- Opowiadanie: ekeeke - Najgłębszej z otchłani [sic!]

Najgłębszej z otchłani [sic!]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Najgłębszej z otchłani [sic!]

 

7

– Dziadku.

 

To był głos Arego, trzeszczący w tytanowej czaszce, odbijający się dziwnym, metalicznym echem.

 

– Ari…

 

– Słuchaj mnie uważnie. Najważniejsze, żebyś nie wykonywał żadnych zbędnych ruchów. Masz ledwo tyle, żeby dojść do…

 

– Dobrze – przerwał mu Sinaar, sam zdziwiony, jak bezbarwnie brzmi jego głos.

 

Usłyszał szum, najpierw cichy, a potem szybko narastający. Towarzyszyło mu drżenie.

 

– Zaczyna się! – krzyczał Ari. – Za chwilę startujecie. Nie ruszaj się, dopóki nie minie dokładnie dwadzieścia minut, a potem idź według wskazówek, poruszaj się cicho i skup się, nawiązując połączenie. To chyba wszystko.

 

– Ari! – powiedział głośno Sinaar, ale przez huk nie słyszał nawet siebie. Chciał powiedzieć jakieś "ostatnie słowa", coś, o czym wnuk będzie opowiadać swoim wnukom i obrośnie to legendą, ale nie umiał. Zrezygnował, otumaniony hukiem spalanego wodoru.

 

Na statku rozległ się przyjemny, komputerowo generowany kobiecy głos:

 

– Skok ciążenia następuje za 3… 2… 1… Skok ciążenia.

 

Huk był teraz ogłuszający. Statkiem szarpnęło i, choć Sinaar nie mógł odczuć ciążenia, na ułamek sekundy żal mu się zrobiło astronautów i ich biednych, słabych, organicznych ciał, zgniecionych teraz w przerażającej próbie wyrwania się z grawitacyjnego uścisku Ziemi. Sinaarowi zdawało się, że słyszy czyjś przerażająco głośny krzyk, ale nie był to krzyk bólu ani strachu, lecz rozżarzonej do bieli prędkości.

 

Popatrzył na zegar umocowany tuż nad sobą. Dwunasta międzynarodowego czasu kosmicznego. O dwunastej dwadzieścia będą tam.

 

 

3

Tydzień wcześniej Sinaar London leżał w wannie, w jednej z łazienek swojego dwupiętrowego mieszkania na Heather Avenue. Jego kąpiel stygła, w przedpokoju antyczny zegar wybijał dwunastą, a Sinaar umierał.

 

Był to z pewnością zawał serca, choć nie wiadomo, co mogło go spowodować. Sinaar nie odczuł żadnego nagłego wzruszenia, nic go nie przestraszyło ani nie miał za sobą żadnego wysiłku fizycznego. Po prostu stało się. Prawie nie mógł oddychać, bezgłośnie otwierał i zamykał usta, a po prawym ramieniu rozlewał mu się tępy, ciężki ból.

 

Było kilka rzeczy, których żałował i spraw, które chciał załatwić, ale po błyskawicznym zastanowieniu uznał, że nie ma w ogóle ochoty wyrywać się i krzyczeć.

 

Światło słońca odbijało się od coraz słabiej falującej powierzchni wody. Nitkowate refleksy pełzające po suficie zdawały się żarzyć jaśniej i jaśniej, jakby wypalając swój obraz za gałkami ocznymi Sinaara.

 

– Dziadku?

 

Stłumiony głos dobiegał z przedpokoju. Ari.

 

Sinaar przymknął oczy. Chciał już odejść, nie chciał być stąd wyrywany, po co to zmieniać, skoro to wcale nienajgorsze zakończenie?

 

– Dziadku? – spytał ponownie Ari, stał za drzwiami i zapukał. Po kilku sekundach zapukał jeszcze raz. A potem otworzył drzwi i zaraz znowu zamknął.

 

– No i czemu nie mówisz, że się kąpiesz! – powiedział Ari z nutą zażenowania. – Przepraszam, że się spóźniłem, ale musiałem porozmawiać jeszcze z nowym kapitanem lotu, Alfreda odsunęli od misji… – mówił zza drzwi. – Jak ci powiem, dlaczego, to nie uwierzysz. Lecą za tydzień, a on uznał za dobry pomysł pójście do rosyjskiej dzielnicy w piątek wieczór…

 

W umyśle Sinaara mignęła jedna myśl. Stara, prawie zapomniana, lecz w tej chwili szokująco wyraźna i ostra jak słoneczne refleksy na suficie.

 

Jeszcze jedna sprawa.

 

Zebrał niknące siły i jęknął chrapliwie:

 

– Ari!…

 

 

 

 

4

– Lekarz powiedział, że bardzo niewiele brakowało. I że miałeś duże szczęście, że zdołałeś mnie zawołać, to naprawdę… duże szczęście – nieskładnie dokończył Ari. Patrzył uważnie na Sinaara z fotela przy łóżku szpitalnym. Dziadek miał wpiętą kroplówkę, a hologram unoszący się ponad łóżkiem wyświetlał informacje o metabolizmie pacjenta.

 

Od rana Sinaar był małomówny, ale pogodny. Tak jak się spodziewał, wszystko mogło teraz spowodować kolejny zawał, więc uważny tryb życia i ciągłe analizowanie sytuacji nie miałoby sensu.

 

– Ari.

 

– Tak?

 

– Umiałbyś powiedzieć… umiałbyś określić, ile byś mógł zrobić? Dla mnie?

 

Ari wyglądał na zaskoczonego.

 

– Wiesz, to w ogóle nie brzmi jak ty.

 

– Dlaczego?

 

– Nigdy nie chciałeś rozmawiać o takich rzeczach, zawsze mówiłeś mamie, żeby nie słuchała, jak ktoś coś jej mówi o zamiarach. Albo uczuciach. Nawet któryś w twoich bohaterów coś takiego powiedział, że o romansach najpiękniej mówią kury domowe, a o poświęceniu politycy, czy coś w tym stylu.

 

– A teraz ja nie wiem, o czym ty mówisz… – wtrącił Sinaar z lekkim uśmiechem na twarzy. Ari wstał i patrzył w hologram, choć jego wzrok nie był na niczym skupiony.

 

– Odkąd umarła babcia, nie powiedziałeś ani słowa na ten temat. Wszyscy wiedzieliśmy, że cię bolało, ale czasem… mówi się pewne rzeczy nawet jak się nie ma ochoty, tylko żeby pozostali wiedzieli, że coś czujesz. Że nie jesteś robotem. To nie ma nic wspólnego z udawaniem. Jeśli ktoś mówi, że go boli, to nie znaczy że boli go bardziej niż tego, który cierpi w milczeniu. Ale i nie boli go mniej. Zapomniałeś chyba o tym, że nie boli go mniej. To było trudne dla babci, i dla mamy szczególnie, ciągle zgadywać, co czujesz.

 

– Chciałem spytać, czy wypełnisz mój testament.

 

Ari milczał przez chwilę. Pożałował swojej dygresji.

 

– Oczywiście. Ale wiesz, że jeszcze nie umierasz? Możesz żyć całe lata.

 

– Wiem – odparł Sinaar. – Lekarz tłumaczył to nie tylko tobie, ale i mnie. Miałem zawał serca, nie mózgu. Będę potrzebował twojej pomocy. Chciałbym być pochowany tam, gdzie twoja babcia.

 

– Zaraz, ale to jest przecież w twoim testamencie. Twój prawnik by to zrobił – zdziwił się Ari. – Jasne, mogę wtedy się tym zająć, ale dlaczego…

 

– Nie chodzi mi o cmentarz – znów przerwał mu Sinaar.

 

 

 

 

5

W pierwszej chwili Ari chciał odmówić, roześmiać się. "To niemożliwe" cisnęło mu się na usta. Ale wiedział, że jest sposób.

 

– Nawet gdyby udało mi się ich przekupić, a mówimy tutaj o pieniądzach, których raczej nie masz…

 

– Mogę sprzedać mieszkanie.

 

– …to ciężko im by było ukryć przed rządem, przed prasą, przed technicznymi, że tam jesteś.

 

– Czyli musiałbym jeszcze sprzedać akcje…

 

– Nie rozumiesz! – powiedział Ari, ale po chwili pomyślał, że rzeczywiście, odpowiednimi sumami załatwiano o wiele bardziej nietypowe kaprysy.

 

– Jesteś po sześćdziesiątce. Masz osteoporozę. Nawet jeśli twoje ciało jakoś przetrwałoby start, choć bez połamanych kości by się nie obyło, to zawał jest bardzo blisko.

 

– Przecież wiesz, jak to rozwiązać – powiedział Sinaar i uśmiechnął się, patrząc mu prosto w oczy. – Mówiłeś mi rok temu i właśnie to przypomniałem sobie wczoraj w wannie.

 

Ari wiedział, że Sinaar właśnie do tego zmierza. Do pewnego pomysłu, bardzo ostrożnego, powoli rosnącego projektu.

 

– To jest faza eksperymentalna, nigdy nie próbowaliśmy nic na człowieku – powiedział powoli, targany sprzecznymi emocjami.

 

– Nie szkodzi. Mogę figurować w papierach jako małpa.

 

– Obudowa jest prawie w ogóle niezaprojektowana, a całość pobiera olbrzymią ilość energii, mam tylko jednego asystenta, to się nie może udać! – protestował, ale zorientował się, że wraz z problemami jego mózg wylicza rozwiązania.

 

– Ari – powiedział z mocą Sinaar. – Znałem Rachelę całe jej życie, była geniuszem. Ciebie też znam całe życie i wiem, że jesteś geniuszem. To będzie moja ostatnia prośba, obiecuję – powiedział łagodniej. – Przecież w mojej sytuacji zrobiłbyś to samo.

 

 

 

 

6

– Misja zaczyna się za pięć dni. Potrzebujemy chirurga, pielęgniarki, programisty, dodatkowego asystenta, inżyniera robotyki humanoidalnej i kogoś na posyłki. Hakera, żeby się włamał do komputera Agencji… – wyliczał Ari, a w jego głosie wyczuwało się podniecenie młodego naukowca. Mówiąc, robił wyraźne pauzy między frazami, tak by elektroniczny asystent rozumiał je jako osobne zadania. Kolejne pozycje pojawiały się jako lekko świecące napisy na środku pokoju. Przy pierwszym już pojawił się symbol zadania w toku. Żywy asystent w drugim pomieszczeniu zaczął wykonywać telefony.

 

– Muszę jeszcze zatrudnić nanorobotyka, programistę nanorobotyki, inżyniera medycznego… Muszę też przekonać kogoś z załogi, że potrzebuje o dwadzieścia kilogramów mniej bagażu. Zadzwonić do Agencji i powiedzieć, że nie będę pracował przez następne dni, nawias, podać najczęstszą w tym roku chorobę, nawias.

 

Sinaar przymknął oczy i wsłuchał się w stukot klawiatury, głosy Arego i jego asystenta, w sączącą się gdzieś dziwną, pozbawioną rytmu muzykę. Nie wiedział, czy to działanie leków uspokajających, czy zmęczenia, ale głosów było coraz więcej. Teraz zlewały się w jedną falę niewiele mówiącego mu naukowego żargonu. Pod wieczór zapadł w sen.

 

Obudził się w innym pomieszczeniu. Asystent Arego przewiózł jego łóżko do pustego teraz gabinetu, chyba jedynego cichego miejsca w domu. Sinaar był tu kilkakrotnie. Ari, poza byciem naukowcem, był też koneserem nauki, dlatego najważniejsze dla siebie dzieła miał w prawie w ogóle niespotykanej wersji papierowej. Uwagę Sinaara przykuło co innego.

 

Na szklanym biurku nad małą obręczą antygrawitacyjną unosił się i powoli obracał biały model statku kosmicznego. Sinaar poznał ten kształt bez problemu. „Perła”.

 

 

 

 

1

Trzyletni Ari patrzył nierozumiejącym wzrokiem na oniemiałą od rozpaczy rodzinę, zgromadzoną wokół odbiornika telewizyjnego, z którego dochodził komputerowo wspomagany głos niemal stuletniego prezydenta Wschodnich Stanów Ameryki.

 

…chwila, w której nie można mówić o narodach, tylko o ziemskiej rodzinie, zjednoczonej w smutku, szacunku i podziwie…

 

Dziadek Sinaar lub Sina, jak go nazywał Ari, miał zamknięte oczy, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.

 

…lecz zdecydowanie ponad olbrzymią stratą dla świata nauki jest strata, która dziś dotknęła rodziny i przyjaciół…

 

– Dziadek śpi?

 

– Ari… – mama Arego podeszła do niego i przytuliła mocno. – Chodźmy stąd, chodźmy na dwór.

 

I kiedy wyszli do ogrodu, w którym ledwo było słychać przemówienie prezydenta, mama Arego powiedziała mu, że babcia Rachela umarła w katastrofie statku kosmicznego „Perła” daleko, daleko w przestrzeni. Nikt z ekspedycji naukowej nie przeżył.

 

…starożytni spoglądali w gwiazdy i widzieli w ich konstelacjach swoich bohaterów. Dziś czynimy to samo, lecz nasi bohaterowie to dzielni ludzie z krwi i kości.

 

 

 

 

8

Minęło dwadzieścia minut. Po apogeum huku silników nadeszło przerażające pięć minut wstrząsów. Statek opuszczał ziemską atmosferę z jednym niezarejestrowanym pasażerem.

 

Sinaar machnął na próbę jednym z lekkich, tytanowych ramion. Poruszało się prawie bezgłośnie. Informacje o cybermetabolizmie ciała trafiały wprost do jego świadomości. Był to wynalazek Arego, który chciał jak najbardziej wyklarować przekaz podstawowych zmysłów. Sinaar po prostu wiedział, że pozostało mu siedemdziesiąt procent energii, że wszystkie obwody są w dobrym stanie i że chłodzenie mózgu, jedynego żywego organu w tym ciele, zachodzi z dziewięćdziesięcioośmioprocentową wydajnością. Oprogramowanie wykonywało ponad dwieście obliczeń jednocześnie, otwierając i zamykając ujście żelowych mikrośluz, wyrównujących ciśnienie czaszkowe w tych ekstremalnych warunkach.

 

Cztery czułe mikrofony pojemnościowe zbierały informacje audio, które były następnie filtrowane celem usunięcia dźwięków tła i informowania tylko o ich zmianie. Dwie kamery, jedna na podczerwień, przesyłały wyraźny obraz wideo do pokrywy śródmózgowia. Dodatkowe czujniki na metalowych kończynach pozwalały na automatyczne, podświadome stawianie nóg w odpowiednim miejscu. Ciężko było powiedzieć, jak zachowają się w stanie nieważkości.

 

Tak jak każdy człowiek czuje sytość lub głód, gorączkę, ciśnienie krwi, tak Sinaar był świadom większości procesów podtrzymujących go przy życiu. Czuł rozchodzący się po pajęczastej sieci rurek chłodzący żel, czuł mrowienie, jakie wywoływały roje immunologicznych mikrorobotów, zapobiegających możliwym infekcjom. A teraz, tym samym zmysłem odczytał godzinę czasu kosmicznego – była dwunasta dwadzieścia.

 

Poruszył obojgiem ramion. Potem ułożył je wzdłuż tułowia i ucisnął lekko podłoże. Tak jak się spodziewał, metalowe ciało uniosło się nieco. Odtąd mogło sunąć w dowolnym kierunku, w jakim by je skierował, byle tylko znaleźć punkt odepchnięcia.

 

Obrócił się w stronę wyjścia. Małe pomieszczenie techniczne, w którym ukrył go Ari, nie miało być odwiedzane jeszcze przez dziesięć minut. Mniej więcej wtedy nadejdzie pora posiłku i Tomas, pomocnik kucharza przyjdzie tu po dwa pojemniki z glukozą i dwa zestawy aromatów.

 

Odepchnął się lekko od przeciwległej ściany i podryfował swobodnie w kierunku wyjścia. Przyłożył metalową, trójpalczastą dłoń do pokrywy i, tak jak nauczył go Ari, skoncentrował się na połączeniu z obwodem elektronicznym statku. Wprowadzona zawczasu przez wnuka bramka pozwoliła Sinaarowi na wślizgnięcie się do indukcyjnego portu. Nastąpiło połączenie, Sinaar skupił się na wydaniu klarownego polecenia.

 

/Otworzyć./

 

Pokrywa otworzyła się posłusznie, ukazując Sinaarowi ciemny, łukowaty korytarz. Złapawszy obiema rękami obramowanie, odepchnął się lekko w kierunku oddalonej o dziesięć metrów pokrywy oznaczonej kodem DIS–3.

 

Fotokomórki zareagowały natychmiast i pomieszczenie rozjaśniło się mlecznym, łagodnym światłem. Sinaar zaklął w duchu. Wolałby, żeby nikt go nie zobaczył – dla kogoś niezaznajomionego z tematem Sinaar wyglądał przerażająco. Metalicznie połyskujący humanoidalny kształt z mnóstwem przewodów kłębiących się pod przejrzystymi pokrywami na korpusie.

 

/Pozostało dziesięć procent energii/, podpowiedział mu zmysł metaboliczny.

 

Zderzył się z pokrywą DIS–3. Trochę głośniej niż zamierzył, ale nawet widząc, że zbyt szybko tam zmierza, nie mógł nic poradzić. Chyba nikt nie usłyszał. Przyłożył dłoń do pokrywy. Teraz połączenie nastąpiło szybciej.

 

/Otworzyć/

 

Wciąż nie do końca zgrabnie posługując się ramionami, próbował je skulić, aby zmieścić się w ciasnym przejściu. Uderzył tytanowym łokciem w biały, wystający fragment ściany.

 

– Tomas!

 

Był to głos kogoś z załogi, dochodzący z przeciwległego końca korytarza. Sinaar obrócił szyją o sto osiemdziesiąt stopni. Dzięki krzywiźnie korytarza nikt go nie zobaczył, ale była to kwestia sekund.

 

– Coś się tłucze, na pewno podpiąłeś wszystko przed startem?

 

Sinaar skoncentrował się, jedno ramię opuścił nisko, a drugim chwycił feralny występ ściany i odepchnął się odeń w głąb pomieszczenia.

 

– Podpiąłem wszystko! – powiedział drugi głos, najwidoczniej Tomasa, zdecydowanie bliżej.

 

Sinaar był już w o wiele ciaśniejszym pomieszczeniu DIS–3. Po trzech sekundach właz zamknął się automatycznie z cichym syknięciem, ledwo słyszalnym przez jednostajny szum silników.

 

Sinaar bardzo słabo słyszał dyskusję dwóch mężczyzn. Przełączył wzrok na tryb noktowizyjny. Na podłodze wielkie żółte litery głosiły: ZSYP NUMER 3.

 

Sinaar ponownie nawiązał indukcyjne połączenie.

 

/Otworzyć./

 

W polu jego widzenia pojawił się napis:

 

/Odmowa dostępu. Statek nie znajduje się w doku./

 

/Autoryzacja, kapitan Alfred Morris./

 

/Kod?/

 

/13713/

 

Klapa otworzyła się, a w pomieszczeniu rozbłysło pulsujące, pomarańczowe światło.

 

/Zachować szczególną ostrożność. Zachować szczególną ostrożność./

 

Dzięki hakerowi zatrudnionemu przez Arego, hasło kapitana Alfreda wciąż figurowało w rejestrze.

 

Sinaar wgramolił się do kulistego pomieszczenia, w którym unosiło się kilka odpadków. Znajdowało się tu też ujście czterech zsypów, których początki znajdowały się w kajutach, w kokpicie, w toaletach i w kuchni.

 

Sinaar przyłożył dłoń do ściany i skupił się na wzmocnieniu sygnału. Najbliższy obwód informacyjny znajdował się jakieś pół metra od powierzchni. Po kilku minutach udało się.

 

Zdziwił się, jak żywa jest jego pamięć i jak dokładnie pamięta instrukcje Arego.

 

/Raport o stanie DIS–3/

 

/DIS–3 zapełniony w czterech procentach. Prognozowane opróżnienie – za pięć godzin, dwanaście minut./

 

/Autoryzacja 13713. Aktualizuję: DIS–3 zapełniony w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. Prognozowane opróżnienie – za dwie minuty./

 

/Aktualizacja: DIS–3 zapełniony w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach. Prognozowane opróżnienie – za dwie minuty./

 

Klapa nad Sinaarem zamknęła się. Popatrzył pod siebie i zobaczył okrągły właz, umieszczony na przeciwko tego, którym wszedł. Polecił kamerom wideo wyłączyć się. Tylko na chwilkę.

 

 

 

 

 

2

 

Profesor Gaal O'Dyrke. Profesor Anna Wilson. Doktor Alae Muts. Doktor Rachela London. Tak jak wieki temu żeglarze chowani byli w morskiej głębinie, tak teraz, zachowawszy w naszych sercach pamięć, oddajemy wasze ciała i dusze najgłębszej z otchłani.

 

 

 

9

 

Właz opróżniający otworzył się. Przez chwilę Sinaarowi zdawało się, że słyszy dźwięk huraganu, skondensowanego do jednej sekundy. A potem zapadła cisza i próżnia wessała go w przestrzeń kosmiczną. Wypadając ze zsypu, uderzył mocno jednym ramieniem o obramowanie, strzaskane ramię natychmiast odpadło. Mikrofony oszalały na kilka chwil, a potem przestały działać. Tak samo czujniki temperatury.

 

Kilka odpadków, które były w zsypie, rozproszyło się. Sinaar wirował z odchylonym bezwładnie jednym ramieniem, świadom, że pewnie już się nie zatrzyma.

 

W polu widzenia jednej kamery, która jeszcze działała, migał tył szybko oddalającego się statku, Ziemia i rozmazane gwiazdy.

 

/Pozostało pięć procent energii. Baterie słoneczne uszkodzone. Mikrofon 1 uszkodzony. Mikrofon 2 uszkodzony. Mikrofon 3 uszkodzony. Mikrofon 4 uszkodzony. Kamera 1 uszkodzona. Kamera noktowizyjna uszkodzona. Czujniki A, B, C, D, D2, E uszkodzone. Temperatura mózgu – tysiąc stopni Celsjusza./

 

 

 

0

 

Zapadł w krótki, kosmiczny sen.

 

– Sinaar?

 

– Tak?

 

– Wiedziałam, że się ze mną pożegnasz.

 

– Prawie nie zdążyłem.

 

– Właśnie: prawie. Jak mają się dzieci?

 

– Dobrze. Wszystko jest dobrze, Rachelo.

 

– To wspaniale. Tak strasznie mi ciebie brakowało.

 

– Wiem. Co to jest?

 

– To? Mgławica Perły. Moja ulubiona.

 

– Jest wspaniała.

 

– Chcesz zobaczyć z bliska?

 

– Teraz?

 

– Teraz.

Koniec

Komentarze

    Dziwaczny i niezrozumiały tytuł i , niestety, dla mnie brzmi pretensjonalnie. A to błąd, i to spory --- oczywiście, też dla mnie.  

    Pozdrówko.  

Przykro mi, jeśli tytuł zraził na tyle, żeby nie przeczytać jego uzasadnienia w środku tekstu.

Masz błąd w tytule opowiadania!

>> Najgłębszej z otchłani << --- co właśnie zauważył Roger a powinno być  "Z najgłębszej otchłani". Sprawdź tekst jeszcze raz, bo masz sporo błędów: głownie powtórzenia i zaimki, których nadużywasz w tekście, a to razi.

Pozdrawiam

 

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Ich ciała, na podobieństwo morskim pogrzebom oddano Najgłębszej z otchłani.

Tej najgłębszej (celownik) ze wszystkich otchłani (otchłań, liczba mnoga: otchłanie, dopełniacz mnogiej: otchłani).

Komu, czemu? Najgłębszej z otchłani.

Przejrzę tekst w poszukiwaniu powtórzeń, ale poważnie myśleliście, że nie zauważyłbym błędu w tytule?

PS I za wytknięcie choć kilku powtórzeń poza dialogami, bo w mowie potocznej wciąż powtarzamy słowa, będę wdzięczny. Przeglądałem tekst wielokrotnie, też pod tym kątem.

Mnie tam tytuł zaintrygował, jeszcze bardziej kolejność fragmentów. Dobry pomysł.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

    O matko i córko... Teraz to dopiero jest idiotycznie, nie tylko do kwadratu, ale i do sześcianu nawet.  A wystarczało tylko chwilę pomyśleć i  tytuł zapisać tak: "Najgłębszej z otchłani..." 

    Wielokropek zmiena odbiór ens zdania --- albo równoważnika zdania --- i to istotnie. Wtedy tytuł  miałby ręce i nogi, a nawet kopyta. Więcej, nadawalby od razu tekstowi pewien sygnalizowany przez auyora rys elegijności.

    Ale -- to tylko moje zdanie.

    Pozdrówko. -  

    Odbiór sensu zdania...Sorry.

To nie jest zwrot do najgłębszej z otchłani, tylko poświęcenie czegoś komuś. Celownik liczby pojedynczej.

Wielokropka serdecznie nie znoszę. A dawać cudzysłów w tytule to jakiś żart. I dlaczego uważasz tytuł za idiotyczny?

   Tytuł bez cudzysłowu, oczywiście. U mnie w komentarzu jest wzięty w cudzysłów, dla wyodrębniania, że to tytuł. Dość oczywisty zabieg. Sugerowany tytuł, naturalnie. Cudzysłów też ma takie znaczenie, w jakim uzyłrm go w komentarzu. 

Kurczę, szkoda, że nie umieściłem żadnego tekstu opowiadania oprócz tytułu...

A nie, zaraz - umieściłem.

Podobało mi się, tytuł też całkiem w porządku :)

Zamiast się czepiać tytułu, skomentuję samo opowiadanie. Ogólnie wrażenie dobre. Podobały mi się spokojny klimat i ta pomieszana chronologia. Poza tym skupiasz się na ludziach, a to cenię w science fiction. Co do języka nie mam zarzutów, czytało się gładko. Pomysł nie jest zbyt szczególny, sam kiedyś napisałem coś takiego. Ale ogólnie pozytywne wrażenia, w końcu jakieś bardziej nastrojowe science fiction.

Nie zostawiłem sladów po lekturze, a byłem, nie chwaląc się, pierwszy. Spać mi się chciało, dlatego...   

Jako SF --- dobre, bo utrzymane w swoistym realiźmie. Jako opowieść o spełnieniu marzenia --- równie dobre, a może i trochę lepsze. Tyle ode mnie.

Teraz dopiero zauważyłem, że mi ucięło drugą część mojego komentarza, a więc dadam:

 

Bardzo dobre, klasyczne opowiadanie SF. Podobało mi się. Ciekawie rozegrana fabuła i konstrukcja tekstu.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Wreszcie na portalu fantastycznym jakiaś klasyczna fantastyka. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że w tytule jest błąd. Ogólne wrażenie: całkim calkiem - co w mojej skali daje 4/5.

Dzięki wielkie za wszystkie komentarze, spodobała mi się ta konwencja, czekać tylko na jakiś konkurs dający pole do sajfajowego popisu.

Bardzo mi się podoba. Od tytułu, po ostatnia kropkę. Szalenie satysfakcjonująca lektura.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Skoro tyle o tytule to ja zapytam tylko: po co tam to "sic!"?

 

Podobało się nawet, mimo że takich klimatów nie lubię. Jednakowoż czytało się gładko, bez zgrzytów, opowieść jest łagodna i, powiedziałabym, na swój sposób ładna. Nie ma w niej nic zbędnego, a jednocześnie nie ma niedomówień.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

sic! się pojawiło po tym, jak kilku komentujących zaczęło sugerować, że autor zrobił błąd w tytule

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Tak, chciałem komentarzy co do tekstu, zamiast tytułu, którego będę bronić do końca.

O dwunastej dwadzieścia będą tam. - raczej: Będą tam o dwunastej dwadzieścia.

 

Sinaar nie odczuł żadnego nagłego wzruszenia, nic go nie przestraszyło ani nie miał za sobą żadnego wysiłku fizycznego.

 

Było kilka rzeczy, których żałował i spraw, które chciał załatwić, ale po błyskawicznym zastanowieniu uznał, że nie ma w ogóle ochoty wyrywać się i krzyczeć.

 

Sinaar był tu kilkakrotnie. Ari, poza byciem naukowcem, był też koneserem nauki, dlatego najważniejsze dla siebie dzieła miał w prawie w ogóle niespotykanej wersji papierowej.

 

Powyżej wypisałem kilka powtórzeń, których łatwo można uniknąć. Opowiadanie jest bardzo interesujące, podobało mi się.

Pozdrawiam

Mastiff

Wielkie dzięki!

Aż się prosi, żeby jeśli M. kto? co? --- Ari, to D. kogo? czego? --- Ariego, miękko.

 

Kompozycję chciałem tylko chwalić, bo raz, że interesująca sama w sobie, dwa, że funkcjonalna, jeśli chodzi o budowanie dramaturgii. Ale zupełnie nie widzę uzasadnienia takiego sposobu rozłożenia fragmentów: 8. i 9. Dziewiąty idzie od zera i wpada momentalnie w kulminację, przy czym jest krótki --- całe wytworzone napięcie opada raz-dwa. A ósmy nie działa jak na generator przystało. Jest długi, spowalniający akcję, szczegółowy. Oba te fragmenty łączy coś, co jest lakoniczne, ale jakże mocne. Przez taką skokowość finał traci sporo z potencjału.

 

A pomysł naprawdę ciekawy. Ogólne wrażenie in plus.

 

Nie pierwszy mówisz o deklinacji. Sam poczatkowo pisałem "Ariego", ale postanowiłem pozbyć się słowiańskiego posmaku. Bądź co bądź litera "i" nie musi tutaj oddawać naszego /i/ (podobnie jak litera "s" w "Sinaar" oznacza dźwięk zbliżony do włoskiego "sc" w "scendere", a podwójne "a" nie oznacza iloczasu, tylko redukcję jakościową, w rezultacie Sinaar czyta się mniej więcej "Szener").

Nie wiem, jakie jest tego wszystkiego tło lingwistyczne, bądź co bądź to raczej odległa przyszłość, jak widać, zachowały się niektóre dawne nazwiska, dokładnie tak jak teraz. W systemie fonetycznym tego języka, z jakiego pochodzi imię "Ari", nie ma miękkiej głoski /r/. (Mamy /ari/ zamiast /ar'i/) Dlatego zdecydowałem się na deklinację twardotematową.

Co do kompozycji. Wydaje mi się, że to kwestia mojego wyobrażenia kontra twoje. Racją jest to, że nie stosuję tutaj literackiego 'edgingu' ;p , ale: chciałem mój ulubiony fragment przemowy umieścić na końcu - poczucie znajomości zwrotu 'najgłębszej z otchłani' daje czytelnikowi cień satysfakcji i wrażenie celowości. Mam nadzieję.

Po drugie, dla mnie najważniejszym momentem był ten, w którym Sinaar zamknął swoją drogę odwrotu. Wszystko po tym jest już w pewnym sensie epilogiem. Samo opowiadanie kończy się ósmym fragmentem. Oczywiście, fabuła by utraciła na jasności, gdybym tam urwał  i nie miałbym możliwości napisania fragmentu zerowego, dla mnie dość emocjonalnego, który jako jedyny jest nietknięty od początku pisania.

PS Już wiem, skąd jest Ari - to mocno zniekształcony Harry! A Sinaar to Sean po przejściach.

Luigi --- Luigiego, tak jak krótki --- krótkiego. Luigi to nie Słowianin.

Harry --- Harry'ego, zawsze, bez znaczenia, czy się wymawia z polska z "y" na końcu, które przy odmianie ginie, czy z amerykańska z czymś podobnym do "i".

Tak się złożyło, że kiedy na końcu imienia znajduje się ortograficzne "i", to bez wchodzenia w kwestie wymowy trzeba odmieniać takie imię jak zwykły przymiotnik zakończony na "i".

Jak by więc nie wymawiać, język pozwala na jedno rozwiązanie. Ari --- Ariego.

Ciekawostka: gdybyś zapisał przez "y", byłyby w teorii dwie (trzy, a może i cztery) możliwości: Ary'ego, Arego, (Aryego, Arya?) w zależności od sugerowanego pochodzenia imienia (te ostatnie to z Węgier, ale ja się na Węgrach nie znaju).

 

Twój ulubiony fragment jest w dobrym miejscu, tak samo fragment zerowy. Co do najważniejszego momentu pozwolę sobie zauważyć, że decyzję bohater podjął odpowiednio wcześniej. Dlatego wg mnie bezpośrednie skutki tej decyzji są ważniejsze niż jej potwierdzenie (patrz. 8.)

 

Pozdrawiam

"i" jest tutaj tylko literą, tak chcę ją traktować. Co mi przypomina, choć Sienkiewicz dla mnie nie jest autorytetem, że Kali w dopełniaczu pisał jako "Kalego", stąd w mojej głowie zielone światło na taką deklinację.

Rzeczywiście. Kali --- Kalego. Ale Sienkiewicz często pisał ponad normą językową. Druga rzecz mi się przypomniała: włoskie nazwiska zakończone na "i". Boticelli --- Boticellego. Za mocno to sformułowałem. Niemniej, gdybyś odmienił miękko, na pewno nikt by się nie przyczepił. Skoro jednak podpierasz się Sienkiem, to okej. Tytuł też, widzę, żeś wybronił :)

Tak, z tytułem wiele osób się nie dogadywało... ;] Chcę napisać teraz opowiadanie z naciskiem położonym na język. W jego niemal strukturalnym znaczeniu ;] To jest, jak sobie wyobrażam, jazda bez trzymanki.

Konstruktor Trurl sporządził raz maszynę, która umiała robić wszystko na literę n. Kiedy była gotowa, na próbę kazał jej zrobić nici, potem nanizać je na naparstki, które też zrobiła, następnie wrzucić wszystkie do sporządzonej nory, otoczonej natryskami, nastawniami i naparami. Wykonała polecenie co do joty, ale ponieważ nie był jeszcze pewny jej działania, kolejno musiała zrobić nimby, nausznice, neutrony, nurty, nosy, nimfy i natrium. Tego ostatniego nie umiała, i Trurl, bardzo zmartwiony, kazał się jej tłumaczyć.
- Nie wiem, co to jest - wyjaśniła. - Nie słyszałam o czymś takim.
- Jak to? Ależ to sód. Taki metal, pierwiastek...
- Jeżeli nazywa się sód, jest na s, a ja umiem robić tylko na n.
- Ale po łacinie nazywa się natrium.
- Mój kochany - rzekła maszyna - gdybym mogła robić wszystko na n we wszelkich możliwych językach, byłabym Maszyną Która Może Wszystko Na Cały Alfabet, bo dowolna rzecz, w jakimś tam obcym języku na pewno nazywa się na n. Nie ma tak dobrze. Nie mogę robić więcej, niż to wymyśliłeś. Sodu nie będzie.

Doskonałe.

Abstrahując od tytułu, którego absurdalności jakoś nie dostrzegam (tzn. tytuł równie poprawny jak każdy inny), opowiadanie uważam za udane. Nie jest przesadnie rozbudowane, ani napełnione niepotrzebną ilością technikaliów. Zawiera w sobie jedynie istotne punkty fabularne i przedstawia je tak, że czytelnik nie ma poczucia braku rozbudowania treści. Tak przynajmniej ja to odbieram. Jak dla mnie tekst zdecydowanie na czwórkę z plusem

Sympatyczne opowiadanie. Tytuł ma sens, roszada chronologiczna także.

pozdrawiam

I po co to było?

Witaj!

 

Zupełnie nie rozumiem skąd ta krucjata o tytuł. Jest dobry, mi się podoa. :)

 

Sam tekst też do mnie trafił, mimo, że zasadniczo nie lubię SF. Nie przeszkadza mi to raz, czy drugi napisać coś w tym nurcie i muszę przyznać, że bardzo fajnie Ci to wyszło. Dobry tekst, taki akurat na piórko. Gratulacje!

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Bardzo klasycznie. Podobało mi się.

Nowa Fantastyka