- Opowiadanie: bury_wilk - As bije raz

As bije raz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

As bije raz

Dzień był pracowity. Zdecydowanie. Ale Robert właśnie takie lubił najbardziej. Poświęcenie się pracy, skupienie na nakreślonych zadaniach, stawianie czoła kolejnym wyzwaniom i problemom sprawiało mu dużą przyjemność, toteż, w przeciwieństwie do wielu innych szarych ludzików wkomponowanych w korporacyjne trybiki, nie miał obrzydzenia na myśl o kolejnym dniu powszednim. Poniedziałek, czy piątek, wstawał zadowolony i ze szczerą ochotą rzucał się w wir oczekujących spraw.

 

Kto Roberta nie znał, mógł go mieć za modelowy przykład pracoholika, ale taka opinia byłaby krzywdząca i bardzo mylna. Owszem, sprawy zawodowe traktował śmiertelnie poważnie i poświęcał im mnóstwo czasu – daleko więcej niż ustawowe osiem godzin – ale i nigdy nie zapominał, że na pracy życie się nie kończy. Jego piękna żona, Julia, na pewno nie mogła narzekać, że nie poświęca jej uwagi, niespełna dwuletnia Róża, od chwili narodzin niezmiennie była oczkiem w głowie tatusia, największym, umiłowanym skarbem. A i na potrzeby własnych pasji Robert potrafił sobie zorganizować czas. Codziennie biegał, sporo jeździł na rowerze, półprofesjonalnie uprawiał wspinaczkę, oprócz tego amatorsko grał w piłkę, jeździł na nartach, pływał, grał na basie w rockowej kapeli i naprawdę dużo czytał. Kiedy znajdował na to wszystko czas? Cóż, niektórzy to potrafią, inni nie.

 

Spotkanie komitetu sterującego dużej akcji marketingowej, nad którą Robert trzymał pieczę, przebiegło bardzo burzliwie. Trzeba było sprytnie wytłumaczyć opóźnienia, pogodzić zwaśnione frakcje dwóch działów korporacji, miło połechtać zarząd, przekonać do swoich racji surową panią prezes i wreszcie zawalczyć o dodatkowe fundusze. Kwestia konfliktu interesów wymagała wielu dalszych kroków i przemyśleń, ale zasadniczo poszło nieźle. Najważniejsze, że udało się powiększyć niedoszacowany wcześniej budżet. Teraz zaś była siedemnasta trzydzieści i czas na sprawy zupełnie innej natury.

 

Z trudami, ale wreszcie, Robert przebił się przez skrzyżowanie Alei Wilanowskiej z Puławską, skręcił w prawo w Domaniewską i po chwili zajechał na tyły Metra Wilanowska. Był u siebie pod blokiem. Zaparkował swojego srebrnego Forestera w podziemnym garażu, ale nie poszedł prosto do domu, lecz wyszedł na zewnątrz. Skierował kroki do niewielkiego sklepiku, specjalizującego się w sprzedaży piw z małych polskich i zagranicznych browarów. Asortyment osiedlowego sklepiku daleko wykraczał poza to, co można było kupić w przeciętnych delikatesach, czy marketach, a Robert cenił nowe smaki i marki nienastawione na masowego klienta.

 

Zaprzyjaźniony sprzedawca polecił wędzonego rauchbiera z Bambergu, oprócz tego Robert wziął jeszcze dwunastkę Zavisa i tak zaopatrzony wyszedł na ulicę. Szczególnych planów na wieczór nie miał. Ot, pobawi się z córką, trochę pobiega, zjedzą kolację, potem jakiś film przy piwie i może małe ten teges z żoną. Zresztą, tego nie miał zamiaru planować. Grunt, żeby było miło.

 

W przelocie, gdzieś między zaparkowanymi samochodami, przemknęła Brzydka Kasia. Trzymała jakieś pokaźne zawiniątko, stawiała typowe dla siebie, szybkie, pewne kroki, a głowę unosiła dumnie, wyzywająco, może nawet kpiąco patrząc na mijanych ludzi. Ci zaś raczej spuszczali oczy, że to niby tak nieelegancko wgapiać się w przygłupią, albo wręcz przeciwnie, nie potrafili oderwać od niej wzroku, zafascynowani jej dzikim spojrzeniem, ekscentrycznie szalonym strojem i było nie było, niezłą figurą, z wyszczególnieniem biustu, który lubił sobie figlarnie podskoczyć, czy nawet się odsłonić.

 

Brzydka Kasia właściwie wcale nie była brzydka, tylko brudna i zaniedbana. Ot, lekko upośledzona dziewczyna, która jakoś radziła sobie w miejskiej dżungli, a i tak raczej żyła we własnym, mało realnym świecie. W zdartych tenisówkach, podartych pończochach, kolorowych gorsetach i krótkiej sukience, pojawiała się to tu, to tam, w pogoni za wyimaginowanymi sprawami biegała po osiedlu, nie przejmując się „normalnymi”. Nikt tak naprawdę nie wiedział, czy mieszkała w którymś ze starszych bloków, czy może w jednym z zapuszczonych domów na tyłach wyjścia z metra.

 

Robert, podobnie jak inni sąsiedzi, nie przejmował się dziwaczną dziewczyną, traktował ją raczej jako element lokalnego folkloru, zjawisko, które nikomu nie szkodzi, za to dodaje kolorytu. Teraz, gdy ich spojrzenia na chwilę się spotkały uśmiechnął się przyjaźnie i bez zdziwienia przyjął fakt, że na ten uśmiech nie odpowiedziała. Chyba nawet fuknęła pod nosem i szybko się oddaliła.

 

Nie przejmując się ani trochę reakcją Brzydkiej Kasi, Robert wszedł do swojej klatki. Pokręcił nosem na dziwny, jakby szczurzy zapach, potem, jak zwykle rezygnując z windy, dziarsko pokonał dwa piętra schodami. I nagle stanął całkiem zdezorientowany.

 

W pierwszej chwili, na widok otwartych na oścież drzwi własnego mieszkania, po prostu niepomiernie się zdziwił, lecz zaraz krew odpłynęła mu z twarzy i poczuł straszliwie lodowate tchnienie przerażenia. Nie pobiegł od razu sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, bo strach całkiem go sparaliżował. Dopiero po dłuższej chwili zdołał się ogarnąć i niczym tornado wpadł do mieszkania.

 

Tu też drażniła szczurza woń, ale przede wszystkim uderzała złowieszcza cisza. Nie grała muzyka, ani telewizor, nie było słychać szczebiotu Róży, ani nawet odgłosów towarzyszących jej zabawie.

 

Wyszły na spacer i zapomniały zamknąć drzwi? Mało prawdopodobne.

 

Pokój córki był pusty. Salon, sypialnia, garderoba… Nikogo.

 

Bezwzględne szpony przerażenia coraz silniej zaciskały się na sercu Roberta. Balkon? Nie. Ubikacja? Nic.

 

Zlany zimnym potem, nacisnął klamkę drzwi do łazienki. Otworzył.

 

Julia leżała na podłodze w pobliżu wanny. Róży nie było.

 

Potem już tylko duszność, ściskanie w piersi i ciemność…

*

 

Ocknął się w szpitalu. Był pod kroplówką, na skrzypiącym łóżku, w sali z dwoma innymi pacjentami. Z trudem przypomniał sobie, co się stało, zrozumiał, że musiał stracić przytomność, ale to nie miało w tej chwili żadnego znaczenia. Gdzie Różyczka? Co z Julią? Poderwał się, wyrwał wenflon, jak oparzony pognał na korytarz i dalej, na klatkę schodową, szukając kogokolwiek, kto mógłby udzielić wyjaśnień.

 

– Co z moją żoną i córką?! – Wydarł się na młodego stażystę tak, jakby ten był winien całemu zajściu.

 

– Pan się uspokoi. Ja nic nie wiem, ale zaraz kogoś zawołam.

 

Minęła chyba wieczność, zanim zjawił się lekarz w towarzystwie pielęgniarki. Pomimo dramaturgii całej sytuacji Robert nie mógł nie zwrócić uwagi na oszpeconą przez wielką, oparzeniową bliznę twarz kobiety. Dopiero po chwili zdołał przejść nad makabrycznym widokiem do porządku dziennego i skupić się na tym, co było istotne.

 

– Powiedzcie, co z moją żoną i córką!

 

– Spokojnie, spokojnie. – Lekarz był lekko siwiejącym, postawnym mężczyzną, o aparycji sugerującej raczej wykidajłę. – Doktor Dąbrowski. Zajmuję się panem, odkąd pana przywieziono. Wszystkiego się pan dowie, ale nie w tej chwili. Pan na ten moment i tak w niczym by nie mógł pomóc, a w takim stanie zdrowia nerwy są wysoce niewskazane. Dopiero, co przeszedł pan silny zawał serca. Proszę o tym pomyśleć i odrobinę ochłonąć.

 

Robertowi daleko było do ochłonięcia, ale słowo „zawał” nieco go ostudziło.

 

– Co z moją rodziną?

 

– Choćbym chciał, nie mogę o niczym poinformować z tej prostej przyczyny, że nic nie wiem. Jak tylko pana stan ustabilizuje się na tyle, by odsunąć niebezpieczeństwo kolejnego zawału, dopuścimy do pana kogoś, kto będzie potrafił odpowiedzieć na wszystkie, lub choć większość pytań. Może pan powrócić do łóżka?

 

Cały ten lekarz wypowiadał się sensownie, ale w jego sposobie mówienia było coś strasznie irytującego. Robert nie potrafił tego czynnika nazwać, ale miał wrażenie, że Dąbrowski jest robotem, lub, że czyta z kartki tekst napisany przez kogoś innego.

 

– Ale…

 

– Siostra Magdalena się panem zaopiekuje. Dostanie pan środek uspakajający. To panu naprawdę pomoże.

 

Dalsze pytania i protesty cisnęły się na usta, ale nagle pojawiło się też poczucie klęski. Robert oklapł. Jeśli ci ludzie nie wiedzą, to i tak nic nie wskóra, a kolejna awaria serca może spowodować, że nie dowie się już zupełnie niczego.

 

– Dobrze.

 

– Proszę za mną. Spokojnie, niech się pan nie martwi. Na pewno wszystko skończy się dobrze. – Oszpecona pielęgniarka uśmiechnęła się pojednawczo. Miała bardzo brzydki uśmiech.

 

Doktor Dąbrowski odszedł, a siostra Magdalena odprowadziła znerwicowanego pacjenta do sali. Poprawiła mu pościel, ponownie założyła wenflon i podłączyła do kroplówki. Potem zrobiła obiecany zastrzyk.

 

Ciepła błogość spłynęła bardzo szybko. Robert nie stracił całkiem przytomności, ale zapadł w dziwny półsen, w którym odbierał impulsy z zewnątrz, jakby przybywały zza szklanej bariery. W żaden sposób nie wpływały na jego emocje.

 

Pielęgniarka kręciła się między łóżkami, podała lekarstwa pozostałym dwóm pacjentom, z jednym z nich zamieniła kilka słów. Wychodząc pogroziła rozmówcy palcem, na co on odpowiedział pokazując jej język. Za oknem świeciło słońce, a dość silny wiatr targał koronami wysmukłych topoli. Problemy Julii i Róży zniknęły gdzieś w poszumie liści. Potem przyszedł prawdziwy sen, pozbawiony szaleństw wyobraźni, zamknięty w kojących, pastelowych plamach, bez określonego kształtu.

*

 

Dziki śmiech i tupot nóg. Robert otworzył oczy. Nadal był w szpitalnej sali. Jeden z jego sąsiadów – ten, który pokazał język pielęgniarce – siedział na swoim łóżku i śmiał się śmiechem szaleńca. Ciało drugiego zakrywało poplamione prześcieradło, a dwóch salowych właśnie szykowało się, by je zabrać. Już po chwili Robert pozostał tylko z jednym współlokatorem.

 

Przytomność umysłu częściowo powróciła, ale nadal pozostawała mocno przytłumiona. Myśli wprawdzie były klarowne, ale przy tym ulotne, lekkie, niewpływające na emocje, nawet, jeśli pojawiała się w nich leżąca w łazience Julia i zaginiona córka.

 

Sąsiad wreszcie przestał się śmiać i chytrym wzrokiem spoglądał na dochodzącego do siebie Roberta.

 

– Zdążyłeś ją zobaczyć? Ja ją widziałem. Widziałem bladą dziewicę. Przyszła w nocy i zagrała z nim w kości. Przegrał. Hi, hi, hi, ona zawsze wygrywa.

 

– Widziałeś kogo?

 

– Bladą dziewicę, czystą, nieskalaną panią, najpotężniejszą i nieodwołalną.

 

Robert zrozumiał, o co chodziło, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.

 

– Tak, tak! Właśnie o niej mówię. Dobrze myślisz. To była ona, Cesarzowa. Ostateczne i najpiękniejsze wcielenie wielkiej matki. Ona, co nas rodzi, karmi i w końcu zabiera.

 

– A pan, kim jest?

 

– Ja? Heh, ja jestem tylko błaznem naszej królowej. Noga. Złamana noga. Trach i wylądowałem tutaj.

 

Z lekkim zdumieniem Robert przyjął fakt, że wcześniej nie zwrócił uwagi na gips usztywniający lewą nogę współlokatora. Nie przejął się tym, podobnie jak nie poruszyły go dziwaczne słowa o boginiach, królowych i błaznach. Trafił na szajbusa. Bywa.

 

Dalsza rozmowa wydawała się bez sensu, ale sąsiad najwyraźniej widział to inaczej, bo znów zagaił:

 

– Jak ci się podoba Urocza Madzia?

 

– Urocza Madzia? Mówisz o pielęgniarce? – Robert bez emocji przypomniał sobie zniekształconą przez oparzenie twarz.

 

– No pewnie. Niezła z niej cizia, ale uważaj, trzyma nas krótko.

 

– Naprawdę ci się podoba?

 

– Heh, pewnie myślisz o jej twarzy? Głuptasku, oj głuptasku… W nocy jej usta są słodkie, a twarzy widać tylko owal. A reszta? Takich pośladków nie miewają tancerki z paryskich kabaretów. A te cycki… – Na twarz szalonego pacjenta wypłynął obleśny wyraz absolutnego rozmarzenia.

 

– Moja żona jest ładniejsza – mruknął Robert sam do siebie i znów przypomniał sobie o tajemniczej tragedii, mającej miejsce w jego mieszkaniu. Zastrzyk musiał wciąż jeszcze działać, bo i tym razem nawet nie wzrosło mu tętno. Nie do końca wiedząc, czym się kieruje, postanowił podzielić się z sąsiadem swoimi przeżyciami. – Ja jestem po zawale. Myślałem, że co, jak co, ale zawał mi nie grozi. Prowadzę zdrowy tryb życia, dobrze się odżywiam… Ale tego, co mnie spotkało nie dałem rady przyjąć. Nie wiem, co się dzieje z moją żoną i córką. Nikt mi nic nie mówi.

 

– Heh, i ty w kości przegrałeś, ale nie płacz, bo nie z bladą dziewicą, a tylko z jej młodszą siostrą, co losy wyplata. Tak to już bywa, gdy trafia się na szachownicę, gdzie królowe rozstawiają swe pionki, a nawet rządzą królami. Królowa karo przegrała z królową kier. Ot i wszystko. Pionkom pozostaje, co najwyżej, zgrzytać zębami.

 

– Co ty bredzisz nieszczęśniku? – Paplanina dziwnego sąsiada nie wniosła nic nowego. Właściwie należało się tego spodziewać.

 

– Bredzę? Heh, głuptasku, oj głuptasku. Jeszcze się nie przekonałeś, że to ty dryfujesz po powierzchni oceanu życia, nie znając nic z jego głębin? Cóż dojrzejesz do tego. Wspomnisz słowa królewskiego błazna.

 

Na tym dyskusja się urwała. Jakiś czas później pojawiła się „urocza” Magdalena i podała Robertowi następną porcję leków. Nim ponownie odpłynął w ramiona Morfeusza, zwrócił uwagę, że opięte seledynowym kitlem piersi pielęgniarki faktycznie są bardzo apetyczne.

 

Tym razem sen miał barwy czerni i czerwieni, a w nieokreślonej scenerii ścierały się w magicznych pojedynkach karciane królowe.

*

 

– O, widzę, że się pan ocknął. – Siostra Magdalena uśmiechała się brzydko. – Jak samopoczucie? Wyniki ma pan już dużo lepsze.

 

– Chyba dobrze. – Robert faktycznie czuł się znacznie zdrowiej, odeszło też wywołane lekami otępienie. – Czy teraz przyślecie kogoś, kto wytłumaczy mi, co się stało?

 

– Tak. Czeka już oficer z policji i, szczerze mówiąc, trochę się niecierpliwi. Może pan z nim porozmawiać, ale na wszelki wypadek, proszę podchodzić do wszystkiego z rezerwą. Ryzyko cały czas istnieje.

 

– Policjant? – Samo to słowo wywoływało dreszcz niepokoju, ale Robert postanowił stawić czoła faktom. Wziął trzy głębsze oddechy. – Niech wejdzie.

 

Pielęgniarka wprowadziła nieumundurowanego, wąsatego mężczyznę.

 

– Zostawiam panów samych, tylko jeszcze raz przypominam o względach zdrowotnych. Pewne emocje są zrozumiałe, ale sugeruję je rozsądnie dozować.

 

Odwróciła się i wyszła z sali, a Robert przyłapał się na wstrętnym śledzeniu wzrokiem jej pośladków. Dopiero, gdy drzwi się zamknęły, zdołał skupić się na czym innym, co zaowocowało dziwnym odkryciem, że łóżko „królewskiego błazna” jest puste.

 

– Porucznik Witold Jagiełło – przedstawił się policjant. – Prowadzę śledztwo w sprawie wydarzeń, które miały miejsce w pana mieszkaniu.

 

– Niech mnie pan nie dręczy i powie szybko, co tam się stało.

 

– Szczerze mówiąc, mało wiem. Liczyłem na jakąś pomoc z pana strony.

 

– Z mojej? Na Boga, co z moją żoną i córką?

 

– Pańska żona leży na innym oddziale. Według lekarzy jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, ale cały czas pozostaje w śpiączce. Z tego też powodu, na jej zeznania na razie nie możemy liczyć. Przypuszczamy, że córkę porwano.

 

– Porwano… – Robert poczuł, jak gwałtownie rośnie mu ciśnienie i powraca duszący ból w klatce piersiowej. Kilkakrotnie głęboko odetchnął. Boleść stopniowo ustała.

 

– W porządku? Mam wezwać lekarza?

 

– Nie, nie potrzeba. W czym ja mogę pomóc? Zrobię wszystko, aby odzyskać moją Różyczkę!

 

– Nie ukrywam, że to może być potrzebne, ale na razie proszę opowiedzieć, co pan pamięta.

 

– Nie bardzo mam co pamiętać. Drzwi były otwarte na oścież, w domu cisza i pustka. Żonę znalazłem leżącą w łazience i właściwie to tyle.

 

– Nic niepokojącego? Żadnych zmian w mieszkaniu? Nikogo na klatce?

 

– Nie widziałem nikogo, a śladów nie zdążyłem poszukać. Takich, które od razu rzuciłyby mi się w oczy nie było.

 

– To faktycznie niewiele nowego. Sami wiemy odrobinę więcej, bo nasi technicy znaleźli trochę odcisków palców i ślady szamotaniny.

 

– Szamotaniny?

 

– Pana żona pewnie się broniła, niestety nie wiemy, przed kim i czy cokolwiek osiągnęła. W naszych bazach nie ma znalezionych odcisków.

 

– Julia jest mistrzynią muay thai. Jeśli tylko nie dała się zaskoczyć, gwarantuję, że skurwielom nie poszło lekko. Nie ma żadnych śladów krwi?

 

– Nie ma. Znaleźliśmy trochę porozrzucanych sprzętów, a nawet ślad po uderzeniu na framudze, ale nic więcej. Mogło być tak, że złapali małą i grożąc, że zrobią jej coś złego, zmusili pańską żonę do kapitulacji. Potem podali jej jakiś środek, po którym do tej pory nie doszła do siebie. Wydaje nam się, że z mieszkania nic nie zginęło, ale to już najlepiej oceni pan sam, po powrocie.

 

– I co dalej?

 

– Wie pan, dzieci porywa się z tysięcy powodów. Trzy najbardziej oczywiste to: do adopcji, że tak brutalnie to nazwę, na organy, lub dla okupu. Nie będę pana okłamywał, ale w pierwszych dwóch przypadkach mamy mizerne szanse. Tym nie zajmują się amatorzy. Krezusem pan nie jest, ale chyba do najbiedniejszych też pan nie należy, więc opcja, że było to porwanie dla okupu, nie jest bardzo nikła. Jeśli tak się stało, wkrótce porywacze poszukają z panem kontaktu, a wtedy wrócimy do gry. Proszę mi wierzyć, że mamy swoje sposoby. Zupełnie nie filmowe, ale równie skuteczne.

 

– Wierzę tak mocno, jak tylko wierzyć potrafię. – Robert mówił przez zaciśnięte zęby. Wizja utraty córki była straszna, ale myśl, że ktoś chciałby zrobić jej coś jeszcze gorszego doprowadzała go do szaleństwa.

 

– Zostawiam panu numer mojej prywatnej komórki. Gdyby ktoś z panem się skontaktował w sprawie okupu, proszę natychmiast się odezwać. Nawet w środku nocy. I niech pan dzwoni bezpośrednio do mnie, a nie na policję. Porywacze mogą być na to wyczuleni.

 

Robert skinął głową, ale po chwili podejrzliwie zmrużył oczy i spytał:

 

– A pan? Mogę panu wierzyć? Nie ma pan munduru, nawet nie pokazał mi pan odznaki.

 

Porucznik Jagiełło po raz pierwszy od początku rozmowy się uśmiechnął.

 

– Bardzo dobrze. Widzę, że jest pan czujny. To dobrze rokuje na przyszłość. Niech się pan nie obawia. Już lekarze sprawdzili mnie na wszystkie strony, ale oczywiście, niech pan spojrzy. – Z tylnej kieszeni spodni wyjął płaskie, skórzane etui i podał rozmówcy.

 

Robert wziął odznakę i przez dłuższą chwilę się w nią wpatrywał. Oddał ją wreszcie właścicielowi i tylko odrobinę spokojniejszy obiecał, że zastosuje się do rady.

 

Policjant uśmiechnął się oszczędnie, pożegnał i wyszedł.

*

 

Praktycznie od razu po zakończeniu rozmowy z porucznikiem Jagiełłą, Robert zaczął myśleć o wypisaniu się ze szpitala na własne życzenie. Czuł się już dobrze i nie zamierzał tracić czasu na leżenie, podczas gdy jego rodzina potrzebuje pomocy. Na wszelki wypadek, jeśli zdrowie faktycznie było zagrożone, postanowił wstrzymać się do następnego dnia.

 

Niedługo potem powrócił zbzikowany sąsiad i znów rozpoczął swoje paranoiczne rozważania. Z głupawym uśmiechem oświadczył, że był na badaniach, a potem nie bawiąc się w żadną dyskrecję zapytał:

 

– Jak tam niebieska armia?

 

– Słucham? – Robert jeszcze nie przyzwyczaił się do dziwacznych metafor.

 

– Czy dowódca armii szperaczy, poszukiwaczy, wąchaczy, powiedział coś ciekawego? Głuptaski chwyciły jakiś trop?

 

– Pytasz o policję?

 

– Tak, tak, dobrze myślisz. Pytam o tych, co jak ty, zawsze szukają po wierzchu tego, co jest na dnie.

 

– Na razie nic nie wiedzą – Robert zaczynał być zły na współlokatora, ale jeszcze nie urwał rozmowy. – Sugerują porwanie dla okupu.

 

– Głuptaski, oj głuptaski. Heh, gdzie królowa kier pociąga za sznurki, gdzie buławą wskaże, żaden ogar zębami nie sięgnie. Jeszcze może mu się przydarzyć, że po grzbiecie dostanie.

 

– Przyznaj się, robiłeś już sobie badania w psychiatryku?

 

– Heh, nie o mnie się martw, lecz o siebie. Widzę przecież, że nie chcesz się poddać, a jesteś tylko jedną, mikrą falą w głębokim oceanie. O siebie się martw, żeby królowa kier i tobą się nie zainteresowała.

 

– Za dużo grałeś w pokera, albo uwierzyłeś w „Alicję w krainie czarów”. Mam już dość i ciebie i twoich królowych.

 

Robert usiadł na łóżku, założył kapcie z zamiarem przejścia się po korytarzu, ale głupawy śmiech współlokatora i jego chytre spojrzenie sprowokowały, żeby jeszcze raz się na niego obejrzeć.

 

– I z czego tak się cieszysz?

 

– Myślę o cyckach. O cyckach Uroczej Madzi. Śnią ci się już? Ją spytaj. Jeśli jesteś tak odważny, czy tak głupiutki, spytaj Uroczą Madzię, co wie o damie kier.

 

Bardziej niż sens wypowiedzi, w głowie Roberta utkwiła wizja biustu pielęgniarki. Sam siebie zbeształ w myślach, a potem powrócił do zamiaru odbycia spaceru. Wyszedł na korytarz i bez celu wędrował od jednego do drugiego krańca holu. Myśli całkiem mu się poplątały. Te, które dociekały, jak odnaleźć córkę, płynnie przechodziły w te pieszczące gloryfikowane przez wariata piersi pielęgniarki. Próby ogarnięcia się spełzały na niczym.

 

W którymś momencie mijał go doktor Dąbrowski. Robert spróbował zagadnąć, jakie są prognozy dotyczące jego powrotu do pełni zdrowia i czy może przestać się tym martwić, ale doktor minął go bez słowa. Wzrok miał tępy, jakby nieobecny i wyglądał więcej niż dziwnie, ale Robert nie przejął się tym. W końcu wrócił do swojej sali i z nudów włączył telewizor. Zgodnie z przewidywaniami, nie znalazł żadnego ciekawego programu, więc przerzucał kanały bez celu, nie dbając o to, że współlokator parska ze złością.

 

Siostra Magdalena przyszła godzinę później. Najpierw zajęła się szurniętym „błaznem”, potem podeszła do Roberta. Jędrny biust starał się rozerwać skrywający go materiał, a długie nogi stąpały niczym po wybiegu dla modelek…

 

– Jak się czujemy? – Twarz kobiety nie chciała wyładnieć.

 

– Lepiej. Dużo lepiej.

 

– Nie pogorszyło się po wizycie?

 

– Nie. Przynajmniej wiem, na czym stoję. Zawsze lepiej mieć klarowną sytuację.

 

Szajbus na łóżku obok zachichotał nerwowo, ale Robert puścił to mimo uszu.

 

– Cieszę się. Podam panu leki. Przyda się jeszcze trochę zdrowego snu.

 

– Dobrze, ale mam nadzieję, że jutro rano odzyskam przytomność?

 

– Tak, niech się pan nie martwi.

 

Pielęgniarka przygotowała medykamenty i zaaplikowała je pacjentowi. Miała już wychodzić, kiedy, zaskakując samego siebie, Robert zagadnął:

 

– Siostro?

 

– Tak?

 

– Czy wie coś pani o królowej kier?

 

Szkaradna twarz pielęgniarki w jednej chwili stężała i przybrała wyraz niemal demoniczny. Bardzo powolnym ruchem kobieta odwróciła głowę i posłała jadowite spojrzenie wariatowi ze złamaną nogą. Dopiero potem zwróciła się do rozmówcy:

 

– Chce pan pograć z kolegą w karty? – cedziła słowa jakby z wielkim trudem przychodziło jej zapanowanie nad wybuchem wściekłości.

 

– Tak myślałem… – Robert wprawdzie nie mógł nie zauważyć dziwnego rozdrażnienia siostry Magdaleny, ale zrzucił je na karb jej zniechęcenia zawracaniem głowy głupotami. – Już nic. Nie było pytania.

 

– To dobrze. Nie powinien pan myśleć o hazardzie, ani słuchać tych, co nie wiedzą, kiedy lepiej zawrzeć dziób. Może kolega opowiedział też panu jak złamał nogę? Może to też sprawka jakiejś królowej?

 

Wszystko to brzmiało coraz idiotyczniej, ale Robert już się nie zastanawiał. Leki zaczęły działać i szybko odpłynął w świat sennych iluzji.

 

Tym razem wizje były dużo realniejsze, śpiący odczuwał je, jakby działy się naprawdę, choć treść pozostawała daleka od tego, z czym spotykał się na jawie.

 

Leżał nago w obitej czarnym atłasem trumnie, która dość szybko rozrosła się do rozmiarów sporej komnaty. Na suficie wisiał gigantyczny żyrandol, na którym płonęły dziesiątki, czy może setki świec. Wyłożone skórami dzikich zwierząt łoże grzało przyjemnie, uspakajało.

 

– W nocy moje usta są słodkie… – Kuszący szept płynął gdzieś z przestrzeni.

 

Chłodny, ale miły w dotyku, gładki kształt przesunął się między nogami Roberta, otarł o podbrzusze, przytulił do piersi, miękko sunął coraz wyżej. Długi, szeroki niczym ramię kulturysty pyton zasyczał hipnotycznie tuż przy uchu mężczyzny, a potem zniknął. Na jego miejscu pojawiła się kobieta. Zakryta szkarłatną chustą, stanęła w rozkroku dokładnie nad Robertem. Spod woalu na chwilę błysnęły zielone oczy, potem nieznajoma odwróciła się, powoli, bardzo powoli osunęła na kolana i wreszcie gładko opadła pośladkami na lędźwie leżącego. Wzięła go w siebie, westchnęła przeciągle i subtelnym gestem odrzuciła chustę. Dopiero teraz w pełni można było podziwiać jej wiolonczelową figurę, ostro wciętą w talii i krągle rozszerzającą się w biodrach. Pięknie wyrzeźbione plecy zdobił ogromny tatuaż. Karta z królową kier. Twarz królowej wydawała się znajoma, ale Robert nie potrafił jej skojarzyć z realną postacią.

 

Tajemnicza amazonka uniosła się trochę, potem lekko opadła. Powtórzyła to. I jeszcze raz i jeszcze. Falowała w rytm odwiecznej muzyki, tańczyła rytualny taniec ku czci wielkiej matki, wielkiej bogini. Stopniowo przyspieszała, opadała coraz silniej, coraz głębiej brała w siebie kochanka, coraz głośniej pojękiwała. Kropla potu zalśniła na odkrytym karku, łagodnie spłynęła po krzywiźnie kręgosłupa, zniknęła między półkulami pośladków. Inna zaskrzyła się na łopatce, jeszcze inna obmyła rozanielone oblicze karcianej królowej.

 

Robert cały czas leżał, pozwalał dzikiemu sukubowi na całkowite przejęcie inicjatywy i było mu z tym doskonale… Przynajmniej do czasu, gdy namiętna kochanka, bliska już pełni rozkoszy, nie odwróciła ku niemu swej twarzy. Demonicznie wykrzywione, koszmarnie poparzone oblicze siostry Magdaleny emanowało złowieszczą mocą, a zielone oczy skrzyły drapieżnie.

 

Chciał odepchnąć od siebie rozpaloną kobietę, zrzucić ją, ale nie potrafił przemóc niemocy. Ona zaś, jakby jeszcze bardziej podniecona, zwiększyła tempo i teraz galopowała niczym w dzikiej gonitwie.

 

– A kysz! A kysz! – Świszczące głosy nie miały swojego źródła, ale zadziałały natychmiast.

 

Urocza Madzia rozpłynęła się w purpurowej mgle, pozostawiając kochanka na chwilę przed ekstazą.

 

Dopiero teraz Robert zdołał się poruszyć, rozejrzał się nerwowo i dosłownie przez ułamek sekundy wydawało mu się, że dostrzega dwie spowite w czerń zjawy. Mrugnął oczami i już ich nie było. Poderwał się z łóżka i biegając szaleńczo, szukał czegoś, ale nie wiedział, czego. Nagle świece zgasły, a on znów był w trumnie. W grobowym, bezdennym mroku chrapliwy głos powtarzał beznamiętnie:

 

– Szukaj w rynsztokach, szukaj w cieniach, szukaj tam, gdzie się błądzi, szukaj w rynsztokach…

 

Na tym sen się skończył. Robert ocknął się zlany potem, a zaskoczeniem poranka był brak świrniętego sąsiada. Jego łóżko było równo zaścielone, szafka pusta. Żadnych śladów, że jeszcze wieczorem tu był. Dziwne, ale zasadniczo mało istotne. Ważniejsze, że nic nie bolało, że myśli były czyste, klarowne i niczym nieprzytłumione.

 

Na swoim porannym obchodzie doktor Dąbrowski zajrzał do Roberta niedługo później. Deklarację chęci wypisania się ze szpitala przyjął niechętnym spojrzeniem, ale jej nie skomentował. Wydał tylko kilka suchych zaleceń i uznał swoją rolę za zakończoną.

 

– Co się stało z moim sąsiadem, uciekł? – To miał być żart, ale lekarz nawet się nie uśmiechnął.

 

– Umarł w nocy. – odpowiedź była oschła.

 

– Co? – Tego Robert się zupełnie nie spodziewał, zrobiło mu się nawet trochę głupio. – Na złamanie nogi?

 

– Pękł mu tętniak w mózgu.

 

Więcej doktor Dąbrowski nie powiedział, a i Robert nie bardzo miał ochotę dopytywać. Czekały ważniejsze sprawy.

 

Trochę papierków, podpisów i wreszcie można było opuścić szpital. Robert nie zrobił tego jednak. Dowiedział się, gdzie leży Julia i z drżeniem serca poszedł ją odwiedzić.

 

– Nie bardzo się pan spieszył do żony. – Okrąglutka salowa o przyjemnej twarzy i krótkich, ciemnych włosach zbeształa go na powitanie.

 

– Nie bardzo mogłem. – odburknął, nie chcąc wdawać się w szczegóły.

 

– Leży tu, na łóżku pod ścianą. Jej stan jest stabilny, ale też się nie poprawia.

 

Robert wszedł do wskazanego pomieszczenia i ze wzruszeniem spojrzał na swą ukochaną. Julia leżała spokojnie, jej piersi rytmicznie unosiły się i opadały w równym oddechu. Nawet teraz wyglądała pięknie.

 

– I tak śpi cały czas?

 

– Jak to w śpiączce, Może czeka na swojego królewicza, który zbudzi ją pocałunkiem? Niech pan próbuje.

 

Propozycja zabrzmiała ironicznie, ale Robert faktycznie podszedł do łóżka, pochylił się i pocałował żonę. Nic się nie zmieniło.

 

Na korytarzu czekał porucznik Jagiełło. Najwyraźniej liczył, że Julia już się wybudziła i będzie mógł spisać jej zeznania. Wiadomość, że poszkodowana ciągle jest w śpiączce, przyjął z niezadowoleniem, ale i bez zaskoczenia. Dowiedziawszy się, że Robert wraca do domu, przypomniał raz jeszcze o sprawdzeniu, czy nic nie zginęło i o telefonie w razie kontaktu ze strony porywaczy. Razem opuścili szpital, policjant odjechał nieoznakowanym radiowozem, a Robert złapał taksówkę.

 

Dziwnie się czuł wchodząc do pustego mieszkania. Ślady po policyjnych technikach usunął dość szybko, ale potem i tak było mu nieswojo. Bez szczebiotu Róży i zapachu perfum Julii, to miejsce wydawało się pozbawione serca i duszy.

 

Pod ścianą w przedpokoju stała reklamówka z piwem. Nawet nie pamiętał, że tak ją zostawił, ale teraz znalezisko potraktował jako prawdziwy dopust boży. Czeski Zavis zniknął niemal natychmiast, ale tego było mało. Robert wyszedł na balkon, usiadł na składanym krzesełku i otworzył Rauchbiera. Mocny, bardzo nietypowy jak na piwo, wędzony zapach uderzył w nozdrza. Równie niebanalny smak rozpłynął się na podniebieniu. W innej sytuacji takie doznania mogły stanowić źródło prawdziwej przyjemności, dziś jedynie trochę osłodziły gorycz.

 

Robert odstawił wreszcie pustą butelkę i zmusił się do działania. Najpierw przeszedł się po całym mieszkaniu, sprawdzając, czy nie ubyło nic ze sprzętu, ale żadnych strat nie odnotował. Szkatułki z biżuterią Julii także wydawały się nietknięte. To samo srebra, obrazy… Szafki, szuflady. E, całe te poszukiwania były bezsensowne, jednak Robert nie byłby sobą, gdyby ich nie dokończył. Otworzył nawet szafkę na buty i tu spotkało go prawdziwe zaskoczenie. Nie potrafiłby dostrzec braku którejś z wielu par, zwłaszcza, jeśli chodziło o buty Julii, za wyjątkiem tych jednych, wyjątkowych. Z wycieczki do Paryża Julia przywiozła sobie niesamowicie szykowne, czerwone szpilki od Christiana Louboutina. Wysokie, przyciągające wzrok, seksowne. Uwielbiała je, i choć z racji na fakt, że wydała na nie prawdziwy majątek, zakładała tylko na szczególne okazje, to miały swoje honorowe miejsce i otaczał je niemal kult. Robert nie raz się z tego podśmiewał, ale i jego cieszył widok zgrabnych nóg żony na paryskich obcasach. A teraz, ich właśnie nie było.

 

Cała ta sprawa oprócz tego, że z natury rzeczy była traumatyczna, coraz mniej trzymała się granic rozsądku.

*

 

Robert nie zadzwonił do porucznika Jagiełły i nie poinformował o kradzieży butów. Co prawda chodziło o przedmiot jak najbardziej wartościowy, ale po prostu byłoby mu strasznie głupio. Zamiast tego, postanowił porozmawiać z sąsiadami. Oczywiście zakładał, że policja już to zrobiła, ale mimo wszystko miał nadzieję, że uda mu się dowiedzieć czegoś nowego. Zabrał komórkę, żeby w razie próby kontaktu ze strony porywaczy być pod telefonem i rozpoczął wędrówkę po piętrach swojego bloku. Połowy mieszkańców nie zastał, druga połowa nie potrafiła mu w niczym pomóc. Wprawdzie starsza pani mieszkająca w tym samym pionie, piętro wyżej, przyznała, że feralnego dnia słyszała krzyki, rumor i płacz dziecka, ale to niczego wartościowego nie wnosiło.

 

Nie zrażając się, zdesperowany rozszerzył krąg poszukiwań o pozostałe klatki schodowe, w szczególności zaś o mieszkania, których okna otwierały się na stronę wyjścia z bloku. Niestety. Tu również żadnego efektu nie było.

 

Co zrobić? Czekanie z założonymi rękami nie mieściło się w jego naturze, ale teraz żadne dobre rozwiązanie nie przychodziło do głowy. Mijały minuty, godziny, a on miotał się to tu, to tam i nic, absolutnie nic się nie zmieniało. Nie było telefonu od porywaczy, nie było z policji.

 

Plakaty, ogłoszenia, rozesłać zdjęcia do telewizji! Jasne! Zawsze to choć trochę zwiększa szanse. Do tego jeszcze nagroda za znalezienie Róży. Że też pomyślał o tym dopiero teraz. Miał trochę znajomości w branży mediowej i był pewien, że w tak wyjątkowej sytuacji nikt mu nie odmówi pomocy. Choćby miał poruszyć niebo i ziemię, musi przecież znaleźć swoją ukochaną córeczkę!

 

Szybkim krokiem kierował się do metra, jednocześnie układając strategię działania. Może trochę się przez to zagapił, choć mógłby przysiąc, że grajek z akordeonem umyślnie wszedł mu w drogę. Mało co, a obaj by się przewrócili, zahaczając przy okazji o bogu ducha winną staruszkę.

 

– Bardzo przepraszam. – Robert rozmasowywał stłuczone żebra.

 

– Mógłby pan nieco bardziej uważać – odpowiedział muzykant, ale co dziwne, w jego głosie nie było cienia pretensji. – Mam nadzieję, że nie popsuł mi pan harmoszki.

 

Akordeonista miał nie więcej niż czterdzieści lat, ogoloną twarz i wytarty, turecki sweter. Chwilę oglądał swój instrument, potem zagrał kilka taktów popularnej szanty:

 

– Cztery piwka na stół, w popielniczkę pet, jakąś damę rozebraną król przeleci wnet… Wygląda, że wszystko w porządku. Szafa gra, panie kierowniku. Nie mam żalu.

 

Robert przyłapał się na tym, że zaczyna mieć obsesję, bo kawałek piosenki od razu skojarzył mu się z paplaniną swojego świętej pamięci sąsiada ze szpitala.

 

– Co wy macie z tymi karcianymi damami? – Warknął raczej sam do siebie, ale grajek usłyszał to pytanie i nie omieszkał odpowiedzieć.

 

– Cóż, to tylko szanta, ale warto pamiętać, że niejedna królowa kieruje swoim królem i asami z rękawa rzuca. Są i królowe, co inne intrygi knują, dzieci porywają…

 

Tego było Robertowi za wiele. Złapał mocno grajka, przyciągnął do siebie:

 

– Co wiesz o królowej kier! Mów natychmiast!

 

– Pan zostawi chłopaka! – wtrąciła się babcia, która dopiero co tylko cudem uniknęła stratowania. – Leziesz pan, nie patrzysz, a potem jeszcze pretensje masz?! Wstydź się pan! Paniczyk, cholera rzesz jasna! Skąd to się takie biorą…

 

– Spokojnie babciu, spokojnie. – Muzykant, mimo że Robert wciąż go trzymał za fraki, uśmiechał się przyjacielsko i uspakajał zbulwersowaną starszą panią. – To i moja wina, bo też nie bardzo patrzyłem, gdzie idę. Zaraz sobie wszystko wyjaśnimy. Nie ma co krzyczeć.

 

– Krzyczeć nie ma co… – Babcia odwróciła się obrażona i odeszła.

 

– Pan mnie może już nie trzyma?

 

Robert nieco się zmitygował. Nerwy mu puszczały i przed chwilą wyszedł na narwanego idiotę. Uwolnił akordeonistę i sięgnął do portfela.

 

– Przepraszam. Poniosło mnie. Mam ciężki czas. – Wręczył poszkodowanemu stu złotowy banknot. – Pan weźmie i się nie gniewa.

 

– Nie gniewam się. Stówka się przyda, ale skoro już pan spytał, to przecież nie wypada, żebym panu nie odpowiedział.

 

– Na co? – Teraz dezorientacja osiągnęła apogeum.

 

– Chciał pan coś wiedzieć o królowej kier, prawda? Tylko może nie tutaj? To nie jest wiedza, jaką należy wszystkim rozgłaszać…

 

Robert poczuł jak robi mu się słabo. Uszczypnął się, ale to nie przyniosło przebudzenia. Sen trwał, a może to jawa zamieniła się w jakąś chorą bajkę? Tak czy inaczej, grajek wyraźnie nie był tu przez przypadek. Przysłali go porywacze?

 

Poszli razem do mieszkania Roberta. Usiedli w salonie.

 

– Skoro mówimy o kartach, postawmy sprawę jasno. – Robert z trudem panował nad nerwami. – A więc karty na stół. Ile mam zapłacić, żeby odzyskać dziecko?

 

– Oj, widzę, że nie pójdzie nam łatwo. Kierowniku, musi pan postarać się myśleć nieco mniej sztampowo. Przede wszystkim, nie jestem tu po to, by targować się z panem o cenę, tylko po to, by panu pomóc w odzyskaniu dziecka. Kapisz? Jest to chyba możliwe, ale musi być pan gotów działać w sferach i płaszczyznach, jakie są panu, jak mi się zdaje, całkiem obce. No, nie ma się co denerwować, nie próbuję pana zwodzić.

 

– Nie?

 

– Nie. Jasna rzecz, że nie. Ja wiem, że dla kogoś, kto jest zasiedziały w cywilizacyjnych realiach, w korporacyjnych układach i przyziemnych przyjemnościach, pewne kwestie są trudne do zaakceptowania, ale chyba sam już pan zauważył, jak wiele niecodziennych wydarzeń miało miejsce? Mylę się, panie kierowniku?

 

– Nie myli się pan. Od kiedy ta sprawa się zaczęła, trafiam na samych dziwaków. Zaczynam podejrzewać, że jest pan jednym z nich.

 

– Poniekąd, poniekąd… Acz nie do końca. Widzi pan, kochaniutki, ja gram na ulicy, wiele widzę, wiele słyszę, jestem na pograniczu, nazwijmy to, „światów”. Nie należę ani tu, ani tu, ale sporo już wiem i być może potrafię wytłumaczyć.

 

– Wytłumaczyć? No cóż, to zapowiada się rozsądnie. Na początek może proszę mi powiedzieć, jaka jest pana rola i kto ją panu przyznał.

 

– Myślę, że część już wytłumaczyłem. Część zrozumie pan kierownik za chwilę. Mogę dodać dwie istotne rzeczy. Po pierwsze, ja nie potrafię panu pomóc bezpośrednio. Mogę pana tylko pokierować dalej, wskazać właściwy trop. Po drugie, nie mam prawa wskazać osób, które mnie poprosiły bym się panem zajął, ale mogę metaforycznie wytłumaczyć, kim są. Jeśli wyobrazi pan kierownik sobie cztery karciane kolory, to ma pan do czynienia z pewną całością, z równowagą. W wielu grach kolory walczą ze sobą, a jeśli jeden z nich zdobywa przewagę, to automatycznie pozostałe ją tracą. Przekładając to na pański problem, jeśli królowa kier wykonała ruch, który może jej zapewnić wzrost potęgi, czy może zwykłe profity, pozostałe królowe na tym stracą, a wcale tego nie chcą. Dlatego mogą chcieć zrobić królowej kier wbrew… Taka polityka, a i trochę babska złośliwość. Rozumiemy się?

 

– Wie pan co… – Robert z rozpaczy złapał się za głowę. – Nie wiem, czy już oszalałem, czy po prostu śnię jakiś dziwaczny sen. Ok, posłucham pana bajek dalej, ale najpierw napiję się czegoś mocniejszego. Inaczej mi to nie wejdzie. Też pan chce?

 

– Czemu nie. Gdy kto mądry proponuje, odmówić nie wypada.

 

Gospodarz wyjął z barku dwa kielonki i butelkę śliwowicy. Wypili. Potem na drugą nóżkę.

 

– No dobra, jestem gotowy. Bajaj.

 

– Kochaniutki, to żadna bajka. Świat, w którym się pan obraca, to świat pieniądza, płytkiej rozrywki, łatwego seksu. Układ ciekawy, ale przecież nie jedyny, a co więcej, nie przez wszystkich akceptowalny. Są przecież biedni, są nieszczęśliwi, są głodni… Są też tacy, którzy całkiem z własnej woli szukają w życiu czegoś zupełnie innego. W ten sposób, pod światem na powierzchni, tworzy się głębia.

 

– Ktoś już mi o tym wspominał… – Robert z niedowierzaniem przypomniał sobie głupka ze szpitalnej sali.

 

– Możliwe, ale chyba pan kierownik nie zrozumiał. Ci z głębi mają swoje osobne sprawy, swoje inne życia i problemy, swój inny świat. I wcale nie jest ich mało. Tworzą podstawy kruchej powierzchni. Bez nich wasze wielkie układy runęłyby jak karciane domki. Pana córka została porwana właśnie do takiego świata. Porwała ją osoba nazywana królową kier. Nie wiem, kto to jest, ale wiem, że budzi powszechny respekt, że jest potężna i śmiała. Jak to królowa, ma też swoje królestwo, swoich poddanych. Jeśli chce pan odnaleźć córkę, to trzeba szukać właśnie tam i właśnie u niej.

 

– Ta jakaś sekta, jakieś tajne stowarzyszenie? Coś jak masoni?

 

– I tak, i nie… Ciężko to wytłumaczyć.

 

– Poznałem królewskiego błazna. Przynajmniej tak sam się nazywał. Ale on nie żyje. Skoro pan w tym „świecie” nie siedzi, to jak mi pomoże?

 

– Czarne królowe sugerują, żeby skontaktował się pan kierownik z siostrą Karoliną, nazaretanką. Ona zna głębiny i pomoże daleko lepiej niż ja.

 

– Dobrze, to jeszcze na jedno pytanie mi pan odpowie. Czy ja oszalałem?

 

– Raczej nie, choć w tej sytuacji, byłoby panu chyba łatwiej, gdyby był pan szalony.

 

– To może powinienem po prostu opowiedzieć policji o tych wszystkich absurdach?

 

– Zawsze może pan spróbować. Kochaniutki, nie będę pana od tego odciągał, ale wydaje mi się, że nic pan kierownik nie zyska. Przesłuchają mnie, siostrę Karolinę… I zostaną z niczym. Ja nic nie wiem, ona im nic nie wyjawi, zresztą, podobnie jak pan, uznają to za bajki. Jeśli chce pan szanowny wesprzeć się siłą z pańskiego świata, lepiej niech pan ma mocniejsze argumenty i konkretnych podejrzanych.

 

– To ja się jeszcze napiję…

*

 

Tego dnia Robert już nic nie załatwił. Wypił bardzo dużo i choć nadal nie potrafił uwierzyć w bajki o królowych, to przynajmniej nie miał żadnych snów. Następnego ranka wyrzucał sobie absolutną głupotę, ale i tak nie potrafił się zmusić do działania. Jakby nie był sobą.

 

Karmił się nadzieją, że w końcu zadzwoni telefon, lub w jakiś inny sposób porywacze zażądają okupu. To przynajmniej by go zmobilizowało. Niestety, nikt się nie odzywał. Czy jeśli rewelacje ulicznego grajka okazałyby się prawdziwe, to nadal można było liczyć na policyjne pomysły? Czy tajemnicza królowa może chcieć okupu, czy raczej ma wobec maleńkiej Róży plany, w których zdesperowany ojciec nie może ani pomóc, ani zaszkodzić? Co za koszmarne poplątanie…

 

W końcu, choć spawy nie drgnęły nawet o krok, Robert przemógł się. Ponownie odwiedził Julię i ponownie mógł jedynie patrzeć, jak ta śpi spokojnym, nieprzerwanym snem. Siedząc przy brudnym stoliku i beznamiętnie przeżuwając barani kebab w cienkim cieście, usiłował podjąć jakąś sensowną decyzję, ale o to nie było łatwo. Logika nakazywała wrócić do wcześniejszych pomysłów, porozwieszać plakaty, ponagrywać spoty z prośbą o pomoc, zgłosić się do jakichś organizacji, ale absurdalne intrygi ze świata, którego ponoć nie ma, coraz silniej zakorzeniały się w świadomości, mąciły i zacierały ostrość myśli.

 

Skończyło się na rzucie monetą. Orzeł – logika, reszka – pogoń za bajkami. Wypadł orzeł, co Robert przyjął z ulgą. Niby żaden dowód, ale skoro nawet los kazał mu trzymać się rozumu, to przecież nie jest jeszcze tak źle!

 

Odświeżył się, ubrał, wsiadł do swojego Forestera i pojechał do pracy. Rzecz jasna nie miał w planach zajmowania się sprawami zawodowymi, podczas gdy trzeba było znaleźć córkę, ale po pierwsze, chciał oficjalnie wziąć wolne, po drugie, liczył, że ktoś ze znajomych podsunie mu jakiś sensowny pomysł.

 

Współpracownicy patrzyli na niego z niewypowiedzianym współczuciem, ale teraz się tym nie przejmował. Nie wiedział, ile wiedzą o tym, co go spotkało, ale w pierwszej kolejności, w myśl zasady, że najgorsze trzeba wziąć na klatę, chciał załatwić sprawę z szefową. Nie lubił prezes Wątłej. Jej zresztą nikt nie lubił. Oziębła, zasuszona jędza trzymała wszystkich żelazną ręką i musiała mieć jakąś wewnętrzną blokadę, bo nie uśmiechała się chyba nigdy. Zawsze konkretna do bólu, fakt, że sprawiedliwa i doskonale przygotowana merytorycznie, to jednak tworzyła wokół siebie aurę potwora.

 

Tym razem jednak była zupełnie inna. Jakby ją ktoś podmienił.

 

– Witam panie Robercie – odezwała się niemal przyjaźnie. – Jak się pan czuje? Martwiliśmy się o pana.

 

– Dziękuję już lepiej.

 

– To dobrze, słyszeliśmy o pana kłopotach i zapewniam, że jeśli w czymkolwiek możemy pomóc, zrobimy to. Nie proponuję kawy, bo chyba nie powinien pan tak od razu po zawale wracać do używek. Niepotrzebnie się pan fatygował, wystarczyło zadzwonić.

 

– I tak muszę załatwić różne sprawy… Chciałbym prosić o urlop. Może być bezpłatny, ale trudno mi powiedzieć, na jak długo. Rozumie pani, muszę odnaleźć córkę…

 

– Tak, tak, oczywiście. Ta sprawa ma absolutny priorytet i nie będę panu czyniła problemów. – Prezes Wątła nadal się nie uśmiechała i wyrzucała z siebie słowa ostrymi trzaskami, jakby szczekała, ale znając ją wcześniej czuło się, że teraz jest słodka jak kilogram krówek.

 

– Dziękuję, pani prezes. – Robert był absolutnie zaskoczony postawą szefowej. – Nie wie pani, gdzie najlepiej zlecić poszukiwanie dziecka? Jakiś detektyw, albo co?

 

– Poszukiwanie? Jeszcze sobie pan tego z głowy nie wybił?

 

– Jak to?… – Lakoniczne pytanie rozmówczyni całkiem zbiło Roberta z tropu.

 

– Zdaje mi się, że miał pan to załatwić inaczej… Nooo, niech się pan tak głupio nie patrzy. Sprawa jest poważna i wymaga odwagi, ale na litość boską, to pańska córka. Musi się pan przełamać.

 

– O czym pani mówi? – Mężczyźnie nagle zakręciło się w głowie. Przed oczyma zatańczyła mu chuda twarz szefowej, potem zdało mu się, że widzi biust szpitalnej pielęgniarki, rozdane karty, z wyraźną przewagą trefli. Zachwiał się, musiał oprzeć o oparcie krzesła.

 

– Panie Robercie… – Teraz pani Wątła brzmiała już po swojemu, ostro karcąco. – Nie ma pan chyba czasu na puste dysputy. Urlop pan ma, proszę wsiadać w samochód i jechać do nazaretanek. Może jeszcze nie jest za późno.

 

– Ale…

 

– No już. Sio! Ach, i niech pan kupi siostrze lizaka!

*

 

Krótka wizyta u szefowej psychicznie wyczerpała Roberta. Ona też jest z tych wariatów? A może to on powinien zgłosić się do psychiatry? Może to wszystko nie dzieje się naprawdę?

 

Na chwiejnych nogach opuścił biuro, z nikim więcej nie zamieniwszy słowa. Było mu duszno, źle, kręciło się w głowie, a myśli nie chciały ułożyć się w całość. Urywki wspomnień, wypaczone imaginacje… Totalne wariactwo.

 

W kiosku, śmiejąc się z samego siebie, kupił chupa chupsa, potem, sam nie wiedząc jak i kiedy, znalazł się przed budynkiem klasztoru. Chwilę później w małej, chłodnej salce, czekał na siostrę Karolinę.

 

Jak z nią rozmawiać? O co pytać?

 

– Witaj książę.

 

Spodziewał się zbzikowanej staruszki, a tymczasem do pomieszczenia weszła zadbana czterdziestolatka. Wyglądała raczej na księgową.

 

– Dzień dobry. – Podniósł się mechanicznie. – Podobno może mi siostra pomóc?

 

– Ja pomóc tobie, ty pomóc mi, my pomóc czarnej talii. – Jeśli do tej chwili można było mieć wątpliwości, to teraz Robert miał już absolutną pewność, że dobrze trafił i rozmawia z wariatką. Ta nie zwracała uwagi na jego zrezygnowany grymas twarzy. – Drogi książę, atuty leżą na stole, ale uważaj, bo kto niewtajemniczony spróbuje po nie sięgnąć, dostanie po łapkach. Oj, dostanie…

 

– Czy może mnie zatem siostra wtajemniczyć?

 

– Nie mogę, choć ponieważ poprosił, kto poprosił, to jednak mogę. Doprawdy, dziwnie się dzieje, skoro dzieje się, jak się dzieje. Nie masz książę przypadkiem lizaczka?

 

– Przypadkiem mam. – To było pełne niedowierzania mruknięcie, a nie grzeczna odpowiedź.

 

– Cudownie! – Zakonnica szczerze się ucieszyła i już po chwili ssała pomarańczowy prezent. – Zapamiętaj, książę, że nie wiesz, kim jestem!

 

– Nie wiem, kim jesteś.

 

– Nie wiesz i wiedział nie będziesz nawet, kiedy ci powiem! Nie możesz wiedzieć, bo to dla mnie byłby koniec. Królowe, jak to królowe, lubią władać, lubią rozkazywać, lubią pleść intrygi, ale dama kier… Czarne królowe nie są zachwycone jej ambicją, a ja, ich wierna służka dostałam swoje zadanie i wykonuję je najlepiej, jak potrafię. Nie mogę zaszkodzić damie kier, ale mogę być blisko, mogę być na jej rozkazy, mogę jej myśli przekazywać tym, co są ode mnie silniejsze. Proszono, kazano, więc słów kilka ci mogę i muszę powiedzieć. Słuchasz?

 

– Niezmiennie.

 

– Uważaj na czary, na damy dworu i na Szczurołapa. Uważaj, bo królowa kier nie tylko jest potężna, ale i jej słudzy wiele potrafią. A mogą być wszędzie i być każdym, bo światy się przenikają, a karty tasują.

 

– Bardzo jasna podpowiedź…

 

– Prawda, książę? A to nie koniec mojej pomocy. Postaram się zebrać informację, postaram się do pałacu wprowadzić, lecz to musi potrwać. Na razie, mój książę, otwieraj szeroko oczy, patrz i poznawaj. Ucz się. Co powie ci żebrak, co powie ci nocny stróż i ulicznica. Bądź pod ziemią, bądź na dworcu i w lesie. Bardzo dobry lizaczek!

 

– Cieszę się, że smakuje – Robert był niemal pewien, że ma kolejny nawiedzony sen, spodziewał się w każdej chwili, że zakonnica przemieni się co najmniej w smoka. Niestety nie mógł się obudzić, a sen trwał.

 

– Wiem i wiedzą wszyscy, co wiedzą, że królowa kier ma twoją córkę. Co z nią zrobi? Dziś nie wiem, jutro może… Nie wiem, kto i jak, ale może wiedzieć mogę, może wiedzieć będę, a wtedy wiadomość i tobie, mój książę, przekażę. Na razie oczyść umysł i duszę, patrz, słuchaj i bądź gotów. I bój się, bo stracić możesz jeszcze więcej, niż już straciłeś. Nasz świat wciąga nieodwołalnie.

 

– Znaczy, że wyląduję w wariatkowie?

 

– Może być, nie musi być. Może też być, że tak byś wolał…

 

– Nie wiem, czy już nie wolę. To wszystko mnie przerasta.

 

– Nie wątpię, ale skoro wszedłeś na ścieżkę królowej, bądź gotów. Pomóc ci mam? Postaram się. Będziesz wiedział, kiedy czegoś się dowiem ja. Teraz weź opłatek – siostra Karolina wyjęła z torebki i podała Robertowi płaskie, metalowe pudełko, w jakim zwykle trzyma się pudrowane landrynki. – Cztery dziennie otworzą ci umysł mój książę. Jeśli nie poddałeś się jeszcze, weź opłatki i idź. Sam znajdziesz drogę do głębin, ale żeby przekroczyć czarną bramę musisz zdobyć coś wartościowego. Musisz sam stać się wartościowy. Dlatego szukaj uważnie i bądź otwarty. Wezwę cię o czasie.

 

– I to już? Wszystko? – Przyjął podarunek i nie zaglądając do środka schował go do kieszeni. – Mam sobie iść?

 

– Wszystko. No, może wychodząc wrzuć ofiarę na nasze zgromadzenie. Niech cię Bóg prowadzi, mój książę.

*

 

O ile królowa karo jawiła się wielkim znakiem zapytania, a królowa kier niemal demonem, królowa trefl kojarzyła się z matczynym ciepłem, zaś królowa pik z opiekuńczym aniołem. Do tej chwili. Teraz pierwsza z czarnych dam przykładała do jego kolana włączoną wiertarkę, a druga trzymała w ciężkich cęgach kciuk prawej dłoni. W jednej sekundzie zlał się potem. Chciał krzyczeć, ale nie potrafił wydobyć z siebie żadnego głosu.

 

– Musimy się dobrze zrozumieć. – Pani spod znaku czarnego listka perorowała z absolutnym spokojem. – Sprawy wyglądają inaczej, niż je widzisz. To ty robisz coś dla nas, a nie my dla ciebie. Owszem, możesz osiągnąć swój cel, ale to tylko efekt uboczny. Nie będziemy ci przeszkadzać, śledzić, ani się wcinać, ale i nie będziemy prowadzić cię za rączkę. A jeśli wpadniesz… Twój pech. Radź sobie chłopaczku sam. Wystarczy, że choć skinieniem głową wskażesz w naszą stronę… – Cęgi zacisnęły się trochę, rozcinając skórę na palcu.

 

– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo możesz żałować, jeśli się wygadasz. I nie ma dla nas znaczenia, czy stałoby się to po pijaku, w afekcie, czy przez sen. Po prostu nie bierzemy w tym udziału, rozumiesz?

 

Nerwowo pokiwał głową. Co miał zrobić?

 

– No, to mamy jasność sytuacji. Miłych snów.

 

Był sam. We własnym łóżku i nawet w piżamie. Ale kciuk jednak trochę bolał, a skóra po obu stronach palca była nacięta.

 

Coś nieprzyjemnie śmierdziało. O fuuu… Przez ten koszmarny sen popuścił ze strachu. Ale wstyd…

 

Poszedł pod prysznic, chłodna woda nie przyniosła ukojenia. Wracając nalał sobie picia i zgodnie z zaleceniem połknął kolejny opłatek.

 

– Ciekawe, czy najpierw zwariuję tak po prostu, czy uzależnię się od narkotyków? – Mruknął do siebie. – Co to jest za cholerstwo, co łykam…?

*

 

Lara Croft zarzuciła warkoczem, odwróciła się i namiętnie wypięła pośladki. Innego zaproszenia nie potrzebował. Wszedł w nią gwałtownie i tak mocno, że nie zdołała powstrzymać krótkiego krzyku. Oplótł dłońmi nienaturalnie wąską kibić, zacisnął mocno i ponowił natarcie. Teraz jęczała przerywanie, a on czuł, że jest jego, że ją ujarzmił. Głębiej i mocniej, ostrzej i szybciej.

 

Byli w jaskini. Ona przewieszona przez zwisający nad stawem konar, on brał ją od tyłu. Gdzieś w dali słyszał odgłosy dzikiej dżungli, krzyki małp, śpiew ptaków, czasem chrapliwe porykiwanie tygrysa. W lustrzanej tafli wody widział, że pełne piersi Lary podskakują w rytm wybijany jego pchnięciami. Widział jej zamknięte oczy i półotwarte, wilgotne usta, z których regularnie wydobywały się jęki rozkoszy.

 

Eksplodował, a ona znów krzyczała unoszona falami ekstazy. W chwili najwyższej euforii sięgnął do silnego uda ognistej kochanki, chwycił rękojeść wielkiego, wojskowego noża. Pisnęła, gdy jednym, zdecydowanym ruchem wykonał cięcie.

 

W geście triumfu uniósł nad głowę upragnione trofeum, długi warkocz Lary Croft. Spełnił młodzieńczą fantazję.

 

Żółty, pasiasty kształt pojawił się znikąd. Tygrysie kły błysnęły bielą.

 

Znów się obudził i znów musiał iść do łazienki. Jakoś wcale go nie zdziwiło, że przez oparcie krzesła przewieszony był warkocz.

 

Dwa razy się zastanowił zanim sięgnął po kolejny opłatek, ale jednak rozum go nie powstrzymał. Był już kij, była marchewka, co pozostało?

*

 

Wyszedł z domu tuż po zmierzchu. Sam nie pamiętał gdzie dokładnie zgubił się w ciemnej uliczce, a potem poszło już szybko. Wielki szczur o czerwonych oczach poprowadził przez zaśmiecone podwórko, pod lepiącą się od brudu kratę. Dalej był ciemny, wilgotny korytarz, brodzenie w cuchnącym szlamie i niespodziewane, oślepiające światło.

 

– Zabłądził? – Głos dobiegał gdzieś zza jaskrawej poświaty.

 

– Nie. Proszę mi nie świecić w oczy.

 

– Nie zabłądził? – Snop światła skierował się niżej, na czarną breję zalegającą dno korytarza. Po chwili, kiedy oczy znów zaczęły normalnie funkcjonować, udało się dostrzec brodatego karzełka o posturze miniaturowego kulturysty. – Zatem czego szuka po drugiej stronie tęczy?

 

– Jestem łowcą. Poluję.

 

– Doprawdy? A można wiedzieć, na jaką zwierzynę?

 

– Płochą, ale i niebezpieczną. Zbieram ich skalpy. – Wymowny gest wskazał zawieszony u pasa długi warkocz.

 

– A jeśli to one zechcą skalpować?

 

– Jest ryzyko, jest zabawa. Im większe ryzyko, tym zabawa większa.

 

Karzeł postąpił kilka kroków do przodu, stanął naprzeciw nocnego gościa. Zionął cebulą, wódką i waniliowym mydłem. Złowrogie, przekrwione oczy taksowały natręta.

 

– Skalpy mówisz? – Uśmiechnął się paskudnie i zdjął zielony melonik odsłaniając łysy czerep nierównomiernie pokryty cienką, pomarszczoną skórą. – Odwdzięcz się Tygrysiej Lilii za to, co kiedyś zrobiła mnie. Czarna brama stoi przed tobą otworem, lecz pamiętaj, że od chwili jej przekroczenia twoje życie staje się własnością królowej kier.

 

Minął strażnika i śmiało ruszył przed siebie. Czarna brama okazała się ciężkim, bazaltowym łukiem. Pod zwalistymi kolumnami zalegały dziesiątki odciętych ludzkich kończyn, zwierzęce rogi i mnóstwo powiędłych kwiatów. Cuchnęło to wszystko niemiłosiernie, ale nie zniechęciło.

 

Dalej było już inaczej. Paskudny szlam został uwięziony w przykładnym, choć wciąż śmierdzącym rynsztoku, pojawiło się więcej światła, głównie rozproszonej łuny z potwornie dymiących, zatkniętych co jakiś czas pochodni. Mniej, dużo mniej było szczurów, za to pojawiły się wyleniałe koty i nawet kilka lisów. Jeszcze kilkanaście minut marszu i okazało się, że są tu też ludzie. Pod wielką, różową plandeką, zatkniętą na metalowych prętach, ospowaty jegomość czytał jakąś pokaźnych rozmiarów księgę. Przechodnia nawet nie zauważył. Naga, kulawa brunetka pichciła coś, co już z daleka zalatywało zepsutym mięsem, a nastolatek z hakiem zamiast dłoni opierał się o rdzewiejący szlaban i dłubał w zębach. Właśnie on zagadnął do przybysza:

 

– O tobie mówią gwiazdy?

 

– Nie ma żadnych gwiazd, są tylko zimne oczy nocnych demonów. Nie patrz w nie, bo potrafią zauroczyć.

 

– Mnie nie są groźne. – Chłopak wyszczerzył się w szczerbatym uśmiechu, uniósł wyżej głowę. Jego oczy pokryte były mętnym bielmem.

 

– Szukam…

 

– Jak każdy. Daj coś do jedzenia, to pomogę.

 

Dziwnym trafem w kieszeni spodni była czerstwa bułka. Nastolatek wgryzł się w nią dziko, zupełnie, jakby miał do czynienia ze sztuką pachnącego mięsiwa.

 

– Mówili ci, gdzie szukać, więc po co pytasz? No, chyba, że szukasz nie dla siebie… W takim razie zobacz w oranżerii.

 

– Gdzie to jest?

 

– Łatwo znajdziesz. Nie ma tu wiele podobnych miejsc.

 

Poszedł dokładnie tam, gdzie odradzało serce i rzeczywiście znalazł bez żadnego problemu. Szklana kopuła, zaparowana od wewnątrz, rozpościerała się nad zieloną gęstwiną egzotycznej roślinności. Już od drzwi uderzało w twarz parne powietrze i świergot tysięcy ptaków. Ogromne liście zamknęły się nad głową, wijące liany przesłoniły drogę odwrotu. Ciekawska kapucynka przysiadła na ramieniu gościa, ale po chwili czmychnęła, spłoszona jakimś ruchem w zaroślach.

 

Żółty, pasiasty kształt pojawił się znikąd. Tygrysie kły błysnęły bielą. Uchylił się w piruecie, wyskoczył w górę i spadł na silny kark napastnika. Napastniczki…

 

Tłusta Indianka okryta tygrysią skórą nie utrzymała ciężaru i padła na podmokłą ziemię. Naszyjnik z kłami wielkiego kota zerwał się i teraz pracowite, wszędobylskie mrówki czyściły go z resztek mięsa.

 

– Pokonałeś mnie, jestem twoja. – Indianka z trudem gramoliła się z błota, plując ziemią, która dostała jej się do ust. – Możesz zrobić ze mną, co zechcesz, ale najlepiej, jeśli od razu zakotwiczysz swój dzielny okręt w mojej mokrej przystani.

 

Z niesmakiem spojrzał, jak potężne, nalane tłuszczem uda rozchylają się, odkrywając wysmarowane czerwoną farbką łono. Przyszedł po co innego…

 

– Jak poszło? – Karzeł wyglądał na szczerze zainteresowanego.

 

– To dla ciebie.

 

Rzucił strażnikowi lepiący się od krwi pukiel włosów. Obdarowany roześmiał się wulgarnie i niewiele myśląc, zardzewiałą agrafką przypiął sobie skalp do okaleczonej łepetyny. Wyglądał jeszcze gorzej niż wcześniej i był z siebie dumny.

 

– Przyzwoity z ciebie gość. Wybierz sobie w zamian kartę. – W muskularnych dłoniach natychmiast pojawiła się nowiutka talia. – Jedna karta. Jedna na szczęście, lub na nieszczęście. Łooo… Dama karo… To źle. W tym miejscu, to bardzo źle. Nie chwal się, że ją wylosowałeś.

 

Robert obudził się na kanapie w salonie. Mieszkanie cuchnęło… Nie, to on cuchnął. Znów przyda się prysznic.

*

 

Każdy kolejny opłatek, każda kolejna wyprawa w nieznane znosiły kolejne granice rzeczywistości. Teraz królewski błazen nie byłby już śmieszny, a uliczny grajek urastał do wzoru ułożonego, nudnego i szarego człowieczka plączącego się w równie pozbawionym wyrazu tłumie.

 

Robert poznawał, uczył się, smakował. Stracił poczucie czasu, zapomniał, o co właściwie mu chodziło, dlatego, kiedy po którymś przebudzeniu zastał na swoim balkonie grillującą siostrę Karolinę, nie potrafił ukryć zaskoczenia.

 

– Pamiętam cię, ale co tu robisz?

 

– Przynoszę wieści, tak jak obiecałam, bo przecież obiecałam. Nie masz może lizaka?

 

– Nie, nie mam. Przykro mi.

 

– Oj, to mnie jest przykro. – Natychmiast posmutniała i wydawało się, że za chwilę się rozpłacze, ale jednak nie. Rozchmurzenie przyszło równie nagle, jak przed chwilą mgła żalu. – Jak mówiłam, są wieści, bo je usłyszałam, bo o nie spytałam. Więc je przynoszę.

 

– Wieści? O?

 

– Ach, no tak. Nowych często pochłania głębia. Zatraciłeś się mój książę, ale nie martw się. To przejdzie. Wystarczy, że kupisz mi lizaka.

 

– Teraz?

 

– Tak, ja poczekam.

 

Cóż było robić. Robert ubrał się i wyszedł do sklepu. Na szczęście nie miał daleko i już po paru minutach był z powrotem. Siostra Karolina tak, jak obiecała, wciąż czekała na balkonie i obracała spaloną na węgiel kiełbaskę.

 

– Pyszny, oj, jaki pyszny! – Zakonnica z błogością ssała słodką kulkę o smaku kremu truskawkowego. – To dla ciebie.

 

Robert z krytycznym grymasem przyjął zwęgloną kiełbasę, ale nie protestował. Ugryzł kęs, potem drugi i trzeci. Węgiel trzeszczał między zębami, ale dało się jeść. Co dziwne, z każdym przełknięciem mężczyzna czuł się lepiej, a co więcej, wracała mu pamięć. Kiedy skończył, już doskonale wiedział, że skoro trafił do jakiegoś mega rozbudowanego szpitala dla obłąkanych, to tylko po to, by uwolnić swoją ukochaną córeczkę. A siostra Karolina miała mu jakoś pomóc.

 

– Rozmawiałam o tobie z królową kier. Powiedziałam, że przypadkiem spotkałam łowcę, który pragnie łaski spotkania. Najpierw była zła, bałam się już, bałam się mój książę, że skróci mnie o głowę, ale jednak zmieniła zdanie. Uznała, że możesz być przydatny, ale musisz przynieść jej cień czarnego mędrca. Wtedy przyjmie cię na audiencję. Wtedy, mój książę, będziesz miał swoją szansę.

 

– Cień czarnego mędrca? Gdzie niby mam go szukać?

 

– Podobno już wiesz. Ktoś ci to powiedział.

 

– Chyba we śnie… Ostatnio mam dużo snów.

 

– Świetnie! Zatem szkoda tracić czasu. Do dzieła, mój książę! – Siostra Karolina prysnęła Robertowi czymś w oczy i niemal natychmiast świat realny przestał istnieć.

*

 

Pozbawiona włosów Tygrysia Lilia wyglądała niczym wcielenie najobrzydliwszych koszmarów. Potężne, galaretowate ciało już wcześniej nie podnosiło jej estetycznej wartości, ale teraz, kiedy niewiele nad opuchniętymi szparkami oczu zaczynała się wielka ropiejąca rana, na jej widok robiło się słabo. Jej to chyba jednak nie bardzo przeszkadzało.

 

– Czy teraz mój władco przybyłeś by zagnieździć smoka w mojej jaskini? – Znów w niejednoznacznym geście rozszerzała uda, ale z niechęcią odwrócił wzrok.

 

– Szukam cienia czarnego mędrca. Powinienem wiedzieć, gdzie jest, ale… Nie potrafię sobie przypomnieć wskazówki.

 

– Mędrzec jest na wieży, więc jego cień też powinien tam być, mój panie.

 

Usiłował sobie przypomnieć, czy w którymkolwiek z dziwacznych snów słyszał coś o wieży, ale nic podobnego nie przychodziło mu do głowy. Nic to, może przypomni się w odpowiednim momencie. Bez słowa wyszedł, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozczarowanie Indianki.

 

Zapuścił się w regiony, których zupełnie nie znał. Wysuszone odchodami setek kormoranów drzewa, wysypisko śmieci, gdzie tłum obdartusów wyszukiwał skarby i sprzedawał je innym obdartusom, okrągły plac, na którym wykonywano publiczne egzekucje, mroczne doki jakiegoś portu…

 

Właśnie w dokach zaczepił go znajomy chłopak z hakiem zamiast dłoni. Dosłownie. Gdzieś z cuchnącej moczem szczeliny między dwoma kontenerami wychynęła nagle uzbrojona ręka, zaczepiła za tylną kieszeń dżinsów i mocno szarpnęła. Materiał o dziwo wytrzymał.

 

– To tylko ja, to tylko ja… – Chłopak profilaktycznie cofnął się w cień i zdrową ręką zasłonił się przed spodziewanym ciosem.

 

– Szukam…

 

– I pana, panie łowco ktoś szuka. Szczurołap dowiedział się skądś, że ma pan niewłaściwą kartę.

 

– Kim on jest?

 

– Ooo, to potężna figura. To czempion królowej kier. Najlepiej niech pan gdzieś zniknie.

 

– A ty, czemu mi pomagasz?

 

– Dał mi pan bułkę, nie pamięta pan?

 

– Pamiętam. Dobrze, posłucham twojej rady, ale najpierw muszę znaleźć wieżę.

 

– Lepiej nie. On tam będzie czekał.

 

– Sam zdecyduję. Gdzie mam się kierować?

 

– To blisko. Port, cmentarz, bagno, na bagnie wieża.

 

Dotarł na miejsce dopiero dwa dni później, bo wypadło zostać na cygańskim weselu. Panna młoda poprosiła o to osobiście, a drużbowie, z długimi nożami w rękach, upewnili się, że podjął właściwą decyzję. Tanecznie i kolorowo, do tego szczypta, a może dwie szczypty magii i wróżb. Starowinka we wzorzystej chuście nie powiedziała całej prawdy, jaką zobaczyła. Zachowała ją dla siebie.

 

Pod smukłą, obdrapaną z tynku wieżą czekał smutny mężczyzna. Potężny, z zarzuconym na szerokie barki granatowym płaszczem i w cylindrze, wspierał się na zwieńczonej srebrną gałką laseczce. U pasa wisiały mu truchła szczurów.

 

– Łowco, pomyliły ci się królestwa.

 

– Szczurołapie… Potrzebuję wejść do wieży. Do ciebie nie mam interesu.

 

– Wylosowałeś zabronioną kartę. Z woli królowej kier skończysz w klatce.

 

– Na szczęście nie ty o tym zdecydujesz. Idź, lepiej łap szczury.

 

– Łapię! – Szczurołap poderwał się niczym jastrząb, rozpostarł poły płaszcza i runął na łowcę.

 

Odskok na prawo uchronił przed pierwszym atakiem, potem sprint i już, już były drzwi do wieży. Ciężkie, dębowe, okute czarnym metalem. Zamknięte na głucho. Gdzieś w górze zakrakał spłoszony kruk.

 

Laska Szczurołapa świsnęła złowrogo i uderzyła w plecy łowcy.

 

Padł twarzą w kałużę, a nim zdołał się poruszyć, dosięgnęły go bolesne kopniaki. Z trudem łapiąc oddech odczołgał się pod przeciwległą ścianę, a tam kolejne uderzenie laską niemal nie zgruchotało mu kręgosłupa.

 

– Szpieg, zdrajca, szczur! Do rynsztoka śmieciu!

 

Do rynsztoka… Przypomniał sobie słowa kończące jeden z pierwszych snów: „szukaj w rynsztoku”.

 

Zebrał resztkę sił i rzucił się pod nogi rozwścieczonego Szczurołapa wytrącając go z równowagi. Upadli obaj, przeturlali po bruku. Duszny, szczurzy zapach przywodził o zawroty głowy. Łowca poderwał się pierwszy, Szczurołap chciał uczynić to samo, ale zaraz runął jak długi i rycząc wściekle złapał za skręconą kostkę. Bezradnie patrzył, jak niedoszła ofiara odskakuje na bezpieczną odległość i spluwa z pogardą.

 

– Jeszcze się zobaczymy! – Szczurołap sapał nienawistnie.

 

– Oby nie.

 

Wsadzenie ręki w żółtawą breję płynącą miejskim rynsztokiem wymagało przełamania wewnętrznych oporów. Palce powoli znikały w gęstej, lepkiej mazi i po omacku szukały celu wyprawy. W końcu, natrafiły na coś, co się dało uchwycić.

 

Refleksyjnie popatrzył na oblepione szlamem krucze pióro. Zatknął je za uchem i zadowolony z siebie zagwizdał melodię arii torreadora z opery Carmen.

*

 

– Do czego to może się przydać królowej? – Robert chętnie pozbył się brudnego, czarnego piórka, przekazując je siostrze Karolinie.

 

– To królewskie sprawy. Nie na twoją, ani moją głowę, mój książę. – Zakonnica z pasją ssała lizaka. – Chciała to mieć, więc dobrze, że spełniłeś jej życzenie. Teraz zaprosi cię na audiencję, ale nie miej zbyt dużych nadziei. Szczurołap, ta nieszczęsna karta… Będziesz miał kłopoty, mój książę.

 

– Kto ich nie ma?

 

– Królowa przyjmie cię jutro. Mam nadzieję, że do tego czasu Szczurołap nie zdąży cię dopaść.

 

– Kim on jest, ten Szczurołap? Wiem, że czempionem, ale może powiesz mi coś więcej?

 

– Czempionem jest, bo nim jest i to za wiedzę powinno ci wystarczyć. Czarna robota też musi być wykonana, więc taki Szczurołap zawsze będzie potrzebny.

 

– Czarna robota? Gdy wszedłem do mieszkania wtedy… Czułem szczurzy zapach. Czy to możliwe, że to on? – Robert nie był całkiem przytomny, ale może właśnie dzięki temu nie mógł patrzeć schematycznie, sztampowo i pewne absurdalne fakty i przesłanki zaczęły mu się zbierać w jakąś całość.

 

– Och, mój książę, to bardzo prawdopodobne. Przecież królowa nie po to ma sługi, by robić takie rzeczy osobiście. Nie wiem, czy to coś dla ciebie zmienia, ale mówi się, że po twoją córkę poszło ich więcej. Był Szczurołap, Silnoręki, był królewski błazen, a może i ktoś jeszcze.

 

– Królewski błazen? Ten sam, którego poznałem?

 

– Ajuści, mój książę. Ponoć przeprawę mieli nie łatwą. Na hardą sztukę trafili, oj, na twardą. Silnoręki nie przeżył, błazen wrócił ze złamaną nogą. Ale przecież cel osiągnęli. Jeśli królowa kier coś sobie umyśli, to zawsze to osiąga.

 

Robert czuł, jak ogarnia go wściekłość. Był tak blisko tego zdrajcy i niczego się nie domyślił… Dobrze, że gnój już sczezł. Pozostali też już powinni się szykować! Tylko, kto za tym stoi, kim jest ta cholerna królowa kier? Jedyną osobą przychodzącą do głowy Roberta byłą szpetna pielęgniarka. Te dziwne sny, ta jej złość, gdy podpuszczony przez błazna spytał o karcianą damę… W szalonym świecie wyrzutków okaleczona kobieta mogła być i królową…

*

 

Gniew to za mało powiedziane. Pasja, furia, nienawiść… Robert odstawił przeklęte opłatki, ale to miast ukojenia nerwów przyniosło jeszcze większe rozdrażnienie. Ciskał się w ciasnym wnętrzu swojego mieszkania, tłukł pięściami w obicie drzwi, w skórzany fotel, wywracał krzesła i rozbijał naczynia. To nie pomagało się skupić, a przecież wyglądało na to, że czeka go decydujące starcie. Da sobie radę, czy jest bez szans w konfrontacji ze światem, w który wkroczył po omacku, w narkotycznym widzie? Tyle już słyszał o królowej kier, że choć jej nie znał, podświadomie czuł strach. Może warto pomyśleć o wsparciu lepszym niż sfiksowana na punkcie lizaków zakonnica?

 

– Porucznik Witold Jagiełło, słucham.

 

– Witam, pan prowadzi sprawę porwania mojej córki. Pamięta mnie pan?

 

– Oczywiście, oczywiście, że pamiętam. Ma pan dla nas coś nowego? Żona się obudziła, porywacze przekazali żądania?

 

– Nie, nic z tych rzeczy, ale mam trochę wiadomości. Tylko nie chciałbym o tym mówić przez telefon. Może pan do mnie przyjechać?

 

– Naturalnie. Będę najdalej za pół godziny.

 

Policjant faktycznie się uwinął. Już wkrótce obaj mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie, pili kawę i rozmawiali. A raczej Robert mówił, a porucznik słuchał.

 

– Widzi pan, nikt nie zadzwonił, a ja nie chciałem siedzieć bezczynnie. Miałem zamiar poruszyć niebo i ziemię, ale wydarzenia, które nastąpiły, były tak nietypowe, że nie potrafiłem sobie z nimi poradzić. Nie wiem, nawet teraz, co panu mówić, a co przemilczeć, żeby nie uznał mnie pan za szajbusa. Ale co mi tam. Chce pan zaryzykować?

 

– Oczywiście. Nie zawsze i nie wszystko dzieje się logicznie, za to nie raz drobiazgi okazują się dla śledztwa bardzo cenne.

 

Robert wahał się jeszcze chwilę, ale w końcu opowiedział w skrócie o pobycie w szpitalu, z wyszczególnieniem postaci błazna i pielęgniarki, o plotkach na temat damy kier, o muzyku i siostrze Karolinie. Przemilczał halucynogenne opłatki i kilka mniej istotnych drobiazgów, ale i tak opowieść wydawała się wyssana z palca.

 

– Niech się pan nie załamuje, panie poruczniku, już kończę. Muszę tylko dodać dwie rzeczy. Po pierwsze, siostra Karolina wskazała mi konkretne osoby biorące udział w porwaniu, czyli Silnorękiego, Szczurołapa i błazna. Pańskie teorie na temat szarpaniny nie są pozbawione sensu, bowiem Silnoręki miał rzekomo zginąć, a błazen wyszedł ze złamaną nogą. Widziałem Julię na turniejach, wiem, co potrafi i nie mam cienia wątpliwości, że w obronie dziecka mogła okazać się tak groźna. Po drugie, z mojego domu skradziono jedną rzecz. Właściwie dwie, ale jakby jedną… Znaczy buty. Szpilki mojej żony. Taką jej ulubioną parę. Bardzo drogie. Wiem, wiem, to brzmi beznadziejnie głupio, ale tak pomyślałem, że jeśli królowa kier faktycznie stała za porwaniem, to mogły jej się spodobać. Wie pan poruczniku, jak to dziwnie z kobietami bywa. Nic mogło jej nie być potrzebne, ale jak zobaczyła fajny ciuszek, to się nie powstrzymała… A zatem, to może być kobieta i przychodzi mi na myśl ta brzydka pielęgniarka. Może to właśnie ona jest kierową królową?

 

– Cała ta opowieść nie trzyma się kupy. – Jagiełło poczochrał się po włosach. – To jednak nie znaczy, że tak nie mogło być. Już przy pierwszym spotkaniu mówiłem panu, że dzieci porywa się dla wielu powodów. To może być któryś z tych najpopularniejszych, ale i może być całkiem inny. Na przykład jakieś świrnięte rytuały zakamuflowanej sekty. Jakkolwiek to brzmi głupio, sprawdzimy wszystko dokładnie. A pan… Pan najlepiej niech się już nie miesza. Poradzimy sobie, a szkoda narażać pana na niebezpieczeństwo. Na początek porozmawiamy sobie z pielęgniareczką.

*

 

Nad miasto nadeszła przytłaczająca, kłębiąca się czarno i rozświetlana zygzakami piorunów chmura. Zamilkły ptaki, ludzie pochowali się po domach, nawet szczury zniknęły w głębinach kanałów. Cisza. A potem uderzył huragan. Dzień stał się nocą w ogniu, lub noc, stawała się dniem wyrwanym z okowów czasu.

 

Chciał odejść, wykrzykiwał to, ale nikt nie słyszał. Kradł oddechy nie mogąc oddychać. Leżał bezsennie, próbując uciec w sen. Deszcz lał nieprzerwanymi strugami, zatruwając umysł. Gdzie ona jest? Gdzie odeszła? Gdzie uciekła?

 

Był gotowy zabić. Tak, z całą pewnością. Stało się już zbyt wiele i jeśli morderstwo mogłoby pomóc, nie zawahałby się ani chwili. Mógł niszczyć, palić, unicestwiać. Jeśli uderzenie huraganu nie okaże się wystarczające, on posunie się do ostateczności. Choćby sam miał zginąć, choćby czekało go umieranie na tysiące sposobów i wieczne potępienie, nie cofnie się, nie zapomni… Bunt, wściekłość wola zemsty płonęły w sercu płomieniem, którego nie da się ugasić.

 

Wśród ryku huraganu dopadł go dziki śmiech. Szkaradna twarz wykrzywiona w szyderczym grymasie. Drwiła z niego. Jawnie i bez cienia strachu.

 

– Naprawdę chcesz? Naprawdę chcesz mnie? – Wyzywająco wypięła się i pogładziła po nagich piersiach, by zaraz znów wybuchnąć śmiechem. – Naprawdę chcesz mnie martwą? A może chcesz mnie torturować, za to, co ci zrobiłam?

 

Ostatni raz. Ostatnia, choć niewystarczająca obietnica. Tylko teraz i już nigdy więcej nie zagra w tę grę. Nie spojrzy na karciane oblicze królowej. Huragan rozwieje zdradliwą talię. Nie będzie więcej modlitw, ani narkotyków. One nie pomagają, trują. Sekrety pozostaną sekretami, a słowa pieśni nigdy się nie wyśpiewają. Miłość. Kiedyś była miłość i została zabrana. Ale nie można pozwolić jej odejść. Nigdy nie wolno się poddać! Choćby wokół szalał niszczycielski huragan…

 

Widział Uroczą Madzię za szkłem. Tańczyła do muzyki, której nie mógł słyszeć. Erotyczny taniec tym gorętszy, że rozświetlany błyskami piorunów. Wiła się jak wąż, prężyła niczym polująca pantera. Niebezpieczna, kusząca, jadowita, pełna tajemnic. Igrała z huraganem nienawiści, śmiała się, zapraszała, a jednocześnie wciąż pozostawała niedostępna. Grube szkło chroniło ją, a może jego? Huragan przybierał na sile…

*

 

Po raz kolejny sen kosztował Roberta wiele nerwów. Obudził się spocony, wymęczony i zły. Dobrze, że to wszystko już się kończy. Policja pojedzie do szpitala, zgarnie niebezpieczną szkaradę, a on odzyska ukochaną córkę. Potem Julia się obudzi i wszystko wróci do normalności.

 

Zadzwonił telefon.

 

– Halo, tu porucznik Witold Jagiełło.

 

– Witam, witam. Jakieś wieści? Macie ją? – Wyczekiwanie przytłumiło wszystkie inne emocje.

 

– Niestety nie. Nie ma jej w szpitalu, nie ma też lekarza, który się panem zajmował. Nikt nic nie wie o pana sąsiadach z sali. Nie wygląda to dobrze.

 

– I co dalej?

 

– Wspominał pan o audiencji u tej niby królowej. Byłby pan skłonny jednak się tam wybrać?

 

– Jak to?

 

– Mielibyśmy pana na oku. Wkroczylibyśmy, kiedy królowa kier się ujawni. Byłaby pewność, że to ona. Pan oczywiście w odpowiedniej chwili by się wycofał…

 

– Dobrze. Jeśli to załatwi sprawę, to się zgadzam. Już mam dość tej sprawy.

 

Nie tak to miało wyglądać. Po skończonej rozmowie Robertowi wciąż wydawało się, że słyszy szyderczy śmiech Uroczej Madzi. Niby nic się nie zmieniło, ale był już całkiem pewny, że to ona stoi za całą to porąbaną intrygą. Może, gdyby nie ten sen, gdyby nie wizja tańczącej i drwiącej pielęgniarki… Może wtedy patrzyłby na wszystko trzeźwiej, ale teraz czuł się wcale nie mniej oderwany od rzeczywistości, niż po cholernych opłatkach siostry Karoliny. Był tak wściekły na swoją tajemniczą przeciwniczkę, tak bardzo pragnął zemsty i rewanżu, że niepowodzenie policji, choć podobno chwilowe, zabolało go do żywego.

 

Czy pójść jako wabik na audiencję z mityczną królową kier? Oczywiście, bez chwili wahania! Wszystko, byleby ją zdemaskować i udupić. Jak ona mogła? Tańczyć, śmiać się… Ten wściekle erotyczny taniec! Dobrze, że nie miała rury! Zdzira! Swoją drogą, to jej ciało… O rany, jakież to było ciało. Można się w nim zatracić…

 

Zatracenie przyszło bardzo szybko…

*

 

Siostra Karolina nie była tak miła, jak zwykle. Oczywiście nie pogardziła lizakiem, ale w jej słowach brakowało ciepła, oddania i przyjaźni.

 

– Książę, nie popsuj tego, a popsuć możesz łatwo, choć nie możesz absolutnie. Zaprowadzę cię, ale na tym moja rola się kończy. Nie mogę ryzykować zdemaskowania. Jeśli ci się uda, będę się szczerze, choć w duchu, cieszyła. Jeśli poniesiesz porażkę, będzie to dla Ciebie koniec, ale mnie nie możesz za sobą pociągnąć. To twoja prywatna sprawa, ja ci nie pomagałam, a spotkaliśmy się przypadkiem. Rozumiesz?

 

– Rozumiem. – Robert czuł się zdezorientowany takim przedstawieniem sytuacji, ale nie protestował.

 

Jaką drogą poszli tym razem? To działo się naprawdę, czy znów tylko we śnie? Mniejsza o to. Grunt, że bramy były otwarte, a za nimi nie czaiło się żadne niebezpieczeństwo. Przynajmniej na razie. Może wszystko było jak być powinno, a może chodziło o to, by wciągnąć ich jak najgłębiej w pułapkę? Robert nie odwracał się, nie sprawdzał, ale cały czas miał nadzieję, że porucznik Jagiełło podąża pół kroku z tyłu. Dzięki temu czuł się pewniej.

 

Jak i za każdym wcześniejszym razem, tak i teraz trafili w całkiem nowe rejony. Biedna, ale zdecydowanie przepełniona duchem artyzmu dzielnica, zaułek pełen kurtyzan wyspecjalizowanych w najbardziej wyrafinowanych formach miłości, slumsy, wreszcie lunapark pełen karykaturalnych klownów, woltyżerek, indywiduów rodem z najdzikszych wyobrażeń. Półnaga kobieta z ogromnymi, zwisającymi na pół brzucha piersiami, obdarzona kędzierzawą, rudą brodą sprawdziła bilety, potem weszli do dużego cyrkowego namiotu, przeszli za kulisy, a stamtąd, klapą w podłodze, do dusznych podziemi. Jeśli nawet policja ich śledziła, teraz na pewno została zgubiona. Robert mógł liczyć tylko na siebie.

 

W słabo oświetlonej galerii, zapełnionej obrazami szaleńców i niebezpiecznych dewiantów, pod lustrzaną ścianą siedział Szczurołap. Nie drgnął, choć z całą pewnością ich dostrzegł. Jego stalowe, złe oczy były zimne, ale też spokojne.

 

Siostra Karolina nie zatrzymywała się, nie zwracała uwagi na nic wokół. Robert starał się dotrzymać jej kroku, ale w końcu nie wytrzymał i stanął, mimo że jego przewodniczka szła dalej. Czemu się dziwić, takiego widoku mężczyzna nie miał prawa się spodziewać…

 

Mroczne katakumby, miliony kości, stare kamienne grobowce i przepróchniałe trumny. Akordeonista z metra. Uczynny muzykant, który wskazał kierunek prowadzący do świata, którego nie ma… wisiał powieszony do góry nogami na konarze samotnej, bezlistnej wierzby. Miał obcięte uszy i wyłupione oczy. W zakrzepłej krwi ucztowały muchy i czerwie. Ciężko było zakładać, że to przypadek, że ta makabryczna scena nie miała związku ze sprawą porwanej Różyczki…

 

Robert znów czuł duszący ucisk w piersi. To wszystko nie tak! Narkotyczne wizje, sny, bajki i inne cuda niewidy, ok, ale morderstwo? Ba, egzekucja!? Publiczne stracenie człowieka, który ośmielił się zaszkodzić królowej kier, to już zdecydowanie za wiele. Chyba najwyższy czas zacząć się bać, zwłaszcza, że jaskinia lwa, lwicy, była już tuż, tuż, a za plecami został nieobliczalny Szczurołap.

 

– No, książę, idziesz? – Siostra Karolina parsknęła niecierpliwie.

 

Trochę późno na wątpliwości, mimo że dopiero teraz do Roberta dotarło, w jakim świecie się znalazł. Córka. Szuka córki… Jeden ciężki krok, drugi, trzeci. Szedł dalej…

*

 

Pałac. To chyba był pałac, choć właściwsze byłoby inne słowo. Tylko jakie? Trudno jednym słowem opisać gmach, w którym miała rezydować królowa kier. Trzypiętrowy, rozłożysty budynek w kolorze stalowo szarym, z ziejącymi mrokiem oknami. Mocno zdobiony, trochę w stylu barokowym, choć brutalne lub mocno wyuzdane sceny, przedstawione na licznych płaskorzeźbach, zupełnie do tej epoki nie przystawały. Brama wejściowa kamienna, z zimną kratą rodem ze średniowiecza, park utrzymany w angielskim stylu. Przed bramą straże w czarnych uniformach, z halabardami, ale też pistoletami maszynowymi, przewieszonymi przez plecy. Nad tym wszystkim łopotały groźnie czarne chorągwie z czerwonym sercem. Groza. Pałac samym swoim widokiem budził grozę.

 

Siostra Karolina zamieniła kilka słów ze strażnikami. Wpuszczono ich bez problemu, choć Robert nie miał wątpliwości, że gdyby chciał uciekać, to już tak łatwo nie pójdzie. A chciał uciekać. Z każdą chwilą coraz bardziej. Za pałacową bramą czekała go rzeczywistość, która znów go zaskoczyła, która wzbudziła nową falę paniki… I niezdrowe podniecenie.

 

Wysypanymi białym żwirkiem alejkami przechadzały się mroczne damy w gotyckich, balowych sukniach. Zabójczo ściągnięte w taliach sznurowaniem gorsetów, prowadzały na smyczach niewolników i niewolnice, raczyły się rubinem wina serwowanego przez zakneblowane, skąpo odziane kelnerki. W cieniu płaczącej brzozy złotowłosa piękność na przemian popijała kawę z porcelanowej filiżanki i tłukła batem przywiązaną do pnia, nagą dziewczynę. Dwukołowy pojazd prowadzony przez stangreta skrytego pod czarnym, satynowym i zakapturzonym płaszczem, zaprzężony w cztery zgrabne kobiety, zatrzymał się tuż przed siostrą Karoliną. Ludzkie „klacze” były nagie, skrępowane skórzaną uprzężą, do sutków przyczepiono im srebrne dzwoneczki, w usta wciśnięto regularne uzdy, przyprawiono im też długie, końskie ogony. Robert nie mógł uwierzyć w to, co widzi, ale i nie potrafił protestować. Oszołomiony, posłusznie wsiadł do powozu.

 

– Tu się rozstajemy. – Nazaretanka nie dotrzymała mu towarzystwa. – Jesteś zdany na siebie i cokolwiek się stanie, ja nie mam z tym nic wspólnego. Zostaniesz zawieziony do królowej.

 

Zszokowany mężczyzna nie odpowiedział. Świsnął bat i dwukółka cicho ruszyła w stronę pałacu.

 

Nie zajechali od frontowego wejścia. Objechali budynek od lewej strony, minęli stajnię, w której przez półprzymknięte wrota można było dostrzec dziesiątki innych ludzkich koni, minęli też… Psiarnię? Muskularni mężczyźni, skuci łańcuchami, o twarzach zasłoniętych skórzanymi kagańcami, szarpali się w ciasnych klatkach, usiłując wydostać na swobodę. Robert siedział sztywny, przerażony, niezdolny do podejmowania żadnych decyzji. Niech stanie się cud, niech porucznik Jagiełło jakoś go odnajdzie i uratuje z tego piekła!

 

Po policji nie było śladu. Jeśli ktoś tu pilnował porządku, to tylko będący na usługach królowej kier, groźnie wyglądający strażnicy.

 

Tymczasem powóz zajechał już na drugą stronę pałacu, minął zupełnie klasyczny ogródek warzywny i okrągły placyk, wątpliwie przyozdobiony wysokim palem pręgieża. Zatrzymali się pod ciężkimi drzwiami, prowadzącymi gdzieś do wnętrza pałacu. Robert był pewien, że nie ma najmniejszej ochoty tam wchodzić, ale też zdawał sobie sprawę, że teraz jego wola ograniczona jest do minimum. Jeśli chciał cokolwiek zdziałać, musiał wykazać się odwagą, cierpliwością i sprytem.

 

Drzwi rozwarły się bezszelestnie. Robert aż jęknął, kiedy zobaczył wychodzące mu naprzeciw dwie postacie. Pierwszy szedł doktor Dąbrowski. Doktor? Czy aby na pewno? Jak zwykle nieobecne spojrzenie błądziło to tu, to tam, nagi tors połyskiwał kroplami potu, a na lewym bicepsie widać było rysunek karcianej damy serc. Może był to tatuaż, choć wyglądał raczej na wypalone znamię. Dąbrowski miał skórzane spodnie i ciężkie buty, ale to nie ekscentryczny strój był tym, co najbardziej przykuwało uwagę. Szeroki kark mężczyzny obejmowała bowiem nabijana długimi kolcami obroża, do niej zaś przypięty był solidny powróz. Powróz trzymała w dłoni druga z postaci.

 

Urocza Madzia… Miała na sobie obcisły, skórzany uniform i oficerskie buty. Skórzane pasy mocowały na udzie złożone nunchaku. W upięte w kok włosy powplatane były gliniane tabliczki opisane nieznanymi symbolami, ptasie pióra i czaszki szczurów. Zielone oczy błyszczały, a zmasakrowana bliznami twarz uśmiechała się wprawdzie, ale był to uśmiech nie tylko brzydki, ale też straszny, pełen pogardy i niewypowiedzianej groźby.

 

– Znów się spotykamy… – Głos pielęgniarki nie zwiastował niczego dobrego.

 

Robert był jak sparaliżowany. Pewnie powinien wysiąść z powozu, ale nie potrafił wykonać żadnego ruchu. Jeszcze nigdy tak się nie bał, a serce omal nie wyskakiwało mu z piersi przy każdym uderzeniu. Duszność, ból… Znowu wyląduje w szpitalu? Jeśli przeżyje…

 

Głęboki oddech i jeszcze jeden i jeszcze. Powoli, bardzo powoli ból mijał. Wróciła też zdolność logicznego myślenia. Nie pomylił się! Oto miał przed sobą tajemniczą, znienawidzoną królową kier. Oto miał przed sobą tę, która odebrała mu córkę i stała za śpiączką żony. Nienawiść już pulsowała, ale przecież teraz nie było na nią czasu. Nie miałby żadnych szans, gdyby tak po prostu zaatakował swojego wroga. Gdyby tu był Jagiełło…

 

– Królowo! – Robert powiedział to przesadnie głośno, jakby mając nadzieję, że ukryci gdzieś w krzakach policjanci usłyszą go, zrozumieją, że oto wskazuje im winowajcę i daje sygnał do rozpoczęcia akcji.

 

– Nie ruszać się!!!

 

Stał się cud. Wymodlony i wybłagany cud. Dziesięciu policjantów w pełnym rynsztunku, w kominiarkach, z gotową do strzału bronią. Pojawili się jak z podziemi, a prowadzący ich porucznik Witold Jagiełło, jedyny z odsłoniętą głową jawił się jako zbawca, super bohater, czy rycerz bez skazy. Jak im się udało pozostać niezauważonymi? Nieważne. Grunt, że tu byli, że opanowali sytuację!

 

Przynajmniej chcieli ją opanować. Doskoczyli, otoczyli domniemaną przestępczynię, trzymali na muszkach stangreta i doktora. Dwóch zajęło się wyprzęganiem z powozu nieszczęśnic robiących za klacze, a porucznik Jagiełło podszedł do Roberta i dysząc ciężko położył mu rękę na ramieniu.

 

– Niech się pan nie martwi. Teraz już będzie ok. Co to za koszmarne miejsce?

 

Robert nie potrafił odpowiedzieć, a ulga cisnęła mu do oczu łzy radości. Teraz tylko znaleźć Różyczkę!

 

Ponad całe zamieszanie wzbił się szaleńczy śmiech Uroczej Madzi. Zanosiła się histerycznym wybuchem wesołości, jakby to, co się stało, uznała za wybitnie udany dowcip.

 

W głowie Roberta zabrzmiały fałszywą nutą słowa zasłyszane w szpitalu. „Głuptaski, oj głuptaski. Heh, gdzie królowa kier pociąga za sznurki, gdzie buławą wskaże, żaden ogar zębami nie sięgnie. Jeszcze może mu się przydarzyć, że po grzbiecie dostanie.” Tak mówił przeklęty błazen. Czy mógł mieć rację?

 

Urocza Madzia posłusznie uniosła ręce do góry, niby od niechcenia sięgnęła do upiętych w kok włosów. A potem… Jeden ruch, szybszy niż mgnienie oka. Trzy pióra, trzy ostrza. Trzy świsty zlały się w jeden, a trzech policjantów jak na komendę zwinęło się w konwulsjach. Spuszczony z powroza doktor Dąbrowski rzucił się na najbliższego funkcjonariusza z wściekłością i furią szarżującego byka, podbił w górę wycelowaną w siebie broń i już po chwili dusił upatrzoną ofiarę. Padły dwa strzały. Policjanci nie mieli skrupułów i jeśli trzeba było ratować kolegę, nie przebierali w środkach. Półnagi zbir trafiony w pierś i głowę runął na ziemię i znieruchomiał. I tyle było sukcesów policji. Nim zdążyli zrobić cokolwiek więcej, spadła na nich sfora wypuszczonych z psiarni, całkiem zdziczałych, zezwierzęconych mężczyzn. Rozpoczął się makabryczny lincz, widowisko rodem z rzymskich amfiteatrów, a może jeszcze straszniejsze, bo w roli lwów występowali przecież ludzie!

 

Robert dygotał jak galareta, ale Urocza Madzia na razie się nim nie przejmowała. Podeszła do porucznika i jednym ciosem w twarz posłała go na ziemię.

 

– Znaj swoje miejsce kundlu! – Poprawiła kopniakiem w brzuch. – Jak śmiałeś tu przyjść? Jak śmiałeś pytam? To nie twój rewir zawszańcu!

 

Kolejne uderzenia spadły na zwiniętego w pół oficera, który skamlał teraz jak prawdziwy, skatowany pies. Niestety, straszna kobieta prędzej znalazłaby litość dla zwierzęcia niż dla człowieka, który przed chwilą groził jej bronią.

 

– Potrafię wytresować każdego kundla. Nawet takie wściekłe bydle, jak ty, potrafię zmusić, by nagięło kark do mojej woli. Te wszystkie psy – potoczyła dzikim wzrokiem po zezwierzęconych ludziach, którzy dopiero co dokonali rzezi na policjantach – sama ułożyłam i jak widzisz są mi ślepo posłuszne. Ale ty… Ty, kundlu, nie zasłużyłeś na zaszczyt bycia w mojej sforze. Nie jesteś godzien, bym poświęcała ci więcej czasu.

 

Urocza Madzia uśmiechnęła się okrutnie, znów kopnęła nieszczęśnika, a gdy ten bezsilnie padł twarzą w żwir alejki, kucnęła, wciskając kolano między jego łopatki. Chwyciła policjanta za głowę, gwałtownie przekręciła.

 

Straszne chrupnięcie było dla Roberta niczym uderzenie pioruna. Dźwięk sprawił mu fizyczny ból, przeszedł zimnym cięciem przez całe ciało. Znowu zawał? Umiera? Nie. Wciąż stał i patrzył, jak triumfująca kobieta wstaje i z pogardą otrzepuje dłonie. Suka. Suka!

 

– Sukaaa!!! – Wydarł się na całe gardło i bezmyślnie rzucił do ataku.

 

Chyba się nie spodziewała. Dała się zaskoczyć. Dopadł do niej, wzniósł zaciśniętą pięść do ciosu. Celował w sam środek zmasakrowanej bliznami twarzy. Żeby zabić.

 

Coś gruchnęło go w plecy. Krztusząc się, nie mogąc złapać tchu, padł dokładnie pod stopy Uroczej Madzi. Ta postawiła mu but na policzku i boleśnie przycisnęła.

 

– Oj, nieładnie. Nieładnie się zachowujesz. A przecież przyszedłeś w gości, prawda? Chciałeś chyba rozmawiać z królową?

 

Kątem oka Robert widział teraz stojącego za nim Szczurołapa. To on tak skutecznie potraktował go swoją laską. Szczurołap jednak milczał, a Urocza Madzia spokojnie mówiła dalej:

 

– Przyznaję, że nie bardzo cię rozumiem. Wiele przecież zrobiłeś, żeby stanąć przed obliczem Katarzyny Wielkiej, a teraz taka głupota? I co ja mam z tobą zrobić? Chcesz skończyć jak ta banda tępaków, czy jak ten wściekły kundel? Ech… Co tam, znaj moją litość, jednak zaprowadzę cię do królowej. Niech ona się z tobą zabawi.

 

A więc jednak był ktoś inny? Katarzyna Wielka? Co to za jedna? Robert przed chwilą nie miał już żadnych złudzeń, że przegrał swoją szansę, ale teraz znów zobaczył słabą iskrę nadziei. Może los będzie łaskawy?

 

Nie został związany, nie mierzono do niego z broni. To nie było potrzebne. I bez tego szedł potulnie jak baranek tam, gdzie Urocza Madzia i Szczurołap mu kazali.

 

Weszli do pałacu. Po tym, co widział na zewnątrz, Robert spodziewał się dalszych okropieństw i dewiacji, ale, przynajmniej na początku, nic takiego nie miało miejsca. Ot, elegancki korytarz z czerwonym dywanem, lustra, antyczne posągi rusałek i faunów. Potem rzeczywistość rezydencji królowej kier doścignęła, a może i przerosła wyobraźnię.

 

Miauczenie. W mijanym wykuszu, na obszernym parapecie leży kobieta w czarnym, obcisłym kostiumie, ma dopięty długi ogon, uszy, długie kocie wąsy. Na widok przechodniów mruczy, jakby chciała, by ją pogłaskać, ale zaraz parska gniewnie i pręży grzbiet. Zza zakrętu wypadają dwie postacie. Mężczyzna i kobieta pędzą na czworaka, warczą, na głowach mają psie maski. Dopadają do parapetu, podskakują, skamlą, gdy niby kotka bije ich uzbrojoną w srebrne pazury dłonią.

 

Pach, pach, pach. Ciche, ale nieustające. Znów ktoś kogoś biczuje? Nie. Tym razem w kącie siedzi monstrualnych rozmiarów grubas i z obleśnym uniesieniem na twarzy strzela folią bąbelkową. Jeszcze i jeszcze i jeszcze. Obok niego obdartus. Na odległość cuchnie brudem. Jedną ręką się masturbuje, drugą wrzuca sobie w usta pełne garście ziaren słonecznika.

 

Biczowanie było dalej. Tym razem mężczyzna w mnisim habicie okłada pośladki dziewczyny w stroju uczennicy. Skóra nastolatki jest już całkiem czerwona, opuchnięta, miejscami przecięta i zakrwawiona, ale mnichowi to nie wystarcza:

 

– Grzeszyłaś! Grzeszyłaś rozpustnico! Grzeszyłaś czarcie nasienie! Wygonię z ciebie diabła!

 

Kobieta w lateksie, zapamiętale mlaszcząc, zajmuje się drugą, znacznie starszą i pomarszczoną, spowitą w koronki i tiule, a ogromny czarnoskóry w stroju gladiatora przygląda się im ciekawie. Po chwili zaczyna spółkować z uwiązaną do kamiennego fallusa kozą. Koza jest przefarbowana na jasny róż.

 

W pewnym momencie Robertowi było już obojętne, co widzi, jak bardzo to jest podniecające, dziwne, lub obrzydliwe. Zamknięte za szybą studio tatuażu, gdzie rysunki na ciele tworzono za pomocą nacinania brzytwą, jeszcze trochę nim targnęło, ale potem już całkiem się wyłączył. Nawet widok karła obgryzającego udo otumanionej narkotykiem kobiety – przed tą ucztą spokojnie mogła pracować jako modelka… – już go nie poruszył. Po prostu szedł przed siebie, tępo wgapiając się w pośladki Uroczej Madzi, nawet nie dostrzegając ich ponętności.

 

W końcu minęli szerokie drzwi, pilnowane przez eunucha z halabardą, i znaleźli się w miejscu, które musiało być salą tronową. Jeśli wcześniej była już Sodoma i Gomora, to co się działo tutaj? Orgie, tańce, dzikie przebrania, wszelkie konfiguracje i konstelacje, dewiacje, natchnienia, smaki i zapachy. Do tego niewolnicy przykuci do ściany i inni pozamykani w klatkach.

 

Robert znów nieco otrzeźwiał i, szczerze mówiąc, wcale go to nie cieszyło. Obojętność była lepsza. Dużo lepsza. Teraz po prostu chciał uciec. Uciec krzycząc. Zamknąć się w szpitalu dla psychicznie chorych i pozostać tam na wieki.

 

W żelaznej klatce podwieszonej metr nad podłogą zamknięta byłą orkiestra. Tłuścioch w pampersie, straszący zadrutowaną szczęką i cierniową koroną grał na pianinie, szałowa laska w kostiumie kąpielowym mrużyła kuszące, brązowe oczy i grała na kontrabasie. Powyżej kolan zaczynały się jej protezy w kształcie nóg kozła. Przebrany za baletnicę, blisko dwumetrowy kolos uderzał w bębny. Grali bluesowe standardy.

 

– Ruszaj w drogę Jack i nigdy już nie wracaj,

Nie wracaj, nigdy więcej, nigdy więcej.

Udaj się w drogę Jack i nie wracaj nigdy już.

 

Nie miał na imię Jack, ale bardzo chętnie odniósłby słowa piosenki do siebie i wyniósł się jak najdalej. To jednak nie wchodziło już w grę. Robert miał przesyt wrażeń, ale wiedział, że jeśli teraz nie da z siebie wszystkiego, nie ma żadnych szans. Zaprezentowany przed pałacem pokaz brutalnej bezwzględności i brak poszanowania dla jakichkolwiek norm, nie pozostawiały wątpliwości. Musiał odrzucić wszystko, co widział i myśleć tylko o jednym – o ratowaniu córki. Spróbował oczyścić umysł i skupić się na celu. Gdzie jest królowa kier, Katarzyna Wielka? Jaka się okaże? Wypatrywał jej wśród wytatuowanych transwestytów, wśród napuchniętych i sinych z przepicia żuli, starych, roznoszących weneryczne choroby ladacznic i dygoczących na głodzie narkomanów. Nie dostrzegł nikogo, kto według niego mógłby być tajemniczą władczynią.

 

Dokładna obserwacja otoczenia przyniosła jednak pewne, zaskakujące odkrycie. W jednej z klatek zamknięty był królewski błazen. Przecież miał nie żyć?! Inna sprawa, że takie życie, na jakie teraz mu przyszło, było nie do pozazdroszczenia. Mimo złamanej nogi upchnięto go w więzieniu z żelaznych prętów, nie wyższym niż metr. Ciało ponakłuwano w dziesiątkach, nie raz bardzo bolesnych, miejsc, nałożono kółka kolczyków, a przez nie przewleczono szkarłatne tasiemki, przywiązane z kolei do przeciwległych krańców klatki. Jakikolwiek ruch kończył się więc dodatkowym bólem.

 

– A tak. Mamy tu naszego gadatliwego błazna. Stęskniłeś się za nim?– Urocza Madzia złowiła spojrzenie Roberta, uśmiechnęła się złośliwie i podeszła do klatki z nieszczęśnikiem. – Powinien stracić głowę, a przynajmniej język, ale królowa uznała, że mimo wszystko to dobry błazen. Zrozumie swój błąd i jeszcze się przyda.

 

Robert nie odpowiadał. Miał mieszane uczucia. Z jednej strony żal mu było tak upodlonego człowieka, z drugiej doskonale pamiętał, że oto jest jeden z tych, którzy bezpośrednio uczestniczyli w porwaniu jego kochanej córeczki.

 

– Widzę, że chętnie byś zamienił parę słów z niedawnym kolegą? – Przewodniczka po mrocznym królestwie królowej kier bezlitośnie odczytała myśli tłukące się w głowie Roberta. Podniosła leżący tuż przy klatce długi, szklany przedmiot, zakończony kulką. Wewnątrz kulki pełzały fioletowe iskry. – Złagodziliśmy mu karę również dlatego, że nawet teraz jest zabawny. Chcesz zobaczyć?

 

Nie czekając na odpowiedź, przyłożyła dziwne narzędzie do brodawki królewskiego błazna. Iskry przeskoczyły, przypiekły ciało. Więzień szarpnął się przerażony, a okrągłe kolczyki natychmiast mocno naciągnęły jego skórę. Jęknął cicho i jak najostrożniej powrócił do poprzedniej pozycji.

 

– Jeśli czujesz się zobowiązany do wdzięczności, teraz masz niepowtarzalną okazję. – Urocza Madzia uśmiechnęła się szkaradnie i podała Robertowi elektryczne berło.

 

Zawahał się. Pałać żądzą zemsty, a torturować ludzi, to jednak nie to samo. A jednak nienawiść wzięła górę. Kiedy brał okrutną różdżkę, na chwilę dotknął kobiecej dłoni. Poczuł się, jakby to jego poraziło elektryczne wyładowanie. Przez mgnienie oka widział ogień, szał, namiętność i szaleństwo. Zaskoczony i wystraszony cofnął rękę, ale za chwilę, już bardziej zdecydowanie, przejął narzędzie tortur. Przejechał po żebrach błazna, a gdy ten szarpnął się i zawył, zawładnęła nim wredna satysfakcja. Poprawił z drugiej strony, a potem, kiedy zrozumiał już siłę i zasady działania magicznego berła, uśmiechnął się podle i przytknął je do genitaliów nieszczęśnika. Przytrzymał długo ciesząc się każdym krzykiem, każdym spazmem bezbronnego wroga.

 

– To za Różyczkę, fiucie. A to – teraz przytknął narzędzie do ucha błazna – za Julię.

 

Torturowany wył i płakał, ale nie znajdował zrozumienia. Dopiero, kiedy wykrzyczał, że to niesprawiedliwe, że Szczurołapowi, a zwłaszcza Uroczej Madzi należy się to samo, bo nie tylko uczestniczyli, ale wręcz organizowali porwanie, Robert się opamiętał. Nieszczęśnik miał rację. Pozostała dwójka była bezkarna, a on całą złość wyładowywał na tym, który prawdopodobnie zawinił najmniej.

 

Przez chwilę Robert rozważał, czy jeszcze raz nie spróbować ataku na szpetną kobietę, ale zdał sobie sprawę, że to tylko pogorszy sytuację. Z rezygnacją odrzucił elektryczną różdżkę. Uśmiechnął się, kiedy w zetknięciu z kamienną podłogą szkło rozbiło się w na drobne okruchy.

 

– Jest w tobie potencjał. – To nie był głos Uroczej Madzi. – Dobrze cię oceniłam i cieszę się, że wreszcie przyszedłeś by złożyć mi pokłon.

 

Roberta przeszedł dreszcz. Powoli się odwrócił. Znał ją. Na Boga, znał ją! Ale czy to możliwe? Kusa sukienka, czerwony gorset i wyskakujący z luźnego dekoltu apetyczny biust. Podarte pończochy i tylko zamiast zdartych tenisówek wysmakowane szpilki Christiana Louboutina. Przygłupia Brzydka Kasia! Katarzyna Wielka? To jej twarz widział na karcie wytatuowanej na plecach sennej mary!

 

Tak, widział ją tego feralnego dnia, gdy coś tachała, skrzętnie ukrywając przed spojrzeniami obcych. Coś? A może kogoś? Różyczka, kochana Różyczka…

 

– Na kolana przed wszechmocną królową kier, Katarzyną Wielką! – Szczurołap gruchnął swoją niebezpieczną laską pod kolana Roberta powodując, że ten niemal natychmiast znalazł się na posadzce. – Bij pokłony szczurze!

 

Bicie pokłonów na pewno nie było tym, co Robert miał ochotę teraz robić, ale kiedy Urocza Madzia złapała go za włosy i przygięła do stóp królowej, nie bardzo mógł protestować.

 

– Dość! – Katarzyna Wielka odwróciła się i swobodnie przeszła kilka kroków, jakby się nad czymś zastanawiała. A może w swojej próżności chciała okazać cały majestat i władzę, jaka od niej teraz promieniowała?

 

Mimo że wszechmocna królowa nagle okazała się przygłupią dziewką z sąsiedztwa, Robert nie potrafił już na nią patrzeć tak, jak wcześniej. Teraz wydawała mu się zdecydowanie piękniejsza, władcza i dumna. Prędzej to on był wariatem i pośmiewiskiem. Ale tam wariat… Dureń ostatni, desperat i szaleniec! Jednak, kimkolwiek by nie był, kimkolwiek nie byłaby ona, to śmiała porwać jego dziecko!

 

Wściekłość wybuchła z siłą bomby jądrowej. Szarpnął się do przodu nie bacząc na Szczurołapa i Uroczą Madzię. Zazgrzytał zębami, kiedy ta druga kopnęła go w splot słoneczny i tym samym pozbawiła oddechu.

 

Oczy królowej kier błysnęły niebezpiecznie. Zbliżyła się do leżącego. Nadepnęła na jego dłoń i mocno docisnęła. Zawył, gdy cienki obcas przebił skórę, przemknął między kośćmi i ścięgnami by zgrzytnąć o podłogę.

 

– Opanuj się, dobrze ci radzę. Nie zapominaj, kto tu pociąga za sznurki, kto ma wszystkie atuty. Widzę, że masz kłopoty z kojarzeniem faktów?

 

Robert tylko jęczał. Nie potrafił i nie chciał odpowiadać, zresztą Katarzyna Wielka chyba na to nie liczyła. Wyciągnęła przed siebie dłoń, a Szczurołap niezwłocznie położył na niej krucze pióro.

 

– To od ciebie, prawda? Kruki to mędrcy, a czerń ich piór kryje w sobie tajemnicę wiedzy. Tak myślałam i dlatego chciałam mieć ten drobiazg. Ale wiesz, okazało się, że to nic nadzwyczajnego. Może pozostając w ciele ptaka pióro ma moc, ale teraz… Teraz też się przyda.

 

Urocza Madzia i Szczurołap najwyraźniej mieli wprawę w zadawaniu bólu. Mężczyzna bez najmniejszego problemu unieruchomił Roberta, kobieta chwyciła go za ucho, przekłuła i przewlekła przez świeżą ranę krucze pióro.

 

– Potraktuj to, jako ozdobę – poradziła królowa – a nade wszystko, jako przypomnienie. Ilekroć przyjdzie ci do głowy coś głupiego, niech piórko mądrości przypomni ci, że nie warto. Zrozumiałeś?

 

– Tak.

 

– Doskonale. Prosiłeś mnie o audiencję i choć prawda jest taka, że to moja wola cię tu sprowadziła i to ja mam wobec ciebie plany, to jednak udzielę ci posłuchania. Za chwilę zasiądę na tronie, a ty, jak każdy inny posłuszny poddany, podejdziesz na kolanach i ładnie poprosisz o rozmowę. Zgadza się?

 

– Tak…

*

 

Tron znajdował się za chińskim parawanem, malowanym w smoki. Wysoki, rzeźbiony w kości… Nie, on był wykonany z kości. Lepiej nie wiedzieć, czyich. Katarzyna Wielka zasiadła na nim dumnie, wyprostowana, wyzywająca. Założyła nogę na nogę, potem gestem wskazała, że jest gotowa.

 

To było żenujące i upokarzające, a jednak Robert padł na kolana i jakby to była pielgrzymka do jasnogórskiego klasztoru, ruszył przed siebie. Kiedy znalazł się wreszcie u stóp królowej, ta jednoznacznie wskazała, co ma dalej robić. Pochylił się i ucałował czubek pantofla.

 

– Królowo, proszę o rozmowę.

 

– Dobrze, porozmawiajmy. – Kopnęła w lewy policzek mężczyzny, nie bardzo mocno, a jednak boleśnie.

 

– Chodzi o moją córkę.

 

– Doprawdy? Nigdy bym się nie domyśliła… Widziałeś mojego błazna. Aktualnie nie bardzo może błaznować, więc i my darujmy sobie żarty. Oszczędzę ci zgadywania i już na początku wyjaśnię kilka kwestii. Twoja córka, to teraz już moja córka. Nic złego jej nie grozi, przeciwnie, czeka ją władza i zaszczyty. Mam nadzieję, że już ta wiadomość nieco cię uspokoiła?

 

Jej córka? Rety, co tu się dzieje?

 

– Tak, to uspokaja, królowo. Ale dlaczego moja maleńka Różyczka? Dlaczego akurat ona?

 

– Nie muszę ci wszystkiego tłumaczyć. Nie jesteś dość ważny, ale skoro już rozmawiamy… Posłuchaj. Tu nie ma miejsca na przypadki. Królowa kier nie działa pochopnie. Sprawdziłam wszystko dokładnie i mała Mercedes… Tak, zmieniłam jej imię… Mała Mercedes jest bezsprzecznie najlepsza. Potrzebowałam córki i ona właśnie otrzymała ten zaszczyt. Może jeszcze nie potrafisz wszystkiego pojąć, ale zapewniam, że powinieneś czuć się dumny.

 

– Ale… Tak nie można… – Robert płakał.

 

– Królowa może wszystko. Dobrze, to jeszcze trochę wyjaśnień. Mało chyba wiesz o świecie głębin, o naszych rozgrywkach i intrygach. Zasadniczo ta wiedza nie jest ci do niczego potrzebna, ale wiedz, że okoliczności sprawiły, że królowa karo wypadła z gry. Jej królestwo jest pogrążone w anarchii, ale wciąż ma ogromny potencjał. Nasze prawa zabraniają, by jedna królowa władała dwoma domenami, więc postanowiłam, że wychowam córkę, która w moim imieniu przejmie tytuł brakującej władczyni. To dość naturalna sukcesja, bo przecież i kier i karo to czerwień, to krew, miłość i potęga. Oczywiście wychowanie dziecka zajmie sporo czasu, ale przecież może ono otrzymać koronę już teraz, a w jego imieniu rządy sprawować może ktoś inny. Na przykład moja pierwsza dama dworu. – Katarzyna Wielka uśmiechnęła się do Uroczej Madzi. – Czy teraz, przynajmniej tak w zarysie pojąłeś moje zamiary?

 

– Tak królowo, pojąłem. Pojąłem i oprócz strachu o dziecko zacząłem się też bać o siebie. Skoro już to wszystko wiem… Jaki los mnie czeka?

 

– Bystry chłopiec. Urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą. Gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej, nigdy byśmy się nie spotkali, jednak, ponieważ operacja sprowadzenia Mercedes do nowego domu zakończyła się śmiercią jednego z moich sług, zaczęłam myśleć nad jego zastępstwem. Silnoręki był dobrym i oddanym niewolnikiem. Nie sprawiał kłopotów, a kiedy potrzebowałam jego zalet, zawsze stawał na wysokości zadania. Chciałam, żeby był osobistym obrońcą, rycerzem małej Mercedes, ale jego nie ma. Wtedy usłyszałam o tobie. Nawet nie musiałam się wysilać, by cię sprowadzić. Inni zrobili to za mnie, myśląc pewnie, że mogą mi zaszkodzić. Czy może być lepszy obrońca dla małej dziewczynki, niż jej prawdziwy ojciec?

 

Robert poczuł dławienie w gardle. Ma być rycerzem swojej córki? Córki, która będzie koronowana na królową karo? Śmiać się? Płakać? A co z Julią?

 

Królewski plan zaskoczył nie tylko Roberta. Szczurołap padł na kolana i poddańczo objął nogi swojej władczyni.

 

– Moja królowo! Ja robak, prosty łowca szczurów, co tam, ja sam jestem szczurem i nikim, kto mógłby się liczyć w pani planach, ale błagam… Sprawdzę się lepiej od tego głupka. Więcej potrafię, więcej rozumiem… Zawsze wiernie służę…

 

– Szczurołapie – królowa mówiła łagodnie, choć jej ton nie znosił sprzeciwu – jesteś moim czempionem i jest to najwyższy zaszczyt, jak może spotkać sługę. Nie chciej zbyt wiele, bo będę zmuszona przykrócić twoje ambicje.

 

– Błagam o wybaczenie królowo. To nie jest zaszczyt dla mnie i nie wiem, jak śmiałem o niego prosić, ale… Ale i nie dla niego! On miał zakazaną kartę. Miał kartę z królową karo!

 

– Co? Co powiedziałeś? – Katarzyna Wielka wstała, a jej dłonie aż drżały z wściekłości.

 

– To prawda, moja pani. Pewnie nadal ją ma. – Szczurołap płaszczył się i wił, a przy tym cały czas rzucał Robertowi jadowite spojrzenia.

 

Urocza Madzia bezceremonialnie przeszukała kieszenie oskarżonego i bez większych kłopotów znalazła kontrowersyjną kartę.

 

– Jak śmiesz? Jak śmiesz to tu przynosić? – Królowa kier tylko przez chwilę próbowała powstrzymać wybuch gniewu, a potem jej wodze puściły. Uderzyła Roberta otwartą dłonią. Raz, drugi, trzeci. Potem zacisnęła pięść. Zdobiony rubinem pierścień głęboko rozorał skroń i policzek mężczyzny.

 

– Królowo, co z nim zrobić? Do psiarni, czy może dla mnie?… – Zielone oczy Uroczej Madzi rozgorzały niebezpiecznym ogniem.

 

Katarzyna Wielka oblizała krew pozostałą na pierścieniu. To ją uspokoiło.

 

– Nie. Ten sługa jednak odegra rolę, jaką mu wyznaczyłam. – Uśmiechnęła się niby zalotnie, potem prowokacyjnie przygryzła dolną wargę. Jej równe zęby lśniły perłowo. – Osobiście nauczę go posłuszeństwa, a usunięcie języka zapewni, że nie powie księżnej Mercedes nic niemądrego. Miał kartę z tą ladacznicą? Teraz będzie miał ze mną. Wypalicie mu znamię na policzku, a na plecach zrobicie tatuaż. Przejdzie najostrzejszą tresurę i zrozumie, co znaczy być niewolnikiem. Taka jest moja decyzja.

 

Szczurołap sapnął, zbladł, ale nie śmiał zaprotestować. Ucałował but swojej pani, wycofał się i zajął miejsce obok Uroczej Madzi. Dopiero wtedy uderzył laską w plecy ciągle klęczącego Roberta.

 

– Ty, głupku. Podziękuj swojej królowej, bo była dla ciebie niezasłużenie łagodna.

 

Robert nie drgnął. Cały czas trawił słowa, które usłyszał, analizował ich znaczenie i konsekwencje. Mimo wszystko nie potrafił sobie wyobrazić, co go czeka.

 

Szczurołap zamierzył się, żeby mocniej napomnieć opornego niewdzięcznika, ale królowa go powstrzymała.

 

– Jeszcze nie złożył mi przysięgi. Jeszcze nie wszystko musi umieć. Nauczy się. Nauczy się szybko i boleśnie, ale za moją, a nie twoją sprawą. Teraz chcę, żeby zdecydował sam. Robercie, nie czeka cię łatwe życie, ale pamiętaj, że moja oferta pozostała aktualna. Będziesz moim niewolnikiem, ale i rycerzem małej Mercedes. Będziesz znosił moje kaprysy i zaspakajał moje wyuzdane potrzeby, ale i będziesz cały czas przy niej. Nakarmię cię bólem i upokorzeniem, jednak pozwolą też cieszyć się szczęściem i powodzeniem dorastającej Mercedes. Przy wszystkich niedogodnościach, na które niestety zasłużyłeś, to chyba jest szczodra oferta? Kochasz swoją córkę?

 

Ponad siły, ponad wyobrażenia. Żeby to okazało się tylko paskudnym snem… Ale rzeczywistość trwała, a królowa kier czekała. Szantaż? Oferta nie do odrzucenia? Rodził się bunt i kolejna fala nienawiści, ale z drugiej strony… Jeśli Różyczka… Jeśli Mercedes będzie bezpieczna, może trzeba się poświęcić? W końcu, co lepszego może zrobić rodzic dla dziecka?

 

Pochylił się i po raz kolejny tego dnia ucałował but królowej.

 

Katarzyna Wielka uśmiechnęła się triumfalnie.

 

– Madziu, przynieś nową obrożę.

EPILOG

 

Syczące uderzenie pejcza, ostry, palący ból na pośladku i uwłaczający godności, słonawy smak skóry pantofla na nodze królowej kier zawładnęły umysłem Roberta, nie pozwalając, by inne bodźce przebiły się do świadomości. Klęczał u stóp swojej pani, bezwolnie wykonywał polecenia i przyjmował kary. Czas płynął swoim torem, a może nawet zatrzymał się gdzieś między jednym obcasem a drugim. Na razie nie ucięto mu języka i nie oznaczono kierowymi kartami, ale liczył się z tym, że to może nastąpić lada moment. Póki co, klęczał pod tronem i starał się zasłużyć na łaskę władczyni. To mogło trwać wiecznie… Ale nie trwało.

 

Potężny huk przetoczył się po mrocznych komnatach niczym burzowy grom. Ściany zadrżały w posadach, posypał się tynk. Gdzieś na zewnątrz uderzył huragan.

 

Królowa kier ze zdziwieniem odwróciła wzrok od swojego męskiego podnóżka, próbując odgadnąć, co dziwnego dzieje się w jej królestwie. Nim zdążyła zapytać, drzwi do sali tronowej wyleciały z zawiasów, a gorące powietrze z impetem wdarło się do wnętrza, przewracając lichtarze i zrywając ciężkie kotary. Poddani rozbiegli się z krzykiem.

 

Kątem oka Robert dostrzegł Szczurołapa, który z laską w dłoni gnał ku wyważonym wrotom, gdzie kłębił się teraz gęsty dym. Coś błysnęło, trafiło czempiona królowej kier w twarz. Zawinął się, w niekontrolowanym piruecie stracił równowagę i drgając runął na ziemię tuż obok tronu.

 

Katarzyna Wielka bez cienia strachu, a nawet z pogardą malującą się na dumnym obliczu, pchnęła swojego wiernego sługę powodując, że ten przewrócił się na bok, odsuwając zakrwawioną głowę od pantofla Christiana Louboutina. Z lewego oczodołu wystawał mu wbity na pół długości diamentowy pilniczek do paznokci.

 

Mocne kopnięcie zmusiło Roberta, żeby odpełzł do swojej klatki. Królowa kier wstała, ale nie odeszła od tronu. Nie musiała nic mówić. Urocza Madzia wiedziała, co należy do jej obowiązków. Pierwsza dama dworu rozpięła skórzane paski oplatające zgrabne udo. Nunchaku zasyczało w pozornie delikatnych, ale zabójczo precyzyjnych kobiecych dłoniach. Ktokolwiek krył się w stale rosnącej, ciemnej chmurze dymu, musiał poczuć respekt.

 

Miękko i czujnie, niczym łowna kocica, Urocza Madzia była już przed swoją panią i kręcąc młyńce nunchaku szykowała się do obrony. A może do ataku.

 

– Hej, masz już zamówioną trumnę? – Pokryta bliznami twarz wykrzywiła się nieprzyjemnie.

 

Nikt nie odpowiedział, ale ze smolistych kłębów wyprysnęły nagle żółte płomienie, szybkie cienie starły się na ścianach komnaty, świst, krzyk, łoskot padającego ciała, sprzęgły się w płynną sekwencję. Światła zgasły, a w nieprzeniknionym mroku nadal coś się działo. Nie wiadomo skąd dobiegały niezidentyfikowane odgłosy, jęki, krzyki… Gorący wiatr rozprzestrzeniał gryzący dym. Wreszcie nastała cisza.

 

– No, no… – Głos królowej kier znamionował szacunek, ale na pewno nie obawę. – Odważna zagrywka.

 

Błysnęła iskra, po chwili pojedynczy płomień świecy wydobył z mroku kontury mebli i trudne do rozpoznania, chybotliwe cienie. W tym słabym świetle, Robert poczuł nagle, że znów jest sobą. Okowy skuwające jego umysł nagle zniknęły. Myślał trzeźwo. Błyskawicznie przeleciały mu przed oczami obrazy ostatnich wydarzeń, uczucia wstydu i upokorzenia niemal go załamały, ale zaraz zniknęły, bo cokolwiek było, teraz sytuacja przedstawiała się inaczej. Oczywiście Robert nie miał pojęcia, co się dzieje w komnacie, jednak widział na prawo od tronu swoją śpiącą córkę i to było najważniejsze. Wiedział, że drugiej szansy mieć nie będzie. Skoczył odważnie, objął ramionami ukochane dziecko i zasłaniając je własnym ciałem, porwał jak najdalej w bok. Cokolwiek się stanie dalej, on nie da skrzywdzić swojej Mercedes. Jakiej tam Mercedes? Różyczki! Teraz znów był mężczyzną, był panem sytuacji…

 

Nie prawda. Robert spojrzał na Katarzynę Wielką i natychmiast zrozumiał, że choć być może wyzwolił się spod jakiegoś czaru, czy hipnozy, podział ról nie zmienił się ani trochę. Nadal był pionkiem, a karty rozdawała królowa. Patrzył na jej wysmukłą, dumną postać, widział, jak pewnym gestem sięga za plecy i obnaża długi, japoński miecz. Struchlał ze strachu, gdy skierowała go w jego stronę.

 

– Widzę, że będziesz dobrze chronił małą. Cieszy mnie to, ale teraz… Ani się rusz! Może raczę się tobą zająć, jak skończę, ale w tej chwili nie przeszkadzaj, bo kiedy królowa zajmuje się sprawami królestwa, nie patrzy ile robaków zdepcze po drodze.

 

Mężczyzna skulił się i razem z córką odpełzł pod ścianę. Sprawy królestwa… Kto był na tyle głupi, że spróbował przeciwstawić się potężnej władczyni? Cokolwiek się właśnie działo, lepiej się nie wtrącać, lepiej pozostać w bezpiecznym cieniu, lepiej patrzeć i czekać.

 

Robert rozejrzał się, szukając Uroczej Madzi. Co mogło się z nią stać? Światło było bardzo słabe, ale w końcu dostrzegł ją i zadrżał jeszcze mocniej. Dwórka królowej kier leżała na brzuchu, związana w kij, wygięta w tył tak mocno, że wydawało się, iż jej kręgosłup nie ma prawa tego wtrzymać. Z kącików brzydkich, zakneblowanych ust kapała ślina a z oczu ciekły łzy bólu.

 

Kto to zrobił? Kto spowodował, że królowa kier przestała się pogardliwie uśmiechać i z uniesionym nad głową daito gotowała do walki?

 

– No proszę, królowa karo jeszcze się nie poddała i postanowiła o sobie przypomnieć… – Katarzyna Wielka nieświadomie odpowiedziała na wątpliwości swojego niewolnika. – Dobrze zatem. Rozwiążmy tę sprawę finalnie.

 

Postać drugiej z czerwonych królowych spokojnie wyłoniła się ze smolistych kłębów, zaskakująco blisko, na lewo od Roberta. Nadal pozostawała w cieniu, przez co nie dało się rozpoznać jej tożsamości, ale mężczyzna dokładnie widział, że nie trzymała żadnej broni.

 

Katarzyna Wielka musiała również to zauważyć, bo dało się odczuć, że nagle wzrosła jej pewność siebie. Przyśpieszyła ruchy, agresywnie zmieniła pozycję. Odblask płomienia jadowicie pełzał po ostrzu miecza.

 

Tajemnicza królowa karo, jakby od niechcenia, sięgnęła do lewego boku. Miała tam kaburę z potężnym pistoletem o długiej chromowanej lufie. Światło świecy wystarczyło, by wydobyć z półmroku grawerowaną kartę karowego asa.

 

Huk! Wystrzał poderwał do góry dłoń przybyszki, zaś ciało trafionej wyrwał z butów, odrzucił niczym szmacianą lalkę o dobrych kilka metrów do tyłu.

 

– As, bije raz!

 

Robert załkał. Ten głos… Królowa karo…

 

Julia była boso, ubrana jedynie w kusą, prostą koszulkę do spania, którą miała na sobie w szpitalu. Mimo to wyglądała bardziej majestatycznie, niż ociekające w złota i falbany cesarzowe z historycznych portretów. Nonszalancko dmuchnęła w dymiącą jeszcze lufę z politowaniem spojrzała na męża, potem podeszła do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stała królowa kier. Z wyrazem triumfu na twarzy podniosła buty od Louboutina.

 

– To moje szpilki, świrnięta szmato!

 

 

08.2012

LCF

Koniec

Komentarze

Wychodząc pogroziła rozmówcy palcem, na co on odpowiedział pokazując jej język. - brak przecinka, poza tym "jej" zbędne, wiadomo komu odpowiedział.

 

Jeden z jego sąsiadów – ten, który pokazał język pielęgniarce – siedział na swoim łóżku i śmiał się śmiechem szaleńca. - trochę to razi

 

 Nie bardzo mogłem. – odburknął, nie chcąc wdawać się w szczegóły. - błędny zapis dialogu, niejedyny w tekście.

 

W żelaznej klatce podwieszonej metr nad podłogą zamknięta byłą orkiestra. - była, a zdanie należy przebudować albo dać przecinek, bo coś tutaj  nie gra.

 

Opowiadanie nawet fajne, świetnie operujesz słowem pisanym. Trochę ostatnie zdanie mi nie podeszło, ale może coś jest nie tak z moim poczuciem humoru:). Może szału nie ma, ale warto przeczytać.

Pozdrawiam

 

 

Mastiff

Dzięki za opinię i za samo przeczytanie, zwłaszcza, że tekstów tej długości często nikomu się nei chce tknąć :)

Szybko czytam:).

Mastiff

Z mojego wpisu nie będziesz zadowolony. Bynajmniej nie dlatego, że skrytykuję. Nic z tych rzeczy. Nie Ciebie, a siebie tylko mogę skrytykować: nie rozumiem, nie łapię sensów tego tekstu. Być może powodem jest brak powrotu do "normalności", w której i od której opowiadanie się zaczyna.

Dopisz "short" w tytule, od razu się zlecą czytelnicy, przeczytają początek, a potem już ich masz, wciągną się :)

"Nieprawda" - razem pisane być powino. (Nie prawda. Robert spojrzał na Katarzynę Wielką)

Opowiadanie zacne.

Adamie, jeśli czytelnik czegoś nie łapie, to jest to winą autora; inna sprawa, że ten tekst nie miał być do końca zrozumiały, miały się zatracać granice miedzy jawą a snem, a w snach wiadomo, że bywa dziwnie.

Oruen, pomysł z "shortem" jest super, następnym razem go wykorzystam :D

Pierwsze trzy zdania krótkie, zwięzłe, widać, że trzymasz się w określonych ryzach, ale kolejne? Spuściłeś się ze smyczy. 

"Poświęcenie się pracy, skupienie na nakreślonych zadaniach, stawianie czoła kolejnym wyzwaniom i problemom sprawiało mu dużą przyjemność. W przeciwieństwie do wielu innych szarych ludzików wkomponowanych w korporacyjne trybiki, nie miał obrzydzenia na myśl o kolejnym dniu powszednim." - Ta dam.


"Spotkanie komitetu sterującego dużej akcji marketingowej(...)" - Nie powinno być komitetu sterującego dużą akcją marketingową? Jakoś mi nie pasuje Twoja wersja


"Z trudami, ale wreszcie, Robert przebił się przez skrzyżowanie Alei Wilanowskiej z Puławską(...)" - Z trudem.


Dalej nie zwracałam uwagi na błędy, treść mnie wciągnęła. Bardzo sprytnie wprowadzasz w błąd czytelnika, przedstawiając realny do bólu świat i opis życia codziennego Roberta. Taka niewinna, delikatnie nużąca wręcz historia, po której nie wiadmo czego się spodziewać. To Ci wyszło bezbłędnie. Czytając zastanawiałam się, kiedy pojawi się fantastyka? Co to właściwie będzie? I pojawia się. Poprzez szczurzy zapach:) Podoba mi się, że fikcja jest nienachalna, pojawia się co jakiś czas, ale nadal dominuje świat realny. Niestety, nie trwa to wiecznie. W pewnym momencie popuszczasz wodze wyobraźni. Fikcja przejmuje dowodzenie i w tym momencie odleciałam. Ktoś wcześniej zarzucił Ci już, że tekst nie jest do końca zrozumiały. W moim odczuciu jest podobnie. Za dużo odrealnionych zdarzeń,  którymi atakujesz. Podajesz jedno, nawet nie ostygnie, a za chwilę trzeba posmakować kolejne i kolejne. Nawet w nierealnym świecie istnieją jakieś reguły. Alicja w Krainie Czarów też jest absurdalna, a mimo to świat fikcji jest poukładany. U Ciebie nie jest. Za dużo mgły spuściłeś. Przez to też fantastyka w Twoim opowiadaniu po czasie nuży. Przestaje być intrygującym elementem. 

 

Końcowa scena w ogóle do mnie nie przemawia, bo staje się z kolej taka brutalnie rzeczywista. Moment, w którym pojawia się królowa karo jest rodem z tandetnych filmów akcji. Dziwne, że cały tekst jest wykręcony w kosmos, a końcówka taka zwyczajna.

 

Motyw czerwonych szpilek rewelacyjny. Taki przyjemny smaczek, który przewija się przez cały tekst. Super. 

 

Tak sobie myślę, choć to bardzo subtelne spostrzeżenie, że tego typu teksty lepiej brzmią pisane w narracji pierwszoosobowej. Przyjamniej ja lubię przeżywać razem z bohaterem ten cały absurd. W narracji trzecioosobowej niestety nie jest to tak mocno eksponowane. I szkoda. 

 

Krytyka może wydać Ci się ostra, jednak wiedz, że tekst czytałam z przyjemnością. Masz bujną wyobraźnię, niepokojącą i jednocześnie intrygującą. 

 

Pozdrawiam serdecznie

"W przeciwieństwie do wielu innych szarych ludzików wkomponowanych w korporacyjne trybiki, nie miał obrzydzenia na myśl o kolejnym dniu powszednim." Można być obrzydzonym, ale nie można mieć obrzydzenia. Tak jak można być odurzonym, ale nie można mieć odurzenia. Taki chochlik mały, pozdrawiam

Prokris, wow :) Jaki piękny komentarz :) Dzięki. Co do tych piwerwszych i drugich zdań, to szczerze mówiąc nie wiem. Może i to coś złego, choć nie do końca jestem przekonany.

Jeśli idzie o komitet sterujący, to daję sobie 75%, Tobie 25. Chodzi o to, że w korporacjach "komitet sterujący" to jest coś w rodzaju nazwy własnej, jak dajmy na to "rada nadzorcza"; idąc tym tropem jest komitet sterujący projektu X, a nie projektem X; ale może być też tak, że to swoisty rodzaj biznesowego slangu i z poprawnością jest na bakier.

To, że im dalej w las, tym mniej realnie (a właściwie miało być mniej wiadomo, co jest realnie) to takie miałem strategiczne założenie. Może faktycznie dałoby się inaczej. Z opiniami, że przesyt tych "dziwnych" elementów nuży już się spotkałem i skoro czytelnicy tak mówią, to nie wypada mi polemizować.

Zakończenie, to inna bajka. Mam taką niezdrową tendencję, żeby kończyć opowiadania inaczej, niż prowadziłem tekst. Z doświadczenia już widzę, że to ma mniej więcej tyle samo zwolenników, co przeciwników. Tu akurat chciałem dać takie groteskowo kiczowate zamkniecie, rodem z kiepskich filmów. Nie spodobało Ci się, ale skojarzenie miałaś idealne.

Z narracją pierwszoosobową próbowałem kilka razy, ale jakoś źle się w tym czuję.

Cieszę się, że mimo wszystko czytało się dobrze :) Pozdrawiam i jeszcze raz dzięki.

 

Marks, ale jesteś pewien, że nie nie można mieć obrzydzenia? Nie sprawdzałem tego w słowniku, ale takie określenie jest dość popularne, stąd moje zdziwienie.

Tego rodzaju błędów nie zweryfikujesz za pomocą słownika, bo niby jaki słownik miałyby to być? Nie ma przecież słownika, który wyznaczałby wszystkie możliwe (poprawne) związki wyrazów. Jestem pewny tego co napisałem, sprawdź resztę tekstu w poszukiwaniu podobnych "baboli".

Nowa Fantastyka