nie wróżył nic dobrego. Posłowie czuli, że przegrali batalię o Ill wiele dni temu i teraz naprawienie błędu mogło nie tylko dużo kosztować, ale być wręcz nierealnym. Co mieli rzec, by nie skłamać bardziej niż im zezwolili władcy, jakie dać obietnice. Oczywiście zapewnienia posłów nie wiązały władców, tu jednak każde słowo mogło mieć znaczenie. Nie widzieli zbyt wiele, zbyt mało by sądzić o czymkolwiek. Niepokoiła ich buta i pewność Ismeny, twarde słowa, których nie spodziewali się z ust kobiety, obecność Muhameda i Horeba. W końcu śmierć Ogdada, która cieniem kładła się na wszystkim.

Niespodziewanie rutynowa wizyta stała się pułapką. Czy mieli dość sił i przebiegłości, by znaleźć z niej wyjście? Sprawy skomplikowały się zanim się spostrzegli. Każdy krok prowadził ich głębiej w matnię.

Pot rosił czoła, suchość w gardłach potęgowała strach.

Gdy wchodząc mijali człowieka przywiązanego do filaru, jego twarz wydała się im znajoma. Staag popatrzył na Sinuhe i spotkał się z jego wzrokiem.

– Bądźcie przeklęci – wargi skazańca poruszyły się w szepcie. – Wy, którzy wchodzicie.

Znali ten głos. Tak wiele razy wcześniej obijał się im o uszy. Zimny dreszcz przebiegł im po plecach. Oto był Horeb, syn Ogdada, niepokonany wojownik, łamacz kobiecych serc. Ten, którego oklaskiwały areny. Dziś ślepiec i więzień.

-Jeśli pozwolisz pani wyprawimy sługi po dary, którzy nasi władcy ofiarowali tobie wraz ze słowami szacunku i przyjaźni – Sinuhe zdobył się na odwagę, by przerwać milczenie a tym samym zmienić temat.

Nie dano mu usłyszeć odpowiedź. Nagle odległy krzyk dobiegł uszu a Kom skoczył w stronę skąd dobiegał. Ręka Ismeny podniosła się nakazując ciszę. Zamarli w bezruchu.

– Horeb, pani – Kom pojawił się z meldunkiem równie szybko jak przepadł. – Zerwał się ze sznura. Zagryzł strażników.

– A, pies! – cień gniewu przemknął przez twarz samki, fioletem zalśnił w oczach.– Znajdź go Komie – padł krótki rozkaz.

Wojownik skłonił się i biegiem wypadł z komnaty.

-Horeb – mruknęła Ismena, popatrzyła na zastygłych posłów. – Miałam go za sprzymierzeńca, gdy przybył, tak samo jak wy. Z pokłonem i kłamliwymi słowy. Wściekł się nagle i musiałam włożyć mu pętlę na szyję, choć może powinnam zabić. Dziś jest wolny i zapewne łaknie zemsty. Podpowiecie mi zrobić powinnam?

– Nie nam decydować pani o losie namiestniczego syna – odparł Sinuhe.

-Trzeciego syna.

-Tak wiele jeszcze zdarzyć się może między ustami a brzegiem pucharu…

-Tak, wiele…

Nie bała się. Strach, który nosiła w sobie, jak każdy człowiek, pozostał daleko za nią, w odległym Uruk, pośród piasków i żaru. Zresztą, kim był Horeb? Ledwie samcem. Jednak miała przeczucie, że więzień nie uwolnił się sam. Pojawiło się zatem pytanie: po co cieniowi potrzebne było ciało mężczyzny?

-Sługi me ugoszczą was – rzekła wstając z piedestału. – Nim wyruszycie w dalszą drogę. Iltani, moja droga, usłuż gościom.

 

 

 

POWRÓT

 

 

Miał sen. Z mieczem przy boku i tarczą na plecach stał na arenie i czekał na atak wojownika z siatką. Liczył kroki, które dzieliły go od przeciwnika. Ręce i nogi drżały podnieceniem, w ustach czuł słodki smak krwi. Opodal leżały dwa rozsiekane ciała, twarzami w dół, gryząc piach. Szybko poszło, zbyt łatwo. Lekki niedosyt ze zwycięstwa nie dawał mu oczekiwanej satysfakcji. Czekał na kolejny atak.

Zamarły na trybunach tłum trwał w chorobliwym napięciu. Chleba i igrzysk wyglądały oczy.

Hebanowy wojownik zrobił krok, jeden z dzielących ich trzynastu. I drugi. Nagle skoczył w bok, biegiem pokonał dystans. Ramię zawinęło się w zamachu.

Horeb przykucnął i rzucił się w przód, siatka minęła go o włos. Wydobyty z pochwy miecz ciął powietrze. Przeciwnik wyczuł unik i nie dał się zaskoczyć. Nazywali go Diabolo, pochodził skądś z południa i miał wiele zwycięstw poza sobą. Wyglądał na ociężałego, był szybszy niż Horeb przypuszczał. Nie widział go wcześniej, element zaskoczenia na arenie mile łechtał ego. Zderzyć się z tajemnicą i wygrać, to dawało radość, miłe ciepło w podbrzuszu. Wśród wojowników swego ojca nie znał żadnego, którego umiejętności przekraczałyby jego własne. Dlatego walcząc na arenie wielu z nich oszczędzał. Szczególnie tych rokujących poprawę.

– Uczcie się –zdawał się im mówić, czy raczej nakazywać.

Nie uznawał litości za słabość. Wyszkolenie dobrego wojownika zabierało mnóstwo czasu a i tak nie każdy samiec mimo lat ćwiczeń stawał się pełnokrwistym zabijaką. Lubił tych, których na sam jego widok nie paraliżował strach. Często posyłał im niewolnice, których użył, czasami garnce z piwem.

Dziś stanął naprzeciw kilku wojowników mu nieznanych. Przybyli skuszeni nagrodą – sto srebrników za zwycięstwo było sumą zawrotną dla zwykłego śmiertelnika. Byli tacy, którzy za trzy wydawali swych braci na śmierć. Warto było podnieść miecz, aby choć przez chwilę łudzić się nadzieją wygranej.

Krok za krokiem mierząc się wzrokiem, przyczajeni na kolejny skok, na kolejny unik, z muskułami napiętymi jak struny, krążyli śledząc wzajemnie każde swe drgnienie. Mgnienie oka przeważyć mogło szalę zwycięstwa.

Tłum na trybunach milczał. Południowe słońce paliło twarze.

Pod baldachimem szytym złotą nicią z chorobliwymi plamami na twarzy Tytus obserwował ruchy brata, zlizywał płynące twarzą strużki potu. Mimo niewolnic wachlujących powietrze był mokry tak jakby przed chwilą wyszedł z kąpieli. Lubił patrzeć na Horeba – uważał go za doskonałego wojownika, którym on sam nie miał nigdy odwagi zostać. Zresztą inny los był mu przeznaczony i ta świadomość wynagradzała wszelkie braki. Ach, jakże wdzięczny był ojcu, że jego właśnie wybrał na swego następcę.!

Horeb uderzył, miecz zwarł się z klingą wojownika. Naparł całym ciałem zmuszając samca do kilku kroków w tył. Odskoczył unikając nagłego zamachu. Przyjął parę ciosów na tarczę i miecz. Wparł się stopami w mokry od krwi i wody piach. Chwilę siłowali się próbując sił, odskoczyli nagle. I znów zwarli się we wściekłym przyjmowaniu i oddawaniu ciosów.

Tytus zaciskał pięści, drżał z podniecenia, nad którym nie panował. Albowiem zaiste godni siebie byli walczący a walka ich piękną.

Wraz z tłumem Tytus przyglądał się i milczał.

Kolejny atak, kolejne zwarcie, zgrzyt ostrzy wpartych w siebie, przyspieszone oddechy i oczy czujne na każdy ruch przeciwnika, pot na wargach.

Kim jesteś?– pytanie pojawiło się w głowie Horeba, zalążki niepokoju. Czuł zmęczenie dwiema wcześniejszymi walkami, palące słońce i ciągłe napięcie wysuszyło gardło. Lecz przerwanie walki równałoby się przegranej. A nigdy dotąd nie ustąpił pola, nie poddał się. Nawet, gdy brakło mu sił.

Bo przecież jego przeciwnicy też nie byli z żelaza i tak samo odczuwali zmęczenie.

Zasłonił się przed atakiem, sparował kilka uderzeń, cofnął.

Zachwiał się nagle, jakaś przeszkoda zblokowała nogi…

Chciał krzyknąć….i obudził się z kajdanami na szyi. On, Horeb trzeci syn Ogdada, namiestnika Adrion, następca tronu. On, Diabolo, pierwszy z przeklętych namiestników Uruk, nieśmiertelny czernią i fioletem, w ludzkiej postaci.

Ręce sięgnęły do obręczy założonej na szyję, rozgięły metal. Szarpnięcie zerwało pęta z rąk, drugie z nóg. Pierś odetchnęła powietrzem i wolnością.

Gwardziści u wejścia nastawili włócznie, rzucili się biegiem. Nie spostrzegli się, kiedy dłonie mężczyzny zacisnęły się na ich gardłach odbierając oddech a potem życie. Śmierć przyszła szybko i bezboleśnie.

Kobiecy krzyk rozdarł przestrzeń. Oczy zabójcy spotkały się z oczami samki. Dzban wypadł z jej rąk. Woda spłynęła schodami.

– Jam jest – szept rozległ się w ciszy. Nic więcej.

Zabójca wpadł między budynki i przepadł.

 

Kom zatrzymał się przy trupach. Rozejrzał. Popołudniowe słońce paliło twarz i odsłonięte ramiona, raziło oczy. Dzień był zbyt piękny na śmierć.

Wzrok natrafił na skorupy opodal, ciemniejszą plamę wysychającej wody. Był zatem ktoś kto widział – myśl na chwile uspokoiła bicie serca.

Świadek powie mu czy Horeb wciąż był Horebem. Czy może kimś innym. I czy był sam.

Albowiem zwykły śmiertelnik nie mógł rozerwać tych kajdan.

Kim był przeciwnik? Cieniem z lochów? A może zdrajcą czekającym w ukryciu na odpowiednią chwilę. Człowiekiem, który sprzyjał więźniowi i dopomógł mu w ucieczce? Pierwszej możliwości nie mógł zapobiec, druga oznaczała osobistą porażkę. Pierwsza zapowiadała nierówną walkę z nieznanym, druga lekki ból głowy i co najwyżej kilka dni poszukiwań. Obstawi miasto, że się szczur nie wymknie poza bramy, odnajdzie zbiega i już nie wypuści.

– Gzrel! – zawołał nie odwracając głowy.

– Tak, panie.

– Zbierz ludzi. Zamknijcie bramy. Nikt nie wchodzi i nikt nie wychodzi. Tym, którym nie będzie to po myśli obić skórę. Ten, który powie słowo ma skończyć w lochach. Zrozumiałeś?

– Tak, panie.

– Barah !

-Tak, panie.

– Jak najszybciej sfora ma ruszyć w miasto. Niech Kaleb ogłosi ludziom, by pochowali się nim psy zaczną łowy.

– Czy przyprowadzić Ikara, panie?

Kom zawahał się. Ikar nie był zwykłym psem. Jak na zwierzę rozumiał zbyt wiele, był zbyt krnąbrny i nie zawsze słuchał poleceń. Był w pałacu, gdy zjawił się Przeklęty, potem warował w komnacie Ismeny. Robił, co chciał. Obawa, że odmówi posłuszeństwa pojawiała się ilekroć zaszła potrzeba użycia jego umiejętności. Albowiem wszystkie zwierzęta pamiętały czasy mroku, stanowiły jego cząstkę.

– Tak – zgodził się przełamując wewnętrzny opór.

Kilka pytań lęgło się w głowie. Chciał poznać odpowiedzi.

Popołudniowe słońce mrużyło oczy. Między zmarszczonymi brwiami perlił się pot. Ciemna plama rozlanej wody bledła coraz bardziej. Co przyniesie noc? Kolejne dni?

Powrót Ismeny wyrwał ich z marazmu, przybycie Horeba dało możliwości zasłużenia się i wyniesienia nad innych. Pierwszym był Churdad, drugim on, Kom. Nie zmieniłby nic, nie żałował niczego. Wszystko, czego pragnął było przed nim, wystarczyło zrobić krok i nie cofnąć się nawet za cenę życia. Albowiem jeszcze nie tak dawno był zaledwie jednym z wielu w szeregu. Dziś stał na jego czele.

Horeb, trzeci syn. Pogardzał nim a jednocześnie mu zazdrościł. On nigdy nie śmiał dotknąć majestatu.

– Panie? – Barah przystanął nieco z tyłu, uwięziony na grubym powrozie pies przywarł nosem do skorup.

– Za mną – szepnął Kom, na jelcu miecza zacisnął palce, zbiegł schodami.

Zwierzę wyminęło wojownika, odwróciło łeb. Jego czarne ślepia popatrzyły w oczy człowieka, z gardła dobiegł stłumiony bulgot.

Przyjaciel czy przyczajony wróg?

Weszli w uliczkę, w kojący rozgrzaną skórę cień. Zaduch nieczystości podrażnił nozdrza. Od miesiąca nie spadł deszcz. Zapach uryny i zgnilizny w rozgrzanym powietrzu tłumił oddech.

Zwierzę zdawało się go nie czuć. Po kilkudziesięciu krokach zatrzymało się a uzbrojona w twarde jak metal pazury łapa oparła się o drzwi. Kom pchnął je do środka i wszedł nie czekając na zaproszenie. Warczenie psa zatrzymało go w miejscu,

– Bądź pozdrowiony – głos doszedł z półcienia, do którego dopiero po małej chwili wojownik przyzwyczaił wzrok.

– I ja pozdrawiam –odparł Kom.

– Córka czeka na ciebie, panie. Chodźmy.

Nie zadając pytań poszli za mężczyzną. Minęli dwa puste pomieszczenia. W trzecim człowiek wskazał im siedzącą na klepisku postać.

– Dalia, córka moja najmłodsza – rzekł odsuwając się pod ścianę.

Kom podszedł do samki, ukucnął obok. Oparł dłoń na barku dziewczyny.

– Widziałaś coś – rzekł, – o czym chcę usłyszeć.

Kiwnięcie głową zastąpiło odpowiedź.

– Wiesz, kim był więzień? – znów kiwnięcie, jako potwierdzenie – Widziałaś jego twarz?– skinienie. – Czy to on zabił strażników? – zawahanie, przeczący ruch głową. – Zatem był tam ktoś jeszcze? – przeczenie. – Był sam? – potwierdzenie.– Widziałaś go wcześniej? – zaprzeczenie.

Kom wstał. Nie musiał pytać dalej, by domyślić się reszty. Istota, której się obawiał przybrała ludzką postać.

 

Mężczyzna zatrzymał się. Nie czuł zmęczenia, lecz wysuszone bezcelowym biegiem gardło domagało się wody. Poza tym musiał zastanowić się, co dalej a to wymagało chwili spokoju. Oparł się o mur.

Przypuszczał, że pościg już wyruszył a zatem? Rozejrzał się i bez chwili zwłoki przypadł do jednej ze ścian. Chwytając się dziur w murze wdrapał się na dach.

– Gon! Gon!- odległy krzyk dobiegł uszu a w chwile po nim tupot nóg i odgłos pospiesznie zamykanych drzwi.

Sfora wyruszyła w miasto….

Najważniejszym było to, by dowiedzieć się, kim był, kim stał się. Horebem, człowiekiem śmiertelnym, czy Diabolo, pierwszym z przeklętych namiestników Uruk. Ucieczka po uwolnieniu była tak ludzka. Czuł się dziwnie.

Nie poznawał ciała. Bez wątpienia było silne i szybkie, inne od tych, które miał w pamięci. Napiął muskuły i uśmiechnął się z zadowoleniem. O, tak! Cielesna postać wydawała się niezwykle sprawna.

Przebiegł dachami w ciemnej uliczce kilkanaście łokci poniżej zostawiając psom zapach. Nie wątpił, że wpadną na jego trop.

Myślał intensywnie. Ucieczka nie dawała mu szans na uzyskanie odpowiedzi. Może przypadkiem. Z kolei zderzenie się z pościgiem niosło zagrożenie, którego nie był pewien.

Nie bał się, najmniej chyba ludzi. Zastanawiał się, co zrobią psy. Zapach Horeba znały z lochów, przywykły do obecności. Diabolo zaś był cieniem, który je przemienił.

Musiał podjąć ryzyko.

Lecz jak wielkie było to ryzyko? Ucieczka była tak ludzkim odruchem! Diabolo nigdy nie przyszłaby do głowy. Czy jednak przyszłaby Horebowi? Czy ten, który nie znał strachu uległby słabości i zbiegł nie sprawdziwszy się w walce? Ten, który nigdy nie zszedł z areny pokonany? Ten, któremu największe rębajły chyliły się w pas?

Kim był?!

Myśli kłębiły się wyzwalając gniew, plącząc logiczne rozumowanie.

Szczekanie psów było coraz bliższe, coraz wyraźniejsze. Mógł przepaść w nadchodzącej nocy, mógł skryć się i odczekać aż pogoń straci impet. Przyczaić się gdzieś na kilka dni. Mógł i nie mógł. Coś paliło mu wnętrze, obcy głos rozkazywał, aby nie stał w miejscu, odnalazł odpowiedzi, stanął naprzeciw tajemnicy. Dość naczekał się. I jako człowiek i jako mrok. Musiał sprawdzić. Odległe Uruk kusiło….

 

Ikar zatrzymał się, wyciągnął łeb, zawył nagle. Barah mocniej ujął sznur w dłonie. Nie wytrzymał szarpnięcia. Z głuchym stęknięciem wyrżnął o piach. Pies pomknął uliczką.

Diabolo zacisnął pięści, popatrzył w niebo. Oto wolność upragniona, oto życie nowe. Oddychał pełną piersią, prężył muskuły, chłonął siłę nowego ciała.

Ręce rozrzucone na boki cieszyły się wolnością i swobodą. Warknął zwierzęco, dziko, starym nawykiem sprzed przemiany, gdy w towarzystwie psów mknął pustyniami. Na łów, na żer.

Skulił się nagle, odwrócił.

Zimne ślepia psa patrzyły mu wprost w oczy, bez drgnienia. W wykrzywionym pysku lśniły kły.

Diabolo zasyczał, zmrużył powieki. Był mrokiem, był cieniem. Był pierwszym z wielkich. W kilka dni po wyniesieniu ogłosił się bogiem!

Zwierzę potrząsnęło łbem, oblizało, kuląc ogon podeszło do mężczyzny. Samiec pogłaskał je, uśmiechnął się i zeskoczył z dachu.

 

 

Kom wyciągnął z pochwy miecz, nie oglądając się skoczył za Ikarem.

U wylotu uliczki przemknęło kilka kształtów. Skręcił za nimi. Nie biegł długo.

To, co ujrzał cofnęło go o krok.

Ikar lizał wyciągnięta dłoń nieznajomego mężczyzny a tuż obok w półprzysiadach trwało kilka psów. Nowe wyłaniały się biegiem i dołączały do reszty.

Zaraz za zwierzętami pojawili się gwardziści. I tak samo niepewnie jak ich przywódca stanęli w miejscu z dłońmi na głowniach kling. Nie wierzyli oczom.

Kom kiwnął ku nim ręką. Jeśli miało dojść do walki lepiej by byli razem.

Diabolo– Horeb stał nieruchomo przyjmując hołd watahy. Uśmiechał się do swych myśli. Miłą niespodziankę zgotował mu los. Oszołomienie i niepewność pierwszych chwil mijały. Nieważne, kim stał się, ważne, że był!

-Jam jest – szepnął.

Psy podkuliły ogony.

Kom wzdrygnął się przejęty nagłym chłodem. Niemiły niepokój zagościł w głowie. Oto stał przed czymś, czego się obawiał. Był katem Horeba, był tym, który zderzył się z cieniem i przeżył. Był przeszkodą w drodze do Ismeny. I choć mężczyzna nie przypominał zewnętrznie Adriończyka z pewnością posiadał jego pamięć a dodatkowo coś, czego nikt nie potrafił określić i zrozumieć. Najważniejsze pytanie brzmiało – czy był śmiertelnym człowiekiem?

Cień latami zalegał lochy Uruk, potem podziemia Ill. Legenda niosła, że posiadł nieśmiertelność.

– Jam jest Diabolo. Pan Uruk, pan świata – głos przyniósł niezrozumiały lęk.– Ukorzcie się i oddajcie hołd, albowiem jam jest pierwszy i jedyny, we mnie jest początek i koniec.

Brakło tylko gromu, znaku z nieba, ciemnych chmur zasnuwających słońce. Przestrzeń milczała tak samo jak ludzie i zwierzęta.

Kom wpatrywał się w mężczyznę. Palce zaciskały się i rozluźniały na rękojeści miecza. Raz za razem, bezwiednie, jako reakcja na strach. Napięcie mięśni niosło spokój. Wraz z nim odpowiedzi na pytania.

Ikar warował u stóp nowego pana, zdawał się czekać na gest.

Kom ukląkł.

 

Gdzieś wśród piasków…

Język niewolnicy przyjemnie łaskotał. Ciepło oddechu grzało podbrzusze. Pod powiekami przesuwała się fala wspomnień.

Ból zatarł się w pamięci. Tylko słodkość niedoznana nigdy później wciąż tkwiła w myślach. Tak wiele dni minęło.

Jak wiele jeszcze minąć miało?

Pod powiekami oblicze bestii, na ciele ucisk jej łap. Brak tchu.

Gdzieś wśród piasków…

-Pani – głos z otchłani przywracający świadomość zmysłom, otwarcie powiek, gniewna nerwowość ruchów.

Odtrącona niewolnica potoczyła się posadzką jak kukła, u rozbitego nosa pokazała się krew.

Namiestniczka okryła obnażone ciało.

– Mów! – rozkazała oczekującemu wojownikowi.

– Jakiś człowiek idzie tu z Komem i psami.

– Jakiś człowiek?!

-Tak, pani.

Chwilowa burza w myślach, chwilowe zaniepokojenie. I spokój. Albowiem któż, jeśli nie on? Cień, który wyzwoliła zapomnieniem i mordem a który dzięki Horebowi oswobodził się z niebytu, wreszcie człowiek, szedł ku niej z podziękowaniami…

Podeszła do okna.

 

Diabolo skłonił lekko głowę.

Ismena objęła go wzrokiem. Uśmiechnęła się. Mężczyzna jedynie w detalach przypominał Horeba, miał jego wzrost i postawę, lecz twarz była zupełnie inna. Wydawał się mocnym i zdecydowanym samcem. Biła od niego siła, której oczekiwała. W czerni oczu o fioletowym odcieniu czaiła się tajemnica i groźba.

U jego stóp szedł Ikar, za nimi reszta psów. Na końcu Kom i gwardziści.

– Witam cię, nieznajomy – samka odezwała się pierwsza.

– Witam cię, pani – mężczyzna skłonił się ponownie. – Zwę się Diabolo.

– Tak, wiem. Emilian wspominał mi o tobie.

Twarz mężczyzny skrzywiła się ledwie zauważalnie. Nie uszło to uwadze Ismeny.

– Szybko zdobyłeś zaufanie psów – dodała. – I jak wiedzę Koma.

– Tak – potwierdził, mówił wolno, z namysłem, jakby wsłuchiwał się w brzmienie własnego głosu. – W czasach mroku psy były mi jak bracia. A Ikar to mądre zwierzę. Tak samo jak Kom. Dziś, pani, każdy wojownik przydać się nam może. W drodze do Uruk.

– Zamierzasz, zatem…?

– Tak, pani. Zamierzam odzyskać tron.

– Ha! Bez tysięcy wojowników…

– Dadzą nam ich namiestnicy Adrion, Elwin, Tiun i Synaru. Resztę zbierze Kom. Ilu wojowników mamy dziś?

Mówił tak, jakby wiedział o wszystkim, co działo się w pałacu. Może wiedział? Żył wszak obok, mimo swej niecielesności.

– Komie? – Ismena skinęła mężczyźnie, by podszedł bliżej.

Wojownik wyminął psy.

– Dwa tysiące gotowych na śmierć, pani – odparł przełamując ucisk w gardle, albowiem aż do teraz nie był pewien jak namiestniczka odbierze to, że poddał się bez walki.

– Dość, by wyruszyć – ocenił Diabolo.

– Dość, lecz jeszcze mało – Ismena miała inne zdanie. – Byłam w Uruk i widziałam jak walczą gwardzistki Emiliana. On sam stanie za całą armię.

– Wiem, pani. Dlatego zażądamy od naszych sprzymierzeńców, by natychmiast wysłali nam swoich wojowników. Nasz wymarsz przyspieszy ich decyzje.

– A co jeśli tego nie uczynią?

– Wypowiesz im wojnę.

I znów uśmiech pojawił się na ustach kobiety. Plan mógł się powieść. Mieli zbyt mało wojowników, by opanować obszary, lecz wystarczająco dużo, by trupami oznaczyć pochód. Od lat namiestnicy gnuśnieli z nudów. Z pewnością nie byli przygotowani na atak.

Uruk nie dysponowało armią. I tak naprawdę sami mogli zaatakować miasto. Jednak nie w sile, lecz liczebności Ismena upatrywała zwycięstwa. Rzucenie Emilianowi na żer paru tysięcy wojowników wydawało się jej najprostszą z możliwości. Rozproszyć uwagę, przyczaić się, uderzyć w najmniej spodziewanym momencie.

Wierzyła, że moc przeklętego w końcu musi się wyczerpać. Poza tym, w sytuacji gdyby Emilian odpowiedział atakiem na atak otoczona armią miała większe szanse na przeżycie. Lub w ostateczności ucieczkę.

– W sprawach wojny i pokoju ostateczną decyzję podejmują Rady Mędrców – rzekła.

– Zapominasz pani o przymierzach, które zawarli z twym ojcem. I o strachu. Jak każdy człowiek namiestnicy są śmiertelni, rządni władzy i chwały. Detronizacja Emiliana zapisze ich imiona na kartach kronik, zaspokoi rządze. Od pokoleń o niczym innym nie marzą. Ty pani staniesz się wykonawcą tych marzeń. W zamian za kilkuset wojowników i wdzięczność. Nie jest to wysoka cena. Śmierć Ogdada uświadomiła ich, że nie żartujesz i masz wiernych wojowników, którzy pójdą wszędzie i zrobią wszystko, co im każesz. Ta groźba wisi również nad nimi. Nikt im nie da gwarancji, że nie podzielą losu Ogdada, gdy odmówią. Nie przyniesie im sławy śmierć ze skrytobójczych rąk.

– Otoczą się gwardią i przestaną przyjmować gości. Ogdad nie spodziewał się niczego, oni zaś będą przygotowani.

– I zapewne już są. Tylko jak długo zdołają tak żyć? Czy nie lepiej wysłać kilkuset wojowników i tym samym zapewnić sobie spokój niż zastanawiać się każdego dnia, gdzie czai się śmierć?

– A tron Uruk? Komu przypadnie?

– Mnie.

Odpowiedź była tak oczywista. A jednak coś ukłuło Ismenę i poczuła gniew. Na samym dnie serca, na samym dnie umysłu. Nawet zmarszczka nie wykrzywiła jej twarzy. Nie szła przeciw Uruk, by zasiąść na tronie, od dnia zmartwychwstania żyła zemstą i tylko jej pragnęła. Lecz kim był ów przybysz, by miała mu oddać to, co sama wywalczy?

Z drugiej strony potrzebny był jej sprzymierzeniec, który służyć jej będzie radą i nie wycofa się w decydującej chwili. Diabolo mógł być tym kimś a na dodatek podobał się jej, jako samiec. Jego rządza zemsty była starsza a siła sprawiała korzystne wrażenie. Ledwie zmartwychwstał a już panoszył się w pałacu, zawładnął psami i Komem. Miał jeden cel przed sobą i nie mataczył, aby go ukryć. Szczerość miała niebagatelne znaczenie w przypadku dalszej współpracy.

Zaprosić go do łożnicy? Czy kazać czekać i się wściekać? A może weźmie ją sam?

– Stanie się jak rzekłeś – zgodziła się.– A teraz pozwól, że udam się na spoczynek. To był długi dzień.

Diabolo skłonił głowę.

 

Noc przyniosła chłód. Spadł deszcz.

Kom stał na szczycie wieży i gapił się w mrok.

Jeszcze wczoraj widział się na czele zjednoczonych armii – nie wątpił, że ościenni władcy użyczą swych wojowników jego pani. Dziś stał na rozdrożu pełnym pytań i zagadek. Pojawienie się Diabolo wywróciło porządek rzeczy. Spadł deszcz.

Kim był przybysz?

Na pewno nie Horebem. Przed Adriończykiem nie czuł niepokoju, pokonał go raz czy dwa, dość by poznać jego siłę i bez strachu stanąć naprzeciw niego po raz kolejny, gdyby zaszła taka potrzeba. Tymczasem nieznajomy wzbudzał w nim mieszane uczucia. Nie wiedząc, kim był a domyślając się, kim mógł nie wydał rozkazu do ataku. Zresztą walka z psami była z góry przegrana. Po to je szkolono.

Za wierność swą….

Deszcz siąpił miarowo, chłód nocy przenikał przemoczone szaty.

– Czekasz na dzień? – znajomy głos przerwał rozmyślania.

– Churdad? Wstałeś?

– Jak widzisz.

Mężczyźni równocześnie podeszli do siebie i uścisnęli.

– Słyszałeś? – Kom pierwszy zadał pytanie.

– Tak. Cień stał się człowiekiem. A zatem niebawem wyruszymy. Tak mówią sny, tak mówią przepowiednie. Nie da się zmienić ustalonego biegu rzeczy. Ismena znalazła sprzymierzeńca, którego od początku potrzebowała. Już nikt jej nie przekona, by poniechała zemsty. Diabolo utwierdzi ją w tym przekonaniu.

– Nie niepokoi cię ten człowiek?

– Jeśli człowiekiem można go nazwać – Churdad uśmiechnął się blado.– Bo tak naprawdę nie wiemy o nim nic. Każe zwać się Diabolo, lecz ciało, które posiadł należało do Horeba. Poza tym omal mnie nie zabił samym oddechem. Przed przemianą. Czułem go w sobie, niemal tak jak w chwili, gdy przechodził dziś obok. Nie mam złudzeń Komie. Ismenie potrzebny był ktoś taki jak on. Nawet, jeśli zawiedzie jej nadzieje, bo nie można wykluczyć, że przeistoczywszy się w człowieka stracił część mocy mroku, dziś wesprze ją w jej planach. Sam wiesz, że od przebudzenia nie myśli o niczym innym. I może to lepiej. Już dość miałem grzebania trupów. To było chore.

Kom nie podjął tematu.

– Zażądał tronu Uruk – przypomniał.

– Czemu nie? Jeszcze nie wyruszyliśmy z Ill. Widziałem wiele rzeczy we śnie. Może nawet zbyt wiele. Diabolo nie pokona Emiliana. Choć pewnie zburzymy miasto, bo tak mówią przepowiednie. Tylko, że nie po to Ismena chce tam iść.

– Skąd wiesz? – pytanie Koma wywołało lekkie skrzywienie warg rozmówcy.

– A jeśli powiem ci, że widziałem przyszłość?

-Ha ! – Czy Kom mógł mu nie wierzyć? Sam miał dziwne wizje, choć ledwie otarł się o czerń. – Powinieneś powiadomić Ismenę. Jeszcze jest czas, by odwołać krucjatę,

-Nie. Nie zmienisz tego, co ma się wydarzyć. Nikt nie powstrzyma Ismeny a tym bardziej Diabolo. Tak długo czekali. Dobrze wyszkoliłeś wojowników?

– Wystarczająco, by dali życie.

-Tylko tyle?

– Aż tyle.

Zamilkli z oczami w strugach deszczu. Władcy wyznaczali prawa, wydawali rozkazy, skazywali tysiące istnień na śmierć. Oni byli, co najwyżej wykonawcami poleceń, dobrze, jeśli nie ofiarami. Zaciśnięte pięści i zęby były jedyną odpowiedzią, na którą mogli sobie pozwolić, gdy rozkaz nie był po ich myśli.

Czasami lepiej było nie myśleć.

– Przeklęty czeka na nas – szepnął Churdad. – Widziałem jego armię. Pięć sotni kobiet, z których każda stanie za dwóch albo i trzech mężczyzn, każda z mieczem w dłoni. A sam wiesz, że miecze z Uruk są nieporównanie twardsze od naszych. Nie tak dawno Nanni miał pięć tysięcy wojowników pod sobą. Był czas by ich na powrót zgromadzić, nie było tylko rozkazu. Sam wiesz, Komie, gdy rozprzęgło się wszystko a większość oficerów dała głowy, nie było komu zadbać o armię. Kapłani zamknęli się w świątyni a Ismena… Ach, gdyby można było cofnąć to, co się stało dziś wszystko byłoby prostsze. – Zamilkł na chwilę i podjął: Co wiesz o Uruk? Nadal nie ma dostępu do miasta?

-Z tego, co mówią kupcy miasto zdaje się opuszczone. Większość mieszkańców uciekła. Nie wiadomo jednak ile jest w tym prawdy. Przez ostatnie dni nie spotkałem nikogo, kto wróciłby z Uruk. Ponoć sfora krąży wokół miasta. Stąd znam tylko plotki.

-Może trzeba było wysłać tam kogoś?

– Myślałem o tym i gdyby nie stało się to wszystko ostatnio sam bym się tam wybrał. Jak wiesz, tylko własne oczy nie kłamią. Dziś już na to nie pora. Zresztą, bez względu na to, co bym tam zobaczył, Ismena nie zmieniłaby decyzji.

-Wiem. Ilu zebrałeś?

– Około dwóch tysięcy.

-O! – wieść zaskoczyła Churdada, aż cofnął się w zdziwieniu.– Zostawiałem ci niecały tysiąc.

– I gdyby nie dary z Adrion nadal byłoby tylu.

– Sprawdzasz ich?

– Nie. Nie ma potrzeby. Część i tak ucieknie nim dojdziemy na miejsce. Poza tym jedynie stara gwardia jest czegoś warta. Jeśli to prawda, że miasto wymarło…

– Nie zapominaj o Emilianie. On z pewnością tam jest. I czeka.

– Mamy Diabolo. Czyż nie ma tej samej mocy, co przeklęty?

– Miał ją wczoraj, lecz nie dałbym uciąć ręki, że ma ją dziś.

Kom pokiwał głową, dziwił go sceptycyzm Churdada. Wszak jeszcze niedawno sam gromadził armię i przytakiwał Ismenie.

– A dałbyś rękę uciąć, że sny nie kłamały? Ismena również śniła. Opowiadała mi o swych snach. Ja również śniłem. Krótko, co prawda. Wiedzący każdemu snu potrafią nadać kilka przeciwstawnych znaczeń.

– O, tak wiedzący. Pamiętasz, jak Nanniemu odradzali wyprawę do Uruk, lecz żaden nie wspomniał o jego śmierci, choć musieli o niej wiedzieć skoro wynieśli Baalberitana? Wiedzący ujawniają tylko to, co jest im przydatne, nic więcej. Dlatego nie warto liczyć się z ich zdaniem. Każdą przepowiednię można kupić.

Zamilkli ze wzrokiem błądzącym w strugach deszczu.

– Nie wierzę Diabolo – szepnął nagle Churdad. – Wlazł w Horeba, Ogdadowego bękarta o kłamliwym języku i takim samym charakterze.

– Nie musi stać się taki jak on.

– Nie musi. Lecz może. Nie uczynił nic a już żąda tronu.

-Może poddać go próbie?

– Jakiej?

Pomysł był niewykonalny. Już nie. Żal na siebie samego pojawił się w głowie Koma. Mógł wydać rozkaz. Skoro i tak większość gwardzistów miała nie powrócić z krucjaty kilka dni nie stanowiło różnicy. Gdyby nie psy. Gdyby nie Ikar ze ślepiami jak czerń.

Zimny dreszcz przebiegł plecami.

Sam osobiście karmił zwierzęta ludzkim mięsem. Mieli go pod dostatkiem. Niemal, co noc, z komnat władczyni wynosili trupy. Gdy kupcy przestali dostarczać niewolników wyprawiali się do Tiun, Elwin, Synaru. By spełnić rozkazy. Uniknąć gniewu, o którym wiedzieli, że potrafi być straszny.

Przez pierwsze dni tylko strach, którego nie rozumieli, trzymał ich przy namiestnicze. Potem strach minął, zostało psie przywiązanie i miłość wyrosła z nienawiści.

A dziś…

Deszcz siąpił miarowo. Chłodził rozgrzane umysły i ciała.

A dziś oddaliby za Ismenę życie.

Milczeli wpatrzeni w noc.

 

 

Ból rozchodził się powoli, od głowy po stopy. Tłamsił, przygniatał, rozbudzał gniew. Ciało walczyło z intruzem.

Zduszony w gardle krzyk zgasł jak knot. Nikt nie mógł dowiedzieć się, że przemiana nie dobiegła końca, że pojawiły się skutki uboczne.

W nocnej ciszy pałacowych lochów człowiek walczył z demonem. Przyczajone pod ścianami psy obserwowały zmagania.

Przeszłość jak zły sen wywracała wszystko do góry nogami.

Horeb synem był Ogdada, Ogdad synem był Tytusa, Tytus synem Molocha, Moloch synem Talona, Talon synem Meszabera, Meszaber synem Melchizedeka. Melchizedek zaś miał brata bliźniaka, którego zwano Mika’il, obaj zaś byli krwią z krwi Sabaoka.

Przeszłość tłamsiła i przygniatała prawdą nieznaną.

Sabaok od chwili poczęcia braci bacznie śledził obu synów albowiem tylko jednemu z nich mógł przekazać tron. Nie chciał bratobójczych walk po swej śmierci a miał już wówczas lat pięćdziesiąt i zdawał sobie sprawę, że nim osiągną wiek pełnoletni on będzie starcem.

Dopomógł mu los. Którejś nocy słudzy donieśli mu o wizycie jednego z synów w zamtuzie jednej z jego dawnych nałożnic, o imieniu Dalila. Na efekt nie musiał długo czekać. Z lędźwi Mika’ila narodził się bękart, któremu dano na imię D’iab.

Siedem lat czekał Sabaok na ogłoszenie swej woli wobec syna i wnuka, o którym nie wiedział nikt prócz zaufanych i szpiegów. Któregoś dnia wezwał Mika’ila.

– Pozbądź się go – rzekł mu a widząc zaskoczoną twarz syna dodał. – Twój szczeniak Mika’ilu przynosi wstyd memu rodowi. Pozbądź się go jak najszybciej.

– Ojcze?

– Masz czas do rana.

– Ojcze?

– Wypełnij rozkaz. Nie powtórzę go po raz drugi. Precz mi z oczu.

Mika’il opuścił pałac, potem miasto. Miłość chorą i dziwną czuł do chłopca, któremu dał życie. Nie czuł nic do jego matki. Była zwykłą ladacznicą o fioletowych oczach i gdyby Sabaok zażądał jej śmierci….

Pięćdziesiąt dni zajęła im samotna wędrówka przez pustynię. Dnia pięćdziesiątego pierwszego oczom ukazały się mury Uruk, którym rządził wówczas Margasz.

Nie mając nic do stracenia prócz życia wynędzniali i głodni udali się do niego i Mika’il opowiedział mu ich historię.

Pół dnia a może i dłużej Margasz przyglądał się im ze swego piedestału nie odezwawszy się nawet słowem aż nadszedł wieczór i blask zachodzącego słońca odbił się w fioletowych oczach dziecka. Drgnienie przebiegło przez twarz starca a jego usta otwarły się w pytaniu:

– Jak zwie się matka twego syna Mika’ilu?

-Ninana, panie.

– Czy żyje?

– Żyła gdyśmy opuszczali Adrion.

– Czy jej oczy są tak samo fioletowe?

– Bardziej jeszcze, panie. Nigdy nie widziałem podobnej barwy.

– Ja widziałem – szepnął starzec, lecz czy ktoś usłyszał jego słowa?– Dobrze uczyniliście przychodząc tutaj – rzekł głośniej.-Jesteś synem władcy chłopcze. Masz prawo żądać gościny i opieki.

Miesiąc później słudzy Margasza donieśli swemu panu, że rozsiekane ciało Mika’ila leży w jednym z zamtuzów na krańcach miasta. A wraz z nim kilka ladacznic, jedynych świadków, które mogły widzieć jego śmierć. Nigdy nie odnaleziono sprawców mordu, choć tak naprawdę może ich w ogóle nie szukano?

– Zaopiekuję się tobą dziecko – Margasz przytulił chłopca do swej wątłej piersi i otarł płynące z jego oczu łzy. – Nie płacz. Jutro wstanie lepszy dzień.

Stało się jak rzekł.

D’iab dorastał otoczony miłością, jakiej się nigdy nie spodziewał. Miał setkę niewolnic na swe rozkazy, setka wojowników strzegła jego bezpieczeństwa. Aż dorósł a Margasz nie miał już sił, by powstać z łoża.

Któregoś dnia starzec wezwał go do siebie i wobec Rady Mędrców i gwardii przybocznej, bez podania przyczyny, ogłosił swym następcą.

Przeszłość przewalała się setką wspomnień przez rozognione umysły.

D’iab wyrósł na pięknego młodzieńca o zadziwiającej sile i niezwykle chłonnym umyśle. Lecz tak jak wiele miał zalet równie wiele miał wad. Cieszył go widok ludzkiego cierpienia a największą przyjemnością była walka na arenie. Nie zabijał. Pokonanych wtrącał do lochów, by potem sycić się widokiem ich bólu, gdy zadawał im setki wyszukanych tortur.

W największej tajemnicy szkolił psy.

W czas jakiś po wyniesieniu podsłuchał rozmowę kapłanów o sobie i córce Margasza, a także tajemniczej wodzie przechowywanej na wieży wiedzących wiele i o eksperymentach od dziesiątek lat dokonywanych na niewolnikach. Nocą, ryzykując życiem, wdrapał się zewnętrznym murem na szczyt wieży a potem odnalazłszy nieckę z wodą zaczerpnął jej w kamienną czarkę i zabrał ze sobą.

Najpierw napoił nią psy, potem niewolnice i kilku samców.

Po tygodniu u tych, którzy przeżyli pojawiły się pierwsze symptomy zmian. Zwierzęta nabrały karykaturalnych ludzkich cech, ludzie zwierzęcych. A w głowie D’iaba zrodził się pomysł, by połączyć w kopulacji dwie rasy…

Czy mógł przypuszczać, że kilkanaście lat później zrodzony w lochach samiec o imieniu Heliogabal zostanie władcą Uruk?

Przeszłość bólem przewalała się przez walczące umysły.

Ludzie jak zwierzęta a zwierzęta jak ludzie – kopulujący i walczący ze sobą, przechodzący kolejne przemiany, w najdalszych zakamarkach lochów, tam skąd żaden głos nie mógł być słyszalny, głęboko pod pustynią. Kaprys władcy.

 

 

Dzień wypełzał z szarości nocy poprzedzany purpurowym światłem słońca. Obszar parował deszczem. Niebo przejaśniało się w zapowiedzi kolejnego upalnego dnia.

Wzrok Ismeny błądził w przestrzeni poza oknem. Umysł obmyślał coraz to nowe warianty ataku na miasto znienawidzone. Czy podejść pod mury i uderzyć z marszu? Czy przyczaić się i przyjąć bitwę poza murami? Otoczyć Uruk czy zaatakować w jednym miejscu?

Kogo postawić na czele wojsk? Diabolo a może Churdada lub Koma? Zapewne władcy ościenni również podeślą swych wodzów a zatem czy dać im jakąkolwiek władzę czy uczynić jednymi z wielu?

Co zrobić, by krucjata nie poszła na marne?

Aż żal ściskał serce, że nie mieli szpiegów w gnieździe wroga. Zakazała zbliżać się do miasta, by nie zdradzić się przedwcześnie a teraz było już za późno. Churdad, gdy zapytała o nich wyjaśnił mgliście, że nawet Baalberitan ich tam nie posyłał, bo nie było, kogo i czego śledzić. Emilian tak wiele lat siedział bezczynnie w swej samotni, że zapomnieli o jego istnieniu. W każdej chwili mogli zaatakować, tylko, po co?

Poza tym tak wiele nierealnych plotek i legend narosło wokół Uruk, że nawet, jeśli część z nich była prawdą lepiej było nie ryzykować.

Zresztą czyż sama nie pamiętała Naouta, kupca, który brał ją jak mężczyznę w przeświadczeniu, że spłodzi potomka i tego, co się z nim stało? A przecież po wieści posłał go Baalberitan, jako swego druha i zaufanego. Nazywał go bratem i wierzył bezgranicznie. Sypiali nawet w jednym łożu i tych samych niewolników używali, aby zaznać rozkoszy. A potem Naout zabił Baalberitana a ona jego.

Emilian przenikał umysły, bawił się słowami. Mówił jedno, myślał drugie. Śmiał się, że rzeczy pozostawione swemu biegowi i tak toczyły się tak jak chciał. Nazwał Naouta namiestnikiem i stało się jak powiedział, nazwał Mufgara trupem i nawet nie przyłożył ręki, by słowa się ziściły. Nawet ją wyniósł na piedestał po to, by mogła zebrać armie.

Czy walka z kimś takim miała sens? Nie miała.

Lecz jakże słodką wydawała się zemsta ….

Do wczoraj nie była pewna, kazała szkolić psy i wojowników, przyjmowała posłów, z jej polecenia zginął Ogdad. Przez sen, w którym przy boku Mufgara deptała mury Uruk.

Dziś stał przy niej Diabolo, cień, mrok, czerń, zagadka. Sprzymierzeniec.

Dziś jej plany i szamotanina zaczynały nabierać kształtów.

I tylko jedno pytanie niepokoiło i nie dawało zasnąć – jak wielką moc posiadał przybysz? Bo jeśli stał się bardziej Horebem niż Diabolo…

Mufgar również zmartwychwstał i posiadł siłę, której nie sposób nazwać i zrozumieć. Nie potrafił nad nią zapanować, przeciwstawić się nagłym atakom. Upojony tym, co dawała roztrwonił ją na bezsensownych gonitwach i przegrał. Jedną gorzką łzę uroniła na wieść o jego śmierci. Odmówiła przyjęcia jego ciała. Albowiem słabość nie zmieniłaby nic, nie cofnęła czasu, nie odwróciła ciągu nieszczęśliwych zdarzeń. Sami byli im winni. Przez swą miłość zachłanną i chorą, przez smak nasienia Mufgara, który tak bardzo lubiła czuć w ustach. W końcu, przez chorobliwą zazdrość własnego ojca.

Sami byli sobie winni.

Budził się dzień a z nim kolejne obowiązki. Gościła posłów trzech ościennych obszarów, musiała rozmówić się z nimi, gdy trzeba będzie zmusić do uległości i przyrzeczeń, ruszyć z posad zastały ład. Tak wiele jeszcze było do zrobienia, tak wiele i tak mało czasu.

W głupim zaślepieniu podjęła decyzję o krucjacie zanim władcy północnego paktu przysłali jej swe armie. A tymczasem wszyscy mogli odmówić. Egyptum i Marzuk nadal milczały i już straciła nadzieję na porozumienie. Trzysta dni minęło. To dość.

Na każdym kroku wychodził brak doświadczenia i nieznajomość władzy. Wdrapała się na piedestał i zabłądziła. Albowiem niezmiernie łatwo było rządzić gromadą niewolników i łatwo ich zabijać. Pełnymi garściami czerpała z wora przyjemności, który miała pod ręką.

Aż niespodziewanie przyszło przebudzenie a sen minął.

Czy nie za wcześnie?

Zeszła z wieży i przebrała się w odświętne szaty, w zwiewną niebieskość darowaną jej przez Horeba, uszytą na miarę przez niewolnice. Przeglądnęła się w zwierciadle. Podobała się sobie, o tak. Bogowie byli łaskawi. Nie dziw, że jej własny ojciec zadurzył się w niej a w następstwie postradał zmysły i życie.

Wspomnienie Mufgara ukłuło boleśnie.

– Pomszczę cie bracie – wyszeptała w pustkę.

Pierwsze nieśmiałe pocałunki w świetle księżyca, jak owoc zakazany, którego pragnie się za wszelką cenę. Pierwsze dotykanie swych nagich ciał. I szepty o przyjemnościach, które czekały w nagrodę za cierpliwość. Łomotanie serca, gorączka umysłu.

– Pragnę cię – słowa Mufgara, jego silne dłonie na plecach i pośladkach.

Brak tchu, gdy dotknął zakazanego miejsca na jej ciele. Dziwne podniecenie i słabość, odurzająca słabość.

– Spójrz – skinienie głową w stronę zgrubienia poniżej pasa.

Najpierw spojrzała, potem sięgnęła tam ręką.

O tak. Nigdy później nie czuła się tak jak wtedy. Nawet, gdy po raz pierwszy trysnął nasieniem w jej gardło a ona ledwie przełknęła dowód jego miłości. Z biegiem dni nabrała wprawy, pewności siebie. Jej miłość nie miała sobie równych.

Uśmiechnęła się do najprzyjemniejszych chwil i zacisnęła palce. Srebrna szpila gładko przeszła przez ciało, wyszła wierzchem dłoni.

Ból był potrzebny, by nie zwariować. Nie dać się połknąć paszczy szaleństwa. I snom.

 

W południe wezwała posłów a także Diabolo i Koma. Zjawił się również Churdad, którego powitała uśmiechem, kilkoma słowami.

– Miło cie widzieć Churdadzie. Długo kazałeś na siebie czekać.

– Wybacz, pani.

– Och – machnęła ręką. – Dobrze, że jesteś.

Wychudł, zestarzał się, a idąc utykał na prawą nogę. Zderzenie z czernią zawsze kończyło się niewiadomą. Jedni umierali, inni stawali się kalekami. Wielu przepadło na zawsze.

Ismena wskazała wojownikom miejsca po obu swych rękach.

Posłowie od progu zgięli się w pokłonach, ukradkiem zerkali, który z nich kłania się najniżej. Zatrzymali się w połowie komnaty. Staag i Sinuhe wpatrzyli się w namiestniczkę, Muhamed w Diabolo.

Nagle grubas padł na kolana. Zaczął trząść się jak galareta. Niezrozumiały jęk opuścił jego gardło.

– Nie.

– Co, nie? – Ismena wstała z tronu, niezrozumiałe zachowanie samca wzbudziło ciekawość poznania natychmiastowej odpowiedzi.– Mów, co nie?

– Nie – przerażenie, które brzmiało w jego głosie nie mogło być udawane.

-Co, nie? – zapytała raz jeszcze rozglądając się w poszukiwaniu nieznanego, tego, co tak bardzo wystraszyło mężczyznę, nie znalazła nic.

– Tam.

-Co tam?! – podniosła głos.

– Mufgar…

-Co Mufgar?!

-Mufgar, tam …

– Gdzie?

– Tam! – przeraźliwy krzyk poraził uszy.

Ismena obejrzała się na Diabolo. Cofnęła się o krok. Prawda nieznana wypełniła umysł. Tabun myśli skłębił się. Muhamed był w Adrion, gdy Mufgar złożył wizytę Hagitowi, być może nawet był świadkiem śmierci Nitibusa. Na pewno zaś widział jego nową twarz. Mówiono jej, że Mufgar zewnętrznie w niczym nie przypominał siebie sprzed zmartwychwstania. Ci, co go znali nie poznawali. Między innymi dlatego odmówiła przyjęcia jego ciała. Teraz dostała okazję przekonania się na własne oczy.

Patrzyła na Diabolo szukając w nim Mufgara i go nie odnajdywała.

Do dziś przeklinała sny, w których szła przy boku brata …

Diabolo podszedł do Muhameda.

– Nie jestem Mufgarem – rzekł. – Dlaczego nazwałeś mnie jego imieniem?

Krople potu spłynęły czołem posła.

– Wyglądasz tak samo panie – słowa z trudem przeszły przez ściśnięte gardło.

– Widziałeś go? – Ismena również chciała wiedzieć.

– Tak, o pani.

-Dlaczego nie wspomniałeś o tym wcześniej?!

– Nie pytałaś, pani.

Rzeczywiście. Przecież Mufgar nie żył już od przeszło trzystu dni, przecież próbowała zapomnieć.

Nagły skurcz ścisnął serce Ismeny, na moment wstrzymał oddech. Nie zauważyła, kiedy Kom znalazł się tuż przy niej i przytrzymał chroniąc przed upadkiem.

Wpiła się palcami w wojownika.

– Nie pytałaś, pani – powtórzył Muhamed oczami wyobraźni widząc już swą głowę zatkniętą na ostrzu włóczni.

Nikt nie zwrócił uwagi na słowa. Kom zaprowadził Ismenę na tron i posadził w nim ostrożnie. Stał w skłonie aż nie rozwarły się zaciśnięte dłonie. Wtedy odszedł na bok. Na jego szatach pokazały się dwie mokre plamy, palce Ismeny czerwone były od krwi.

Oddychała z trudem, drżała na całym ciele. Oczy wszystkich wpatrywały się w nią jak w obraz. Nikt nie śmiał zakłócić ciszy.

Muhamed modlił się do dobrych bogów, by darowali mu życie. Sinuhe i Staag zastanawiali się nad treścią zajścia, bo znając opowieści o śmierci Nitibusa i Hagita mogli spodziewać się przeróżnych rozwiązań. Diabolo myślał nad słowami tłuściocha. Kom i Churdad tkwili nieruchomo gotowi na każde skinienie namiestniczki.

Los płatał figle. Zaprawdę, między ustami a brzegiem pucharu mógł narodzić się i umrzeć człowiek. Tak wiele nici krzyżowało się ze sobą…

– Już dobrze mi – szept Ismeny uspokoił nerwowość gości. – Wezwałam was, by zakończyć to, po co przybyliście – mówiła powoli, z namysłem. – Przy moim boku stoi ten, który powiedzie zjednoczone armie przeciw Uruk – wskazała Diabolo i zamilkła na chwilę ze spojrzeniem w oczach samca. – Muhamed ujrzał w nim Mufgara. I jest nim w istocie, choć posiadł wiele imion i twarzy. Do wczoraj był Horebem. Widzieliście go tutaj. Miałam sny, w których przy jego boku deptać będę mury przeklętego miasta. Z waszą lub bez waszej pomocy. Wiedzcie jednak, że odmowa waszych władców spadnie gniewem moich wojowników na karki waszego ludu. Przekażcie swym panom me słowa wraz z zapewnieniem, że jeśli mnie zlekceważą, ich obszary będą następne w kolejności. Wyruszamy o pełni księżyca. To dość, byście przysłali potrzebnych mi wojowników. Co najmniej tysiąc z każdego obszaru. Przy gruzach Magttard, w połowie drogi do Uruk, rozbijemy obóz. Zapamiętajcie to, co mówię, by wiernie powtórzyć. Tego, którego armie nie przybędą uznam za zdrajcę. Plotka głosi, że Uruk to miasto wymarłe. Jeśli to prawda niebawem wrócę do Illoni a wówczas zastanowię się przeciw komu skierować głodnych wojowników. Dziś już nie pora, bym sama wybrała się z poselstwami do Synaru i Tiun, a jest jeszcze Elwin. Krucjata została ogłoszona i doprowadzę ją do końca z wasza lub bez waszej pomocy. Poza tym Illonia potrzebuje męskiego władcy…

Umilkła dla zaczerpnięcia oddechu. Ból kłuł piersi. Czuła się tak jakby ktoś wyrwać chciał jej serce. Początkowa słabość minęła, nadal jednak oczy zachodziły mgłą i miast ludzi przed sobą widziała jedynie niewyraźne kontury. Nie była w stanie odróżnić osób.

Nie przypuszczała, że pamięć o Mufgarze żyje w niej tak silnie. Tyle dni i nocy minęło. Nad wieścią o jego śmierci nie uroniła nawet łzy. Wizyta w Uruk wywróciła jej życie do góry nogami. Zemsta zastąpiła uczucia. Dziś, tu i teraz, rodziło się coś, czego jeszcze nie pojmowała, lecz czuła, że będzie musiała się temu poddać.

Widząc zaskoczenie na twarzy Diabolo naszło ją pytanie jak coś tak niekontrolowanego jak moc można usidlić i narzucić swą wolę? Wchodząc w Horeba nie przypuszczał zapewne, że stanie się Mufgarem. Co prawda zewnętrznie, lecz to stawiało kolejne pytanie – czy był świadom jak wiele jest w nim człowieka a ile mroku?

Dawno temu nawiedziły ją sny o zwycięstwie, poddała się im, bo chciała w nie wierzyć. Nie widziała innej możliwości, by zmusić Emiliana do wskrzeszenia Mufgara. Jedynie z pozycji zwycięzcy mogła żądać i wymagać.

Lecz czy wobec tego, co się stało krucjata miała sens?

– Wyruszycie niezwłocznie – podjęła.– Kom da wam gwardzistów, byście bezpiecznie opuścili Illonię. Wasi ludzie wyruszą za wami. Zapamiętajcie – spotykamy się w Magttard.

Posłowie skłonili się, bez zbędnych słów, tyłem wycofali się z komnaty. Dopiero kilka komnat dalej Staag i Sinuhe zasypali Muhameda pytaniami. A gdy już otrzymali odpowiedzi w ich sercach pojawił się strach.

– Na marach widziałem jego trupa …– szept tłuściocha tkwił w głowach jak cierń.

Mufgar powrócił z martwych.

 

Ismena popatrzyła na Diabolo. Tak bardzo różnił się od jej ukochanego… Był wyższy, tak samo zresztą jak Horeb, bardziej barczysty, rysy twarzy były ostrzejsze, bardziej twarde. Oczy czarne a nie brązowe. Mocno zarysowana szczęka i wypukłe czoło, wyraźne kości policzkowe. Przypominał barbarzyńcę z dziecinnych opowieści jej matki a nie następcę tronu. Mógł się jednak podobać. Czyż, bowiem Horeb mimo swej niezaprzeczalnej brzydoty nie wzbudzał w kobietach pożądania? Sama dała się zwieść jego brutalnej sile.

Nie piękno wyróżniało mężczyznę. Mufgar był urodziwy, tak wnosiła z rozmów swych służek, tak czuła sama. Lecz nie jego uroda sprawiła, że oddała mu swą niewinność.

– Komie –rzekła – tobie powierzam misję dotarcia do Tytusa i przekonania go o wysłaniu wojowników. Powiesz mu, że Horeb zaofiarował mi swą pomoc i że uczyniłam go jednym z dowódców. Powiesz, że gdy przybędzie postawię go nad Horebem, jeśli nie, uznam w nim wroga i zabiję tak jak Ogdada. Pamiętaj, że jesteś mi tu potrzebny żywy. Musisz wrócić. Każdy wojownik wart jest więcej od złota. Nie narażaj się i nie mów zbyt wiele. Śmierć Tytusa w niczym mi się dziś nie przyda. Wywiedz się również, jakie stosunki panują w Adrion, co mówi lud i kapłani. Co w końcu zamyśla Sargon. Jeśli jest braciom podobny nie będzie siedział z założonymi rekami. Być może nawet już knuje i zastanawia się jak przejąć tron. Bądź ostrożny, nie znam zamiarów Tytusa, zatem spodziewaj się wszystkiego. Jest wielce prawdopodobne, że będzie chciał cię zabić. Dobierz więc ludzi, którzy pozwolą ci przeżyć.

– Tak, pani – samiec skłonił się.

– Ty Churdadzie pomożesz mi tutaj. Wyznaczysz gońców, którzy pobiegną do Marzuk. A także do Egyptum. Nie spodziewam się, by namiestnicy wysłali mi swych wojowników, skoro wciąż milczą, poza tym droga jest zbyt daleka, by zdążyli. Chcę by dowiedzieli się o krucjacie i o naszej przyjaźni. Albowiem może zdarzyć się, że po Uruk wyruszymy przeciw Adrion lub Elwin a nie chciałabym mieć w nich wrogów. Hetabor na jedno skinienie może postawić dziesięciotysięczną armię, nie jest nam potrzebny nowy wróg.

– Jak każesz, pani – wojownik skinął głową.

– Zostawcie nas samych.

Gdy wyszli Ismena spojrzała w oczy Diabolo. Znieruchomieli. Zaprawdę wielką niespodziankę sprawił im Muhamed. Chcieli przemówić do siebie, lecz nie potrafili znaleźć odpowiednich słów. Przyglądali się sobie jakby dopiero teraz odkryli swą obecność.

Mężczyzna, na pierwszy rzut oka, nie ciągnął ku sobie, nie zniewalał urodą. Różnił się znacznie od Mufgara takiego którego pamiętała.

– Czy byłeś tego świadom? – namiestniczka przerwała milczenie.

– Nie, pani. Nie znajduję w sobie wspomnień Mufgara. Jest we mnie Horeb i Diabolo, lecz choć szukam nie odnajduję twego brata.

– Miałam sny, w których przy boku Mufgara, szłam przeciwko Uruk.

– I ja je miałem. Widziałem siebie na tronie z kobietą przy boku.

– Czy mną?

– Nie pamiętam twarzy. Niestety więcej jest we mnie wspomnień Horeba niż Diabolo.

– A moc? – to pytanie wcześniej czy później musiało paść.

Mężczyzna zacisnął pięści i po chwili zawisł kilka stóp nad posadzką, nad dłonią pojawiła się emanująca fioletem kula. Cisnął nią w ścianę. Mur rozpadł się. I drugi, trzeci…

Gdy opadł kurz Ismena spojrzała w wyłom – ciągnął się przez pięć komnat aż poza pałac. Ona, mimo iż i w niej żył fiolet, nigdy nie mogła użyć go w ten sposób. Mogła nim zabić, lecz niewiele ponad to. Tak zniszczymy mury – myśl pojawiła się w głowie.

– Coś jeszcze?

Mężczyzna znikł.

– Tu jestem, pani – głos dobiegł zza niej.

Odwróciła się z uśmiechem.

– Przyda nam się, gdy wejdziemy do Uruk – rzekła.

Diabolo skłonił głowę kryjąc się z nagłym zmęczeniem i ślepotą. Z trudem zachował równowagę. Zmusił ciało do posłuszeństwa. Ismena nie mogła się o niczym dowiedzieć!

Był przerażony.

Znał los Mufgara. Nie musiał mieć jego wspomnień, by wiedzieć. Nasłuchał się dość.

Gdy przed trzystoma z okładem dniami wraz z Emilianem przybył do Ill i gdy zszedł do lochów, by dojść do siebie po wędrówce przez pustkę miał w sobie wiarę, że tu odnajdzie drogę ku wolności. Uruk było więzieniem, z którego nie potrafił się wyrwać. Jakaś siła zniewalała jego dążenia. Wraz z zapomnieniem namiestnika rósł, wraz z opamiętaniem malał i ginął. Musiał zaryzykować.

Stało się tak jak wierzył. Ismena okazała się doskonałą karmicielką. Powoli odzyskiwał utraconą siłę. Dzień po dniu mógł coraz więcej. Lęk i ból otwierały przed nim ludzkie umysły, wchodził w nie i zabierał to, co było mu potrzebne do istnienia. W początkach był tylko bladym cieniem, później wręcz namacalną czernią, która potrafiła się materializować i tworzyć.

Aż stał się człowiekiem.

Umysł Horeba był słaby, ciało silne. Ślepota i strach otwarły jego umysł przed mrokiem i nie oparły się, gdy nadszedł. Za każdym razem, kiedy opanowywał samca zostawiał w nim część siebie. A im więcej było go w człowieku tym pewniejszą stawała się myśl, że wkrótce dojdzie do przemiany. Nie mylił się.

Dwóch rzeczy tylko nie przewidział – tego jak wiele utraci i tego, że Horeb okaże się rzeczywistym synem Ogdada…

Moc żyła w nim jak dawniej, czuł jej obecność. Lecz jednocześnie, że nie ma jej tyle, co wcześniej. Noc przyniosła niepokój i niepewność. Zbyt wcześnie było, by wyrokować, jednak pierwsze symptomy nie wróżyły dobrze na przyszłość. Nie spodziewał się, że zwykłe zniknięcie zabierze mu tak wiele sił.

– Panie?– szept Ismeny wrócił mu świadomość miejsca i sytuacji.

Otworzył oczy i patrzył przez chwilę wśród mgły szukając namiestniczki. Zachwiał się.

– Nic ci nie jest, panie? – niepokój w głosie kobiety uzmysłowił mu, że prawdy nie da się ukryć i że lepiej wyznać ją od razu.

– To minie – rzekł.– Przemiana zawsze zabiera mnóstwo sił – zapewnił, choć sam nie był pewien słów, bo przecież nigdy wcześniej jej nie doświadczył. – Za parę dni wszystko stanie się takie jak dawniej.

Ismena pomyślała o Mufgarze i dreszcz przebiegł jej plecami. Czyżby zdarzenia miały się powtórzyć?

-Jesteś tego pewien? – zapytała ostrożnie nie chcąc przedwcześnie zdradzać się ze swymi wątpliwościami. Poza tym wolała mieć nadzieję, że mrok weźmie górę nad człowiekiem.

– Jestem, pani – zapewnił samiec w końcu odzyskując pełnię władzy w oczach, ujrzał samkę przed sobą i na nowo zachwycił się jej pięknem a otaczający ją zapach wypełnił mu nozdrza wzbudzając zwierzęce pożądanie.

Bez słów przygarnął kobietę do siebie i wpił się ustami w jej usta. Jego dłonie wpełzły pod jej szaty i sięgnęły ukrytego. Nagłe pchnięcie odrzuciło go o kilka kroków.

– Nie tak szybko samcze – głos kobiety smagnął niby bicz.

Był już za nią i trzymając od tyłu za ramiona zmusił, aby zgięła kark. Nie nacieszył się zwycięstwem. W następnej chwili coś pociągnęło go w dół, kobieta znalazła się między jego nogami, za nim, a potem stracił oparcie dla stóp i wyrżnął plecami o posadzkę. Na moment stracił oddech. Nieoczekiwane kopnięcie z góry w brzuch zgięło go w pół.

– Nie tak szybko samcze – zamroczenie nie dało mu ujrzeć uśmiechu na twarzy Ismeny, kiedy mówiła te słowa. – Na nagrodę trzeba zasłużyć.

Szelest kroków uzmysłowił mu, że został sam.

Podniósł się powoli, siadł. Kręciło mu się w głowie, przed oczami miał mgłę. Oparł się na rękach walcząc ze słabością i zawrotami głowy. Żołądek podchodził pod gardło, od wczoraj nie miał nic w ustach, powinien coś zjeść. Chciało mu się wyć. Jeszcze wczoraj..! Ach! Zerwał się na nogi, zachwiał się, odetchnął kilka razy i zaczął krążyć po komnacie. Palce zaciskały się i rozwierały. Wściekłość plątała myśli. Zaślepiony ludzkim pożądaniem zapomniał, że w Ismenie wciąż żyła moc ze zmartwychwstania. Tak samo jak w nim.

Tak samo jak w nim?

Wściekły wrzask poniósł się komnatami. W pół kroku zatrzymał Churdada, Ismenę, Koma, niewolników i posłów. Ikar podniósł łeb i zawył podrywając resztę psów.

Nie, nie, nie. Nie mógł być tylko człowiekiem! On, pierwszy powiernik mocy, on, namiestnik przeklętego miasta, on, mrok, Diabolo, bóg. Miotał się od ściany do ściany, odbijał od muru. Pętla zaciskała się wokół szyi, dławiła.

Nie, nie, nie. Sprzeciw wyzwalał gniew, uśpione zło. Powietrze w komnacie zgęstniało, wyparło światło dnia. Półmrok otoczył mężczyznę, wchłonął.

– Jam jest – szept z oddali i jasny punkt gdzieś w przestrzeni daleko z przodu gdzie z trudem sięga wzrok. – Czekam! – ryk wypełnił uszy, umysł, ciało całe. Przestrzeń zapłonęła ogniem, blask poraził oczy.

Twarz człowieka a może boga, a może obu w jednej osobie, i strach, przed którym nie ma ucieczki, i lęk, że wszystko marnością jest i będzie i nigdy już spokój nie zagości w sercu. Mury miasta na wyciągnięcie ręki i fiolet nad dłońmi, eksplozja…

– Pójdźmy bracie – miły szept przy uchu.

– Kim jesteś? – pytanie, jako odpowiedź.

– Zwą mnie Salome…

– Kim jesteś Salome?

– Jestem Ismeną.

Nagłe uderzenie zwala z nóg, przebudzenie wyrywa się jękiem z krtani. Skłębiona czerń zawisa nad leżącym mężczyzną, Horeb zaciska pięści i cofa się opierając na dłoniach aż zatrzymuje go ściana. Powoli wstaje.

– Precz! – szepcze.

Mrok otacza samca, wbija się w jego umysł i staje się nim samym. Z nozdrzy płynie krew…

– Jam jest Mufgar – cichy głos mąci ciszę.

I tylko pamięć przynosi wspomnienie, że Mufgar zmarł nim zrozumiał…

 

Kom wybiegł z pałacu, skinął gwardzistom sprzed drzwi, wydał rozkazy. Zaprawdę, niełatwe miał zadanie do wykonania. Czy Tytus przywita go z otwartymi ramionami? Z pewnością nie. Choć dzięki Ismenie zasiadł na tronie nieco szybciej niż się spodziewał. Wyznaczony na następcę przez Ogdada i tak przejąłby władzę.

Zaprawdę Adrion nie miało za co dziękować Illonii.

Wybrał kilku gwardzistów do ochrony posłów i kilku dla siebie – nożowników ze starej gwardii, o których wierności był przekonany. Wejść do gniazda żmij i wyjść, oto zadanie, które przed nim stało.

Nie bał się. Wyzbył się strachu już tak dawno, że nie pamiętał dokładnie. Ludzie byli tylko ludźmi, każdego mógł zabić na tysiąc różnych sposobów. Po to szkolił go Baalberitan. A pilnym był uczniem.

Los chciał, że gdy psy w napadzie szału zagryzły swego karmiciela, Kom dostał nad nimi pieczę. Batem i pięścią zmusił je do uległości. Za karę bił aż krew zalewała warczące pyski a skóra odchodziła płatami, w nagrodę dawał niewolnice a gdy wróciła Ismena mięso ludzkie, którego było pod dostatkiem.

Później polecono mu odnaleźć kochanka kupca Naouta a on szczęśliwie dla siebie nie zawiódł oczekiwań. Siedem dni zajęły mu poszukiwania. Już wątpił, gdy Ikar w jednej z koczowniczych osad na krańcach terytorium odnalazł trop.

Głowę młodzieńca zawiózł Kom Ismenie w darze.

Nie spodziewał się nagrody i jej nie otrzymał.

– Bądź na rozkazy – rzekł mu wówczas Churdad.

Czekał trzysta dni a może dłużej. Nie zabiegał o przypomnienie. Dobrze mu było z psami. Zdarzało się, że wymykał się miasta i w obstawie watahy gnał bezkresem pustyń bez celu aż nogi odmówiły posłuszeństwa. Wśród piasków rozbijali obóz, kładli się grzbiet w grzbiet, pożywiali złowionym mięsem. Jak rodzina.

Dobrze mu było.

Zmierzył spojrzeniem wybranych wojowników, pokiwał głową. Ledwie ich znał, zbyt krótko, by życie im zawierzyć, lecz nie miał wyboru. Do dnia, w którym został zauważony żył z psami, gwardzistów mijał, z rzadka z którymś zamienił kilka zdań. A potem awansował i częściej bywał w pałacu niż w kwaterach legionu. Dopiero nowy zaciąg zbliżył go bardziej, nie dość jednak blisko.

– Po śmierć idziemy – rzekł.– Do Adrion.

Żadna powieka nie drgnęła, na żadnej z twarzy nie pojawił się najmniejszy nawet grymas. Jedynie któryś z trzech wybranych z watahy psów zawarczał złowrogo.

– Wyruszamy jeszcze dziś. Weźcie jadła na pięć dni.

 

 

 

Koniec

Komentarze

O, człowieku... ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Przeczytałem. Nie podobało mi się. Pozdrawiam.

     Przecież to już kiedyś było.

Roger - nie do końca. Była jedna trzecia tego co wstawiłem dziś. Poza tym, zawsze miło przeczytać -" Nie podobało mi się".

Prawda? To tak wiele wnosi;)

 

Jeszcze nie czytałam, ale mam zamiar. I niech to nie brzmi jak zapowiedź konstruktywnego komentarza. Aczkolwiek postaram się wydusić z siebie te 2-3 zdania;)

 

Drrogi autorze. Czytelnik pisze ci, że mu się nie podobało. A ty ---musisz to przyjąć. Pozdrawiam ciepło.

Droga koleżanko Selena. Proszę zobaczyć, jak autor wpisał się pod opowiadaniem pt. "Szachiści". Czyżby na tym portalu obowiązywała zasada --- Lepsi i gorsi? Pozdrawiam

.

Hmm... ale o co chodzi? :D

"W legendach przetrwała, jako ta, której nienasycenie spowiło obszary ogniem bratobójczych walk."

FATALNE pierwsze zdanie powieści, nawet pomijając przecinki nie tam gdzie trzeba. Przede wszystkim niezrozumiałe - jakie do diaska obszary? Słów mnóstwo, a przekazu brak. Ja bym takiej powieści nie kupił.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

"Urodziła się w dniach, gdy byle kaprys władcy tysiące istnień ludzkich skazywał na śmierć, lecz los wyznaczył ją na tą, której legenda przetrwa tysiąclecia."

Czwarte nie lepsze. Ja to nazywam gramatyką Jody. A czemu nie tak:

"W dniach się urodziła, gdy byle kaprys władcy tysiące istnień ludzkich skazywał na śmierć, lecz wyznaczył ją na tą los, której tysiąclecia legenda przetrwa." 

 

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Przeczytałam na razie fragment, a już znalazłam dwa ortografy, Gwidonie! Słynną stróżkę krwi oraz "rządzę", która paliła niewolników ; P

Wyjeżdżam na długo-długo, znaczy wracam po świętach, ale wydrukowałam sobie Twoją kobyłę - i w przyszłym tygodniu dam znać więcej, co sądzę.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

jeseheim - oki, daj znać czy kobyle siana dać, czy odesłać do rzeźni.

Gwidonie, tak pokrótce: by gdziekolwiek słać, trzeba by pozbyć się błędów interpunkcyjnych, stylistycznych i logicznych, aby tekst nie wyglądał niechlujnie. Sam styl jest dość przyjemny; można szybko pochłonąć dużą ilość treści, nie hamując na dłużyznach. Tu jednak zastanawiam się, czy chwilami nie robi się zbyt chaotycznie. Z jednej strony miło, że akcja wciąga, a fabuła obfituje w liczne wydarzenia, ale z drugiej czytelnik nie ma ani chwili, by odsapnąć.  To jednak nie zarzut, tylko spostrzeżenie, zrobisz z tym co chcesz. A lekka stylizacja, którą wprowadziłeś, sprawia, że historia wygląda na spisaną przed wiekami. Reasumując - daj kobyle owsa;)

Przykro to pisać, ale nie podobało mi się. I nawet nie chodzi o samą historię, ale o sposób w jaki została napisana. Błędna przecinkologia aż bije po oczach. Chłopie, Ty masz poważne problemy z interpunkcją, co bardzo dziwi przy Twoim stażu pisarskim. W zasadzie w co drugim - trzecim zdaniu brakuje przecinków, co przeszkadza w lekturze. Słownik i do roboty! Zdarza Ci się też błędnie zapisać dialog, ale to tylko czasem. Poza tym, niektóre zdania należałoby przeredagować, bo ich konstrukcja jest chaotyczna.

 

Pozdrawiam

Mastiff

tekst zostanie kompletnie przerobiony, jako że Ismena doczekała się kontynuacji ( Margasz z NF), stąd moje pytanie czy warto nad tym posiedzieć.

Bohdan - jak zauważyłeś interpunkcja leży i jak dodałeś, przy moim stażu pisarskim. Rozumiesz, co mam na myśli? Przerabiając Ismenę posiedzę nad przecinkami, choć nie wiem czy coś to zmieni.

Dzięki za uwagi i Wesołych Świat

Jeżu kolczasty, gwidonie szanowny i drogi, w czasach, gdy na redakcję i korektę wydawniczą mądrzej nie liczyć, opanuj przecinkoznawstwo chociaż na poziomie podstawowym...  

Co do tekstu: czytać się czyta, ale nie porywa mnie. Kwestia Twojego stylu, poza tym jeszcze jakiegoś upodobania do przemocy, tajemnic, nieszczęść... Napisane nie stanowi żadnej oceny, jest tylko wyznaniem czytelnika.  

Wesołych Świąt.

AdamKB - no właśnie o to chodzi, czytać się czyta, ale nie porywa. Przy okazji przyjrzalem się temu, co wrzuciłem, jako że mam chyba z dziesięć folderów z Ismeną i tak patrzę, że to chyba wersja przed wysłaniem gdziekolwiek. Aczkolwiek treść wciąż jest ta sama. A chodzi mi o treść.

pozdrawiam

Przyznaję, że gwoli uczciwości wolę o treści nie wypowiadać się. Sądzę, że moje preferencje za silnie rzutują na odbiór, więc daruj tę swoistą enigmatyczność stwierdzenia, że czyta się, ale. Przyznasz chyba, że skoro czyta się pomimo wymienionych "zastrzeżeń" odnośnie stylu i zawartości, już samo to dobrze to świadczy o Tobie i tekście.

Przeczytałam, Gwidonie.

Musze przyznać, że nie jestem zachwycona. Tak jak Góry Pamięci mnie wciągnęły, tak to - nie. Miejscami się wynudziłam setnie. Miejscami chyba kilku rzeczy nie zrozumiałam. Doczytałam do końca fragmentu i nie ciekawi mnie dalszy los bohaterów. Niestety.

 

Co do technikalii - chyba już wszyscy mówili, co trzeba.

Rzadzko, ale zdarzają się powtórzenia.

Bardzo często - nieprawidlowości w zapisie dialogów. Co dziwi, bo po takim czasie i po powtarzaniu tego po raz n-ty, mógłbyś się przyłożyć do poprawienia tego.

Jeszcze gorzej jest z przecinkami. Ale to też już wiesz.

Czasem masz problemy z zaimkami zwrotnymi (niektóre czasowniki naprawdę potrzebują "się").

Często brak jest spacji, nie tylko przy dialogach, ale i np. przy wielokropkach. Zdarza się za to, że stawiasz zbędne spacje przed znakami interpunkcyjnymi, np. ? czy !

Czasem stawiasz wielokropki z dwiema lub czterema kropkami. Brzydko. Powinny być trzy.

Jest parę literówek, dość często w nazwach własnych.

TĘ a nie tą.

Anyway, "tusza" to nie to samo, co powiedzenie, że ktoś jest dobrze zbudowany.

Ismena wybuchnęła, a nie wybuchła. Jest różnica.

"Wszechobecna obecnosć" brzmi dziwnie.

"...z grubym na dwie pięści" - czym?

Skoro biegli kamienistą równiną, to skąd tyle piasku?

Zdecyduj się, czy Przeklęty, czy przeklęty.

Dworcowe intrygi znaczy takie, które dzieją się na dworcu kolejowym...?

Ortografy - znalazłam jeszcze dwie "stróżki" oraz trzy "rządze". Brzydko.

W jednym miejscu piszesz, że Ismena ma brązowe oczy. A czy czasem nie miała niebieskich?

"Opadł w dół" - masło maślane.

A te żyzne ziemie w Illoni to gdzie, tak właściwie, jeśli miasto stoi na pustyni?...

 

Z grubsza tyle.

Czekam na inne teksty.

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Oki. Dzieki za czas. Większość błędów jest do poprawienia, jednak tu widzę, że będę musiał sporo namieszać w treści. Skoro początek nie zachęca do dalszego czytania jest nad czym popracować.

pozdrawiam

TĘ a nie tą.


Rzecz jasna, zależy kiedy : P

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Czy ja mam omamy, czy usunąłeś tekst "Cheru", Gwidonie? ; / To po co ja czas poświęcała? ; /

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Napisz tu

No dobrze ; P

Nie wiem, czemu usunąłeś i jakie miałeś komentarze, ale mnie niestety ten fragment nie przypadł do gustu. Wyjaśniasz niby skąd się wzięła fioletowa woda, ale jakoś tak... Mam wrażenie, że w nieco innym stylu, poza tym jakoś tak nie tego, no. Nie przekonał mnie opis tańca, umierania kolejnych zwierząt i ludzi, lew ni przypiął ni przyłatał. Nie przekonują mnie też rozmowy prowadzone na końcu przez przemienionych. Czuję tu coś... wymuszonego. No i jak czytałam, że coś spada z nieba, zabrakło mi tylko anioła obwieszczającego Dobrą Nowinę.

Nie wspominałam wcześniej, bo to bardzo mocno subiektywne, ale nie podobają mi się określenia samiec, samka, szczenię.

Szczenięta wybuchnęły, anie wybuchły płaczem, bowiem "wybuchły" stosuje się tylko do przedmiotów nieożywionych.

Żyłam w przeświadczeniu, że stado lwów składa się z jednego samca i samic. A nie wielu samców.

Po trzydziestu, czterdziestu, czy pięćdziesięciu dniach to by już dawno zdechli z pragnienia i głodu.

Dalej przecinki i literówki.

"Szli aż doszli do wniosku" - świetny akcent humorystyczny ; P

W głąb tak, ale wszerz łącznie.

Myślę, że warto pozwolić się pomysłowi przemyśleć, odleżeć. Jeśli pisałeś "Cheru" na bieżąco, na szybko, to chyba nie wyszło najlepiej.

Powodzenia ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

W sumie  był to pomysł na katastrofę statku kosmicznego, który rozbił przestrzeń tworząc lukę do innego świata, a tubylcy będący prymitywnym plemieniem uznali to za pojawienie sie bogów. Przenikanie światów zmieniło plemię i zwierzeta. Popracuję jeszcze nad tym.

 

dzieki

pozdrawiam.

Pod "Cheru", póki widniało na stronie, nic nie pisałem, ponieważ ani jak nie łączyło mi się w jakiś logiczny sposób z "Ismeną". Po Twoim objaśnieniu gotów jestem przyjąć, że wspomniana katastrofa mogłaby stać się punktem wyjścia, punktem inicjacji zmian w rozwoju prymitywnych ludzi, przyspieszenia postępu cywilizacyjnego.  

Myślę, że uwzględnienie uwag joseheim poprawiło by odbiór tekstu, jego czytelność i związki z późniejszymi wydarzeniami. Od siebie dodam, że powinny przetrwać w legendach i wierzeniach przekazy o "zstąpieniu bogów" --- oczywiście zniekształcone, ale nadal pozwalające dotrzeć do jądra opowieści o prastarych dziejach.

W sumie dialogi z Cheru mogę usunąć. Pomieszam im języki, dzieki czemu ocaleni rozejdą się, by dac początek Sumerom, Egipcjanom i innym narodom. Rozdarcie stanie sie świetym kamieniem muzułmanów ze Szninkla, fioletowa wodą będzie krwią Kaaby, Sara jako matka dziedziców Margasza da poczatek władcom Uruk. mam pare pomysłów tylko czasu brak. No i, wiadomo, kgoś kto to oceni.

pozdrawiam

Nowa Fantastyka