- Opowiadanie: szoszoon - Wilkieł. Dobrzyńcy

Wilkieł. Dobrzyńcy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wilkieł. Dobrzyńcy

Anno Domini 1216

 

 

W przestronnej komnacie siedziby biskupiej panował półmrok, który doskonale współgrał z nastrojem, w jakim znajdował się duszpasterz diecezji chełmińskiej. Chrystian rozważał w myślach wieści, jakie docierały doń ostatnimi czasy i przymierzał się do podjęcia być może najważniejszej decyzji w swym duszpasterskim życiu. Niedawno był na Lateranie u papieża Innocentego III, który wspierał go jak tylko mógł i wyświęcił na biskupa Prus i udzielił mu prawa do organizowanie krucjat. Chrystian wiedział doskonale, że Prusów nie trzeba zmuszać siłą do nawrócenia. Sami skłonni byli przyjmować wiarę Chrystusa, jeśli tylko rozumieli, co się do nich mówi. Jako dowód zabrał do Rzymu dwóch wodzów, których papież osobiście ochrzcił.

 

Z zadumy wyrwało go pukanie do drzwi. Westchnął i uniósł głowę. Włosy zdążyła już pokryć siwizna, bynajmniej nie ze względu na posunięty wiek, ale narastające zmartwienia.

 

– Wejść – powiedział poprawiając szaty.

 

Do środka wszedł Gedko, jego najwierniejszy i zaufany sługa. Skłonił się z zwyczajowo, choć niezbyt nisko, i zatrzasnął drzwi. Nie był duchownym i między innymi dlatego Chrystian pokładał w nim ufność. W dodatku był nad wyraz roztropny, a przede wszystkim silny i wierny. Posturą przypominał niedźwiedzia, jego szerokie bary oraz kręcone, gęste włosy upodabniały go do króla kniei.

 

– No co tak stoisz – biskup wyciągnął rękę wskazując stojący na stole dzban. Gedko uśmiechnął się szeroko i skorzystał z zaproszenia. – Jakie masz wieści?

 

Sługa upił tęgi łyk, otarł wierzchem rękawa usta, chrząknął i odparł:

 

– Jaćwingowie znowu spalili przysiółki nad granicą. Kroi się większy najazd.

 

– Też mi wieści – parsknął Chrystian kierując wzrok w stronę okna. – Czy z Rzymu co przyszło, pytam?

 

Gedko zaprzeczył.

 

Biskup stał od jakiegoś czasu w obliczu życiowego przedsięwzięcia. Postanowił zabiegać w Rzymie o zgodę na utworzenie bractwa rycerskiego na wzór tych z Ziemi Świętej, i oczekiwał na oficjalne papieskie zatwierdzenie. Zakon Rycerzy Chrystusa, gdyż tak miało się owo zgromadzenie nazywać, nie miał jednak za cel walki z niewiernymi. Od jakiegoś czasu na granicy biskupstwa, od strony dzikiej Jaćwieży i Prus, pojawiło się zło. Nieznane, obce i krwiożercze bestie porywały ludzi, rozrywały na strzępy i pustoszyły pogranicze, które ogarnęło przerażenie. Przelana chrześcijańska krew zdawała się dodatkowo podsycać atmosferę grozy. Książę mazowiecki Konrad za nic miał apele i ostrzeżenia, gdyż zajęty był walką o krakowski stolec. Jego wielkoksiążęce ambicje wykraczały poza dziedziczną dzielnicę i Chełmno, a chciwy wzrok kierował się nawet ku Gnieznu. Konrad był porywczy, choć dzielny. Nie skąpił grosza, ale nie chciał słuchać o zagrożeniach zza granicy. Tu chciał mieć spokój i wymagał jego zapewnienia od wojewody Krystyna oraz biskupa.

 

– Jeśli sami sobie nie poradzicie, to wezwę Teutonów – wyrwało mu się kiedyś, podczas uczty u biskupa z okazji Zmartwychwstania Pańskiego. – Tak, jak zrobił Madziar!

 

Chrystian przeżegnał się, a serce zdjęła mu trwoga. Teutoni? To byłby kolejny kłopot, ba nawet wróg! Wtedy postanowił, że sam musi coś zrobić. Do walki z najazdami Jaćwingów, Prusów i Litwinów miał wojewodę. Chełmno trzymało się mocno, Grudziądz też. Ale zło… Ono było o wiele potężniejsze i aby je zwalczyć, należało sięgnąć po środki o wiele poważniejsze. I skuteczniejsze.

 

Pomysł z Teutonami, braćmi zakonnymi i rycerzami w jednej, choć przecież wilczej skórze, wydał mu się wart rozważenia. Zła sława Krzyżaków dość szybko rozeszła się po Europie. W końcu, po licznych naradach z Gedką i miejscowymi możnymi, postanowił powołać do życia zgromadzenie braci zakonnych, ale złożone z obcych wojów. Należało tylko zapoznać ich z bestiariuszami i egzorcyzmami.Gedko nie dał się namówic, gdyż – jak twierdził uparcie – żadnych ślubów składać w życiu nie zamierzał.

 

Na zewnątrz szalała burza i kolejne pioruny przerywały monotonny szum deszczu. W izbie zalegała ponura cisza. Tylko ogień w kominku tańczył wesoło na drwach, za nic mając sobie ludzkie rozterki. Nagle, w przerwach pomiędzy grzmotami, dało się słyszeć odgłos końskich kopyt na drewnianym pomoście i poruszenie w obejściu. Chrystian wzdrygnął się, a Gedko skoczył na równe nogi i wyjął zza pasa miecz. Spokojny stukot do drzwi uspokoił go jednak, podszedł więc i otworzył. Do środka wszedł postawny mężczyzna, odchylił kaptur i skłonił się. Był cały przemoczony, wokół niego szybko utworzyła się kałuża wody.

 

– Pochwalony!

 

– Pochwalony, mój drogi Lisie – biskup wstał, podszedł do woja i położył swe wątłe dłonie na jego szerokich barach. – Cóż za wieści mi przynosisz? Jest tam jeszcze co wina? – rzucił w stronę Gedki.

 

– Zaraz będzie – odparł ten wymijająco i wyszedł.

 

Chrystian wskazał mężczyźnie miejsce przy stole. Lis również należał do jego zaufanych ludzi, a przy tym był szaleńczo odważny. No i wywodził się ze szlachetnego rodu, który herb zawdzięczał samemu Odnowicielowi. Był z tych stron i od małego wiele wycierpiał od Jaćwingów. Nienawidził ich ponad wszystko, gdyż wybili mu w pień cała rodzinę, a rodzinny gród spalili. On sam, jako małe pacholę, cudem jakimś uniknął rzezi i znalazł schronienie wśród mnichów. Chrystian przygarnął go, za co ten odwdzięczał mu się teraz bezwzględnym posłuszeństwem. Dzieciak, kiedy znaleziono go głodnego i przemarzniętego pod bramą klasztoru, był tak wystraszony, że nie pamiętał swego imienia. Z czasem przyjęło się więc tak, jak miał w herbie: Lis.

 

– Co cię podkusiło, żeby w taką pogodę podróżować?

 

– Ciekawym jak i wy, co tu napisano – odparł i wyjął ze skórzanej torby pismo. Widniała na nim papieska pieczęć. Biskup zamarł na chwilę, wpatrując się w pożółkły pergamin. Od tego, co w nim napisano, zależała być może przyszłość tych ziem. Złamał pieczęć i zaczął czytać. Jego wzrok chciwie chłonął papieskie słowa, a twarz stężała. Kiedy skończył opadł na krzesło i westchnął z wyraźną ulgą.

 

– Udało się!

 

***

 

W kościele panowała podniosła atmosfera. Na uroczystą mszę przybyło wielu miejscowych możnych, pojawił się nawet sam Konrad, książę Mazowsza oraz wojewoda Krystyn Piotrowic z możnego rodu Łabędzi. Ponura, nieprzenikniona twarz Konrada oraz podejrzliwy wzrok uważnie taksował stojących przed ołtarzem wojów. Było ich piętnastu i książę ze zdumieniem stwierdzi, że żadnego nie zna. Wszyscy mieli ogolone głowy oraz białe płaszcze. Widniał na nich czerwony miecz, a nad nim gwiazda. Po kolei powtarzali słowa ślubowania, a Chrystian udzielał im komunii. Był wśród nich również Lis, który przyjął zakonne imię Andrzej. Godność mistrza otrzymał rycerz Bruno z Meklemburgii.

 

– Odtąd stajecie się Rycerzami Chrystusa – rzekł na koniec nabożeństwa biskup. – I Jemu tylko winniście posłuszeństwo, a wola Jego w mojej osobie oznajmia się światu. Nie ma już nad wami żaden książę świecki władzy.

 

Po tych słowach spojrzenia Konrada i Chrystiana spotkały się na krótką chwilę, w której dało się wyczuć ogromne napięcie. Obaj próbowali wyczytać z oczu drugiego prawdziwe zamiary i interesy, podobnie jak obaj stanowili silne osobowości. Po chwili Konrad spuścił wzrok dając najwyraźniej za wygraną. – Jeśli to zgromadzenie ma zapewnić mi spokój na granicy – pomyślał – to niech robią, co im każe biskup. Jeśli się spiszą, to może ich wykorzystam do własnych celów?

 

***

 

Oddział konnych przedzierał się przez puszczę już od tygodnia. Podążali śladem pożogi i niespotykanego okrucieństwa, jakiego dopuszczały się bestie. Ukryte w lesie osady były opuszczone, często spalone i zdewastowane. Nigdzie jednak nie mogli znaleźć ciał ani nawet mogił. Wkrótce po założeniu zakonu miał miejsce najazd Jaćwingów i Prusów, który spustoszył całe pogranicze mazowieckie. Krystynowi nie udało się zorganizować obrony na czas i w konsekwencji kwiat rycerstwa poległ w przypadkowym starciu z o wiele liczniejszym przeciwnikiem. Wojewodę za karę Konrad kazał najpierw oślepić, a potem udusić. Kiedy najeźdźcy wycofali się, w ich miejsce pojawiły się watahy bestii. Grudziądz i Dobrzyń opierały się dzielnie, ale Chełmno zostało spustoszone. Pozbawiona schronienia i obrony ludność, szukając schronienia po bagnach i uroczyskach, stała się łatwym łupem dla żarłocznych zwierząt. Wtedy to Dobrzyńcy, gdyż taka nazwa do nich przylgnęła, zaczęli działać.

 

– Uchodzą w lasy, na pewną śmierć – odezwał się jeden z konnych. – Nie rozumiem takiego zachowania, przecież lepiej bronić się w zabudowaniach!

 

– Pamiętacie, co mówił Chrystian – wtrącił mistrz Bruno. – Nie zawsze po ugryzieniu człowiek zostaje zarażony. Największe niebezpieczeństwo pojawia się w nowiu. Ale uważać należy zawsze!

 

Nagle spomiędzy zabudowań wyskoczyła wielka postać na czterech łapach. Rozejrzała się uważnie i rzuciła się na stojącego najbardziej z boku rycerza Ravena, który nie zdążył dobyć miecza. Zdjęła go z konia i gdyby nie błyskawiczna reakcja będącego najbliżej Lisa, pewnie skonałby w mękach. Kiedy Andrzej wbił ostrze w kark bestii, po lesie rozległ się przeciągły skowyt. Po krótkiej chwili zwierzę skonało.

 

– Aż tak się rozzuchwaliły? – Bruno nie krył zdumienia. – Zatem czeka nas trudne zadanie. Ruszajmy więc prędko, póki trop mamy świeży. I pamiętajcie, co nakazał biskup: gdyby kogo z nas raniły, pozostali bracia mają święty obowiązek dobić go!

 

Dobrzyńcy spojrzeli po sobie w ponurym milczeniu. Każdy z nich wiedział doskonale, że chociaż rozkaz wydawał się surowy, to był jedynym ratunkiem dla duszy ludzkiej. Dla bestii bramy raju były zamknięte. Uważano je za diabelski pomiot, który rozplenił się po pruskiej ziemi jako plaga i kara za to, że nie przyjęto tu jeszcze słowa bożego.

 

***

 

Bestie przystanęły na skraju lasu, obserwując znajdujące się przy potoku zabudowania. Nasłuchiwały uważnie, zadzierając pyski. Wiedziały, że tropią ich doświadczeni i nieulękli ludzie. Podążali za nimi od dawna i nie zamierzali spocząć. Wataha wysłała jednego ze swoich, aby sprawdził, co to za jedni, ale dotąd nie powrócił. To spowodowało, że stały się czujniejsze. Krążyły więc po lasach, mnożąc ślady i zwodząc tropiących, ale potrzebowały świeżej krwi. Łaknęły jej, gdyż taka była ich natura. Natura, której nie rozumiały ale i nie potrafiły powstrzymać. Spośród drzew obserwowały drewniany młyn. Z komina dobywał się dym, więc wiedziały, że mieszkali tam ludzie. Mróz tężał, a słońce powoli chowało się za drzewami. Zbliżał się czas ich żeru.

 

Są! – Bruno wyjrzał przez otwór w okiennicy. – Skrywają się między drzewami, ale nie potrafię ich zliczyć.

 

Bracia dobyli mieczy. Błysnęła stal i srebrne sieci.

 

– Kryć się. Idą! – syknął Lis.

 

Rycerze zaszyli się w najciemniejszych zakamarkach, część z nich wspięła się na belki u stropu i rozwiesiła sieci. Bestie zbliżały się powoli, jakby niepewne tego, że zdobycz będzie łatwa. Porozumiewały się instynktownie. Wiedziały, że ludzie są słabi, ale nie głupi. No i potrafili robić zasadzki. Stado rozdzieliło się więc przezornie. Jedna grupa, wraz z przywódcą ruszyła ku wejściu, druga okrążyła młyn od tyłu, tam, gdzie koło młyńskie łączyło się z samym budynkiem i składami. Obrońcy nie zdążyli dostrzec tego manewru. Przywódca watahy trąci łapą drzwi, które łatwo ustąpiły. Zbyt łatwo. Ludzie są przezorniejsi. Zwierzę zadarło pysk i wąchało. Z zewnątrz dochodziła woń ludzkiej krwi. Uderzyła w nozdrza mocno, intensywnie. Wielu ludzi. Zbyt wielu! Mimo wątpliwości zwierzę weszło do środka, rozglądając się czujnie. Za nim podążyły następne. Zapach ludzki jest intensywny, ale dlaczego nikogo nie ma…?

 

W chwili, gdy wszystkie przestąpiły próg, stojący za drzwiami Bruno zawarł je, a z góry zrzucono sieć. Rycerze zaatakowali natychmiast, wściekle siekąc kotłujące się i warczące bestie, które nie mogły się bronić. Kiedy Dobrzyńcy byli już niemal pewni wygranej do środka wpadła druga wataha. Rozpoczęła się mordercza walka wręcz. W ciasnym pomieszczeniu ciężkie miecze rycerzy w starciu ze zwinnymi zwierzętami nie były zbyt użyteczne. Cała uwaga ludzi skupiła się na atakujących i te uwięzione pod siecią zdołały się oswobodzić. Choć były poranione, to nadal żądne krwi. Kiedy Bruno zorientował się, że siły wyrównały się, zaklął. Pułapka na bestie okazała się ich własną pułapką.

 

Walka przedłużała się, bestie atakowały wściekle, mimo iż kilka z nich padło, brocząc obficie posoką ale i Dobrzyńcy cofali się w najdalsze kąty. W ruch poszły zydle i ławy, którymi opędzali się od zwierząt. Mimo nadludzkich wysiłków zdawali sobie sprawę, że ich szanse na pokonanie zła maleją. Jedyną nadzieją była… rychła śmierć, ale nie w paszczach zwierząt.

 

Bruno szybko ocenił sytuację i dostrzegł, że najwięcej sił zachował Andrzej Lis. – Tylko on zdoła się przedrzeć – pomyślał. Odparował kolejny atak i przedarł się doń.

 

– Przegrywamy! Jest tylko jedna szansa na ocalenie.

 

– Jaka?

 

– Ty! Młyn jest drewniany, uszczelniony smoła. Bierz żagiew i ruszaj, osłonimy cię, prędko!

 

Lis spojrzał na mistrza z niedowierzaniem. Pokręcił głową i zacisnął usta. Ślubowali sobie braterstwo. Jak miałby ich teraz opuścić? Splamiłby honor swój i rodu Lisów.

 

– To rozkaz! I jedyna szansa dla nas. Dalej!

 

Po chwili wahania Lis porwał z paleniska polano i ruszył ku drzwiom. Jedna z bestii próbowała zagrodzić mu drogę i zamachnęła się nań, waląc łapą w głowę. Andrzej uchylił się, jednak poczuł, jak pazur rozorał mu policzek. Ciął na odlew i wypadł na zewnątrz. Dobrzyńcy, którzy pozostali w środku zatarasowali wejście i bronili go zawzięcie. Lis natychmiast podłożył ogień i po chwili płomienie zaczęły trawić budynek. Ze środka dobywały się nieludzkie krzyki konających oraz skowyt bestii. Lis odsunął się i w milczeniu obserwował pożar. Po twarzy spływały mu łzy gdyż uświadomił sobie, że oto przeszłość powróciła doń niczym senny koszmar. W ten sam sposób stracił rodzinę, a teraz współbraci. Jak wytłumaczy się przed innymi, że przeżył? Kto uwierzy mu, ze uczynił jedyną możliwą rzecz, która powinna ocalić dusze Dobrzyńców, w dodatku na rozkaz samego mistrza?

 

Po chwili zapadła cisza, przerywana jedynie skwierczeniem dopalających się drew. Nad pogorzeliskiem unosił się gryzący w oczy swąd spalenizny. Kiedy budynek zawalił się, Lis uświadomił sobie, jak bardzo boli go twarz. Przyłożył dłoń do rany i poczuł, że tkwi w niej coś twardego i ostrego. Skrzywił się z bólu i wyjął z rany wilczy pazur. Zaklął, gdyż nie był pewien, co to mogło dlań oznaczać. Podszedł do pogorzeliska, wziął do ręki żarzącą się szczapę i wypalił nią dokładnie cała ranę. Ból był nie do zniesienia, ale przynajmniej zwiększyła się szansa, że nie wda się żadne zakażenie.

 

Wilczy kieł postanowił zachować. Ruszył w kierunku, gdzie zostawili konie. Zwierzęta rżały nerwowo, nadstawiając uszu. Kiedy zobaczyły Lisa uspokoiły się nieco. Andrzej podszedł do swojego wierzchowca, a pozostałe puścił wolno. Zapomniał niemal, że w dłoni ściskał kurczowo pazur.

 

– Wilczy kieł – mruknął otwierając dłoń.

 

Spojrzał na księżyc i zacisnął usta. Do nowiu było blisko. Czy nie za blisko?

 

***

 

– Na litość Boską, Lis. Co ci? – Chrystian objął przyjaciela i ścisnął z całej siły. Teraz przyglądał się jego oszpeconej twarzy z wyrazem niedowierzania. Stracił już nadzieję, że kiedykolwiek ujrzy go na powrót. Wieści o tym, że oddział Dobrzyńców zaginął w Prusach rozeszła się po Mazowszu lotem błyskawicy. Wilkieł tułał się po lasach przez kilka tygodni, starając się podjąć właściwą decyzję. W końcu stwierdził, że winien jest swemu opiekunowi prawdę. Nie zamierzał jednak dać się zobaczyć komukolwiek, a wizytę u biskupa postanowił utrzymać w tajemnicy. Krótko streścił, co zaszło w młynie i jaki los spotkał pozostałych. Na koniec przypadł do stóp biskupa i poprosił o wybaczenie oraz zwolnienie ze służby.

 

Chrystian pokiwał głową z powątpiewaniem. Nie miał powodu nie wierzyć Lisowi, ale pozwolić odejść Andrzejowi? Przecież można było zakon odbudować! Chętni by się znaleźli! A o całym zajściu można było rozsiać przeróżne plotki, na pewno udałoby się Andrzeja ochronić.

 

– Powierzę ci godność mistrza, Andrzeju. Zostań, proszę.

 

-Jam już nie Andrzej – mruknął wstając z kolan. – Wyjął spod opończy kieł, który zawiesił był u szyi i dodał: – teraz jestem Wilkieł.

 

– Co zatem zamierzasz? – Chrystian opadł na krzesło zasmucony. Znał swego podwładnego i wiedział, że jeśli ten coś postanowi, to żadna siła nie będzie w stanie go od tego odciągnąć.

 

– Nadal ci służyć. Tylko w nieco inny sposób.

 

– Zatem… Wilkle, powodzenia! – Biskup wstał, podszedł do szkatuły i wyjął z niej pierścień. Podał go Lisowi i dodał: Każdy z was miał taki otrzymać. Ja zamierzam odbudować zakon, więc jeśli kiedy spotkasz kogo z takim, to pamiętaj, że to twój brat! Ślubów bowiem nie zerwałeś.

 

Wilkieł skłonił się i wyszedł.

 

Koniec

Komentarze

" Niedawno był na Lateranie u papieża Innocentego III, który wspierał go jak tylko mógł i wyświęcił na biskupa Prus i udzielił mu prawa do organizowanie krucjat." - trochę kłuje w oczy.

"Chrystian poruszył się, a Gedko skoczył na równe nogi i wyjął zza pasa miecz." - nie za porywczy ten sługa? Czyżby spodziewał się oddziału zabójców?

" biskup wstał, podszedł do woja i położył swe wątłe dłonie na jego szerokich barach." - zmieniłbym na ramionach.

"Obaj próbowali wyczytać z oczu drugiego prawdziwe zamiary i interesy, podobnie jak obaj stanowili silne osobowości." - "podobnie" nie powinno raczej łączyć opisu charakteru z czynnością, przynajmniej dla mnie się to gryzie.

"Nagle spomiędzy zabudowań wyskoczyła wielka postać na czterech łapach. Rozejrzała się uważnie i rzuciła się na stojącego najbardziej z boku rycerza Ravena, który nie zdążył dobyć miecza. Zdjęła go z konia i gdyby nie błyskawiczna reakcja będącego najbliżej Lisa, pewnie skonałby w mękach. Kiedy Andrzej wbił ostrze w kark bestii, po lesie rozległ się przeciągły skowyt. Po krótkiej chwili zwierzę skonało." - Będę trochę złośliwy, ale spodziewasz się że czytelnik wyobrazi sobie bestię bez twojej pomocy? Jakiś opis by się przydał.

"Wataha wysłała jednego ze swoich, aby sprawdził, co to za jedni, ale dotąd nie powrócił." - ta bestia przeprowadzała zwiad? Dziwnie się za to wzieła.

"Bestie zbliżały się powoli, jakby niepewne tego, że zdobycz będzie łatwa." - chyba czy lepiej by pasowało.

"Porozumiewały się instynktownie." jak się instynktownie porozumiewa?

Zapewne przeczytam następną część, zaciekawiło.

@Lassar - jak się instynktownie porozumiewa? Zapytaj bestii:) ale już na poważnie, trafne uwagi. Dzięki:)

Gdzieś czytałem podobne opowiadanie, co nie jest zarzutem. Tylko ta walka we młynie, to raczej dość karkołomny pomysł. Zwłaszcza, ze weszły tam dwie watahy bestii.

No, chyba odnalazłeś swoje powołanie pisarskie, szoszoonie. To się czyta!  

Uwagi Lassara byłyby moimi uwagami.  

Zdecyduj się, czy stosujesz półpauzy, czy dywizy. Mieszanka źle działa na moje wrażliwe oczy...   

Kiedy ciąg dalszy?

Przeczytałam :) Niezłe. Tylko czemu raz piszesz, że pazur, a raz, że kieł? Jak znam życie, to pewnie czegoś nie załapałam ;)

"W przestronnej komnacie siedziby biskupiej panował półmrok, który doskonale współgrał z nastrojem, w jakim znajdował się duszpasterz diecezji chełmińskiej."

Znacznie, znacznie lepiej brzmiałoby to zdanie, gdybyś je upłynnił :

W przestonnej komnacie siedziby biskupiej panował półmrok, doskonale współgrający z nastrojem duszpasterza diezecji chełmińskiej. 

I powtórzenie "jakie", w kolejnym zdaniu, przestałoby być powtórzeniem:)


"Do środka wszedł Gedko, jego najwierniejszy i zaufany sługa. Skłonił się z zwyczajowo, choć niezbyt nisko, i zatrzasnął drzwi. Nie był duchownym i między innymi dlatego Chrystian pokładał w nim ufność. W dodatku był nad wyraz roztropny, a przede wszystkim silny i wierny."

W trzecim i czwartym zdaniu powtarzasz to, co powiedziałeś w pierwszym. Niepotrzebnie. Usuń z pierwszego "najwierniejszy i zaufany". 

 

Ponadto podpisuję się pod uwagami pozostałych, z tymzwiadowcą to przegiąłeś:) 

 

Ale! Naprawdę dobre opowiadanie. Jest tak dobre, że na Twoim miejscu pokusiłabym się o rozbudowanie tego tekstu, nie ma szans, żeby bliżej poznać bhaterów, a chciałoby się, oj chciało.

Aaaaa jeszcze jedno, nadużywasz zdań typu "w izbie panowała cisza, albo panował półmrok". A najbardziej denerwujące jest to, że w kolejnym zdaniu zaprzeczasz, jakoby tak było. Ma to sens?

Dobre, klimatyczne, sprawnie napisane. Oszczędny, zgrywający się z treścią styl.

Pozdrawiam.

Czytałem i wypisałem sobie kilka rzeczy, na razie tylko z pierwszej strony tekstu, które chciałbym wytknąć, jako do poprawienia. Po przejrzeniu komentarzy ze zdziwieniem odkryłem, że większość nie została wytłuszczona przez innych komentujących.

 

rozważał w myślach – wybacz, ale można rozważać coś nie w myślach? Przecież rozważanie to proces myślowy. Rozumiem „rozważał na głos”, to znaczy mniej więcej tyle co „myślał głośno”. Ale jeśli po prostu rozważał, to zastosowane przez Ciebie wyrażenie jest pleonazmem.

 

Niedawno był na Lateranie u papieża Innocentego III, który wspierał go jak tylko mógł i wyświęcił na biskupa Prus i udzielił mu prawa do organizowanie krucjat. – i/i; organizowania

 

sami skłonni byli przyjmować wiarę Chrystusa – raczej w Chrystusa

 

Skłonił się z zwyczajowo – literówka

 

Do środka wszedł Gedko, jego najwierniejszy i zaufany sługa. Skłonił się z zwyczajowo, choć niezbyt nisko, i zatrzasnął drzwi. Nie był duchownym i między innymi dlatego Chrystian pokładał w nim ufność. W dodatku był nad wyraz roztropny, a przede wszystkim silny i wierny.

Jak na mój gust to za dużo tej wierności i zaufania.

 

No co tak stoisz – biskup wyciągnął rękę wskazując stojący na stole dzban.

No co tak stoisz? – Biskup wyciągnął rękę, wskazując stojący na stole dzban.

 

Mam wątpliwości co do wyrażenia „nie miał za cel”.

Od jakiegoś czasu na granicy biskupstwa, od strony dzikiej Jaćwieży i Prus, pojawiło się zło.

Od jakiegoś czasu... pojawiło się? Raczej „jakiś czas temu pojawiło się”, albo „od jakiegoś czasu panoszyło się zło”.

 

Nieznane, obce i krwiożercze bestie porywały ludzi, rozrywały na strzępy i pustoszyły pogranicze, które ogarnęło przerażenie.

Rozrywały na strzępy i pustoszyły pogranicze? Jak się rozrywa pogranicze na strzępy? ;o

Jego wielkoksiążęce ambicje – tutaj tak się zastanowiłem: czy aby na pewno „wielkoksiążęce”? W Polsce raczej nie mogło być mowy o Wielkim Księciu. Książę z ambicjami na zjednoczenie ziem raczej miał królewskie ambicje.


Skończyłem czytać na 1 stronie z 6. Później tu wrócę i wtedy wypowiem się co myślę o historii.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Przyznam, ze po cichu liczylam na jakis swiety granat reczny z antiochii, ale nawet pomimo jego braku czytalo sie milo i zainteresowaniem.

@niezgoda.b = idziemy na drinka

Bardzo chetnie, najblizszy wolny termin wypada mi jakos w drugiej polowie sierpnia 2013

Nowa Fantastyka