- Opowiadanie: Flavia - Rycerze Światła

Rycerze Światła

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rycerze Światła

Przybyli o świcie. Było ich trzech, jakby żywcem wyjętych z jakiejś kiepskiej hipnogry. Pierwszy wysoki, barczysty, po samą szyję zakuty w wypolerowaną jak lustro zbroję, z olbrzymim kawałkiem żelastwa przewieszonym przez plecy. Drugi – smukły, o drobnych dłoniach z długimi palcami i szczupłej twarzy o ptasich rysach. Ten miał tylko lekką, ale prawie równie lśniącą kolczugę, a na plecach łuk i kołczan pełen strzał. Trzeci w ogóle nie miał zbroi, jedynie cholernie niewygodną – na oko – szatę w kolorze indygo, przetykaną złotymi nićmi. U jego pasa wisiał kawałek drewna, który Dyah Ni kojarzył się z prymitywną różdżką, ale czy nią był – nie mogła stwierdzić. Wszyscy mieli jasną skórę, złote włosy oraz ciemne oczy i Dyah Ni za nic nie mogła określić, z jakiego Piekła wypełzli. No i wszyscy jechali wierzchem na wielkich, dwugłowych bestiach pokrytych kostnymi pancerzami, wyposażonych w masywne dzioby, rogi, kolce i wszelkie inne niezbędne elementy Wielkich Groźnych Bestii.

Nadjechali z północy, co oznaczało, że po drodze od przeniku* zahaczyli co najmniej o Keban i Bormię. Dyah Ni nie miała pojęcia, czego mogli tam szukać, ale odniosła wrażenie, że nie chciałaby, aby znaleźli to właśnie u niej. Cóż, nie zawsze dostajemy to, czego chcemy.

Czujniki zewnętrzne wykazywały zbyt wysokie stężenie pyłków w atmosferze, więc założyła maskę ochronną i wyszła ze swojego sterylnego laboratorium na spotkanie przeznaczenia.

Był piękny, rześki poranek, jeśli ktoś lubi takie rzeczy. Brama słoneczna, otwarta na oścież, zalewała Lliriuk jadowicie-żółtym światłem, wokół niej zaś krążyły dwa księżyce, biały i bladozłoty, rozmazując po Kopule Niebios srebrzyste smugi. Między zabudowaniami Rampii unosiły się chmury pyłków, od czasu do czasu błyskając odbitym promieniem słońca. Na szczęście osadę szczelnie otaczały drzewa o wielkich, złotych liściach wyrastających nie z gałęzi, ale bezpośrednio z pni, toteż nieleczalna u Dallsjan agorafobia nie uderzała z taką mocą. Mimo to Dyah Ni nie czuła się komfortowo i od wejścia do laboratorium oddaliła się zaledwie na dwa kroki. I tak za dużo.

– Tak? – spytała, gdy jeźdźcy zbliżyli się na odległość głosu.

– Prowadź nas, niewiasto, do przywódcy tej osady – oznajmił ten w lśniącej zbroi, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem. Oho, pomyślała, opierając ręce na biodrach. Będzie zabawnie.

– Właśnie z nim rozmawiasz. Jestem Dyah Ni-Davara, sil-kahar** Rampii.

Rycerz wreszcie raczył na nią spojrzeć, z mieszaniną niedowierzania i pogardy wymalowaną na szlachetnym obliczu. Naprawdę, naprawdę zabawnie.

– Męskiego przywódcy – powiedział takim tonem, jakby rozmawiał z osobą niedorozwiniętą. Dyah Ni tylko przewróciła oczami.

– Najbliższy męski przywódca jest sto mirlitów*** stąd, w Al-Feren. To mal-kahar Lliriuk, Anasen Al-Ankarn, ale jego władza w tym miejscu ogranicza się do ściągania podatków i wskazywania drogi podobnym wam pajacom. Jeśli chcecie załatwić coś w Rampii, przykro mi, ale musicie rozmawiać ze mną.

Mężczyzna ściągnął brwi, jakby przetrawienie tego, co właśnie usłyszał zmusiło jego mózg do uruchomienia zasobów rezerwowych.

– Nie mamy czasu na te wygłupy… – zaczął, ale Dyah Ni nie dała mu dokończyć.

– Ja też – przerwała. – Jako sil-kahar Rampii mam obowiązki, a zabawianie gości jest tylko jednym z nich, wcale nie najważniejszym. Więc albo mówicie, czego chcecie, albo się wynoście.

Rycerz Światła spojrzał najpierw na jednego towarzysza, potem na drugiego. Miny mieli nietęgie, ale chyba powoli zaczynało do nich docierać.

– Imię me Ralakh Szlachetny – zaczął rycerz i przerwał, by upewnić się, czy wywarł odpowiednie wrażenie, Dyah Ni jednak nadal mierzyła go beznamiętnym spojrzeniem, co zresztą i tak nie miało wielkiego znaczenia, gdyż zza maski jej twarz była prawie niewidoczna. – Jestem czwartym synem wielkiego księcia Anuraka, pana na Karthi, w odległym świecie Asaarnen, członkiem Zakonu Światła. – W tym momencie Dyah Ni parsknęła śmiechem, ale udało jej się zamaskować to jako atak kaszlu. Niemniej Ralakh posłał jej pełne wyrzutu spojrzenie, zanim kontynuował: – Moi towarzysze to mistrz łucznicy Derek i wielki mag Salaamin. Przybyliśmy do tego zapomnianego przez bogów świata kierowani naszym świętym posłannictwem. Doszły nas słuchy, że w koloniach Dalls zalęgło się zło, rasa plugawa a złośliwa rozpanoszyła się w waszych domach. Przybyliśmy, by ją wyplenić.

– Aha – podsumowała tylko. Ralakh posłał jej zdumione spojrzenie, jednak najwyraźniej zakończył już przemowę i nie miał pomysłu, co dalej mówić, więc tylko czekał. Westchnęła zrezygnowana. – A cóż to za plugawa rasa?

Rycerz rozpromienił się. Rozmowa wracała na znane mu tory. Odpowiedział z namaszczeniem:

– Gobliny.

Dyah Ni poczuła, że równie dobrze mógłby walnąć ją tym żelastwem przez łeb. Jasna i pieprzona cholera.

Odetchnęła głęboko. I jeszcze raz. Gdy miała pewność, że głos jej nie zadrży, spytała:

– A co dokładnie wam te gobliny zrobiły, że tak ich nienawidzicie?

Rycerz spojrzał na nią z politowaniem.

– Umysł niewieści tego nie pojmie. Powiedz nam lepiej, czyż prawdą jest, że kreatury te przebywają w Lliriuk.

– Umysł męski tego nie pojmie.

Rycerz spojrzał na nią zaskoczony. Wyglądał przy tym tak głupio, że z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Zamiast tego stanęła w rozkroku, opierając ręce na biodrach i patrząc na niego hardo. Co nie miało znaczenia, gdyż przez tę cholerną maskę i tak nie mógł zobaczyć jej oczu. Ale liczył się gest i ten chyba zrozumiał, bo już po chwili jego twarz wykrzywił grymas wściekłości. Dłoń w ciężkiej rękawicy z chrzęstem zacisnęła się na rękojeści żelastwa. To był chyba miecz.

– Przestań kpić, niewiasto! – huknął. – Albo klnę się na Inisa, zaraz nauczę cię moresu! Mówże, ino prędko, gdzie ukrywają się te plugawe monstra!

– Nie, dopóki nie usłyszę, czego od nich chcesz. I zostaw ten miecz, nie robi na mnie wrażenia.

Woj zacisnął swoją szeroką, męską szczękę i zazgrzytał zębami, aż iskry poszły. Dyah Ni skojarzył się z przeżuwającym ph'arskiem. Ciekawe, czy są gdzieś w Piekłach ph'arski o srebrnej łusce?

– Toć nawet dziatwie wiadomo, że gobliny to najplugawsze z istot stąpających po powierzchni Piekieł. – Skapitulował w końcu, ale w jego głosie wciąż pobrzmiewała wściekłość kiepsko maskowana przez mieszankę litości i pogardy, jaką tacy jak on okazują zwykle osobom, w ich mniemaniu, słabszym. – Zdolne jeno do czynienia zła i niewyobrażalnych podłości…

– Na przykład jakich? – przerwała zniecierpliwiona.

– No… – zawahał się widocznie. – Niewyobrażalnych!

Tym razem się nie powstrzymała i wybuchła mu śmiechem prosto w twarz.

– Oj, bratku, z taką argumentacją to ty daleko nie zajdziesz. Żądam konkretnych przykładów! Dlaczego gobliny są takie złe? No, dalej, musicie mieć chociaż jeden dobry powód, żeby nienawidzić całego gatunku.

Rycerze popatrzyli po sobie. Dyah Ni łudziła się jeszcze, że chociaż towarzysze tego Ralakha czy jak mu tam, okażą się rozsądniejsi, ale następne słowa pozbawiły ją złudzeń.

– Mówią, że powstają ze splugawionych zwłok… – zaczął Salaamin.

– No patrz, a mnie uczono, że są produktem ewolucji – przerwała mu drwiąco. – Jak zresztą wszystkie inne żywe istoty.

– Często wchodzą w szkodę na wsiach – dorzucił Derek. – Porywają dzieci, zsyłają choroby i niepogodę, kradną żywność, psują narzędzia…

– Szczają babom do mleka – dorzucił raźno Ralakh, znów odzyskawszy rezon. Widać niewiele potrzebował do szczęścia.

Tym razem Dyah Ni nawet nie miała siły się śmiać.

– Dobra – rzekła, siląc się na powagę. – Słuchajcie, chłopcy. Rozumiem potrzebę zrzucenia na kogoś win za wszelkie nieszczęścia, ale zapewniam was, że większość z nich da się racjonalnie wyjaśnić. Choroby i niepogoda to naturalne zjawiska, nie potrzebują pomocy. Dzieciaki uciekają, jak się je zmusza do pracy nad siły i tłucze kijami. Narzędzia się zużywają. A jeśli ktoś psuje wam to… mleko, czymkolwiek ono jest, to radziłabym spojrzeć na zawistnych sąsiadów, zamiast zwalać na gobliny, tym bardziej, że jeśli dobrze rozumiem, w swoim świecie wytępiliście je wieki temu.

Na policzki Ralakha wpełzł niezdrowy rumieniec.

– Nie spoczniemy, póki ta zaraza nękać będzie Piekła – ryknął wściekle. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować wyciągnął żelastwo – faktycznie miecz! – i pognał wierzchowca, który ruszył na Dyah Ni…

I zatrzymał się w pół kroku, kwicząc z bólu i szarpiąc tak mocno, że w końcu zrzucił biednego rycerza. Dobrze, że ten pajac nie nadział się na własny miecz. Dyah Ni nie bardzo podobała się wizja zdrapywania flaków z bruku, tym bardziej, że osadę jak i okolicę wyłożono niezwykle chłonnym tworzywem. Gdyby to wsiąkło, capiłoby do końca Piekieł.

– A, tak – powiedziała swobodnie, jakby rozmawiała o pogodzie. – Rampia jest chroniona zaklęciami.

– Nic to – wrzasnął Ralakh, którego upadek nie pozbawił rezonu. – Salaamin wnet rozprawi się z waszą plugawą magią, a gdy cię dopadniemy, adwokacie diabła, zapłacisz nam, tak, jak twoi plugawi podopieczni.

Dyah Ni spojrzała z powątpiewaniem na maga: niepraktyczną szatę i ten śmieszny kijek. Ale Salaamin nawet go nie tknął. Zamiast tego wyjął z sakwy zawieszonej u siodła mniejszy woreczek, z którego zaczerpnął garść białego pyłu i rzucił na wiatr, szepcząc słowa mocy. Zaklęcie rozbiło się na tarczach Rampii.

– Słuchaj gościu – powiedziała, gdyż cała zabawa zaczynała ją nieco nudzić. W dodatku odsłonięta skóra na szyi i dłoniach zaczynała świerzbić od tych cholernych pyłków. Kurwa, tysiące lat nieustannego rozwoju, a nadal nie wynaleziono leku na tą cholerną alergię! – Tylko się kompromitujesz. Lepiej odejdź stąd, póki pozwalam. I zostaw te nieszczęsne gobliny w spokoju. Znajdź sobie jakieś bardziej produktywne zajęcie, zacznij uprawiać groszek czy coś.

Ale Ralakt nie zareagował. Salaamin wciąż odprawiał te swoje czary i w końcu mu się udało. Dyah Ni przewróciła oczami. No dobra, skoro chcecie…

Ralakh ryknął z radości i pognał w jej stronę, znów dzierżąc ten swój miecz. Kobieta sięgnęła do przymocowanej do uda kabury i wyjęła różdżkę – ale nie jakiś badylek ze świętego drzewa, o nie. Jej różdżka była najnowszym osiągnięciem dallskiej magotechnologii: dwa gwiastalowe rdzenie przechowujące razem ponad setkę zaklęć, zamknięte w izolującej warstwie niklowanego żelaza, cabodionowy kondensator, a na czubku – soczewka ze starannie oszlifowanego kryształu nym. Nie musiała nawet wypowiadać zaklęcia: urządzenie jakby tylko czekało na okazję, natychmiast wyrwało od niej wymaganą ilość energii, zadrżało, zabłysło i rycerz poleciał niby selpha – jeden z tutejszych skoczno-latających gadów, który niejednego Dallsjanina doprowadził na skraj zawału, wyskakując niespodziewanie spomiędzy zarośli – i zatrzymał się dopiero na pniu drzewa kardonowego, wciśnięty między olbrzymie, złociste liście.

Derek chciał coś zrobić – nie wiedziała, co – więc również poszybował w dal, razem ze swoim wierzchowcem. Na końcu poleciał Salaamin, dla towarzystwa.

– A teraz słuchajcie, padalce, bo nie będę powtarzać – huknęła, uprzednio magicznie wzmacniając swój głos. – Jedyne gobliny przebywające w Rampii mają w Dalls i jego koloniach status obywatelski. To oznacza, że są Dallsjanami i jak Dallsjanie będą traktowani. I chronieni. I ja, jako kahar tej wioski przysięgam na Wielką Sferę, że im tej ochrony udzielę – wszelkimi środkami, jakimi dysponuję, a jak widzicie, wystarczą one, aby posłać was wszystkich na Ziemię. Więc, powtarzam po raz ostatni, wypierdalajcie, pókim dobra.

– Ja tak tego nie zostawię! – zaskrzeczał Ralakh, który zdążył już wygrzebać się spomiędzy liści, ale gdy Dyah Ni skierowała na niego różdżkę, odwrócił się i pomknął w dal, grzechocząc zbroją, a za nim jego, pożalcie się bogowie, kompani.

Dopiero wtedy Zyjl'Kahrit odważył się opuścić mrok laboratorium i stanąć obok niej.

– Sil-kahar?

Spoglądał na nią z niemym pytaniem w wielkich, żółtych oczach. Dyah Ni uśmiechnęła się lekko. Gobliny! Z pewnością nie wynalazłyby różdżki, ale po odpowiednim treningu, mogły jej używać. Czy były złośliwe? Czasami, ale rzadko niebezpieczne. Okrutne? Nie bardziej, niż drapieżne zwierzęta. Kradły, owszem, ale tylko dlatego, że ludzie zajęli tereny, które od wieków należały do nich, spychając ich na pustynie i ugory. Nie mieli wyboru.

Ale czy to czyniło ich złymi?

– Wracajcie do pracy, Zyjl – powiedziała miękko, protekcjonalnie klepiąc go po głowie. Jej szczupła dłoń idealnie wpasowywała się między wielkie, nietoperzowe uszy stwora. – Te oszołomy nie będą was już niepokoić.

Zyjl'Kahrit uśmiechnął się, a jego twarz wyglądała przy tym, jakby pękła na pół, wypuszczając białe i ostre jak szpilki zęby. Potem zawrócił i poczłapał do laboratorium, aby jak co dzień poprowadzić pobratymców w las. Dyah Ni uśmiechnęła się lekko.

Tak, może gobliny nie były doskonałe, ale miały jedną zaletę, która skutecznie usuwała w cień wszystkie wady.

Nie trzeba im płacić tyle, co ludziom.

 

*Przenik to punkt, w którym istnieją jednoczesnie dwa światy. Wchodzi się w jednym, wychodzi w drugim. Praktyczne, jeśli się wie, co robić. Jeśli nie – irytujące i niebezpieczne a delikwent, który trafił "tylko" do dżunglii pełnej dinozaurów, może się uważać za szczęściarza.

**"kahar" to po dallsku "przywódca". W zależności od przedrostka, może oznaczać cokolwiek, od członka rządu, po szefa firmy a nawet przywódcę szajki. Mal-kahar to gubernator skolonizowanego świata, sil-kahar – przywódca osady.

*** W domyśle: daleko, ale jeśli ktoś koniecznie potrzebuje konkretnych liczb, mirlit to dallska jednostka miary wynosząca w przybliżeniu 1580 m

Koniec

Komentarze

Nawet zabawna historia. Na początku trochę mnie drażniły dziwne wtrącenia w narracji, np:

 

Dobrze, że ten pajac nie nadział się na własny miecz.


Ale rozumiem, że to celowy zabieg. Pomysł też dość fajny. Także, mi się podobało.

Pozdrawiam

Mastiff

Te ostatnie słowa nie miały być napisane kursywą:).

Mastiff

Pierwszy wysoki, barczysty, po samą szyję zakuty w lśniącą jak lustro zbroję, z olbrzymim kawałkiem żelastwa przewieszonym przez plecy. – Kiepskie porównanie. W lustrze wszystko się odbija. Fakt, jak promienie słoneczne na nie padną, to zalśni, ale ja bym na Twoim miejscu to usunął. Zostaw samą lśniącą i będzie ok.

 

Drugi – smukły, o drobnych dłoniach z długimi palcami i szczupłej twarzy o lekko ptasich rysach. Ten miał tylko lekką, ale prawie równie lśniącą kolczugę, a na plecach łuk i kołczan pełen strzał. – Lśnienie też było w zdaniu wyżej. A może by tak dać ‘błyszczącą”?

 

U jego pasa wisiał kawałek drewna, mający chyba służyć jako czarodziejska różdżka. – Ekhm. Jak narrator nie wie, to kto ma wiedzieć? Albo zostaw, że patyk służył jako różdżka, jeśli faktycznie tak było, albo jeśli nie wiadomo do czego służył, to niech ostanie się tylko informacja, że zwisał kawałek drewna. Najwyżej później uświadomisz czytelnika, że okazał się on być tym, czy tamtym.

 

Wszyscy mieli jasną skórę, złote włosy i ciemne oczy i Dyah Ni za nic nie mogła określić, z jakiego Piekła wypełzli. – zamiast podkreślonego „i” wstaw „oraz”.

 

Ach, no i wszyscy jechali wierzchem na potwornych, łuskowatych bestiach o dwóch głowach uzbrojonych w potężne dzioby, kostnych pancerzach, rogach, kolcach i wszystkich innych niezbędnych elementach Wielkich Groźnych Bestii. – Zdanie do przeróbki. – No i wszyscy jechali wierzchem, na potwornych dwugłowych bestiach odzianych w kostne pancerze, uzbrojonych w potężne dzioby, rogi, kolce i wszystkie inne elementy niezbędne u Wielkich Groźnych Bestii. – To tak na szybko.

 

Był piękny, rześki poranek, jeśli ktoś lubi takie rzeczy. – takie rzeczy, czyli jakie? Piękne, rześkie poranki? Wywal to.

 

poleciał niby selpha - jeden z tutejszych skoczno-latających gadów, który niejednego Dallsjanina doprowadził na skraj zawału, wyskakując niespodziewanie spomiędzy zarośli - zatrzymując się dopiero na pniu drzewa kardonowego, wciśnięty między olbrzymie, złociste liście. – Żeby się zatrzymać, musiał NAJPIERW polecieć. Lecieć i zatrzymywać się jednocześnie nie był w stanie, więc zmień drugie pogrubienie na: i zatrzymał się.

 

Jej szczupła dłoń idealnie wpasowywała się między wielkie, nietoperze uszy stwora. – Te oszołomy nie będą was już niepokoić. - nietoperzowe

 

 

Sympatyczne i zabawne. Mnie się podobało, poprawiło mi humor. Bohaterka nieźle charakterna :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Uśmiałam się, jak norka. jedyne miejsce gdzie mnie sie potknęło, to zbyt długie dopytywanie o nieprawości Goblińskie. Tak ze trzy wymiany dań odruchowo przeskoczyłam. (Ale wróciłam!)

Co do powtórzeń, literówek i tych innych gadów nie wypowiadam się, bo to mi umyka i dobra w tem nie jestem.

Się na wrażeniach i pomysłach skupiam.

Lubimy Pratchetta? :)

Sympatyczne. Niezłe jako wprawka pisarska.

Cieszę się, że się podobało.

Fasoletti - dzięki za wytknięcie błędów, poprawki wprowadziłam, przynajmniej tam, gdzie się z nimi zgadzam. Zanim wyzwiesz od najgorszych i położysz krzyżyk, pozwól, że się wytłumaczę. ;) W opowiadaniu użyłam narracji personalnej i to tylko dlatego, że w literaturze, w przeciwieństwie do gier, preferuję trzecią osobę. Niemniej całość pisana jest de facto z perspektywy Dyah Ni - stąd wątpliwości, czy rzeczony patyk to różdżka czy tylko dekoracja. Mamy wszak pięćdziesiąty trzeci wiek, kto jeszcze używa drewnianych różdżek?! Tym bardziej, że normalną, z MagiTechu można dostać za jedyne 199 dukatów i 99 pensów, a jak się trafi na promocję w MagiMarkcie, to drugą dają za połowę ceny x)

Rześkie poranki to też rzecz gustu. Patrząc z perspektywy Dallsjanki: olbrzymia przestrzeń, słońce nawala w przyzwyczajone do sztucznego światła oczy, wszędzie te cholerne pyłki. W dodaku nikt nie ma prawa budzić mnie przed początkiem zmiany! Do diabła z rześkimi porankami!

 

Riboq - ponoć przeskakiwanie dań jest zalecane przy odchudzaniu ;P Przepraszam, musiałam.

Pratchetta kiedyś czytałam na umór, ale jakoś dawno nie miałam okazji.

 

Dzięki wszystkim za opinie.

Niemniej całość pisana jest de facto z perspektywy Dyah Ni - stąd wątpliwości, czy rzeczony patyk to różdżka czy tylko dekoracja. Mamy wszak pięćdziesiąty trzeci wiek, kto jeszcze używa drewnianych różdżek?!  

Moim skromnym, nie liczącym się (czasami z nikim i niczym) zdaniem, nie powinnaś mieszać narracji. Personalna z perspektywy? Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra... Sama widziśż po reakcjach czytelniczych, jakie to nieporozumienia wywołuje. No i gdzie jest powiedziane, napisane, po czym można poznać, że to LIII wiek? Po opisie różdżki Dyah? Tylko po tym?  

Samo opowiadanko przyjemne, lekkie, wywołujące uśmiech.

Może niefortunnie to ujęłam. Chodzi o to, że nie przepadam za narratorem wszechwiedzącym i wolę ograniczyć go tym, co w danej chwili widzi i odczuwa dana postać. To chyba dopuszczalne w literaturze?

po czym można poznać, że to LIII wiek? - po niczym, to pierwsza liczba, jaka przyszła mi do głowy podczas pisania komentarza. Jednak opis różdżki, obecność laboiratorium, czujników itd. chyba wystarczająco wskazują na to, że to już nie ta epoka co smoki, rycerze, Wielka Walka Dobra ze Złem i magia czyniona za pomocą poświęconych badylków.

Dzięki za opinię.

Flavio, Koleżanko droga... Jeśli plączą się po świecie tropiciele goblinów, to nie jest to świat "technologiczny", ale "magiczny", w którym ważne są poswiecone(?) badylki. Jeśli do różdżki, zakupionej w MagiTechu, dodają drugą za pół ceny, to jest to świat "technologiczny" nie "magiczny". Scylla i Charybda się kłaniają... Na Twoim miejscu wykorzystałbym możliwości, stwarzane przez "przeniki". Wtedy można by było ładnie to zgrać, rozegrać... Zgodnie z prawem: każda dostatecznie rozwinięta technika jest nieodróżnialna od magii.

Osobiście zawsze postrzegałam "mój" świat jako magiczny, to znaczy taki, w którym działa jakaś wszechpotężna i bliżej nieokreślona siła, którą przy odrobinie wysiłku można skłonić, żeby "zrobiła wszystko". Działa też jednak druga siła, taka, której w fantasy zwykle brakuje: postęp. I tak, drewniane różdżki były w użyciu i nawet się sprawdzały, przynajmniej dopóki nie zjawił się jeden mądry i nie udowodnił, że to tylko ze względu na dużą zawartość pewnego mikroelementu. A potem zrobił różdżkę wyłącznie z owego elementu, który jak sie okazało, doskonale przewodził energię magiczną, a kilka wieków później jej zmodyfikowaną wersję nosił każdy szanujący się obywatel.

W czasach Dyah Ni wciąż istnieją ludzie zawodowo parający się magią, chociaż szkoli ich się na tej samej uczelni, co fizyków kwantowych i genetyków. Wiele rzeczy ma swoje odpowiedniki w naszym świecie, ale ich działanie opiera się o magię (hipnogry, iluzje reklamowe, dwurdzeniowe różdżki zamiast nowych iCosiów itp.).

Więc w sprawie Scylli i Charybdy... chyba siedzę pośrodku ;>

U jego pasa wisiał kawałek drewna, mający chyba służyć jako czarodziejska różdżka. - U jego pasa wisiał kawałek drewna, który Dyah Ni przypominał różczkę, jakimi posługiwali się magowie sprzed trzech stuleci. - W ten choćby sposób możesz rozwiązać problem z narratorem i wątpliwościami bohaterki co do badyla ;)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Ciekawe opowiadanie, proste, owszem (inteligentna niewiasta wersus głupawi, z deka mizogynistyczni "poszukiwacze przygód i guzów"), ale fajnie mi się je czytało. Fajny twist na końcu: bohaterka niby oświecona feministka i walczy z uprzedzeniami, a jednak swoje za uszami ma i dba o własne interesy, szlachetnością się czasem zasłaniając (choć mimo wszystko nie zachowuje się jak ktoś, przez kogoś przemawia wyłącznie cynizm.) Fajna, polubiłam ją.

 

Nie ejstem zwolenniczką wyjaśniania terminologii świata przedstawionego w przypisach. Lepiej pokazać, opis rzorzucić po tekście albo wpleść w dialog, niż dawać przypis. Dla mnie przepisy były zbędne, z tekstu łatwo się domyśleć, czym są wszystkie używane terminy - poza "przenikiem", ale to, jak pisałam: możnaby jakoś fajnie w narracji zasugerować.

Fasoletti - dobra, wygrałeś ;P Zdanie zmienione.

An-Nah - cieszę się, że się podobało. Też nie jestem fanką przypisów, ale kiedyś strasznie dostałam po uszach za stosowanie niezrozumiałej terminologii i teraz mi się odbija. Też uważam, że opisy lepiej wpleść w tekst, ale tego akurat nie chciałam zbytnio rozwlekać; zresztą po dwudziestu opowiadaniach, w których tłumaczę, co to przenik mam wrażenie, że jeszcze jedno, a rzucę to w cholerę i zacznę pisać o statkach kosmicznych xP

Po lekturze „Czarnego Pana” miałam lekkie opory, czy zacząć czytać Twój kolejny tekst, ale moje obawy okazały się, na szczęście nieuzasadnione. Opowiadanie podoba mi się. Jest dość krótkie, acz treściwe. Znalazłam w nim wszystko, co pozwala zakończyć dzień w dobrym nastroju.

 

„– Prowadź nas, niewiasto, do przywódcy tej osady – oznajmił ten w lśniącej zbroi, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.” – Skoro nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, to skąd wiedział, że mówi do niewiasty?

 

„Moi towarzysze to mistrz łucznicy Derek…” - …mistrz łuczniczy Derek…

 

„…najwyraźniej zakończył już przemowę i nie miał pomysłu, co dalej mówić…” – Takie małe powtórzenie. Może: …co dalej powiedzieć

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Prawdziwie i żywo napisane. To lubię!

Nowa Fantastyka