- Opowiadanie: surfaceofthesun - Stare piosenki brzmią lepiej tuż nad powierzchnią księżyca

Stare piosenki brzmią lepiej tuż nad powierzchnią księżyca

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

CountPrimagen

Oceny

Stare piosenki brzmią lepiej tuż nad powierzchnią księżyca

Soundtrack (włączamy równocześnie):

 

http://www.rainymood.com/

http://www.youtube.com/watch?v=qYOr8TlnqsY

 

 

PROLOG

 

 

Czy ktoś jeszcze wierzy w Grzech Pierworodny?

Pewnie tak, pewnie sporo osób, choć ta idea wydaje się równie absurdalna, co podtapianie niemowlaka w podobno święconej wodzie, aby zmazać winę nieodpowiedzialnych – i wrażliwych na podszepty gadającego węża – smakoszy jabłek. Dlatego osobiście skłaniałbym się ku teorii Odwiecznej Wrodzonej Przekory.

Wiecie o co chodzi, prawda?

Odwieczna Wrodzona Przekora towarzyszy nam od małego: na złość babci odmrożę sobie uszy, na złość nauczycielom będę trajkotał na lekcji i smarował nieproporcjonalne kutasy na ławkach, na złość byłej dziewczynie powypisuję jadowite, obsceniczne bzdury na ścianach męskiego kibla w popularnym klubie.

I chyba mogę mieć rację, bo owa Przekora nie opuściła mnie też tamtego dnia, kiedy się Zaczęło.

 

Wbrew wszystkim pieprzonym faktom, tak c h o l e r n i e s t r a s z n i e wbrew wszystkim dowodom, plotkom i przypuszczeniom chciałem wierzyć, że ten pierwszy deszcz (Deszcz Jeden – wtedy wydawał się być tylko kolejnym, bezimiennym zwiastunem jesieni) zastąpił komuś talizman, króliczą łapkę przypiętą do kluczy.

 

Wyobrażam sobie nieśmiałego, szczupłego chłopca i zawstydzoną dziewczynę o twarzy tylko trochę zbyt pulchnej – trochę oddzielające „słodką” od „pięknej”. Zapada zmierzch, siedzą w ogródku przytulnej staroświeckiej kawiarni, tak różnej od bezdusznych, sieciowych kafejek, gdzie kawałki ciast krojone są co do centymetra, a zamiast gwaru rozmów słychać tylko monotonne buczenie laptopów.

Robi się chłodno, na szczęście zamówili gorącą czekoladę, więc nie trzeba uciekać do środka.

Żadne nie potrafi przerwać ciszy. W końcu szansa na przełamanie lodów ulotni się niczym para z ciepłego napoju rozrywana upartym wiatrem przypominającym o szybko nadchodzącej nocy. Przez myśl przeleci im smutne: „Nic z tego nie będzie, nie chce ze mną rozmawiać, co za szkoda”. I tak, to byłaby szkoda, bo pasują do siebie, jak do nikogo innego, ba, należą do siebie.

Wtedy właśnie pierwsze krople rozbijają się miękko o biały obrus rozłożony na szklanym stoliku. Nasza para wymienia nerwowe uśmiechy: czy rozmowa o pogodzie nie będzie gafą, czy to nie będzie obciach, czy to pasuje?

Pada coraz mocniej, kelner zachęca:

– Proszę, państwo wejdą do środka, śmiało!

Dziewczyna zrywa się z krzesła (pewnie, niech delikatny makijaż całkiem się rozmaże, istny gwóźdź do trumny), robi to nieporadnie i prawie upada na ziemię – chłopiec łapie ją w samą porę. Ona chce podziękować, wtedy jedna z kropel trafia ją prosto w oko, On chce powiedzieć coś zabawnego, wtedy krople zwilżają mu język.

To wtedy, to właśnie wtedy: Ona dostrzega w nim Zmianę. On przełyka ślinę, otwiera usta, a słowa brzmią zupełnie inaczej niż myśli sprzed paru sekund:

– Nie masz pojęcia, jaki jestem szczęśliwy, że zgodziłaś się ze mną spotkać. Marzyłem o tym od dawna.

Mówi pewnie, bez śladu strachu, czy zawahania.

– Ja też – odpowiada dziewczyna. – Jesteś inny niż reszta. Zupełnie inny.

 

Wyobrażam sobie pocałunek, jeszcze niewinny i splecione dłonie, i radość, bo dokonała się Zmiana –podarowała im siebie nawzajem. Dzięki Zmianie wybudują dom pozbawiony kłótni, za to pełny kochających się ludzi – dom, gdzie metraż się nie liczy, a jeśli nawet jest ciasno – nie szkodzi, miłości to nie przeszkadza.

Tak, wierzę, że to mogło się zdarzyć.

 

Gówno prawda, szepcze wtedy ta przyziemna, bezlitosna część mnie, która przestała wierzyć w świętego Mikołaja, gdy miałem zaledwie pięć lat. Gówno prawda, dobrze wiesz, jak było.

Twarz chłopca wykrzywia grymas – lubieżny i obrzydliwy, plugawy.

– Chciałbym cię zerżnąć, jak w pornosach. Chciałem cię bić, pluć na ciebie, sikać. Chciałbym, żebyś mi zwaliła i wbijała paznokcie w penisa aż ze spermą pocieknie krew.

Mówi pewnie, bez śladu strachu, czy zawahania.

– Moja macocha wciąż bije mnie pasem i zamyka w komórce, kiedy nie odmówię pacierza. Kiedy nie zrobię tego dwa dni z rzędu podnosi ciężki krzyż, który stoi w dużym pokoju i bije po plecach. Czuję, jak odbija mi się na nich twarz Jezusa i korona cierniowa – zwierza się dziewczyna.

Oboje milkną. Zaraz jedno z nich ucieknie i już nigdy się nie spotkają.

 

Tak, w i e m, że to musiało się zdarzyć.

Sponsorem tego rozstania, tamtego nieszczęścia, stu kłótni i tysiąca obelg jest, szanowni państwo, Deszcz Jeden.

Cholerny, pieprzony Deszcz Jeden.

 

 

I

 

Szykuje się oberwanie chmury, pomyślałem z ponurą satysfakcją.

Widok ludzi przemokniętych do suchej nitki sprawiłby mi nielichą radość – sam od paru dni wręcz umierałem, rozłożony gorączką zdolną powalić stado słoni (mówię wam, co najmniej czterdzieści stopni!), a rzeczy wydobywające się z mojego gardła po każdym ataku kaszlu wprawiłyby w zachwyt miłośników seansów spirytystycznych – ektoplazma, drogi panie, rasowa ektoplazma!

Pogoda za nic miała złośliwe życzenia: chmury pyszniły się głębokim granatem szarpanym przez wirujące szarości – z tej meteorologicznej groźby, z tej obietnicy paskudnej burzy nic nie wynikało. Kropli kończących kruchy żywot na szybach i chodnikach było niewiele, spadały rzadko i nierównomiernie. Dość powiedzieć, że cherlawy kapuśniaczek nie przegonił nawet grupki dzieci z placu zabaw, a właściwie „placu zabaw”: w skład osiedlowego Disneylandu wchodziły raptem dwie huśtawki (jedna popsuta) i piaskownica pełna psich gówien (lub psi kibel hojnie wymoszczony piaskiem). Istny koszmar każdej młodej matki, daję słowo.

 

Tym Dzieciakom Z Placu Zabaw nic nie przeszkadzało.

Nie, tym dzieciakom nie przeszkadzało coś – piach wymieszany z ekstrementami, lichy deszcz –, ich drażnił ktoś. Wtedy chyba po raz pierwszy zwróciłem uwagę na Betel.

Jasne, kojarzyłem ją, wszyscy ją kojarzyliśmy, ale jeszcze ani razu nie miałem ochoty tak bardzo jej pomóc, krzyknąć w twarz rozpuszczonym bachorom: „Spieprzajcie gnojki, bo wam nogi z dupy powyrywam”. Zrobię to, pomyślałem i zerwałem się z łóżka. Zaraz potem w drzwiach mieszkania szczęknął zamek, a pomysł przepadł.

– Hej, mamo – zawołałem.

Nie odpowiedziała.

Stała w korytarzu, po żółtej pelerynie spływały krople, w rękach trzymała reklamówki (obrzydliwie napęczniałe czerwononiebieskie odwłoki insektów; pewnie znowu kupiła wieprzowego mięsa na miesiąc, znowu cała lodówka będzie śmierdzieć). Patrzyła przed siebie, nie na mnie, nie na telewizor, po prostu przed siebie i bez słowa ruszyła do kuchni. Znowu te jej humory, przemknęło mi przez głowę.

– Mamo… Wszystko w porządku?

– Miałam aborcję, nie chciałam zajść w ciążę, to był przypadek, głupi przypadek, bo i ja przecież wtedy byłam głupia, zwykła nastolatka, chciałam żyć, po prostu wciąż żyć pełnią życia, łapać je garściami, ale nie, ten cham, twój ojciec musiał mi zrobić bachora, więc poszłam, powiedziałam, że nie chcę, że dość, że już, żeby się ciebie pozbyli – wyrzucała z siebie słowa błyskawicznie, połykała końcówki, a mówiąc zaczęła się obracać; popsuta zabawka na sprężynkę.

Nie mrugała, a słowa, okropne, okrutne słowa wciąż leciały – jedno za drugim, jedno za drugim, bach, bach, bach, nie każdy strzał w serce zabija od razu.

– Nie kochałam cię, myślałam o tym nocami. Płakałeś i nie mogłeś przestać, wtedy wstawał twój ojciec, rozumiesz? Nie miałeś przeżyć, zniszczyłeś mi życie, zabrałeś najlepsze lata.

Nagle oczy ożyły – rozszerzone źrenice powróciły do normalnych rozmiarów. Zatkała usta ręką, jakby bała się, że za chwilę wylezie z nich coś jeszcze bardziej obrzydliwego.

– Ja… Ja… – zdołała tylko wyjąkać, po czym (chyba zrezygnowana, chyba zszokowana) chwyciła klucze i uciekła z domu.

Nie pobiegłem za nią – przez chwilę chciałem, ale wtedy

(pozwól odejść)

pojawiła się Szybkomyśl – mój niechciany dar, ciągle niepewnie balansujący pomiędzy „cudem”, a „przekleństwem”. Szybkomyśli towarzyszyły mi od małego – wtedy wymyśliłem dla nich tę nazwę. Nawet po tylu latach zdaje się pasować idealnie.

Pojawiają się i znikają bez uprzedzenia i jeśli nie jestem skoncentrowany – przegapiam je, zastanawiając się później czego mogłem uniknąć. Przypominają sny – umierają równie szybko, są tak samo zagadkowe, ale chyba do nich dorosłem, nauczyłem się je wykorzystywać. Czasem ostrzegały przed klasówką „matematyka dziś”, pomogły strzelić gola „prawo pudło”, kiedyś uratowały przed katastrofą kolejową w okolicach Krakowa – „podróż pociąg nie”. Dlatego z domu wychodzę rzadko, dlatego nie rozmawiam z ludźmi, dlatego mieszkam z mamą – nie pozwalam sobie na zajmowanie się rzeczami, które mogłyby mnie zdekoncentrować. Gorąco wierzę, że pewnego dnia Szybkomyśli podpowiedzą mi, gdziedokądidlaczego odszedł tata.

Pozwoliłem więc mamie zniknąć.

 

Tamtego dnia siedziałem przed telewizorem do późna, bezmyślnie przeskakując z z kanału na kanał. Wszystkie programy informacyjnie – jak zwykle – wyglądały na realizowane przez tych samych ludzi w różnych aranżacjach – studio z przewagą błękitu w pojedynku ze studiem z przewagą granatu, krawat czarny kontra niebieski. I wszystkie przeobraziły się w stacje meteorologiczne – polityka, sport, kultura zeszły na dalszy plan, bo wydawało się, iż pada dosłownie na całym świecie. Eksperci (o ilości tytułów naukowych przyprawiających o zawrót głowy) przepowiadali powodzie, utonięcia, straty liczone w milionach.

Nie mieli racji – miało być dużo gorzej.

 

Deszcz padał pięć dni z rzędu, jakby grom rozpruł niebu podbrzusze i cierpliwie czekał, kiedy się wykrwawi – przez pierwsze dwa opady były fenomenem przyrodniczym, dnia trzeciego stały się cudem.

Ktoś zasugerował: to kolejny etap ewolucji homo sapiens, ktoś inny wspomniał o zanieczyszczeniu środowiska, ktoś jeszcze napomknął o wyścigu zbrojeń i tajnych testach broni nowej generacji. W internecie wrzało od plotek – pewne było jedno: ludzie wystawieni na działanie deszczu nie byli w stanie kłamać, a wręcz czuli wewnętrzny przymus, by mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Brzmi nieźle (wyobraźcie sobie tych wszystkich przerażonych polityków, nagle milczących, niechętnych publicznym wystąpieniom!), lecz szczerze wątpię, czy Bóg miał z tym coś wspólnego.

 

Dnia piątego Deszcz Jeden z cudu przeobraził się w bestię.

Nie zadowalał się po-prostu-prawdą; tak jak rycząca, występująca z brzegów, znów nieokiełznana, znów rwąca rzeka jest w stanie odsłonić zwłoki ukryte zbyt płytko w miękkiej ziemi, tak Deszcz Jeden zrywał bandaże z cuchnących wstydem psychicznych samookaleczeń i ujawniał je bliźnim. Wyciągał na wierzch sekrety, pragnienia – najbrudniejsze, najobrzydliwsze – ukryte w tych rejonach podświadomości, gdzie większość z nas nie zapuszcza się nawet w snach.

To wtedy w ludziach zaczęło coś pękać.

Tylko na moim osiedlu popełniono trzy samobójstwa: dwunastoletni chłopiec wspiął się na barierkę balkonu i skoczył, mężczyzna udusił się spalinami we własnym garażu, a bardzo ładna studentka – mieszkała piętro niżej – w nocy oblała się benzyną i podpaliła na klatce schodowej.

Obudził mnie krzyk, dym i smród – smród kopcących się włosów, tłuszczu, plastiku, potem zobaczyłem m o j ą s ą s i a d k ę, jak biegnie (nie krzyczała, uwierzycie?) w kierunku placu zabaw, w końcu przewraca się na jedną z huśtawek, ta buja się jeszcze chwilę, a później znowu jest tylko czarno-mokro i wszystko jedno.

Po dwudziestu minutach przyjechała karetka, wysiedli z niej ludzie bez twarzy ubrani w białe kombinezony (na pewno przeciwdeszczowe), zabrali m o j ą s ą s i a d k ę, całą pomarszczoną i skurczoną, już wcale nie ładną i już wcale bez obrzydliwych ujawnionych pragnień ani niewinnych marzeń.

A rano deszcz przestał padać.

 

Zegar wybił dziewiątą, zaburczało mi w brzuchu. Wyjrzałem przez okno – niebo rozlewało się błękitem tak delikatnym, że niemal przeźroczystym. Chmury najpewniej gdzieś się przyczaiły.

Ulice stały się ulicami miast duchów – pełne śmieci, samochodów z otwartymi na oścież drzwiami i prawie pozbawione ludzi. Ci nieliczni obecni spoglądali z przestrachem w górę, inni przemykali koło mnie szybko, ze wzrokiem utkwionym w chodniku.

Sklep okazał się powiewem normalności – słabe światło neonu tradycyjnie szeptało: „otwarte 24/7” i odważnie rzucało wyzwanie coraz jaśniejszej słonecznej obręczy.

– Dawno cię nie widziałem, Jakubie. – uśmiechnęła się na mój widok sprzedawczyni.

– Prawda? To… to niesamowite, co się stało – wymamrotałem i uciekłem między półki.

Ludzie – zawsze chcą rozmawiać.

– Prawda – potwierdziła i ruszyła za mną.

Stanęła tuż obok, poczułem jej oddech.

Papierosy, alkohol, na pewno brak pasty do zębów.

– Znasz Adasia?

– Adasia?

– Mojego syna, Adasia, trochę młodszy od ciebie. Bawiliście się razem, wiesz, kiedy byliście młodsi.

Jasne, kojarzyłem Adasia – drobny chłopiec, na oko pięć lat, czyli ponad ćwierć wieku młodszy ode mnie.

Odsunąłem się od matki Adasia i dopiero wtedy zobaczyłem, że prawa nogawka jej białych dżinsów ubrudzona jest czymś ciemnym, brunatnym i gęstym.

– Wszystko w porządku? – zapytałem.

– Adaś był na Jasełkach Jezuskiem. Małym Jezuskiem.

– To… To wspaniale, proszę pani…

– Takie grzeczne dziecko.

– Tak, proszę pani.

Nachyliła się nade mną i złapała mocno za ramię – to był kawał baby, ze sto dwadzieścia kilogramów zamkniętych w ciele kojarzącym się z dziką lochą.

– Przyznał mi się do czegoś. Oglądał brzydkie magazyny z brzydkimi kobietami, które otwierały swoje kurewskie nogi, wiesz?

Nawet nie drgnąłem.

– Otwierały swoje kurewskie nogi, a mój mały Jezusek na nie patrzył, dotykał się i je całował. I też już był brzydki, i brudny, i musiałam go umyć. Musiałam go umyć, a on był taki niegrzeczny i krzyczał, kiedy szorowałam mu ręce, więc powiedziałam: nie krzycz Adasiu, proszę nie krzycz.

– Proszę pani…

– Nie krzycz, bo będę musiała wyszorować ci buzię i zrobiłam to, miał brudną buzię, więc zanurzyłam mojego małego Jezuska w klozecie, a on wierzgał nóżkami…

Wtedy uciekłem.

Parę razy potknąłem się i omal nie wpadłem do kałuży – odgłos chlupoczącej wody przywołał widmo twarzy Adasia broniącego się przed matką topiącą go w kiblu.

 

Znów zaczęło

(Deszcz Dwa)

padać, a ja zasnąłem szybko – ze strachu, głodu i smutku.

Następnego dnia poznałem Betel. Obudziły mnie krzyki ofiary i warczenie prześladowców – bliższych zwierzętom niż ludziom.

 

 

II

 

Obudziły mnie krzyki ofiary i warczenie prześladowców – bliższych zwierzętom niż ludziom.

– Zostaw to! – krzyk był piskliwy, nieprzyjemny.

– Gdzie idziesz, dziwolągu?! Zostawiasz nas?

– To wy mnie zostawcie!

Zszedłem na dół i podbiegłem do pierwszego z Bandy Gnojków (a stało ich tam pięciu) – nie myśląc wiele uderzyłem go otwartą dłonią prosto w ucho. Pisnął i spojrzał na mnie z wyrzutem, przybierając ten idiotyczny wyraz twarzy mówiący: „Nie można mnie uderzyć, jestem dzieckiem. Przed chwilą zachowywałem się, jak dorosły, rasowy, skurwiel, ale nadal jestem dzieckiem”.

Najwyższy – najpewniej Wielki Herszt Bandy Gnojków – pokazał mi język, a obleśny grubas z twarzą hojnie obsianą krostami – środkowy palec. I na tym się skończyło, i uciekli, typowi tchórze, mocni w grupie, mocni tylko przeciwko bezbronnym.

– Dziękuję panu… Nazywam się…

– Betel, wiem. To potężny bagaż. – Wskazałem na plecak, niedokładnie zamknięty, z zamkiem błyskawicznym dociągniętym najwyżej do połowy, napchany rzeczami tak bardzo, że wydawał się ostrzegać: „Zaraz wybuchnę, uciekajcie!”

– Ja… ja szukam rodziców. Nie mogę się do nich dodzwonić, a dzisiaj… Dzisiaj telefon już w ogóle przestał działać, chociaż ładowałam go całą noc. – Wybuchła płaczem .

– Hej, nie martw się – odparłem. – Chodź, spróbujemy zadzwonić ode mnie, na pewno coś poradzimy.

 

Telefony – i stacjonarny, i komórkowy – okazały się głuche, telewizor wyłącznie śnieżył, radio dotrzymywało mu kroku przygrywając najpopularniejszą mieszanką trzasków i szumów, a przeglądarka internetowa usilnie zachęcała do zdiagnozowania problemu, bo „Nie można połączyć się z internetem”.

– I co?

– Nie… nie wiem, na razie nie działa. Jesteś teraz w domu zupełnie sama?

– Tak, rodzice mieli wyjechać na weekend, ale… Ale przecież…

– Wiem… Masz tu jakąś rodzinę?

– Nie. Miałam babcię… Zmarła parę lat temu, w pożarze.

– Znajomych? Rodziców koleżanek?

Ugryzłem się w język – o całe zdanie za późno.

Bo Betel była dwunastoletnią albinoską, a w tym wieku jeśli jesteś inny, to na początku jesteś atrakcją, cyrkowym dziwadłem, ale później, gdy twoje dziwactwo już się znudzi – szybko przemieniasz się w nikogo.

– Rodzice chodzą tu niedaleko do kościoła, mają znajomego księdza…

– O widzisz? Wspaniale. Jutro do niego pójdziemy, w porządku?

 

Nie poszliśmy.

Rozszalała się burza, szarpała gałęzie drzew z wściekłością lwicy walczącej o młode.

– Trzy – mruknąłem pod nosem. – Deszcz Trzy.

Postanowiliśmy poczekać, nie ryzykować – Bóg jeden wie, jakie zagrożenie mogła nieść Trójka. Zarządziliśmy warty przy oknach – na wypadek, gdyby rodzice Betel jednak się pojawili. I sporo rozmawialiśmy, przestałem zwracać uwagę na potencjalne Szybkomyśli – możliwe, że coś przegapiłem, coś co mogło sprawić, iż nasze losy wyglądałaby zupełnie inaczej.

Dowiedziałem się o Betel czegoś zaskakującego – Deszcz Jeden nie wywarł na nią żadnego wpływu: mogła kłamać, jeśli tylko miała ochotę, nie kusiło jej spowiadanie się z tych myśli o czarnych, błoniastych skrzydłach.

 

Podczas mojej warty włączyłem telewizor – po raz pierwszy w historii wszędzie transmitowano to samo – śnieg w kształcie pikseli, uwięziony w plastikowej klatce.

Deszcz bębnił za oknem, w mieszkaniu panowała cisza łamana przez elektroniczny szum. Życie zaczynało wydawać się wyjątkowo monotonnym snem i zastanawiałem się, czy to wszystko nie ma nas uśpić już na zawsze. Ktoś przyjdzie, zapuka do drzwi – jednych, drugich – nikt nie otworzy, wszyscy będziemy pogrążeni w wiecznym śnie i w tym śnie też umrzemy. I tak kończy się świat, zupełnie po cichu.

– Hej, przestało padać. – Betel poklepała mnie po plecach i uśmiechnęła się szeroko.

Zęby miała równie białe i pozbawione znamion, co włosy i skórę.

 

Spakowaliśmy całe jedzenie znajdujące się w zamrażarce i nadające jeszcze do konsumpcji, osobiście zająłem się przetransportowaniem do vana kilkunastu pięciolitrowych baniaków z wodą, by na koniec pomóc Betel z plecakiem, który w dalszym ciągu wydawał się zbyt duży i zbyt pełny niepotrzebnych rzeczy.

Nagle w wieku trzydziestu trzech lat stałem się – zapewne tymczasowym – ojcem. Miałem nadzieję, że nie zawiodę, że dam radę, że nie będzie o mnie kiedyś myśleć z tęsknotą, ale i rozczarowaniem.

I wiecie co?

Prawie mi się udało, zabrakło naprawdę niewiele.

 

 

III

 

Jechaliśmy wolno – ulice skąpane były w wodzie (to jest Wenecja na miarę naszych możliwości!), każda kałuża mogła kryć dziurę marzącą o uszkodzeniu nam podwozia, czy przynajmniej koła. Za wycieraczkami porzuconych samochodów tkwiły przemoczone kawałki papieru – swoje informacje lub ostrzeżenia zabrały do pomarszczonego, mokrego grobu.

Co innego świeżo nabazgrane napisy na ścianach. Czerwona farba trzymała się nieźle, choć deszcz poszatkował ostrymi kroplami cienkie litery – krwawiły, lecz obowiązek nie pozwalał im odejść z posterunku dopóki nie przekażą wiadomości. I wrzeszczały: „DZIECI”, „TO NIE CHŁOPCY, NIE DZIE”, „ONE SĄ INNE”, „MNIEJSZE ZŁO, MNIEJSZE ZŁO, ha ha ha ha” – ostatnie „ha” rozmyło się w „aa”, jakby osoba, która to napisała przestała się śmiać, a zaczęła krzyczeć.

– O co chodzi? – zapytała Betel.

– Nie mam pojęcia. – odpowiedziałem.

Cholera, nie chciałem się nawet domyślać; „Adaś, pamiętasz Adasia, małego Jezuska, może to nie tylko ona TO zrobiła, może Deszcz, może Deszcze…” skwapliwie podpowiadała pamięć do pary z wyobraźnią.

– O, spójrz, już dojeżdżamy do kościoła, zaraz…

Coś uderzyło w szybę i spryskało ją krwią, Betel pisnęła.

Coś osunęło się po masce, coś okazało się mężczyzną – w gardle, miast słów, biło źródło rzadkiej, intensywnej posoki. Nagle poderwał się z ziemi i zaczął biec – zataczając się, uderzając o samochody, kierując nieporadnie w kierunku ogromnych, wręcz przytłaczających drzwi kościoła ozdobionych płaskorzeźbami z Drogi Krzyżowej.

Ścigał go sabat czarownic – nie mniej niż dwudziestka kobiet ubranych na czarno, z koronkowymi welonami skrywającymi twarze – przeważały te w wieku średnim i podeszłym, była też i młoda, atrakcyjna brunetka . Parę z nich kurczowo ściskało coś w rękach.

I już, już miałem powiedzieć Betel: „Nic z tego, wracamy do mieszkania albo jedziemy nad morze, szukać rodziców, lepiej jedźmy ich szukać”, kiedy

(uratuj go)

Szybkomyśl.

– Poczekaj tu. Zaraz wracam.

– Obiecujesz?

– Obiecuję. Połóż się z tyłu i przykryj kocem. Ja zamknę drzwi. Nie bój się, wierzysz mi?

– Wierzę.

 

Nie chcę pamiętać wydarzeń z kościoła. Zrobiłem wiele, by o nich zapomnieć, lecz wracają – złe wspomnienia to insekty z odnóżami pełnymi haczyków, zawsze kilka zostanie.

Nie chciałbym pamiętać poprzewracanych drewnianych ław i złamanego wpół krzyża leżącego na ołtarzu przypominającym ołtarz ofiarny krwiożerczej, starożytnej cywilizacji – złocona misa okazała się zbyt płytka i z jej brzegów skapywała krew. Obok obrazu przedstawiającego Jezusa upadającego po raz drugi ktoś zostawił otwarte drzwi. Prowadziły przede wszystkim w ciemność, dopiero potem na dół. Nim zdołałem zrobić choćby krok, z mroku wychynęła stara kobieta (w podartej garsonce, widziałem wyraźnie zwały tłuszczu, tylko jedną – pewnie rak – obwisłą pierś pokrytą brunatnymi plamami i głębokimi zmarszczkami) gabarytami przypominającą matkę Adasia, zatrzymała się, popatrzyła na mnie uważnie – niby oceniając zagrożenie – i rzuciła:

– Małe gówna. Pełno tam małych gówien, większości już się pozbyliśmy, to wina moja starego, ja wolałam tam, w drugą dziurkę, żeby nie było bachorów, ale on się uparł, ale ja miałam rację. Lubiłam się ciąć, wiesz, dalej to lubię, to na pewno przez te małe…

Odtrąciłem ją na bok – chyba się przewróciła, bo nagle zamilkła – i pobiegłem w kierunku krypty. Gdybym wahał się jeszcze chwilę – na pewno bym tego nie zrobił.

Trafiłem do czyśca i czyściec jest dużo bliżej piekła niż nieba, można go poczuć albo to on czuje ciebie – niezliczonymi chłodnymi, śliskimi dłońmi przypominającymi rozwarte rybie szczątki. Czyściec zawodzi niezsynchronizowanym kobiecym chórem:

– Zdradziłam męża…

– Okradłam dziadków, i tak nie pamiętają, że dostają rentę…

– Podtruwam dziecko…

– Puszczam się za pieniądze, sprawia mi to przyjemność…

– Bachory, bachory, małe gówna, do zabawek w przedszkolu wsadziłam żyletki…

W czyścu jest czarno, wzrok się nie przyzwyczaja, więc szedłem z rękami wyciągniętymi przed siebie – na palcach czułem zęby, czasem ktoś łapał mnie za przedramiona; musiał tu być cały ten cholerny Sabat Czarownic.

Prawie jak w opowieściach tych-którzy-wrócili, tych-którzy-byli po tej drugiej stronie – na końcu pojawiło się światło. Rozbłysło i zgasło gwałtownie – tu podobieństwo do opowieści się kończy. Iskra zniknęła szybko, podobnie do towarzyszącego jej jęku, później charkotu, podobnie do bladych twarzy w czerwonych welonach po mojej prawej i lewej stronie, niczym w galerii malarza-daltonisty. Został smród – siarki i spalonego ciała.

Nie chcę pamiętać reszty.

 

W ciemność zapuściłem się sam, ale wyszedłem z kimś – z mężczyzną, który w podziemiach zniszczonego kościoła, zapędzony w kąt przez zawodzące dzieciobójczynie odciął sobie język i wypalił ranę, by zatamować krwawienie. Był w szoku, nie wiedział gdzie jest – rzuciłem go na tylne siedzenie, Betel przyglądała mu się długo, z otwartymi ustami, a ja powiedziałem tylko:

– Nic z tego. Nikt nam tu nie pomoże. Musimy jechać, uciekać. Znajdziemy twoich rodziców, wiesz? Wierzysz?

– Wierzę – odpowiedziała po raz kolejny tego dnia, a ja poczułem się źle składając obietnicę chyba-nie-do-spełnienia.

 

Van odpalił od razu.

Za nami został kościół, miasto chodników pełnych kałuż, przemoczonych butów i smutnych ludzi nienawidzących dzieci i samych siebie.

 

 

IV

 

Deszcz Cztery okazał się zwykłym deszczem – przynajmniej my nie zauważyliśmy żadnych skutków ubocznych poza śliską jezdnią, brakiem słońca i chłodem. Deszcz Cztery wydawał się też nie mieć końca.

W normalnych warunkach droga nad morze nie powinna nam była zająć więcej niż dzień, najwyżej dwa. Ale jezdnie dzieliły się na: kompletnie zalane, z zerwanym asfaltem i zabarykadowane przez porzucone auta. Często w tych autach widzieliśmy nieżywych ludzi, wtedy Marcin (nasz niemy towarzysz) zakrywał Betel oczy, a ja kłamałem na temat tropikalnych krajów, które odwiedziłem – szło mi to lepiej niż myślałem, najwyraźniej Deszcz Jeden kompletnie mnie oszczędził.

Na jednej ze stacji benzynowych znaleźliśmy kilka zeszytów i długopisów – tak zaczęliśmy porozumiewać się z Marcinem, tak opowiedział mi, co go spotkało. Nie wiem, czy mu wierzę.

Zapasy wydawały się wystarczające dla dwóch osób – teraz schodziły szybko, a sklepów było coraz mniej.

Staraliśmy się trzymać z dala od dużych miast – byłem w stanie ochronić Betel przed paroma zwariowanymi babami – co poradziłbym na dziką hordę marzącą o zamordowaniu dzieci? Rzucił w nich baniakiem z wodą? Zadziwił kalectwem Marcina: „Spójrzcie, spójrzcie! Jedyny w tej okolicy człowieka bez języka! Stracił go w niebezpiecznej ekspedycji na Czarnym Lądzie!”?

 

Rozmawialiśmy rzadko. Częściowo była to wina pogody – deszcz wszystkich nastrajał pesymistycznie, a częściowo wystarczyła nam po prostu nasza obecność. Każde na swój sposób było wyrzutkiem – cieszyliśmy się swoim towarzystwem, a rozmowa… Rozmowa mogłaby na powrót otworzyć osobiste, prywatne rany, które społeczeństwo zawsze z przyjemnością rozgrzebuje u innych. Ale kiedyś Betel w końcu mnie o to spytała, o tego pochmurnego pasażera siedzącego każdemu z nas na plecach, trzymającego się długimi bladymi palcami szyi i podduszającego ochoczo w najciemniejsze dni.

– Byłeś kiedyś bardzo smutny? Tak smutny, że wydawało ci się, że umrzesz?

– Pewnie. Ale przeszło. Zawsze przechodzi. Martwisz się o rodziców?

– Tak. A co jeśli ich tam nie ma? Jeśli deszcz ich zabrał?

Przez chwilę patrzyliśmy przed siebie.

Gdzieś pomiędzy chmurami mrugnęło do nas zachodzące słońce, zapukało delikatnym refleksem w przednią szybę i mignęło w kropli jednej, zaraz potem następnej. I znów tylko deszcz.

– Znajdziemy ich. Mówiłem ci o moich przeczuciach. Teraz znowu to czuję.

Naprawdę, ucieszyła się, naprawdę, skłamałem.

– Czuję, że mnie ubywa. – Radość zniknęła, Betel opuściła głowę, nagle zainteresowana własnymi butami; kiedyś czerwone, teraz koloru błota.

– Jak to? – chwyciłem jej dłoń i ścisnąłem, chcąc dodać otuchy.

Fatalny byłem w takich rzeczach.

– Nie wiem. Ten deszcz, to wszystko… Myślę, że on trochę z nas zabiera. Czuję się, jak wtedy, kiedy umarła babcia. Wtedy zrobiło się mniej, o tutaj. – Wskazała na klatkę piersiową. – Dlaczego?

– Dlaczego ludzie umierają?

– Też. I dlaczego tak pada, dlaczego Marcinowi to zrobili?

– Bez powodu. Chyba w ogóle nie ma żadnego Większego Powodu, dlatego nie powinniśmy się tak bardzo wszystkim przejmować. Powinniśmy być weseli teraz, tutaj.Na bycie smutnym jeszcze przyjdzie czas.

Robiło się ciemno.

– Myślisz, że za chmurami są jeszcze gwiazdy?

– Myślę, że tak.

– Może jakaś teraz spada, co?

– Gdzieś na pewno.

– To mam życzenie. Mogę ci je zdradzić. Jak już znajdziemy rodziców to polećmy na księżyc.

– Oj, aż na księżyc? To strasznie daleko!

– Ale tam nie pada. W szkole mówili, że tam grawitacja jest inna i jak się skoczy, to można lecieć i lecieć! Może tam wszystko jest inne? I, na przykład, piosenki, które szybko nudzą się tutaj, to tam są popularne bardzo, bardzo długo. Moglibyśmy je śpiewać cały czas i wcale by nam się nie nudziły. No i na księżycu jest biało, i może tam wszyscy wyglądalibyśmy, jak duchy, nie tylko ja, i może byłyby też tam inne duchy, na przykład babci. A ty masz ducha, którego chciałbyś zobaczyć?

– Taty… – wyszeptałem.

Betel zamilkła, ziewnęła i przytuliła się do mnie.

W lusterku zobaczyłem, ze obserwuje nas Marcin.

– Niedaleko stąd jest małe miasteczko, nic nadzwyczajnego, ale może uzupełnimy zapasy. Byłem tam kiedyś z rodzicami, powinienem bez problemu znaleźć drogę. Zapnijcie pasy, ruszamy – Uśmiechnąłem się i wcisnąłem gaz.

 

 

V

 

„A łobuzy rozbiły tęczę!”

Mogłem mieć pięć, najwyżej sześć lat. Byliśmy na spacerze – ja, mama i tata; Pamiętam wszystko poza twarzą ojca – jedynie pozbawiony szczegółów owal zarysowany słońcem. Mrużę oczy, ale nie widzę czy się uśmiecha, czy marszczy brwi? Wiem, że biegnę do niego, bo

(odejdzie, nie będzie)

umie naprawić wszystko – zepsutą zabawkę, przedziurawioną piłkę, czy sen, który się potknął, przewrócił i teraz ma podrapane kolana i wybite zęby, nazywa się koszmar.

„Zobacz, łobuziaki to porozbijajały”, wskazuję oskarżycielsko, tata się śmieje, a ja go przekonuję: nie ma się co śmiać, bo tęcza jest rozwalona na kawałeczki! Tatuś głaszcze mnie po głowie i siadamy w trawie, prawie w niej znikam, taka jest wysoka.

Masz trochę racji, mówi, z tych okruchów może powstać tęcza, tylko szkło musimy najpierw przedstawić słoneczku. „To wygląda na kawałki witraża, ktoś roztrzaskał”, mówi, wiesz co to witraż? Jest podobny do puzzli, sporo jest ich w kościołach, może tam kiedyś pójdziemy.

Podnosi czerwony kawałek, na owalu zarysowanym słońcem (czy się uśmiecha, czy marszczy brwi?) rozmywa się karmazyn, a ja zaczynam się śmiać, próbując zagłuszyć smutek Szybkomyśli przekazujących, że

(odejdzie, nie będzie taty)

 

 

A wiesz, tato, tak między nami: łobuzy znów zepsuły tęczę i plują kolorami.

(obudź się)

Powieki miałem ciężkie, z trudem otworzyłem oczy. Kark mi zesztywniał – w aucie można się wyspać? Dobre sobie! Betel siedziała obok z nosem rozpłaszczonym na szybie.

– Spójrz, jakie to śliczne! Jakie piękne!

Myślałem, że to przez zielono-różowy świecący w nierównej amplitudzie neon z nazwą baru, że to przez niego krople zabarwiły się pastelami. Kropli i kolorów było więcej – mieszały się ze sobą i spływały z szyby auta tęczowym strumykiem; lśniły i rozjaśniały wieczór.

Zaczęły otwierać się okna, drzwi. Z domów wychodzili ludzie – po raz pierwszy od dawna, jakby z optymizmem spoglądający w chmury. Młoda dziewczyna wybiegła wprost na szosę, wyprostowała się, spojrzała wyzywająco w niebo i otworzyła szeroko buzię – beztroskie, niewinne dziecko z czasów Sprzed Deszczu.

Zaraz wszystko diabli wezmą, muszą wziąć, jest zbyt dobrze, kołatało mi się po głowie, wciąż jeszcze zaspanej. Mimo wszystko diabli nie brali, dziewczyna tańczyła, bose stopy wzburzały miniaturowy sztorm we fluorescencyjnych kałużach, wszystko świeciło, dołączyli do niej inni. Łapali się za ręce, śmiali, całe napięcie spływało z nich tą tęczą.

 

(Wiecie co najbardziej przeraża? Rzeczy, który w ciemności zmieniają kształt i te, które w nocy robią nagle „bęc” – mnie najbardziej na świecie przestraszyło głupie „klik”, kiedy Marcin wysiadł z auta, ja nie zdołałem go zatrzymać, a Betel wybiegła za nim.)

 

Dołączyli do tańczących.

Trochę im zazdrościłem, bardziej się bałem. Sparaliżował mnie strach, najdziwniejsze silent disco w historii Potopu Biblijnego Część Druga trwało w najlepsze – ktoś złapał Marcina wpół i spróbował podnieść. Powodzenia, nie był najwyższy, ale kości miał chyba z ołowiu.

Mniej więcej w tym samym czasie Dziewczyna, Która Zatańczyła Pierwsza zdjęła ubranie i rzuciła za siebie. Deszcz wbił niepotrzebną już kreację w jedną z kałuż. Potem poleciał stanik, majtki, dziewczyna – czy już derwisz, najprawdziwszy derwisz – wirowała szybciej i szybciej, oczy miała całe białe, choć mogłem się mylić.

Włączyłem wycieraczki – nic to nie dało, zupełnie, jakbym roztopił kredki na przedniej szybie.

Ubrania ściągali teraz wszyscy, każdy w swoim rytmie. Betel skakała po kałużach, Marcina zostawiła z tyłu – on też tańczył, w rytm swojej muzyki. Staruszek o długiej, brudnej brodzie chciał ściągnąć spodnie, zachybotał się i upadł twarzą wprost w kałużę. I tak już został, przebiegła po nim szczupła kobieta, ciemnowłosy chłopiec zaczął skakać po czaszce i plecach, mógłbym przysiąc, że słyszę trzask kości. Neon zaczął migotać szybciej, aż rozbolały oczy i wtedy

(szybciej, uratuj)

w końcu się ocknąłem.

Wybiegłem z auta, nie zamknąłem drzwi, złapałem Betel za rękę, syknęła, musiałem chwycić za mocno.

– Marcin! – wydarłem się z całych sił

O dziwo, od razu otrzeźwiał z tego dziwacznego transu.

Rzuciliśmy się w kierunku auta – Betel i Marcin pierwsi, już, już weszli do środka, ja musiałem obiec samochód – poślizgnąłem się i wylądowałem na kolanach. Od razu przykucnął przy mnie młody mężczyzna.

– Czy wiesz? – zapytał.

– Czy wiem co?

– Czy wiesz, czy pamiętasz, że ziemia, po której stąpa tancerz jest święta?

Podniósł się, coś nieprzyjemnie strzeliło mu w kolanach, ale zupełnie się tym nie przejął – lewą powiekę złapał pomiędzy palec wskazujący i kciuk i jął naciągać z całych sił; za chwilę na pewno pęknie. Nie chciałem tego oglądać, bo

(niebezpieczenstwo teraz)

musieliśmy się stąd wydostać.

Samochód – wbrew wszystkim regułom dotyczącym sytuacji nagłych i groźnych – odpalił od razu. Odjechaliśmy – prowadziłem na oślep, bo przednia szyba i wycieraczki wciąż przegrywały pojedynek z gęstym, pastelowym deszczem. W bocznym lusterku zobaczyłem nagich chłopców drapiących się zajadle po twarzach – do krwi, do krwi. Między nimi skakała Dziewczyna, Która Zatańczyła Pierwsza – wykręcała sobie sutki i cały czas się śmiała. Chyba nie mogła przestać.

Marcin leżał z tyłu, oddychał ciężko. Betel podkuliła nogi i oparła brodę na kolanach.

– Nie rozumiem.

– Ja też nie.

Zatrzymałem się dopiero nad ranem – na skraju lasu pełnego starych, powykręcanych drzew o grubych korzeniach wdzierających się brutalnie w asfalt.

Umyłem samochód, włączyłem komórkę – wciąż zero zasięgu, za to dzień zapowiadał się na słoneczny. Marcin i Betel leżeli na tylnym siedzeniu i wyglądali, jakby umarli, a przecież tylko spali, choć przez chwilę wydawało się, że jest dokładnie na odwrót.

 

 

VI

 

Skończyła nam się benzyna.

Próbowałem znaleźć jakąś stację, zaczęło padać. Trochę przemokłem, cholera.

 

 

VII

 

Siedziałem na masce vana, ciesząc się przelotnym słońcem i nie zarejestrowałem niczyjej obecności aż do momentu, w którym tuż przy mnie rozległ się głos.

– Wyglądacie mi na takich, co to potrzebują pomocy, mam rację?

Znacie kogoś, o kim możecie powiedzieć: wystarczy parę słów, jeden gest, żeby go poznać?

Ja znam: bo tamto zdanie w pełni scharakteryzowało Józefa.

Spojrzałem na człowieka z innej epoki – epoki sprzed deszczu, epoki sprzed kłamstwa, obłudy – i mimowolnie się uśmiechnąłem. Józef był bardzo wysoki, z powodzeniem mógłby grać w kosza lub siatkę, z kolei jego broda predysponowała go do, na przykład, zajęcia stanowiska Gandalfa, jeśli ten kiedykolwiek znudziłby się niańczeniem Hobbitów. A jego pojazd? Ten żywcem wyciągnięto z początków dwudziestego wieku: zadbany, pomalowany na czarno wóz, zaprzężony w dwa brązowe konie o jasnych grzywach. Wskazał głową na bak.

– Zabrakło paliwa? To macie kłopot, w promieniu, bo ja wiem, pięćdziesięciu kilometrów nie ma żadnej stacji. A pardon, stacje są, a i owszem, lecz cudem będzie znalezienie tam kropli.

Marcin wysiadł z auta, ziewnął i dygnął – zdumiony i przestraszony widokiem Józefa.

– Witaj!

Marcin niepewnie kiwnął głową.

– On nie… nie mówi – wyjaśniłem.

– Wcale mu się nie dziwię, ludzie gadają teraz tyle głupot, że po prostu lepiej siedzieć cicho, prawda?

A w ogóle – gdzie moje maniery? Jestem Józef, wy?

– Jakub, to Marcin i Betel.

Zagrzmiało.

Jozue spojrzał w niebo. Nie zmrużył oczu, choć przysiągłbym, że spojrzał prosto w słońce.

– Strachy na lachy, dzisiaj nie będzie padać… Ale, przecież nie mamy zamiaru spędzić tu wieczności, prawda? Poza tym, nie mamy aż tyle czasu. Zapraszam do mnie. Mam małą farmę, tu niedaleko. Dawno nie mieliśmy gości, żona się ucieszy, dzieci jeszcze bardziej.

Wszyscy wskoczyliśmy na wóz, musiałem pomóc Betel, jeszcze zaspanej i pojechaliśmy w kierunku domu Józefa. Świeciło słońce, wiał przyjemny wiatr, który próbowaliśmy łapać w ręce i ktoś przez moment mógłby pomyśleć, że jesteśmy szczęśliwi.

 

Straciłem poczucie czasu albo po prostu przestałem się nim przejmować – to samo tyczyło się Betel i Marcina. Nasz cel gdzieś przepadł. Betel coraz rzadziej mówiła o rodzicach – chyba oswajała się z perspektywą powoli przeistaczającą się w fakt – nie odnajdziemy ich, a poszukiwania były sposobem, by straszną prawdę, niczym trudne zadanie domowe, odłożyć na sam koniec, spróbować nawet o nim zapomnieć.

Czasem pomagaliśmy przy zwierzętach, czasem podjeżdżaliśmy z Józefem do okolicznych domostw, stacji w poszukiwaniu paliwa – niestety, nasze wysiłki spełzały na niczym. Czasem po prostu siedzieliśmy wpatrując się w bezkres pola lub młode drzewa nie tworzące żadnego wzoru, rosnące na podwórzu farmy.

– Dlaczego ich nie zetniesz?

– Nie mógłbym. To ich miejsce. Drzewa nie są zwykłymi roślinami. Nie bierz mnie za wariata, podejrzewam, że drzewa rozumieją, wyczuwają ludzi podobnie do zwierząt. Jest w nich coś mistycznego, nie uważasz?

Wtedy, tuż przed zachodem słońca, z zielonymi liśćmi bawiącymi się w chowanego z wiatrem i pomarańczowymi, powoli dogasającymi promieniami, z Betel i dziećmi Józefa chichoczącymi donośnie i goniącymi kury, wtedy, w tym miejscu tak różnym od betonowych, martwych miast i ciemnych krypt wypełnionych agresją i winą, wydawało mi się to całkiem możliwe.

 

 

Od dawna nie padało.

Niemal z nabożną czcią wdychaliśmy zapach suchej ziemi, wpatrywaliśmy się w niebo całymi godzinami, jakby próbując wytatuować sobie jego obraz na wewnętrznej stronie powiek – przydałby się w deszczowe dni. Betel dobrze czuła się w towarzystwie żony Józefa i dzieci – pewnego dnia upiekła chleb, przyniosła jeszcze gorący bochenek. Zbyt gumowaty by uznać za udany, ale zjedliśmy cały – w pewnym momencie wydawało się, że zaczyna smakować inaczej, dużo lepiej. Choć zawsze byłem zwolennikiem badania świata przy pomocy szkiełka i oka, to nie mogę wykluczyć, iż gospodarstwo Józefa znajdowało się w innej rzeczywistości. Takiej, którą sami stworzyliśmy. Pozbawionej krzywych spojrzeń, cierpkich śmiechów za plecami.

Nowy Wspaniały Spokój.

W mojej głowie pierwszy raz zakiełkowało coś na kształt modlitwy: niech już tak będzie – my wszyscy, na zawsze. Niech już nie pada, a nawet niech pada – burza nie jest straszna, kiedy ma się kogo trzymać za rękę.

A potem nastał wieczór – niby podobny wszystkim innym na farmie –, Józef podniósł się z hamaka, spojrzał w kierunku zachodzącego słońca, potem odwrócił się do mnie i uśmiechnął. Nie chciałem tego do siebie dopuścić, ale wiedziałem, że on wie, że ja wiem, że dzisiaj

(koniec)

coś się stanie.

– Zacznie padać, Jakubie. Już wkrótce. W stodole zostawię wam wóz, zapakowałem trochę jedzenia, trochę wody. Nie ma co liczyć na benzynę, a czuję, zresztą ty pewnie też, że farma nie zawsze będzie bezpieczna. Dwadzieścia kilometrów stąd są tory. Pamiętasz, pokazywałem ci je przedwczoraj? Pytałem, nie wiem jak, nie mam pojęcia według jakiego rozkładu, ale wciąż odjeżdżają stamtąd pociągi. Tak powinniście dotrzeć nad morze.

– Co z wami?

– Z nami? Jak w piosence, którą słyszałem dawno temu – o nas się nie martw, damy sobie radę.

Niewielką resztę dnia spędziliśmy na Bardzo Ważnych i Długich Rozmowach o Bardzo Niepoważnych Sprawach. Sporo się śmialiśmy.

 

 

Jedliśmy kolację, kiedy zaczęło padać.

Józef przymknął oczy, otworzył je, skinął nam głową, wyciągnął ręce do żony i dzieci.

– Co robicie? Co oni robią? – zapytała Betel.

Nie odpowiedziałem. W gardle miałem coś na kształt wielkiej kuli i choćbym nie wiem ile przełykał, nie potrafiłem się jej pozbyć.

(Witaj, smutku, zbyt długo się nie widzieliśmy, stary draniu)

Józef jeszcze raz uśmiechnął się do Betel, do mnie, do Marcina – jego żona nam pomachała, dzieci puściły oko – jedno z nich zostawiło na stole rysunek (niebieskie chmury, białe niebo, kolaż naszej Rodziny siedzącej przy stole, ludziki z kresek miały ogromne usta w kształcie koślawych literek „u”). Potem wyszli.

Betel bardzo chciała ich dogonić, złapałem ją mocno – kopnęła mnie, wyrwała się, wtedy na drodze stanął Marcin i już jej nie puścił.

– Nie zostawiajcie nas! Gdzie idziecie, gdzie idziecie?! Ne zostawiajcie nas!

Patrzymy, jak Rodzina klęka pośród tych dziwacznych drzew, którymi porośnięte było podwórze, Józef jeszcze obraca się w naszą stronę i coś mówi.

Nie słyszę go – stoimy za daleko, a deszcz, coraz bardziej obfity, uniemożliwia odczytanie słów z ruchu warg.

Betel płacze, Marcin zbyt mocno przygryza usta, a ja nie robię nic,

(pozwól im)

nawet nie mrugam. I tylko czuję, że Betel miała rację i robi się nas trochę mniej.

 

 

VIII

 

Na kameralny dworzec, zbudowany z cegły i drewna, docieramy przed świtem.

Musimy wyglądać strasznie, ale nikt nie zwraca na nas uwagi – na peronie stoi tylko starszy mężczyzna i patrzy na potężną, brązową lokomotywę (przypomina zmęczonego, rosłego psa, co to wziął udział w o jednej walce na śmierć i życie za dużo), a za szybami przedziałów ludzie śpią lub patrzą przed siebie – przypominają manekiny. W sumie to dobrze, w dalszym ciągu musimy chronić Betel.

Zastanawiamy się co robić, wtedy podchodzi do nas ten starszy mężczyzna i salutuje, staje na baczność.

– Państwo chyba pierwszy raz z nami?

– Ten pociąg… Gdzie można kupić bilety? Dokąd jedzie?

– Och, już nie trzeba biletów. A dokąd jedzie? Tam, dokąd teraz udają się wszyscy. Nad morze. Uwierzy pan? W taką pogodę spieszy się wszystkim nad morze, nie może być, co? W taką pogodę… Proszę, państwo zajmą sobie miejsca, nie ma rezerwacji.

– Zatem chodźmy – powiedziałem i weszliśmy do pierwszego wagonu.

W przedziale siadam przy oknie, Marcin naprzeciwko, Betel kładzie mi głowę na kolanach i zaraz zasypia. Twarz ma opuchniętą od łez.

Na jej białej skórze po raz pierwszy widzę rumieńce.

 

 

IX

 

Obserwowaliśmy na zmianę krajobraz za oknem (przygnębiający, pełen świeżo powstałych bagien i płytkich, stawów, gdzie nie żyło nic) i cichych, spokojnych ludzi mijających się z trudem w ciasnym korytarzu. Kobiety, mężczyźni – nikt się nie zatrzymał, nie skinął nam głową. Nikt nie rozmawiał, wszyscy bali się tego, co powiedzą, a pewnie jeszcze bardziej bali się tego, co mogliby usłyszeć. Przypominali złapane w pułapkę zwierzęta – nieufne, przyczajone i gotowe rzucić się do gardła z byle powodu.

– Idę się załatwić – oznajmiła Betel.

– Załóż czapkę i kurtkę, idź wyprostowana, ale ze schyloną głową. Pamiętaj, nikt nie może wiedzieć, że jesteś dzieckiem.

– W porządku – odparła i smętnym ruchem naciągnęła kaptur na głowę.

Marcin odprowadził ją wzrokiem – chwycił ołówek, kartkę i napisał: „Lepiej będzie, jak pójdę za nią”. Kiwnąłem głową, miał rację.

 

 

W rytm kół uderzających o szyny wdarł się fałsz, a fałsz rozbrzmiał głosem nastoletniej dziewczynki.

– Betel! – krzyknąłem i wybiegłem z przedziału.

W głowie coś mi pulsowało, bałem się, że za chwilę mogę stracić przytomność.

Na końcu korytarza, przy łączeniu wagonów, zaraz obok toalety Marcin mocował się z Bestią. Ogromny facet trzymał Marcina za gardło, drugą ręką przyciskał Betel do szyby, jakby chciał ją tam wepchnąć – Alicjo, Alicjo, spójrz co jest po drugiej stronie lustra, droga prowadzi przez zmiażdżoną twarz. Zrobiło mi się słabo i upadłem. Zacząłem pełznąć – niczym we śnie, w jednym z tych najgorszych, kiedy usilnie chcemy biec, lecz nasze ciało pogrążone jest w niewidzialnej smole.

Nagle Marcin otworzył drzwi prowadzące na zewnątrz – uderzyło w nas zimne, ostre powietrze. Bestia zakołysała się, spróbowała złapać równowagę, wypuściła Betel. Wtedy Marcin uderzył Bestię, Bestia wrzasnęła, a czas, zupełnie niepotrzebnie, przyspieszył.

Niemal wypadli – Bestia kurczowo trzymała się uchwytów, Marcin zębami wgryzał się w jej dłoń. Ktoś krzyczał. Podbiegłem do nich, chcąc pomóc Marcinowi, ale Marcin potrząsnął głową i szarpnął się mocno do tyłu, i wypadł. Wypadł wraz z Bestią – w tamtym momencie w pociągu zostałem tylko ja, Betel, wiatr, otwarte drzwi i zbyt bujna wyobraźnia tkająca arras krwawych ciał gdzieś za nami.

 

Betel znów płakała (kiepski ze mnie ojciec, tato, nie zdążyłeś mnie niczego nauczyć).

Tuliłem ją mocno, jakbym już nigdy nie miał przestać.

I nie wiadomo, kiedy południe zamieniło się w przedwieczór, a powietrze wypełniła woń sosen, morza, choć dla nas – i jeśli spytacie się Betel, to pewnie odpowie podobnie – tak pachniał Koniec.

 

 

X

 

Zatrzymaliśmy się nieopodal morza, pośród wysokich sosen i świerków, gdzie żółty piasek organizował się w małe kopczyki, a z nich, prawie jak miniaturowe flagi, kiełkowały źdźbła trawy. Przed naszą lokomotywą – tym starym psem dyszącym resztką sił – stały inne pociągi. Musiały tu przyjeżdżać z całego kraju, było ich takie całe niezliczone mnóstwo – tory ciągnęły się daleko, skręcały za gęstym zagajnikiem i przypuszczałem, że wagonów jest jeszcze więcej.

(Tam dokąd teraz udają się wszyscy – nad morze)

 

Nasi współpasażerowie rozglądali się wokół siebie bezradnie. Zastanawiałem się, co z innymi – nikogo nie widziałem, słyszałem jedynie mewy, jakichkolwiek śladów – brak. Sam czułem się zagubiony – to nie takie rzadkie, gdy cel jest tuż, tuż.

Betel pociągnęła mnie za rękaw.

– Chodźmy stąd. Nie podoba mi się tutaj.

– Mnie też. Dziwni są, co?

– Dziwni. Tam chyba jest morze. – Wskazała na wydmy. – Idziemy?

– Pewnie. Jak się czujesz?

– Niebiesko. Strasznie niebiesko. Nie opowiedziałeś mi o Marcinie, wiesz?

– Naprawdę?

– Naprawdę. Dlaczego… dlaczego to zrobił?

Stopy zapadały nam się w brązowym, mokrym piachu.

– Kiedy był mały… W tym kościele zły człowiek zrobił mu straszne rzeczy.

– Ksiądz?

– Nie, nie ksiądz. Marcin był ministrantem, raz został tam dłużej, żeby posprzątać. Przyszedł człowiek, bardzo zły człowiek i… kazał mu robić złe rzeczy. Tam na ołtarzu. Trwało to godzinami, Marcin nikomu się nie przyznał, ale przestał chodzić do kościoła. A potem o złych rzeczach zapomniał.

– Zapomniał? Myślałam, że o złych rzeczach jest najtrudniej zapomnieć.

– Bo jest, masz rację. Czasem nasz mózg wie, że coś jest zbyt straszne, żebyśmy sobie z tym poradzili. Żebyśmy mogli żyć dalej. I wtedy zabiera te te straszne wspomnienia… Tak jakby ścinał kwiaty w ogródku. Niektóre wyrosły nieładne i wszystko psują, to chwasty. Więc się ich pozbywa, bardzo dokładnie, ale zostają korzenie… I Deszcz Jeden, ten który zmuszał do mówienia wszystkiego, te chwasty znów podlał. Marcin obudził się pewnej nocy, bo obudził go czyjś głos mówiący o obrzydliwych rzeczach. I nagle zorientował się, że to jego głos. I nie mógł przestać mówić. Wrócił do kościoła, żeby się pomodlić, poprosić o pomoc, ale tam były te kobiety. Usłyszały o czym mówił i dla nich, to on, Marcin był nieczysty. Tak jakby to była jego wina. Więc postanowiły go ukarać, chciały, żeby opowiadał wszystkim, jakie dzieci są okropne, złe i obrzydliwe, i że to zawsze ich wina, że wszystko jest ich winą. Miał być takim… taką cyrkową kobietą z brodą, taką atrakcją. Na to nie chciał się zgodzić, więc uciekł, a… resztę już znasz.

– On nie był zły. Uratował mnie.

– Tak, nie był zły. Jeśli ktoś zrobi nam coś złego, to nie znaczy, że to nasza wina, że zasłużyliśmy, rozumiesz?

– Tak… Hej, zaczęło kropić.

Rzeczywiście, nawet nie zwróciłem na uwagi.

Nie czułem strachu, a Szybkomyśli nie reagowały – może zupełnie mnie opuściły, a może ich zadaniem, od zawsze, było doprowadzenie mnie do Betel i ocalenie jej. Może nigdy nie miałem odnaleźć ojca, może miałem się nim stać?

– Deszcz Siedem, co?

– Deszcz Siedem.

– Siódemka jest szczęśliwa, myślisz, że ten Deszcz jest niedobry?

– Myślę, że nie. Myślę, że nic nam się nie stanie.

Nasza Mała Apokalipsa z Naszym Małym Happy Endem, pomyślałem szczęśliwy, gdy podciągnąłem się na gałęzi sosny, by pokonać nierówność wydmy.

Przechodzimy na plażę – jak na koniec świata, bo Deszcz wydaje się tworzyć jedność z morzem – krople są duże i ciężkie, i błyszczą szmaragdem.

Wybuchamy śmiechem, sami nie wiemy dlaczego – to ten stres w końcu schodzi, to te negatywne emocje; nie możemy przestać chichotać. Dotarliśmy do tego newralgicznego punktu każdego planu organizowanego pod presją, na szybko, bez żadnych przygotowań – punktu, kiedy dociera do nas, że jego lwia część już za nami i teraz kompletnie nie wiadomo co zrobić.

Potrzebujemy więcej czasu, myślę, tak, przydałoby nam się naprawdę sporo czasu, no bo, cholera, co teraz? Gdzie szukać tych rodziców? A jeśli ich nie znajdziemy? Tak, zdecydowanie potrzebujemy w i ę c e j czasu.

 

I nie wiem, czy życzenie Betel zadziałało trochę inaczej niż miało (na dodatek z opóźnionym zapłonem), a za chmurami rzeczywiście była spadająca gwiazda, czy powinienem zacząć wierzyć nie tylko w Grzech Pierworodny, ale i w Cuda Niewyjaśnione, bo Czas, jakby odwrócił się na drugą stronę i przestał płynąć.

Krople, które jeszcze przed chwilą atakowały ostrymi seriami karabinu maszynowego powierzchnię morza zwolniły, a wkrótce całkiem się zatrzymały.

– Widzisz… Widzisz to? – spytałem Betel.

Nie odpowiedziała.

Podniosłem się i obróciłem powoli – nie myliłem się, nie zwariowałem, krople lewitowały wokół nas, a nieliczne snopy światła przechytrzyły chmury i przedarły się w kierunku plaży załamując się w tych kroplach tęczą. Dotknąłem jednej z nich – rozprysła się, nie zrosiła ziemi, jej kawałki wciąż znajdowały się w powietrzu.

– Chyba mamy teraz cały czas świata, nie martw się na pewno… – Nagle uświadamiam sobie, że nie wiem, dlaczego miałaby się nie martwić.

Nagle uświadamiam sobie, że nie wiem, jak nazywa się ta mała dziewczynka o mlecznej skórze. Nie szkodzi, bo jeśli nie pamiętam… To nie było nic ważnego.

Spoglądam wprost w tarczę słońca – promienie przebijają mi skórę, prawie widać gorącą krew i kości. Robi się jasno, całkiem biało, nie martwię się już niczym, jestem szczęśliwy.

 

i tylko ta dziewczynka coś krzyczy ale w ogóle jej nie rozumiem wcale

 

 

EPILOG

 

W ładne dni można dostrzec łódkę zacumowaną blisko brzegu.

Siedzi w niej Młoda Dziewczyna, bardzo blada, choć na karku i w paru innych miejscach kiepsko ukrytych przed słońcem, skóra mocno się zaczerwieniła, gdzieniegdzie widać ślady jak po oparzeniach, są też na wpół zerwane strupy.

Kiedy uda jej się coś złowić, wraca na plażę, znika między wydmami. Jakieś pięćset metrów dalej stoi willa, do której dawno temu na pewno przyjeżdżała liczna, rodzina. Młoda Dziewczyna czasem przegląda ich albumy ze zdjęciami – robi się jej wtedy bardzo wesoło i bardzo smutno zarazem.

 

Cierpliwie przygotowuje posiłek – elektryczność wciąż nie działa, trzeba rozpalić ognisko. To i tak najłatwiejsza część dnia, bo potem musi nakarmić Mężczyznę. A on całe dnie siedzi na fotelu, patrzy w kierunku morza i uśmiecha się. Dziewczyna próbuje z nim rozmawiać – nigdy jej nie odpowiada.

W sumie ten ich mały świat jest bardzo prosty w swej dziwaczności wymieszanej z bezradnością i odrobiną nadziei. Każdy dzień podobny do innych, ale w tej monotonii nie ma nic złego, bo przytępia zmysły – to wzmacnia obojętność, dzięki niej jest łatwiej.

 

 

Niekiedy Dziewczyna zastanawia się nad Deszczem – czy chodziło o Nowy Początek i rozwój cywilizacji w innym kierunku, bo tamta zupełnie nie zdała egzaminu, czy o coś zupełnie innego.

Częściej Dziewczyna tęskni za Mężczyzną – co noc ma nadzieję, że obudzi się rano, a jego nie będzie w łóżku, zejdzie na dół i tam go zobaczy. Mężczyzna powie: „Dzień dobry! Chyba trochę pospałem, co?”, ona odpowie: „Nie szkodzi, tylko parę lat”.

Dlatego chodzi spać późno – księżyc już od paru godzin próżnie przegląda się w ciemniej toni spokojnego morza, kiedy ona jeszcze raz, jeszcze dziesięć razy, opowiada Mężczyźnie ich historię. Może w końcu sobie przypomni, myśli.

– No hej, nie pamiętasz, jak dziobnął mnie ten kogut na farmie Józefa? Myślałam, że umrę! No naprawdę, nie pamiętasz? Powiedz coś, za stary już jesteś na takie nieśmiałości – droczy się.

Na razie to nie działa i Młoda Dziewczyna zasypia skulona w kłębek i smutna, coraz bardziej przekonana:

(pieprzony Deszcz, każdy Deszcz)

„Nic już z tego nie będzie”.

 

Nie słyszy, że Mężczyzna obraca się na bok,

(obudź)

z ust wypływa niby-zwykły-oddech. Brzmi prawie jak:

– Betel…

 

 

 

I tak kończy się świat, zupełnie po cichu.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Całości nie ogarnąłem, ale z tego co czytam to:

"smarował nieproporcjonalne kutasy na ławkach" - po co uwaga o braku proporcji? zupełnie tego nie rozumiem, może smarować, jeśli dba się o proporcje/rozmiary?

 

"Wbrew wszystkim pieprzonym faktom, tak c h o l e r n i e s t r a s z n i e wbrew wszystkim dowodom, plotkom i przypuszczeniom chciałem wierzyć, że ten pierwszy deszcz (Deszcz Jeden – wtedy wydawał się być tylko kolejnym, bezimiennym zwiastunem jesieni) zastąpił komuś talizman, króliczą łapkę przypiętą do kluczy". Nie rozumiem tego zdania.

 

Zapada zmierzch, siedzą w ogródku przytulnej staroświeckiej kawiarni, tak różnej od bezdusznych, sieciowych kafejek, gdzie kawałki ciast krojone są co do centymetra, a zamiast gwaru rozmów słychać tylko monotonne buczenie laptopów. - czyli do tych staroświeckich chodzą wyłącznie ludzie (ci lepsi oczywiście) bez laptopów, tacy co to gadać lubią? I świat się tak rozstąpił na dwie równe połówki, i nikt nie psuje zabawy drugiej grupie? Trochę naiwne te uproszczenie.

 

"Żadne nie potrafi przerwać ciszy" - żadne z nich, tak jakoś ładniej

 

"W końcu szansa na przełamanie lodów ulotni się niczym para z ciepłego napoju rozrywana upartym wiatrem przypominającym o szybko nadchodzącej nocy" - od kiedy to pojawienie się wiatru zwiastuje noc?

 

"On chce powiedzieć coś zabawnego, wtedy krople zwilżają mu język" - on chciał coś powiedzieć z wyciągniętym językiem? Nic dziwnego, że nic nie powiedział ^.-

 

"dom, gdzie metraż się nie liczy, a jeśli nawet jest ciasno – nie szkodzi, miłości to nie przeszkadza" - może to moja mania, ale to już druga uwaga na temat rozmiarów, wpierw kutas był nieproporcjonalny, teraz mieszkanie będzie małe(=skoro się metraż nie liczy, to wiadomo, że będzie małe)

Zatrzymałem się na aborcji, dalej nie mogę, coś mi się wydaje, że zaraz się okaże, że bohater ma wścieklizne macicy.

Nie podobało mi się.

Opowiadanie wygląda na zlepek paru --- samych w sobie nawet ciekawych --- pomysłów, z których jednak żaden nie doczekał się sensownego rozwinięcia. Do tego trzeba dodać przedstawienie quasiapokalipsy na dziesięciu stronach tekstu, niezbyt przekonujące postaci (nie czuć dystansu wiekowego między bohaterem a dziewczynką, jaki polski rolnik powie, że ma "farmę", drugoplanowcy mówią o obleśnościach związanych tylko z perwersyjnym seksem z krzyżem w tle) i iluzoryczna fabuła.

Gdybyś może skupił się na jednym temacie w bardziej kameralnym świecie przedstawionym... Na tę chwilę opowiadanie jest jak bajadera. Taka breja bez smaku. Może lepiej częściej publikować teksty --- wtedy łatwiej uwolnić się od nadmiaru pomysłów.

pozdrawiam

I po co to było?

    Klasyczny przykład przegadania.

Opowiadnie wciągnęło mnie dopiero, gdy wyłączyłem soundtrack ;) Też miałem wrażenie, że poszczególne wątki są tylko zarysowane i zostawione same sobie i też czuję się nie do końca usatysfakcjonowany.

Popieram przedmówców. Całkiem lubię Twoje teksty, ale nie ten. Początek mi się wydał ciekawy, ale im dalej, tym gorzej. W niektórych momentach poszedłeś zupełnie po łebkach, jakbyś chciał za dużo, za szybko, w za małej liczbie znaków. Nie czuję motywacji bohatera - skąd ten odruch ratowania Betel? Nie rozumiem, a więc nie przemawia to do mnie. Zaiste, jest to zlepek scen, które właściwie donikąd nie prowadzą. Sporo niedomówień - znów, jakbyś się dokądś spieszył. Jest też parę nielogiczności. Bohaterowie się niczym od siebie właściwie nie różnią, są tacy równi, a powiedzenie, że jednego opuścił ojciec, a drugi jest prześladowanym albinosem, wcale nie nadało im głębi. Bez emocji.

A szkoda! Pokaż nam następnym razem coś bardziej spójnego, będę czekać ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No cóż, tym razem jestem zmuszona przyłączyć się do grona czytelników nie w pełni usatysfakcjonowanych lekturą. Brakło mi rozwinięcia wątków o kolejnych Deszczach – bo same wzmianki, że co kilka dni padał inny, to dla mnie trochę za mało. Długi opis podróży nad morze okazał się tyleż zajmujący, co nieco nużący i dał się czytać bez przykrości, ale i bez szczególnego zachwytu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka