- Opowiadanie: czarnalucka - Scytia, cz. 1 - Istros (2/10)

Scytia, cz. 1 - Istros (2/10)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Scytia, cz. 1 - Istros (2/10)

Rozdział 2 – Jonia

 

Miasto, malowniczo położone na wchodzącym w morze cyplu, przywitało Theagenesa słońcem i radosnym wiwatem tłumu. Zastał Milet takim, jakim go zostawił – wzniosłym i dumnym, pachnącym słodką wonią kadzideł i świeżego pieczywa z przydrożnych kramów. W ustawionych wzdłuż trasy przemarszu Orłów donicach rosły różnokolorowe kwiaty, a zerwane gdzieś na łąkach pąki maków rzucano im pod nogi, co sprawiło, że miasto wyglądało jak jakaś tęczowa, ruchoma mozaika. Wrażenia tego dopełniał falujący tłum, w którym zarówno kobiety, jak i mężczyźni ubrani byli w najwymyślniejszych barw stroje.

Ponad hukiem krzyków i oklasków szumiało morze. Słyszał je już w czasie pochodu, kiedy to rozradowane Orły minęły wreszcie górskie przełęcze i wyszły na szeroką drogę, prowadzącą do bram. W swym końcowym odcinku wiodła tuż obok morskiego klifu, a on z utęsknieniem wpatrzył się w łagodne fale, na których dryfowały zacumowane w porcie wielkie okręty.

Theagenes, dowódca elitarnego oddziału zwanego Orłami Thrasybulosa, złożonego z najlepszych młodych wojowników, synów cennych sprzymierzeńców ojca, nie potrafił do końca cieszyć się gorącym powitaniem tłumu. Nie należało mu się. Nie zrobił bowiem nic nadzwyczajnego.

Choć może ci ludzie uważali inaczej? W końcu strzegł pól. Mieli ziarno. Będą mogli piec chleb przez całą zimę, a jeśli wszystko pójdzie dobrze i statki przywiozą zza Morza Gościnnego dodatkowe zapasy, to będzie wręcz dostatnio.

Na ramionach tłumu Orły dotarły do rozległego akropolu. Tutaj żołnierze ściągnęli z zaprzęgniętego w wołu wozu swoje bagaże i zarzucili je sobie na plecy, gotowi rozejść się do dawno nie widzianych domów. Należał im się odpoczynek, choć bogowie świadkami, że bardziej zmęczyła ich sama podróż, niż zmagania z Lidyjczykami.

– Poczułem się jak Achilles, triumfalnie powracający z wojennej wyprawy! – Gaulos, zastępca Theagenesa, z dumną miną wskazał na tłum.

– Jak Achilles? – Theagenes uśmiechnął się. – Nie za wysoko mierzysz, mój drogi?

– Och, no dobrze! Jak zastępca Achillesa!

– Ha, niech wam się od tych wiwatów w głowach nie poprzewraca, Orzełki! – Theagenes obrzucił ich wszystkich surowym spojrzeniem, które jednak nie przyniosło pożądanego efektu, gdyż chłopak nie potrafił zapanować nad cisnącym mu się na usta uśmiechem. – Gaulos już zaczyna świrować, mimo że w Lidii przyczynił się co najwyżej do wzrostu populacji wśród wieśniaków. Zamiast strzec pól, bezczelnie gapił się na wypięte tyłki pracujących dziewcząt…

– Sam nie byłeś lepszy, Theagenesie! Ile to razy wciągnąłeś tą rudą w nastrojowo falujące na wietrze zboże?

– Jedenaście – stwierdził Stelios. – Dokładnie jedenaście razy musiałem obejmować za niego wartę.

– Prawda jest taka – Theagenes nie zmieszał się – że nic nam tam nie groziło. Lidyjczykom znudziło się palenie naszych pól. Nie wiem jak wy, ale ja mam nadzieję, że podczas naszej nieobecności wydarzyło się coś, co wymaga natychmiastowej interwencji Orłów! Pora na jakieś ambitniejsze zadanie!

Pożegnali się i każdy ruszył w swoją stronę. Theagenes szybko minął agorę i wspiął się po kamiennych schodach, prowadzących w uliczkę, na której mieszkał. Już widział wzniesione z pobliskich złóż piaskowca, pokryte tynkiem ściany domu, od których odbijały się ciepłe promienie słońca. Nie uszła jego uwagi uśmiechnięta twarzyczka, wyglądająca spoza wąskiej framugi na piętrze.

– Siostro! – zawołał. – Czy kiedykolwiek zobaczę cię w innym miejscu niż przy oknie?

– Może! – odkrzyknęła. – Tylko od ciebie zależy, czy mnie dokądś zabierzesz! Co powiesz na targ?

Uśmiechnął się, dosłyszał bowiem besztający siostrę głos jej karyjskiej opiekunki, Griety. Głowa dziewczyny zniknęła, a on żwawo ruszył ku drzwiom.

 

*

 

Ożywił się, kiedy dosłyszał stukot butów w dobrze znanym, jakimś takim majestatycznym rytmie. Wstał, by uścisnąć ojca. W tej właśnie chwili wychynęli z kuchni niewolnicy, znoszący na stół pachnące dania.

Thrasybulos rozsiadł się wygodnie i dostojnym ruchem uniósł kubek do ust.

– Winiarze z ludu twojej żony, Theagenesie, to prawdziwi mistrzowie w swym fachu – rzekł. – Martwi mnie tylko, że stara Apollonia padła łupem piratów. Kiedy wyruszyliśmy na morską krucjatę przeciwko nim, szybko wyszło na jaw, że ich rozklekotane łajby nie mogą się równać naszym okrętom. Zaczęli więc napadać na porty z lądu. Apollonię wzięli na pierwszy cel, a my, niestety, nie zdążyliśmy na czas. Wybudowaliśmy tymczasowy port w bezpośredniej bliskości zniszczonego miasta, jednak wciąż jeszcze szlak ku Tracji jest zagrożony. Każdemu handlowemu statkowi musi towarzyszyć okręt wojenny!

– Jest aż tak źle? – zdziwił się Theagenes. – Sądziłem, że rozbicie piratów nie sprawi jońskiej flocie żadnego problemu.

– Niestety, rozpanoszyli się po Gościnnym jak wygłodniałe szczury! Z samego łupienia naszych statków nie utrzymaliby się tak długo. Coraz częściej podejrzewam, że utrzymuje ich megarski rząd, oczywiście po cichu. To, że mają bazę przy megarskiej kolonii w Bosforze tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu.

– Skoro tak, to dlaczego nie poślesz tam wojska, ojcze? Niech Jonowie zajmą to miasto lub zniszczą je w odpowiedzi za zrujnowanie Apollonii!

Thrasybulos pokiwał głową, rzucając mu ponure spojrzenie.

– Tak bezpośredni atak to zaproszenie do wojny – powiedział. – Hellenów wiąże cichy sojusz, jednak wszyscy dobrze wiemy jak kruchy jest i wiotki. Atakując Byzantion, wyłamalibyśmy się z niego pierwsi. Ucierpiałyby na tym nie tylko nasze stosunki z Megarą, ale i reszta państw patrzyłaby na nas nieufnie – westchnął krótko. – A poza tym nie mamy żadnych dowodów. Prytan Byzantionu zawsze może stwierdzić, że piraci go zastraszyli, a Megara wymówić się, że wcale nie aprobuje korsarstwa. Nie jest jednak tragicznie, synu! – poweselał nieco Thrasybulos. – Zniszczyliśmy część pirackiej floty. Mamy pod kontrolą wszystkie główne porty Morza Gościnnego, a, co najważniejsze, bezpieczne są Istros i Tyras. Posłałem ku nim najwięcej okrętów. Dopiero, gdyby piratom udało się je przejąć, moglibyśmy mówić o klęsce, gdyż bylibyśmy zupełnie odcięci od dostaw zboża.

– Chętnie stanę na jednym z wojennych okrętów, ojcze – zaoferował Theagenes.

Thrasybulos rzucił mu zagadkowe spojrzenie, a kiedy się odezwał, słowem nie wspomniał o pomyśle syna.

– Czasami się zastanawiam, czy Alyattes nie zmówił się z Megarą. Chcą byśmy sami się stąd wynieśli. Chcą nas zniszczyć, Megara od morza, Lidia od lądu. Megara boi się naruszyć pokojowy pakt, Lidia natomiast koncentruje swe siły na wschodzie, gdzie znowu wybuchły jakieś zamieszki na granicy z Asyrią. Dlatego ograniczają się do półśrodków, piractwa i palenia pól. Niestety, my również musimy z pomocą półśrodków szukać rozwiązania. Nie możemy pozwolić sobie na zyskiwanie nowych wrogów. Nie mielibyśmy za co prowadzić wojny, dlatego będę jej unikał, dopóki to tylko możliwe.

Zamilkł, łyknął wina.

– Lud Jonii staje się coraz liczniejszy – podjął po chwili. – Niestety, pól nam nie przybywa, a głód rychło może nam ponownie zagrozić. Dlatego też udałem się do wyroczni po radę. I otrzymałem ją, Theagenesie.

Nie odzywał się długo. Theagenes aż gotował się z niecierpliwości. Znał ojca doskonale, znał jego sposób prowadzenia rozmów, wiedział więc, że kiedy robi tak efektowne przerwy, zawsze ma w zanadrzu jakieś szczególnie cenne informacje.

– Kiedy już rozgromimy piratów, Theagenesie, kiedy na morzach zapanuje spokój – mówił – święty Apollin polecił mi wysłać kolonistów na nowe tereny. Następnego lata, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Ty zaś będziesz im przewodził, synu. Uczynię cię władcą miasta, które założysz.

Wbił w Theagenesa taksujące spojrzenie.

– Wiedz jednak, że nie będzie to łatwe zadanie! Apollin rozkazał mi bowiem wysłać cię tam, gdzie miasto będzie musiało powstać na surowym korzeniu. Miną długie lata, zanim Jonowie postawią w nim kamienne budowle na wzór milezyjskich, gdyż trzeba będzie wpierw odpowiednio przygotować dziki teren, otaczający tamtejsze wybrzeża. Nie ma bowiem żadnego znanego nam zamieszkałego miejsca u ujścia rzeki Borysthenes.

Theagenes drgnął. Ta nazwa coś mu mówiła. Coś niekoniecznie dobrego.

– To przecież w Scytii – rzekł zdumiony.

– W Scytii – potwierdził Thrasybulos, wymawiając tę nazwę powoli, tak jakby ją smakował. – Nasza pierwsza kolonia na północnych wybrzeżach, na stepowych obrzeżach wielkiej Hiperborei! Zboże, złoto i srebro z gór Getów, żelazo koczowników… Ten kraj otworzy nam drogę do wielkiego świata, do nowych szlaków z północy!

– A… Scytowie? – spytał Theagenes. – Przecież oni…

– Och, część opowieści o nich to z pewnością tylko ubarwione plotki. Jak zawsze ze wszystkim – przerwał mu Thrasybulos z ironicznym uśmiechem. – Pamiętaj, synu, że to sam Apollin polecił mi ten kierunek, a przecież nie posyłałby swoich ulubieńców do Scytii, gdyby istniało tam dla nas jakieś zagrożenie. – Odchylił się na sofie. – Służą nam te ubarwione plotki. Theagenes, dzielny żołnierz, którego siła i spryt pozwalają kolonistom założyć miasto pośród totalnej dziczy, pośród żądnych krwi Scytów. Który w ten sposób zdobywa wielkie połacie ziemi idealnej pod uprawę… Rozumiesz? Liczy się to, co ludzie zapamiętają. Co im się wmówi. A wmówić łatwo, wiesz przecież, jak uwielbiają krwawe opowieści.

Ze splątanymi myślami, ze świadomością oszustwa, Theagenes patrzył na ojca z miną nie zdradzającą wewnętrznego rozdarcia.

Skinął powoli głową.

 

*

 

– Mam na imię Yisun.

Wyrwany z głębokiej zadumy, Tarres aż podskoczył, odruchowo sięgając po miecz. Nie było go. Nie było nawet pasa, u którego zwykle wisiał.

Ocknął się pośród ciemności i chłodu. Okrywała go gruba warstwa koców, na twarzy miał ułożoną cienką szmatkę, przez którą dostrzegał blask księżyca. Instynkt wojownika kazał mu natychmiast odsłonić oczy. Nawet kiedy to zrobił, nie potrafił pohamować raz rozbudzonej paniki – ta zaś natychmiast podsunęła nie cierpiące zwłoki pytania: gdzie jestem, co tu robię i kim są ci ludzie, których głosy słyszę?

Mimo bólu zdołał jakoś usiąść, nieporadnie odsuwając koce i uwalniając obie ręce. W głowie zawirowało – przez moment widział tylko ciemność, potem zaś tysiące kolorów. W akcie samoobrony przed tą eksplozją barw zacisnął powieki. Nie pomogło, przeciwnie – pogorszyło sprawę. Gdyby mięśnie jego twarzy mogły krzyczeć z bólu to właśnie wydarłyby się na całe gardło.

Dość – nakazał sobie twardym, żołnierskim tonem, teraz już pewny, że szamocząc się do niczego nie dojdzie. Odczekał aż mroczki przed oczyma miną, zdołał nawet zapanować nad gwałtownymi skurczami w żołądku. Kiedy wszelkie reakcje obronne ciała ustały, mógł wreszcie rozejrzeć się wokoło.

Tuż obok niego klęczał wielbłąd. Zwierzę nie zwracało na niego najmniejszej uwagi, znajdując namiętną przyjemność w leniwym, acz głośnym przeżuwaniu czegoś. Domyślił się, że nie leżało tam przypadkiem – miało zapewnić mu ciepło. A przedtem cień.

Wokół panowała senna atmosfera, którą znał ze skolockich obozów – coś jak obóz po bitwie, kiedy wszyscy odpoczywają. Nieopodal dopalało się ognisko, zwęglone gałęzie trzaskały leniwie w żarze. Siedziało tam kilku ludzi w luźnych, długich szatach. Rozmawiali cicho w języku, którego nie znał.

Uspokoił się nieco – gdyby chcieli jego śmierci, to który moment dla jej zadania byłby bardziej odpowiedni od tego?

Kiedy spałeś, idioto – podpowiedziała mu urażona wola przetrwania.

Przegonił ją wściekłym sykiem. O dziwo, umknęła.

Wtedy nadszedł ten człowiek.

Tarres mgliście przypominał sobie dźwięk jego głosu. Czy to nie ten sam starzec, którego spotkał w oazie? I czy to nie on nazwał go głupcem, kiedy… Właśnie, kiedy?

Mężczyzna wepchnął mu w ręce manierkę z wodą – Tarres przyjął ją z cichą wdzięcznością.

– Nie przedstawisz się? – spytał Yisun.

Teraz, kiedy Tarres spojrzał na niego z bliska, zauważył, że wcale nie był taki stary, za jakiego go miał. Mógł mieć około czterdziestu lat – głębokie bruzdy na twarzy i dłoniach były raczej dowodem na przebyte w długiej wędrówce trudy. Radość życia dosłownie emanowała z jego postawy, a ogniskowała się w spojrzeniu bystrych, pogodnych, lekko skośnych oczu.

Popatrywali na siebie w milczeniu, które w końcu przerwał Yisun:

– Cóż, najwyraźniej masz powody – powiedział. – Jakoś przeżyję, nie znając twojego imienia. Może nawet, na własny użytek, nadam ci jakieś adekwatne przezwisko. Myślę, że Głupiec pasowałoby idealnie.

Tarres zastanowił się. Imię. Nie musiał przecież podawać prawdziwego. Ono łączyło się z Ashur, z tymi, których tam zostawił… Tu nikt go nie znał. Nikt nie wie, co zrobił.

Ale przecież oni nie muszą wiedzieć kim jestem – pomyślał. – Wystarczy, że ja sam to wiem.

 

*

 

– Przyjdą tu za tobą, iskuza.

W wielkim, pustym pomieszczeniu głos Sinsharishkuna zabrzmiał twardo i z wyrzutem. Zwielokrotnione echem, obwiniające Tarresa słowa wracały niczym uderzenia bicza i bolały niemal równie mocno.

Panował tu przyjemny chłód, dający wytchnienie po długiej wędrówce w słonecznym skwarze, ale nagle wydał się on nomadowi jeszcze jednym przejawem wrogości miasta, do którego dotarł. Usłyszał, jak któryś z czekających za jego plecami Skolotów, sześcioosobowej grupki ocalałej z pogromu w Medei, przestępuje z nogi na nogę. Był pewien, że gdyby się odwrócił, dojrzałby Satiosa stojącego z dłonią na rękojeści miecza i popatrującego wrogo na królewską gwardię, rudego Nuviana rozglądającego się nieufnie po sali oraz pozostałą czwórkę z niepewnymi wyrazami twarzy. Czuli się zagubieni w tym ogromnym pałacu. Przepych sal przerósł ich wyobrażenia. Przerosła ich cała ta sytuacja. Od kilku tygodni krążyli po medejskich górach i assurskich pustyniach, starając się znaleźć gdzieś nieco wytchnienia od nieustannego lęku, niczym jacyś zhańbieni wygnańcy. Koniec końców trafili tu, do – zdawałoby się – zaprzyjaźnionego miasta, gdzie jednak nie przyjęto ich z otwartymi ramionami.

Iskuza. Najeźdźca z północy. Słowo jakim w Assur określano Skolotów w czasach, kiedy przybyli ze stepów, stanowiąc potężne zagrożenie dla państwa. Przed sojuszem.

– Kyaksares przyjdzie tutaj za tobą, iskuza – powtórzył Sinsharishkun. – Jesteś ostatnim z wodzów, którzy zniszczyli mu kraj.

Już wtedy Tarres powinien zrozumieć. Powinien obrócić się na pięcie i wyjść. Ale Tarres chciał zemsty.

– Nie! – krzyknął. – Nie po mnie tu przyjdzie, ale po ciebie, bo to ty nas tam wysłałeś!

Twarz władcy Assur była niewzruszona, tak jakby Tarres rozmawiał z trupem. Była kamienna, chłodna i bezlitosna. Mamiła, zapewniała.

– Mylisz się, nomadzie – powiedział król ze spokojem. – Owszem, chciałem pokoju w Medei, ale to twój wuj zadecydował o zajęciu tego kraju. On postanowił położyć kres jego wolności, on zobowiązał się do utrzymania Kyaksaresa w ryzach…

– Zrobił to dla Assur! – wybuchł Tarres. – Nie chciał tego kraju dla siebie! Chciał tylko wywiązać się z warunków sojuszu, choć nie rozumiem po co!

Sinsharishkun pokiwał z namysłem głową. Wskazał coś ręką. Tarres spojrzał.

Wpadające przez szerokie, poprzedzielane filarami wejście światło uwydatniało szorstką fakturę pokrywających ścian reliefów oraz kontrastowe kolory fresków. Tarres patrzył na nie zrazu niechętnie, szybko jednak w jego oczach pojawił się błysk. Z zapamiętaniem chłonął treść obrazów – widział bowiem sceny wojen i walk, pochodów żołnierzy i prowadzenia jeńców oraz górujące nad innymi postacie, które musiały być bogami, gdyż składano im ofiary. Domyślił się, że podobnie jak w Ecbatanie, tak i tu płaskorzeźby ukazywały sceny z życia władców Assur.

– Dlatego, iskuza – powiedział Sinsharishkun. – Bo jesteśmy podobni. Bezlitośni dla wrogów spędzamy całe lata na wojnach, łupiąc i niszcząc. Dlatego tak trwały jest nasz układ.

Tarres wierzył, choć coś w nim wyrywało się, podrygiwało, domagało uwagi.

On kłamie. Nie mówi całej prawdy. Wiesz to dobrze – podpowiadało. – Wiesz, dobrze wiesz, że jest między oboma ludami najistotniejsza różnica! Koczownicy przecież nie są takimi samymi ludźmi, jak ci, którzy posiadają domy. Właśnie owej różnicy doświadczasz. Ogniskuje się w poczuciu krępującego onieśmielenia wobec otaczających cię wspaniałości. Uciekaj, zanim cię pochłonie, zanim cię zafascynuje, zanim cię zmieni…

Tarres pokręcił energicznie głową.

Chciał zemsty.

Z ponurym zainteresowaniem przeniósł wzrok na bawiące się u stóp Sinsharishkuna lwiątko. Młode zwierzę podrzucało pyskiem ogryzioną kość wołu, a następnie skakało na nią w imitacji morderczego ataku…

 

*

 

Byłem jak to lwiątko. Byłem zabawką. Stałem się nią, bo nie wiedziałem, w którym momencie uciec. Nie podejrzewałem, że stojący przede mną człowiek spróbuje mnie usidlić. Byłem… głupi.

Imię. Głupiec.

– Pasowałoby – przyznał.

Yisun oparł się o bok wielbłąda.

– Widzę, że odpoczynek nieco otrzeźwił twój zapalczywy ptasi móżdżek – rzucił lekko. – Czasem wystarczy siąść i pomyśleć zanim zrobi się coś tak głupiego jak odgalopowanie na pustynię na zdychającym koniu, bez turbanu na głowie, za to w ciasnej zbroi i z zerowym zapasem wody. Wszedłeś już głęboko między piaski. Wkrótce nadejdzie pora deszczowa – wtedy możesz się odłączyć, ale póki co radzę ci zostać z nami. Prawdę mówiąc, wolałbym abyś jechał z nami aż do Sinope.

– Dlaczego… – Tarresa znów zadrapało w gardle, pociągnął więc solidny łyk wody.

– Dlaczego pomagam mordercy i niedoszłemu samobójcy? – odezwał się Yisun, a Tarres nie zaprotestował, choć nie o to chciał spytać. Kupiec zaśmiał się. – Z czystej przekory! Uwielbiam robić łajdakom na złość! – Yisun przekrzywił głowę. – Przydałbyś mi się w górach jako obrońca. Wiozę towar na jaki mają ochotę wszyscy rozbójnicy jak świat długi i szeroki. Więc jak będzie, wojowniku? Nie wyglądasz na kogoś, kto ma w życiu ważny cel i pilną potrzebę dotarcia w jakieś konkretne miejsce. Mam rację?

Tarres zamknął oczy. Nie odpowiedział.

– Jutro już nie będę miał dla ciebie litości, nomadzie. Im szybciej miniemy pustynię, tym lepiej. Teraz śpij.

Wstał, by odejść, ale jeszcze raz zwrócił się ku Tarresowi z pełnym satysfakcji uśmiechem.

– Tak – powiedział. – Myślę, że wystarczy jak będę się do ciebie zwracał: Nomadzie. I wierz mi, zmieniłem o was swoje zdanie. Zawsze uważałem, że jesteście po prostu uciążliwi, ale na swój sposób mądrzy. Każdy musi z czegoś żyć, choćby to było napadanie na bogom ducha winnych kupców. Dzięki tobie wiem, że się myliłem, może dlatego, że nigdy żadnego z was nie poznałem na tyle dobrze, by to zauważyć. Nieznośni i głupi – oto nomadowie.

Chichocząc, oddalił się w kierunku ogniska.

Tarres pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Yisun miał rację – nie miał żadnego celu, ani nawet miejsca, do którego mógłby się udać. O stepach musiał zapomnieć. Nikt by go tam nie chciał.

 

*

 

– Po śmierci Madiusa to ty jesteś wodzem, iskuza.

To ty jesteś wodzem… Ostatnim z rodu… Tak powiedział.

Tarres smakował jego słowa, obracał w umyśle, chłonął wizję, jaką wzbudziły.

On, wódz.

Zemsta! Wystarczyło rzucić hasło. Ono przecież wszystkim chodziło po głowie. Ktoś musiał wypowiedzieć je pierwszy. Skoloci pójdą za nim.

– Przybywasz po wojsko, Tarresie – Sinsharishkun nie pytał. Stwierdzał. – Zabierzesz tych wszystkich wojowników i co zrobisz? Nad czym myślisz? Pozwolisz, aby przepadło to, na co zapracował twój wuj, czy doprowadzisz sprawę do końca? A może jesteś zbyt dumny, iskuza, zbyt dumny aby pętać swój rączy umysł krępującymi zasadami, które tu, na południu panują? Polityką? Prawem? Honorem? Niestety, twoi przodkowie ograniczyli Skolotom wolność, nawiązując z nami sojusz. Tak właśnie myślisz, nomadzie, prawda? I co zamierzasz?

– Dokończę – wychrypiał Tarres. – Dokończę, ale nie dla Assur. I nie na zasadach południa. Dokończę po swojemu. Wrócę do Medei. Wrócę i zniszczę ją.

Koniec

Komentarze

Miasto na skarpie? Hmm, niezbyt rozsądni musieli być ci, którzy zbudowali w takim miejscu miasto:)

Rzeczywiście, chyba trochę ich poniosło :) Tak lepiej? :D

To nie było złośliwe!:)

Ok. Napisane dobrze, tylko zbytnie pomieszanie  watkow jest nieco meczace. Watki sa zbyt krotkie, by je dzielic. To nie opowiadanie.

pozdrawiam

Na początek tej części przedstawiono mi nowe miejsca i nowe postaci. Mam nadzieję, że uda mi się nie pogubić.

Ledwie drgnął wątek Tarresa i Yisuna, znanych z pierwszej części, jestem zmuszona wziąć na wstrzymanie, bo tu Autorka postanowiła zrobić przerwę.

W dalszym ciągu nie mogę nic powiedzieć o wrażeniach. Ciągle czekam, by coś zaczęło się dziać. Po przeczytaniu pierwszej części, miałam nadzieję na jeszcze dziewięć miłych wieczorów. Teraz mam szansę na osiem.

 

„…wpatrzył się w łagodne fale, na których dryfowały zacumowane w porcie wielkie okręty.” – Uważam, że zacumowany statek może kołysać się na falach. Dryfowanie bowiem, to znoszenie przez wiatr i prądy morskie, płynącego statku.


„Kiedy wyruszyliśmy na morską krucjatę przeciwko nim…” – Nie mogli wyruszyć na żadną krucjatę, albowiem krucjata, to: «wyprawa wojenna podejmowana w XI–XII w. przez chrześcijaństwo zachodnie w celu zdobycia Ziemi Świętej»

 

„Niestety, pól nam nie przybywa, a głód rychło może nam ponownie zagrozić.” – Powtórzenie.

 

„Mężczyzna wepchnął mu w ręce manierkę z wodą” – Jestem przekonana, że to był raczej bukłak z wodą.

 

„…i z zerowym zapasem wody.” – Nie wiem czy Ysun znał pojęcie „zero”, czy posługiwał się liczbami rzymskimi, ale uważam, że byłoby lepiej, gdyby powiedział: …i bez zapasu wody.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję wszystkim za wizytę i uwagi :)

Nowa Fantastyka