- Opowiadanie: cyphrae - Testament

Testament

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Testament

 

 

 

„Drogi Kolego!

 

Zacznę od banału, z którym mogłeś się spotkać w każdym nędznym kryminale, niemniej jednak czuję potrzebę napisania tego oto zdania: „Skoro czytasz ten list, mnie już nie ma pośród żywych…”

 

Należy Ci się słowo wyjaśnienia, dlaczego poleciłem notariuszowi przekazać ten list (i segregatory) właśnie Tobie.

 

Pierwszy powód jest banalny. Nie mam, jak wiesz, nikogo bliskiego, a komuś chciałem opowiedzieć to, co poniżej.

 

Drugi powód jest taki, że ktoś inny mógłby nie pojąć mej spuścizny, Ty jako fizyk, poradzisz sobie z tym bez problemu. Inną rzeczą jest, co z tym zrobisz. Ale to już wyłącznie Twoja sprawa.

 

Wiem, że nie darzyłeś mnie szczególną sympatią. I z wzajemnością. Jednak szanowaliśmy się, jak mniemam, jako naukowcy. Wierzę więc, że mimo ogromnej chęci uznania mnie za wariata ( ta niewątpliwie najdzie Cię po przeczytaniu tego listu), znajdziesz w sobie tę ilość naukowego obiektywizmu, by przemyśleć na spokojnie to, o czym za chwilę.

 

Tak więc, do rzeczy! Mimo, że powszechnie wiadomo, iż wieku lat 31 straciłem pamięć i zaczynałem swe życie niejako drugi raz, to natychmiast wyjaśniam, że to nie prawda. Otóż urodziłem się w całkiem innej rzeczywistości. Innej, choć niemal identycznej… Dzieciństwo moje było dosyć zwyczajne, nie ma czym zawracać Ci głowy, zwłaszcza, że nie jest to moja autobiografia. Jedyną ważną rzeczą, jaka się wydarzyła do czasu rozpoczęcia przeze mnie studiów była śmierć mego dziadka. Nie chodzi tu nawet o jakąś niespotykanie wielką więź psychiczną. a jedynie o to, że wydarzenie to uświadomiło mi skończoność ludzkiego bytu. Tym samym wpłynęło, jak sądzę, na większość moich wyborów życiowych. Tak czy siak, pojąłem wówczas, że życie moje nie będzie trwać wiecznie, jeżeli oczywiście sam sobie tej wieczności nie stworzę. Jak jednak stworzyć nieśmiertelność we wszechświecie czasowo i przestrzennie skończonym? Jak wykreować absolut w ośrodku, któremu poprzez istnienie ram przestrzenno– -czasowych do absolutu daleko? Ludzie szukający tego, o czym mówię wiążą się z reguły z jakąś religią. Ja jednak nie potrafiłem tego zrobić. Odrzucało mnie od wszelkiej wiary to, że nie przekładała się żadna na wyjaśnienia rozumowe. Ja, jako racjonalista, wolałem raczej pytać, niż godzić się na dogmaty. Zdając sobie sprawę z tego, że wiara „oświecona”, niejako opromieniona światłem wiedzy, nie byłaby już wiarą, a wiedzą właśnie, prywatnego swego absolutu zacząłem szukać w tej drugiej.

 

I oto byłem studentem fizyki. Zdolnym, jak mówiono… Dlatego też zostałem asystentem i najbliższym współpracownikiem profesora Kantonowicza. Tenże istnieje również w Twojej wersji świata, lecz jest biologiem. Do Kantonowicza wrócę za chwilę. Najpierw jednak kilka słów o Annie. Znałeś mnie jako samotnika. W moim pierwszym świecie nie było wcale inaczej. Stroniłem od ludzi czując, że czas spędzony towarzysko jest w swej istocie stracony i oddala mnie od pracy, opóźnia ją, a tym samym może doprowadzić do tego, że owego „czasu” może mi zabraknąć. Tak więc skupiłem się na swym jedynym celu, a ludzi widywałem tylko na tyle, na ile było to niezbędne. Nie czułem się jednak nigdy samotny. Odludkiem byłem, że tak powiem, z urodzenia i ten stan był dla mnie naturalny, ale, jak wszystko na tym świecie – do czasu…. Pojawiła się Anna. Była jedną ze studentek Kantonowicza. Była piękna… Nie wiem czy w rozumieniu obiektywnym, bo nigdy, z nikim, o tym nie rozmawiałem. Dla mnie niewątpliwie była. Bywała niezwykle błyskotliwa i w przeciwieństwie do innych miała niezwykłą śmiałość w wygłaszaniu swoich poglądów. Nie krygowała się, jak pozostali studenci, nie była jakby świadoma istnienia przepaści pomiędzy umysłem profesorskim a swoim, wstępującym dopiero na drogę nauki. Może i słusznie, bo czyż przepaść taka w ogóle istnieje? Czy umysły uczniów są słabsze, bardziej ułomne niż umysły nauczycieli? Nie! Jedyną bolączką młodych umysłów jest to, że czasem nie znają odpowiednich słów, w które można by przyoblec rodzące się w nich pomysły. Ale to również zwykłem poczytywać jako zaletę, bo przecież słowa fachowe są pochodną wszelakich teorii i twierdzeń, na potrzebę których zostały stworzone. Bywa, że same, poprzez ich użycie determinują wynik ostateczny eksperymentu chociażby tylko myślowego. Tak więc ignorancja bywa często prostą drogą do geniuszu. Pozwala odrzucić prawdy utrwalone. Pozwala je pominąć. Nie dumnie, jako coś poznanego i odrzuconego, bo na to wszak mało kogo stać, gdy zostanie przytłoczony wielkością nazwisk swych poprzedników, lecz zostawia je na bocznym torze z prostego powodu nie dotarcia do nich, zwykłego nie zetknięcia się z nimi. Prowadzi to czasem do nieświadomych plagiatów, które jednak bywają o tyle pożyteczne, że niezależnie potwierdzają prawdy już potwierdzone, stają się nowym dowodem dla badaczy obiektywnych. Bywają jednak również powodem frustracji dla swych twórców. Czasem jednak (rzadko – to prawda), pominięcie twierdzeń wcześniejszych prowadzi do odkryć nowych, wolnych od sztampowego akademickiego myślenia. Takie właśnie podejście popycha ten świat do przodu.

 

I taką właśnie osobowością była Anna. Śmiała w wyrażaniu poglądów, wolna od wstydu, zawsze gotowa palnąć nowe głupstwo. Taką ją poznałem i po jakimś czasie zauważyłem, że myślę o niej siedząc nad równaniami. Stawała mi przed oczami piękna i śmiała, zabierając mi mój czas, tak dotychczas świetnie światu wydzierany.

 

I w końcu stało się. Zostaliśmy parą, a gdy ukończyła studia – małżeństwem. Anna, musisz wiedzieć, stała się świetnym naukowcem. Pociągnęły ją moje dążenia i również w pracy staliśmy się parą, zespołem. Nie będę ukrywał, że czułem się wyjątkowo wyróżniony. Oto, prócz miłości i towarzystwa, od którego wszak uciekałem wcześniej, otrzymałem wsparcie w swojej pracy. Byłem więc człowiekiem szczęśliwym.

 

Tak to już jest, że badania wszelkich absolutów prowadzą wcześniej, czy później do zetknięcia się z zagadnieniem czasu. I również nasze badania prostą drogą zmierzały do tego tematu. A jak „czas”, to również i przemieszczanie się w nim…

 

Jeżeli jeszcze nie uznałeś mnie za wariata, to zrozumiałeś już na pewno, że musiało nam się udać. Ale po kolei… W naszych równaniach doszliśmy do zagadnień z zakresu tak zwanego „paradoksu dziadka”, czyli do problemu mówiącego o tym, że jeśli cofnę się w czasie i zabiję mojego dziadka nim ten spłodzi mojego ojca, to tym samym ja również nie przyjdę na świat i nie będę mógł wyruszyć w swoją „zbrodniczą” podróż. Zresztą, wiesz doskonale czym jest ten paradoks.

 

Stwierdzić jednak muszę, że paradoks ów jest oczywistą konsekwencją wyobrażenia czasu jako prostej biegnącej z przeszłoś w przyszłość. Dla tych rozważań drugorzędne wydaje się to, czy linia ta ma gdzieś swój początek i koniec, czy też wybiega w przeszłość poza moment stworzenia zwany „wielkim wybuchem” i czy ma koniec w „wielkim kolapsie”. Oczywiście, są to niezwykle istotne (a wręcz fundamentalne) problemy, ale gdy badamy tylko pewien krótki odcinek, schodzą na dalszy plan.

 

Wracając jednak do naszej pracy… Zaproponowaliśmy inny model opisujący czas, a raczej czasy. Uznaliśmy, że choć w ogólnym zarysie może on wyglądać jak niezwykle długa nitka, to jednak, w ujęciu mikro, mogą z tej nitki odchodzić cieniutkie pasemka, które po jakimś czasie zwykle wracają do, nazwijmy to, „nurtu głównego”. Nie jest to koniecznością, bo mogą wszak inne wersje czasowe podążać własnymi drogami już po wieczność. Wydaje się, że częściej jednak wracają.

 

Domyślasz się zapewne, kto wysunął taki obraz rozumienia świata? Tak! Oczywiście Anna! Jednak był to już ostatni jej pomysł… Zginęła w wypadku samochodowym…

 

Co czułem, to się zapewne domyślasz. Nie chcę tego opisywać, nie mam już zresztą siły, by przeżyć to jeszcze raz… Powiem tylko, że zamknąłem się w sobie, w swojej pracy, w swoich równaniach, które, o dziwo, działały jak plaster kojący, nie lecząc wszak rany ale pozwalając przynajmniej zapomnieć o bólu przez nią powodowanym.

 

Nie wspomniałem wcześniej o tym, a jest to chyba ważne: tak naprawdę nie wierzyłem chyba nigdy w możliwość stworzenia pojazdu poruszającego się swobodnie po szynach czasu. Wiedziałem, że istnieje teoretyczna możliwość opisania takiego wehikułu, nie roiłem sobie jednak, że można nim będzie ekspediować coś większego niż elektron. No, może kilka atomów – w najlepszym razie. Wiadomo wszak, że cząstki elementarne mogą podróżować w czasie, jednak czym innym jest ich samoczynne znikanie i powracanie do naszej czasoprzestrzeni, a czym innym dokonanie tego przy pomocy stworzonego przez niezwyciężony umysł ludzki urządzenia. To pierwsze jest prawem natury. Samoczynnym i niewyobrażalnym, jednak istniejącym, a więc zapewne niezbędnym do funkcjonowania naszego „tu i teraz” w postaci takiej, jaką widzimy, to drugie, to tryumf człowieka nad czasem. Na małą skalę, to oczywiste, jednak tryumf ogromny, a początki często bywają trudne…, lub drobne, jak właśnie tutaj.

 

Jako drogę moich równań obrałem koncepcję zakrzywiania czasoprzestrzeni, gdzie drzwiami wejściowymi i wyjściowymi byłyby mikroskopijne czarne dziury. Jednak nawet mikroskopijna czarna dziura potrzebuje do swego zaistnienia ogromnych ilości energii, lub jak wolisz, masy. Jednak było coś jeszcze, co nie dawało mi spokoju. Wszak cząstki elementarne znikając, a następnie powracając do naszej czasoprzestrzeni nie korzystają przecież z czarnych dziur. Przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Tak więc pierwotna koncepcja zachwiała się z powodu całkowitej nieopłacalności, a w zasadzie niemożliwości, energetycznej.

 

„Skąd więc te mikrociała biorą energię?” – zastanawiałem się.

 

Rozwiązanie przyszło dosyć niespodziewanie. Oglądałem kiedyś, nie pamiętam już przy jakiej okazji, zdjęcia przedstawiające zderzenia cząstek w akceleratorach. Znasz je na pewno. Ja też je oczywiście znałem, ale tym razem zobaczyłem je na nowo, w innym zupełnie świetle. Otóż, jak wiesz, po zderzeniu cząstek w epicentrum nie ma nic, poza najczystszą formą energii. Drogi form egzotycznych pojawiają się dopiero w pewnym oddaleniu od impaktu. I tu właśnie zacząłem upatrywać źródła niezbędnej energii. Otóż prawdopodobnie samoczynne podróżowanie w czasie odbywa się dzięki energii rozpędzonych i zderzających się atomów.

 

Wiedziałem jednak, by uzyskać energię potrzebną do odniesienia tryumfu nad czasem akcelerator musiałby być niemal nieskończenie wielki. Ba, gdyby nawet ogrom jego miał być skończony, to ciężko sobie wyobrazić środki niezbędne na realizację tego projektu, a co za tym idzie, jeszcze ciężej imaginować sobie odpowiednio zamożnego i chętnego do ryzyka inwestora.

 

Po kilku latach pracy projekt był gotowy, ale był jedynie projektem. Model matematyczny sprawdzał się, ale na tym koniec sukcesów. Nie był to tryumf, a jedynie jego możliwość.

 

Wtedy przyszedł mi do głowy akcelerator spiralny. Zresztą… Wszystkie obliczenia i plany techniczne są zawarte w załączonych segregatorach. Wrócę jeszcze do tego. Powiem tylko, że cała rzecz opiera się na rozłożeniu ekspediowanego przedmiotu, zwierzęcia, czy wreszcie człowieka, na czynniki pierwsze, czyli do postaci atomowej. Cząstki elementarne wszak chętniej odbywają takie podróże. Załączyć do tego trzeba coś jakby kod ponownego złożenia wszystkiego w całość. Rzecz nie jest bynajmniej taka skomplikowana, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Ów kod, czy też inaczej recepta, to po prostu odpowiednia kolejność dekonstrukcji i rekonstrukcji. Sama ta kolejność jest kodem. Im bardziej rzecz złożona, tym kod dłuższy.

 

Rozpoczęliśmy próby. Zaczynaliśmy od przedmiotów niewielkich, stopniowo ekspediując w przeszłość rzeczy większe. Sukcesem było to, że owe przedmioty znikały z naszej czasoprzestrzeni. Ale czy docierały na miejsce przeznaczenia? Tego niestety nie można było sprawdzić. Teoretycznie rozwiązanie jest proste. Należałoby posłać w przeszłość człowieka, fachowca, który po przeniesieniu skonstruowałby podobne urządzenie, a następnie użył go, by powrócić. Ale tu pojawiają się problemy, które według moich równań są nie do pokonania.

 

Otóż uważam, że podróż do przyszłości jest niemożliwa. Udowodniłem to w swoich obliczeniach, a następnie, już po podróży sprawdziłem doświadczalnie. Miałem rację.

 

Jak napisałem wcześniej nasz czas jest nitką. Ale może mieć dowolną ilość wersji. Zdarzenia w poszczególnych wersjach mogą się nieco od siebie różnić. I będą się różnić, jeżeli w jakiś sposób dokonamy ingerencji w „głównym nurcie”. Pozwolę sobie wyjaśnić to na przykładzie przytoczonego wcześniej „paradoksu dziadka”. Zachęcam Profesora do prześledzenia tego o czym mówię na równaniach w załączonych segregatorach. Otóż sprawa wygląda następująco: można śmiało przenieść się w przeszłość i zabić swojego dziadka. Trzeba mieć oczywiście mordercze zapędy, ale rozumiemy obaj, że to tylko przykład. Śmierć dziadka spowoduje, że nie spłodzi on naszego ojca. Konsekwencją tego, wydawać by się mogło, jest nasze zniknięcie, ponieważ my również nie zostaniemy wówczas spłodzeni. Tak jednak w rzeczywistości nie jest. Otóż nasz czas, jako podróżnika, biegnie liniowo i to co przeżywamy po podróży w czasie jest prostą kontynuacją, dalszym ciągiem, naszego wcześniejszego życia, które jednak odbywa się już gdzie indziej. Faktem pozostaje, że powstaliśmy w naszej rzeczywistości. Nie znikniemy ponieważ po cofnięciu się jesteśmy już w innej czasoprzestrzeni. Jednak, co istotne, w tej innej rzeczywistości nie narodzimy się ponownie. Przypuszczam, na podstawie własnego przykładu, że prawem natury jest niechęć do dublowania swoich tworów. W każdym razie moi rodzice w tej aktualnej wersji wydarzeń nie mieli dzieci. Mnie oczywiście również nie znają, bo niejako „spadłem z nieba”.

 

Tak więc naruszając liniową strukturę czasu otwieramy nieskończoną ilość nowych możliwości, które oczywiście w żaden sposób nie mogą przełożyć się na czas, z którego wyruszyliśmy, chociażby dlatego, że ten dla podróżnika jest ciągły. Jednak wydaje się, że w końcu alternatywne wersje czasu starają się powrócić do „głównego nurtu”, tak, że kiedyś „rana” w „strumieniu przemijania” zabliźnia się i wszystko wraca do swego pierwotnego porządku. Czemu jednak ten porządek nie miałby być lepszy? Można wszak wysłać w przeszłość naukowca, który po zakończonej podróży kontynuowałby swoje dzieło… Padło na mnie. Padło to złe słowo. Po pierwsze to ja się pchałem do wykonania tego zadania, a po drugie innych chętnych nie było. Domyślać się można, że misja taka uchodziła za samobójczą. Ja jednak czułem, że nie mam wiele do stracenia, a do zyskania wszystko, czyli Annę… Jakie by moje pobudki nie były pozostaje faktem, że zgodzono się wysłać właśnie mnie. Miało to oczywistą zaletę (poza tą oczywiście, że nikt inny w podróż taką wybrać się nie chciał), to właśnie ja najwięcej o tym przedsięwzięciu wiedziałem. W końcu to był mój projekt. Stanęło ostatecznie na tym, że wyruszę w „drogę” niosąc ten oto kaganek tajemnej wiedzy…

 

Czy się bałem? Nieszczególnie. Wierzyłem w prawidłowość moich obliczeń. Czułem, że wszystko się uda. A jeśli miałoby się nie udać? Nie dbałem o to. I tak miewałem myśli samobójcze, więc sam fakt mojego unicestwienia nie budził we mnie jakiegoś szczególnego przerażenia.

 

Podstawą w tym wszystkim jest zapewnienie nieprzerwanego strumienia energii. I to na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to poziom atomowy, czyli ten, na którym całe zdarzenie fizycznie się odbywa. Drugi, to prąd dla komputerów kontrolujących sekwencję dekonstrukcji. Gdyby przerwać dopływ prądu mógłbym wylądować na przykład bez nogi, lub co gorsza, bez jakiegoś ważnego organu. Kolejność transmisji jest kwestią absolutnie kluczową.

 

Nadszedł dzień „skoku”. Zająłem miejsce w kapsule i zaczęło się…

 

To było naprawdę straszne przeżycie. Ból był niewyobrażalny. Zapewne trwa to wszystko ułamek sekundy, wydaje mi się jednak, że w tymże ułamku sekundy zawarto całą wieczność. Jest to wieczność wypełniona cierpieniem. Jeżeli piekło istnieje, to musi być podobne do tego właśnie, co przeżyłem. Poza bólem panuje tam wyłącznie ciemność. Chociaż, gdy czasem o tym myślę, stwierdzam, że to nie ciemność, a coś znacznie bardziej od niej ponurego – brak tam nawet ciemności. Wiem jak to brzmi, ale nie potrafię tego inaczej ująć.

 

Po takiej strasznej podróży wylądowałem w Waszej wersji świata. Znaleziono mnie na schodach Muzeum Narodowego i odwieziono do szpitala. Podobno byłem nieprzytomny dwie doby. Z tego, co mi opowiadano później, przez cały ten czas trwała walka o moje życie. Organizm rozregulował się zupełnie. Wszystkie organy to działały nadmiernie, to nie działały niemal wcale. Dojście do całkowitej formy zajęło mi prawie pół roku. Schudłem w tym czasie trzydzieści kilo. W końcu doszedłem do siebie i musiałem się jakoś tu zadomowić. Nie miałem żadnej przeszłości, dokumentów, znajomych. Jedyną słuszną drogą wydawało mi się udawanie utraty pamięci. Udawałem więc. Z jednym wszak wyjątkiem. Twierdziłem uparcie, że jestem fizykiem, co było zresztą prawdą.

 

W końcu przeszedłem wszelkie formalności dotyczące nadania nazwiska, obywatelstwa i temu podobne. Na uniwersytecie poddałem się wszelkim weryfikacjom, egzaminom. Przyznano mi tytuł magistra, i mogłem zaczynać karierę od nowa.

 

Reszta mego życia nie jest już żadną tajemnicą.

 

Powiem tylko, że z Anną nic nie wyszło, bo w tym świecie nie zwróciła na mnie nawet uwagi. Nie przejęło mnie to szczególnie, bo uświadomiłem sobie, że to nie jest „ta sama” kobieta, a jedynie „taka sama”. Wszak to, kim jesteśmy, tylko na starcie determinują geny. Reszta to nasze przeżycia, uczucia, nasze, krótko mówiąc, życie. To tak, jakbym sklonował ukochaną. Byłaby, owszem, identyczna cieleśnie, lecz to nie o cielesność mi chodziło, a o osobowość. Tak więc drugi raz w życiu stanąłem przed problemem pogodzenia się z utratą ukochanej osoby i tym razem nie mogłem się niczym oszukiwać. Nie miałem „planu awaryjnego”. Przeszedłem przez to rzucając się ponownie w wir pracy.

 

Czy oszukałem czas? Na pewno nie! Owszem przeniosłem się z powodzeniem, ale to nie jest przechytrzenie. To jest jedynie wykorzystanie pewnej możliwości. Nie jest to nawet jej stworzeniem. To po prostu użycie praw już istniejących. Doprowadziło mnie to do zrozumienia, że choć podróże takie są możliwe i zgodne z naturą czasu, to istnieje jeszcze wiele kwestii, które czekają na odkrycie.

 

Czy nie myślałem o ucieczce i z tego wymiaru? Tak, tylko po co? Nie odmłodniałbym wszak, a jedynie nieznacznie przedłużył swe życie. Czas jest jednak bezwzględny i ma chyba niechęć dla ludzkiej nieśmiertelności. Może i on sam jest skończony? Może dlatego właśnie jego ograniczona natura nie pozwala mu na akceptację form nieograniczonych, nieskończonych? Na te pytania nie znalazłem odpowiedzi, choć próbowałem. Przekazuję więc Panu cały mój niepublikowany dorobek naukowy. Niech Pan zdecyduje, co z tym zrobić. Ja ze swej strony sugeruję zniszczenie wszystkiego. Sam jestem do swego dzieła zbyt przywiązany, by móc się na nie targnąć. Sądzę jednak, że ta wiedza może przynieść ludzkości więcej zła niż dobra. Mogę sobie wyobrazić dyktatorów unikających kary w innym wymiarze. Mogę sobie wyobrazić ogrom ludzkiej wiary związanej z tym odkryciem. Wiary, która nie doprowadzi do niczego, poza wielkim rozczarowaniem, takim, jakie było również moim udziałem. Może jednak nie mam racji? Może Pan widzi jakieś „światełko w tunelu”? Składam swe dzieło na Pańskie ręce. Przepraszam jednocześnie za obarczenie Pana tą odpowiedzialnością.

 

Dziękuję za zrozumienie

 

Stefan Królikiewicz”

Koniec

Komentarze

tą ilośc naukowego obiektywizmu - "tę"; czy da się zmierzyć ilościowo obiektywizm?

Niby adresat jest z innego wymiaru, więc taki sam, ale nie ten sam, a ma Stefana znać i zrozumieć? Trochę to zakręcone, chociaż widzę, że pomysł masz.

Przeczytałam.

Liczby zapisujemy słownie, nie cyframi.

Nieprawda łącznie.

Gubisz sporo przecinków.

Zdarzają Ci się też powtórzenia (np. przy opisie Anny jest śmiała-śmiała, świetnie-świetnym, parą-parą i jeszcze coś, kilka widocznych powótrzeń bardzo blisko siebie; gdzie indziej w krótkim, trzyzdaniowym akapicie trzy razy występuje "był").

Mówienie, że "ciężko" coś zrobić, to brzydki kolokwializm, ciężkie jest coś, co ma masę, a zrobić jest coś trudno.

"Wiedziałem jednak, by uzyskać..." - że by uzyskać

Środki niezbędne do realizaji a nie na realizację.

"Rozpoczęliśmy próby" - uderzyło mnie to, bo z poprzedniej części tekstu wywnioskowałam, że bohater pracował sam?

Raczej czuje się niechęć do niż ma dla.

 

Przeczytałam zatem i pozostaję neutralna. Pomysł nowy nie jest, a tutaj w tym, co opisuje bohater, właściwie... nic się nie dzieje. Nie czuję jego emocji, miłości, smutku, straty i tak dalej, ot, sucha relacja z tego, co robił. Mało zajmujące, niestety. Liczyłam na jakiś fajerwerk na koniec.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

   Dobrze napisane. Oczywiście pomijam wady, wymienione powyżej --- chodzi mi o dobór stylu i tonu, w jakim utrzymany jest "list zza grobu". Fizyk do fizyka --- rzeczowo, tylko tyle, ile potrzeba do wyjaśnienia generaliów. Poza tym bez rozwlekłych dydaktycznych smrodków.

   Podobnych tematem i podejściem do tematu tekstów było już sporo, ale to żaden zarzut.

Dzięki za komentarze. Co do powtórzeń, to wiem, że to robię, ale niestety sam po sobie tego nie widzę. Muszę znaleźć kogoś chętnego do korygowania moich błędów, np. żonę... - negocjacje trwają.

Adamie, dziękuję za pochwałę. To chyba pierwsza od kogoś z Loży. Muszę to uczcić!

Pozdrawiam

Nie podobało mi się. Ogólnie, raczej trudno mówić tutaj o akcji. Temat rzeczywiście oklepany i nie było by w tym nic złego, gdyby nie to, że tekst nic do niego nie wniósł. Krótko mówiąc: po prostu nie było ciekawie.
Opowiadanie czytałem jakiś czas temu, ale zapomniałem zamieścić komentarz. Pewnie jeśli zrobiłbym to od razu, uwag byloby więcej, ale teraz już niewiele pamiętam.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Przeczytalam.

Hmmm. Refleksje zawarłeś może i ważne, ale forma mnie niesamowicie wynudziła.

Babska logika rządzi!

Przykro mi to pisać, ale lektura mocno mnie znużyła. Nie znalazłam tu nic na tyle zajmującego, by zapamiętać opowiadanie na dłużej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka