- Opowiadanie: Tregard - Zamknięci - część VI, ostatnia

Zamknięci - część VI, ostatnia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zamknięci - część VI, ostatnia

ZAMKNIĘCI

Część VI

 

Morderca jest wśród nas. Ta myśl nie dawała mi spać przez całą noc. Kręciłem się w łóżku, a w mojej głowie kłębiły się obrazy. Mateusz, Jarek, Tomek. Każdego z nich mogłem sobie bez trudu wyobrazić ze sztyletem w dłoni, pochylającego się nad przerażoną dziewczyną leżącą na podłodze. Może z wyjątkiem Czesława, który był za stary i zbyt słaby na coś takiego.

Kto? Kto mógł zrobić coś takiego? I dlaczego? Te pytania nie dawały mi spokoju i nie pozwoliły zmrużyć oka. Zdarzały mi się wcześniej bezsenne noce. W takich wypadkach wstawałem i szedłem do drugiego pokoju pooglądać jakiś film albo poczytać książkę, dopóki sen mnie nie zmorzył. Brak prądu pozbawił mnie obu tych możliwości, mimo to wstałem. Sprawdziłem na komórce, która godzina. Było krótko po pierwszej. Ciche piśnięcie zdradziło mi, że bateria telefonu jest bliska rozładowania. I tak długo się trzymała, skubana. Wyłączyłem komórkę. Może to irracjonalne, ale chciałem jak najdłużej mieć możliwość skorzystania z niej. Rozładowana nie przyda się już na nic, a tak przynajmniej w teorii zachowam opcję wykonania połączenia. Dawało mi to w jakiś sposób poczucie bezpieczeństwa, podobnie jak trzy stówy na koncie pod koniec miesiąca. Czułem, że w razie czego, mam jeszcze środki do wykorzystania.

Mieszkanie rozświetlała dziwna, niebieskawa poświata. Podobna do tej, jaką można zobaczyć w filmach, gdy akcja dzieje się w nocy, ale jakby bardziej mroczna i złowieszcza. Widziałem całkiem wyraźnie zarys mebli, więc na nic nie wpadłem wychodząc z sypialni. Korytarz był ciemny, ale z dużego pokoju i kuchni dochodził jaśniejszy blask. Pomyślałem, że w sypialni przytłumiły go zaciągnięte z przyzwyczajenia rolety.

Stanąłem przy oknie w kuchni i spojrzałem ponad dachami pobliskich budynków. Gdzieś za horyzontem unosiła się błękitna łuna, rozjaśniając noc. Falowała przypominając szalejący poza zasięgiem wzroku pożar, a kolor przechodził z jaskrawego w niezdrowo szary, lecz tak samo jasny. Niebo pozostało czarne i nie było widać księżyca ani żadnych gwiazd. Może to i lepiej, bo nagle przyszło mi do głowy, że mógłbym zobaczyć konstelacje, których nie byłbym w stanie rozpoznać albo dwa księżyce. Szaleństwo, o jakim czytałem w opowiadaniach Lovecrafta stało mi się nagle niepokojąco bliskie.

Łuna obejmowała swoim zasięgiem cały widnokrąg, jak okiem sięgnąć. Dochodziła również z dużego pokoju, domyślałem się więc, że otaczała nas w koło. Co to jednak znaczy „nas”? Po raz kolejny zadałem sobie pytanie, czy przerażające zjawisko było tylko naszym udziałem? Czy w sąsiednich blokach, tak samo ciemnych jak nasz, również byli uwięzieni ludzie? Czy patrzyli w okna naszych mieszkań zastanawiając się, czy ktoś tam jest? I co oznaczało zniknięcie komina? Mógł zniknąć, bo przeszedł na drugą stronę, czymkolwiek była. Albo zniknął, bo my się od niego oddalaliśmy w przestrzeni międzywymiarowej. Ta właśnie koncepcja była mi bliższa. Po pierwsze dlatego, że nie wierzyłem, aby cały świat nagle wpadł w tunel prowadzący do innego wymiaru, a po drugie utwierdzałem się w przekonaniu, że to, co nas spotkało, miało jakiś związek z morderstwem popełnionym w mieszkaniu numer trzy, miało więc charakter, nazwijmy to, „lokalny”. Pozostają oczywiście pytania. Dlaczego wciąż widać sąsiednie budynki, ale nie ludzi czy samochody na ulicach? Czy w budynkach, które wciąż widzę wyglądając przez okno są inni ludzie? Nie sądzę, abym kiedykolwiek poznał odpowiedzi. Nie muszę ich znać. W zupełności wystarczyłoby mi, gdybym rankiem mógł otworzyć okno i zaczerpnąć świeżego powietrza pomieszanego ze spalinami i typowym szumem miasta. Zobaczyć ludzi na chodnikach i słońce wysoko na niebie. To wszystko, czego pragnę, tak niewiele, a wydaje się tak nieosiągalne.

Stanąłem przy oknie balkonowym i dotknąłem szyby. Wibrowała wyczuwalnie. Miałem wrażenie, że wibruje w rytm zmieniających się za oknem kolorów. A może to tylko moje złudzenie? Może zacząłem się już doszukiwać sensu i porządku tam, gdzie ich nie ma?

Przyszły mi do głowy słowa Ornatowicza, o tym, że budynek wibruje pod wpływem przeciwstawnych sił. Tak, czy inaczej, wkrótce wszystko się skończy. Blok mógł się rozpaść na kawałki w każdym momencie.

Łuna widoczna z pokoju była równie jasna i obszerna, co w kuchni. Sięgała od jednego końca horyzontu po drugi, pośrednio potwierdzając, że jesteśmy przez nią okrążeni. Jednak to, co zobaczyłem w prześwicie między budynkami, niemal dokładnie tam, gdzie wcześniej wznosił się komin, sprawiło, że ogarnęła mnie czysta zgroza.

Na tle niebieskoszarych płomieni falowały ogromne twory, wysokie i grube u podstawy niczym pnie drzew, stopniowo zwężające się ku górze, aż na samym szczycie tworzył się szpic. W nocnej scenerii i z łuną nie z tego świata rozświetlającą je od tyłu, wydawały się czarne, ale wiedziałem, że to tylko złudzenie. Widziałem je rankiem, przez jedno mgnienie oka – w rzeczywistości były szare. I były żywe. Każdy z tworów, każda z tych ohydnych, przyprawiających mnie o drżenie macek falowała we własnym rytmie. Falowanie nie było spowodowane wiatrem, chyba że w tym innym wymiarze wiatry wieją równocześnie we wszystkich możliwych kierunkach i inaczej na różnych wysokościach. Macki wyginały się asymetrycznie. Gdy dół płynął w lewo, góra poruszała się w prawo. Im wyższy był twór, tym więcej było takich załamań i łuków. Czasem niektóre zaczynały drżeć szybko, konwulsyjnie niemal, aby po chwili uspokoić się i wrócić do statecznego, powolnego rytmu.

Stałem przy oknie i gapiłem się na nie, nie mogąc zrobić najmniejszego ruchu, zupełnie jakbym był sparaliżowany. Jakby ruchy tych sięgających ku niebu węży hipnotyzowały mnie, nie pozwalając oderwać od siebie wzroku.

Nie wiem, jak długo tak trwałem. W końcu upiorna zorza zaczęła powoli gasnąć, aż zrobiło się zupełnie czarno i drżące, kołyszące się macki zniknęły. Dopiero wtedy byłem w stanie odwrócić się i powlec do sypialni. Położyłem się obok Patrycji, ale długo nie mogłem zasnąć. Za każdym razem, gdy zamykałem oczy, widziałem błękitną łunę i tańczące na jej tle wężowe twory.

Wreszcie zasnąłem, oczywiście, ale rankiem obudziłem się bardzo zmęczony. Świat na zewnątrz przykryła mgła. Była tak gęsta, że nawet trudno było dostrzec sąsiednie budynki. Może to i lepiej, bo ukrywała też czające się na horyzoncie koszmarne macki.

Ubrałem się i poszedłem do kuchni. Z niepokojem spojrzałem na malejące w szybkim tempie zapasy wody. Pomyślałem wtedy po raz kolejny, że to już długo nie potrwa. Wóz albo przewóz. Albo nas przeciągnie na drugą stronę i wypuści z budynku, albo nas wypluje z powrotem do naszego wszechświata, albo umrzemy w męczarniach z pragnienia.

Nie chciałem o tym myśleć. Postanowiłem przygotować śniadanie. Aby to zrobić, musiałem najpierw udać się do piwnicy po żywność.

Na schodach prowadzących na strych siedział Józef. Wyglądał jak zombie. Szarozielona twarz, ogromne wory pod przekrwionymi oczami i rozczochrane włosy nasuwały jednoznaczne skojarzenia. Poplamiona koszulka, być może wymiocinami, dopełniała obrazu.

– Ależ mam kaca – wychrypiał na mój widok. – Sąsiad sobie nawet nie wyobraża. Chciałem kupić coś do picia, ale drzwi są zamknięte.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Nie spodziewałem się niczego innego.

– Obiegowa opinia głosi – ciągnął Józef – że po alkoholu widzi się białe myszki. A ja wczoraj widziałem niebieski ogień i jakieś ogromne, kiwające się jęzory. Chyba pora przestać pić.

A więc nie przyśniło mi się to, co widziałem w nocy. Oto miałem żywe, choć zapijaczone potwierdzenie, że błękitna łuna i macki były tam rzeczywiście i prawdopodobnie są nadal, czekają na nas. Śmieszne, ale zaczynałem mieć nadzieję, że to był tylko zwykły koszmar.

Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć, więc tylko wzruszyłem ramionami i poczłapałem w dół.

Komórka ze zwłokami Julki i tajemniczej dziewczyny była zamknięta, ale ktoś postawił przed drzwiami znicz. Jeszcze się tlił, czerwona poświata rozjaśniała niewielki fragment ciemnego choć oko wykol korytarza.

Poszedłem dalej i po kilku krokach stanąłem jak wryty. Kłódka do naszej piwnicy leżała na ziemi, a drzwi były otwarte na oścież. Serce zamarło mi w piersi. Wpadłem do środka, jednym spojrzeniem ogarniając wnętrze. Moje najgorsze przypuszczenia okazały się prawdą. Cała żywność zniknęła. Wszystko, do ostatniego okrucha.

Ogarnęła mnie rozpacz. Kiedy Mateusz proponował umieszczenie żywności na strychu, sprzeciwiłem się, ponieważ naszła mnie myśl, że łatwy dostęp będzie pokusą nie do odparcia. Jednym słowem bałem się, że jedzenie zostanie rozkradzione. Poniekąd miałem rację, choć jedynie ja padłem ofiarą swojej własnej przepowiedni.

Jak miałem to przekazać Patrycji? Jak jej powiedzieć, że Adaś nie będzie miał nic na obiad? Jak?

Rozpacz zastąpił gniew. Na myśl o nieznanym złodzieju zawładnęła mną furia. Machnąłem ręką strącając ze stojącej tuż obok szafki puste słoiki. Rozbiły się, a od spowodowanego tym hałas rozbolały mnie bębenki. Pchnąłem szafkę. Przewróciła się i znieruchomiała. Poprawiłem kopniakiem, aż popękały deski. Miotałem się w bezwolnej wściekłości po całym pomieszczeniu, niszcząc wszystko, co wpadło mi w ręce.

Wreszcie zatrzymałem się, zmęczony i wyczerpany. Dysząc ciężko stanąłem na środku komórki i spojrzałem w miejsce, w którym jeszcze wczoraj leżały nasze zapasy żywności.

Kto mógł to zrobić? Każdy. Podejrzewałem Mużyków, którzy nigdy mnie nie lubili, a na moją propozycję, aby schować zawartość lodówki w komórce, zareagowali jak na obelgę.

Bocianowie, zwłaszcza Krzysztof, też nie pałali do mnie miłością. Nie wiedziałem nawet, czy mieli jeszcze co jeść.

Wiedziałem za to, że Jarek ma problemy z prowiantem dla swojej rodziny.

Każdy mógł to zrobić. Dosłownie każdy, łącznie z Józkiem, który też przecież mógł w końcu zgłodnieć.

Nie było sposobu, żeby dojść, kto jest temu winny.

Wróciłem na górę. Józef zniknął ze schodów. Zastanawiałem się, czy wobec braku perspektyw na wyjście i kupno butelki wody, zastosuje się do swojej rady, czy też znów wpadnie w cug?

Patrycja i Adaś już wstali. Musiało być później niż mi się wydawało, ale nie miałem ochoty sprawdzać godziny. Przez jakiś czas biłem się z myślami, czy powiedzieć żonie o tym co widziałem w nocy. Patrząc na jej zmizerniałą twarz nie chciałem dokładać jej zmartwień, ale z drugiej strony uznałem, że i tak się dowie wcześniej czy później, jeśli nie ode mnie, to od kogoś innego. Choćby od Józka.

Przede wszystkim jednak nie mogłem kryć przed nią faktu, że okradziono naszą piwnicę.

– Straszna mgła, co? – zagaiła, gdy stanąłem w drzwiach kuchni.

Mój wzrok błądził po pomieszczeniu. Spoczął na blacie i poczułem, jak ciężar na moim sercu staje się lżejszy.

Margaryna, ser i kawałek chleba stały na nim od wczoraj. Zapomniałem znieść je do piwnicy poprzedniego wieczoru. Dziękowałem każdemu bogu, który akurat nastawiał ucha. Zabrałem się robienie kanapek.

– Nie tak straszna, jak to, co się w niej kryje – odparłem i opowiedziałem jej o niebieskiej poświacie i kołyszących się wężo-mackach. Postanowiłem, że póki co nie powiem jej o kradzieży.

Jej twarz zmieniała się w miarę, jak mówiłem. Najpierw wyrażała zainteresowanie, potem niedowierzanie, wreszcie czyste przerażenie. Myślę, że właśnie w tym momencie jej wieczny optymizm umarł. Wyglądała, jakby zapadła się w sobie. Mogę przysiąc, że myśli Patrycji sprowadzały się do jednego. Nie wyjdziemy z tego żywi. Nie mamy szans przeciwko mgle jak z opowiadania Kinga i przerażającym stworom w niej czyhającym. A potem spojrzała na Adasia i rozpłakała się. Nasz długo wyczekiwany i ukochany synek był tu uwięziony razem z nami, a my nie mogliśmy zrobić nic, aby go uratować. Co zabije go pierwsze? Pragnienie, czy potwory z innego wszechświata?

– Jest jeszcze nadzieja – powiedziałem kładąc dłoń na jej dłoni. – Nie martw się, wszystko będzie dobrze.

Nigdy nie byłem dobry w pocieszaniu innych. Nie wiedziałem co powiedzieć, jak połączyć słowa, aby stworzyć magiczną kombinację, która przyniesie otuchę. I teraz też mi się nie udało. Patrycja zaczęła szlochać tak rozpaczliwie, jak jeszcze nigdy.

– Mama? – zapytał Adaś zdziwiony jej zachowaniem.

Skowyt, jaki wydarł się z jej piersi zmroził mi krew w żyłach. Patrycja wyrwała mi dłoń i przyskoczyła do syna. Nie miałem do niej o to pretensji, matczyny instynkt jest nie do przezwyciężenia. Przywarła do Adasia z całych sił. Przykucnąłem obok niej i objąłem ją od tyłu. Niewiele więcej mogłem zrobić, poza szeptaniem frazesów w stylu „wszystko będzie dobrze” czy „damy sobie radę”. Boże, jakim ja byłem beznadziejnym mężem. Nie dość, że jedyną pracą, jaką mogłem znaleźć było stanowisko kasjera, na którym zarabiałem głodową stawkę, to na dodatek gdy moja rodzina znalazła się w niebezpieczeństwie, nie potrafiłem jej nijak pomóc.

Czułem, że to się wszystko niebawem skończy. Pytanie tylko, jak?

Patrycja stopniowo się uspokajała. Siedziała na podłodze kuchni z Adasiem w ramionach, kołysząc się powoli w przód i w tył. Ja siedziałem za nią, wciąż mocno ją obejmując. W końcu przestała szlochać i znieruchomiała. Otarła rękawem łzy, kilka razy pociągnęła nosem i wypuściła syna z ramion. Adaś natychmiast skorzystał z okazji i pobiegł bawić się do pokoju. Patrycja odwróciła się do mnie.

– Wyglądasz okropnie – powiedziałem z uśmiechem.

Mimo woli uśmiechnęła się do mnie.

– Może spróbuj się zdrzemnąć? – zaproponowałem. – Mnie to zawsze pomaga.

Pokiwała głową, wciąż nic nie mówiąc. Pocałowałem ją w czoło, gdy wstawała. Chwiejnym krokiem ruszyła do sypialni.

– Hej – zawołałem, gdy była na korytarzu. Odwróciła się i spojrzała na mnie pytająco. – Póki życia, póty nadziei, prawda?

Chciałbym myśleć, że tym razem udało mi się ją choć trochę pocieszyć, wlać w jej serce chociaż kropelkę otuchy. Chciałbym w to wierzyć, bo uśmiechnęła się do mnie promiennie, tym uśmiechem dziewczyny, która niezmącenie wierzy, że najlepsze wciąż jeszcze przed nami. Ten uśmiech trwał tylko sekundę i zniknął, gdy Patrycja zrobiła krok naprzód.

Poszedłem do pokoju i usiadłem koło Adasia. Założyłem mu dodatkowy sweterek, bo w mieszkaniu było już bardzo zimno. Przytuliłem go, pocałowałem i powiedziałem, że bardzo go kocham. Nie wiem, czy coś z tego zrozumiał, ani czy się przejął, bo był bardzo zaabsorbowany budowaniem i burzeniem wież z kolorowych, drewnianych klocków. Za to ja nie mogłem przestać myśleć o złodzieju, który pozbawił nas jedzenia. Byłem gotów zacząć chodzić od drzwi do drzwi i domagać się zwrotu naszej własności.

Nie wiem, ile czasu minęło. Wydaje mi się, że godzina, może więcej, gdy nagły harmider wyrwał mnie z mrocznych rozmyślań o tym, co zrobię temu, kto nas okradł. Z korytarza dobiegał czyjś podniesiony głos i łomotanie do drzwi. Zostawiłem Adasia i wyjrzałem na klatkę.

To był Krzysztof. Wykrzykiwał coś bez ładu i składu i walił pięściami w drzwi Jarka. Sądzę, że był pijany. Pijany i, jak się okazało, niebezpieczny.

Jarek gwałtownie otworzył drzwi i Krzysztof niemal na niego wpadł.

– Co jest? – wrzasnął intruzowi w twarz. – Przestaniesz się dobijać, ciulu bury, czy trza ci mordę obić?!

Był wściekły i wcale mu się nie dziwiłem. Krzysztofa za to chyba ogarnął amok. Odepchnął Jarka, wdarł się do mieszkania i wrzeszcząc niezrozumiale pobiegł w głąb. Wypadłem na klatkę, wietrząc poważne kłopoty. Jarek zdołał się podnieść na nogi przy mojej niewielkiej pomocy i pognał za Krzyśkiem. Z pokoju wyjrzała Kaśka. Dostała na odlew w twarz. Napastnik uderzył ją niedbałym ruchem, jakby od niechcenia i ruszył do mniejszego z dwóch pokoi. Rozległ się z niego zduszony krzyk Maksa, a potem pisk Oli. Jarek wpadł jak burza do pokoju, ja zatrzymałem się w progu.

Wewnątrz rozgrywały się dantejskie sceny. Maks pół leżał, pół siedział oparty plecami o szafę. Z nosa ciekła mu krew, ale poza tym chyba nic poważniejszego mu się nie stało. Co najwyżej nabawił się guza od uderzenia o twarde drewno. Krzysztof natomiast zaciskał dłonie na szyi Oli. Dziewczynie oczy wychodziły z orbit, usta miała szeroko otwarte, ale nie mogła ani zaczerpnąć tchu, ani krzyczeć. Jej paznokcie drapały do krwi dłonie Bociana, ale choć musiało to być bolesne, nie zwalniał chwytu. Jego twarz wykrzywiał wściekły grymas, upodabniający go do dzikiego zwierzęcia, ogarniętego szałem mordowania. Syczał coś przez zaciśnięte zęby, ale zdołałem odróżnić tylko pojedyncze słowa.

– Dziwka… Przez ciebie, kurwo…

Wtedy Jarek uniósł nad głowę złączone dłonie i walnął nimi Krzysztofa w podstawę czaszki, niczym młotem. Bocian osunął się na ziemię, zwalniając śmiertelny ucisk, w jakim trzymał Olę. Dziewczyna ciężko usiadła na łóżku, chwytając się za gardło i haustami łapiąc powietrze.

Jarek tymczasem usiadł okrakiem na klatce piersiowej Krzysztofa, przyciągnął do siebie jego głowę i z całej siły grzmotnął pięścią w twarz. Głowa agresora odskoczyła i uderzyła z hukiem o podłogę.

– Ty skurwielu! – darł się Jarek.

Chwycił Krzyśka obiema dłońmi za włosy, podciągnął i walnął o podłogę. Z ust Bociana wydarł się jęk.

– Nie waż się jej dotknąć, chuju! – mój przyjaciel i sąsiad wpadł w szał, podobny do tego, jaki przed chwilą obserwowałem u Krzysztofa.

Przy drugim uderzeniu na panelach pojawiła się krew.

– Zajebię! Jak psa zajebię!

Przy trzecim plama się powiększyła.

– Tato, nie… – Ola chciała krzyczeć, ale z jej ust dobiegł tylko ledwo słyszalny charkot. Przypadła do ojca i próbowała odciągnąć go od człowieka, który przed chwilą ją dusił. – Proszę, nie…

– Zamorduuuję! – Rębak ponownie przyciągnął do siebie głowę Krzysztofa.

Ten z trudem zogniskował wzrok na swoim kacie. Chciał coś powiedzieć, ale tylko kaszlnął krwią. Jarek spojrzał mu w oczy i ryknął. Jego dłonie, niczym potężne tłoki wykonały gwałtowny ruch i uderzyły głową Krzysztofa o podłogę po raz ostatni. Rozległ się trzask pękającej czaszki i oczy Bociana uciekły gdzieś w głąb. Jego nogi zadrżały kilka razy i znieruchomiały. Wokół głowy rozlała się krew.

– Nie! – zdołała wrzasnąć Ola.

Odepchnęła ojca i przyklękła przy Krzysztofie, zanosząc się łzami.

Jarek wstał powoli i z niedowierzaniem spojrzał na swoje dłonie i trupa na podłodze, niezdolny pojąć, jak mógł zrobić coś takiego.

– O, Boże – szepnął, patrząc na mnie. – Co ja zrobiłem?

Kaśka, do tej pory spoglądająca na całą tą scenę zza moich pleców, podbiegło do Jarka i objęła go mocno. Maks, z chusteczką higieniczną przytkniętą do nosa, usiadł na krześle przy biurku. Ja natomiast nie byłem w stanie się ruszyć. Zamarłem w progu na widok duszonej Oli i trwałem tak sparaliżowany, dopóki Jarek nie przestał walić głową Krzyśka o podłogę. Przerażenie odebrało mi władzę nad ciałem, byłem jak zając uwięziony przez światła nadjeżdżającego samochodu. Niezdolny do jakiegokolwiek działania. Mój wzrok padł na Olę, tulącą zakrwawioną głowę na swoich kolanach i zanoszącą się rozdzierającym serce szlochem.

I wtedy zrozumiałem. To Krzysztof, mąż Magdy i ojciec tragicznie zmarłej Julki, był jej kochankiem. Człowiekiem, który pozbawił młodą dziewczynę dziewictwa na materacu na strychu. Patrząc na nią, zwątpiłem, aby kryły się za tym jakieś pieniądze, gdy mi o tym opowiadała, przemawiał przez nią cynizm nastolatki pogrążonej w mroku i rozpaczy. Przynajmniej tak sądziłem. Miałem taką nadzieję. Była młoda, głupia i zakochana. Jej łzy były szczere, a żal głęboki. W żadnym wypadku nie usprawiedliwiało to Krzysztofa. Uwiódł Olę, świadomie czy nie – nie miało to znaczenia.

– Kurwa, co ja zrobiłem? – powtarzał Jarek.

Przypomniałem sobie ten poranek, gdy trafiłem na Krzysztofa siedzącego bez ruchu przed niedziałającą zamrażarką, w której złożyliśmy ciało jego córki. Pytał mnie wtedy, czy jej śmierć to kara za jego grzechy. Sądzę, że miał wtedy na myśli swój romans z Olą. Czuł, że to co robi jest złe, ale nie potrafił tego przerwać. Gdy Julka urodziła się martwa, zaczął obwiniać o to siebie. Potem przerzucił winę na Ankę, kobietę, która próbowała im wtedy pomóc, a później na Olę. O czym myślał, gdy postanowił ją zabić? Bo nie było żadnych wątpliwości, że tak by się stało, gdyby Jarek go nie powstrzymał. Czy wierzył, że śmierć nastolatki będzie jakąś formą oczyszczenia? Uwiódł ją, a następnie uznał, że jest źródłem wszelkiego zła, jakie go spotkało w ostatnich dniach. Czy to musiało się stać? Musiało się tak skończyć?

Targnęło mną ogromne poczucie winy. Powinienem był zareagować, dlaczego go nie powstrzymałem? Zapanowało tu jakieś szaleństwo, najpierw ogarnęło Krzysztofa, a potem Jarka, nie pozwalając, aby ktokolwiek inny się wtrącał.

Nagle coś usłyszałem. Mógłbym przysiąc, że tak. Był cichy, tak cichy, że wątpię, aby słyszał go ktokolwiek oprócz mnie, a ja sam bardziej chyba wyczuwałem go, niż rzeczywiście słyszałem. Śmiech. Szyderczy i radosny jednocześnie. Napawający się widokiem krwi, zapachem śmierci i smakiem strachu. Śmiech człowieka o ustach rozwartych tak szeroko, że zdawały się wychodzić poza twarz.

Odwróciłem się gwałtownie, spodziewając się zobaczyć go stojącego za moimi plecami, chichoczącego. Ale nie. W korytarzu, kilka kroków ode mnie, stali Patrycja i Adaś. Twarz żony zdradzała, że wie, co się stało. Adaś trzymał się kurczowo jej nogi, przestraszony krzykami i płaczem dochodzącymi z pokoju.

– Nie wchodźcie tu – powiedziałem, podnosząc rękę, jakbym chciał ich zatrzymać, choć przecież się nie ruszali.

– Marek? – Patrycja była zdezorientowana i przestraszona. Nerwowo głaskała syna po jasnych włoskach.

– Zaraz przyjdę – obiecałem. – Idźcie do mieszkania.

Przez chwilę tylko na mnie patrzyła. Potem wzięła Adasia na ręce i wyszła bez słowa.

Wróciłem do pokoju. Ola wciąż ryczała nad ciałem swojego kochanka. Kasia obejmowała Jarka, który ponad jej ramieniem patrzył na swoje zakrwawione dłonie.

– Co ja zrobiłem? – powtarzał w kółko.

Podszedłem do nich i delikatnie rozdzieliłem.

– Zajmij się córką – poleciłem Kaśce.

Popatrzyła na mnie nieprzytomnie, potem spojrzała na Olę. Przyklękła obok i objęła ją. Po chwili padły sobie w ramiona, szlochając głośno.

– A ty chodź się umyć.

Wziąłem Jarka pod rękę i zaprowadziłem do łazienki. Odkręciłem kran, zapomniawszy, że wody nie ma.

– Kurwa! – walnąłem otwartą dłonią o krawędź umywalki. Zabolało i uspokoiłem się. – Macie jeszcze wodę?

– W kuchni.

Znalazłem prawie pełen garnek. Przelałem część do mniejszego garnuszka i wróciłem do łazienki.

– Wyciągnij ręce – zażądałem, a kiedy Jarek spełnił polecenie, polałem je odrobiną wody. – Weź mydło i wyszoruj się.

Kiedy piana na dłoniach Rębaka zrobiła się czerwona, znów wylałem na nie nieco wody i kazałem mu powtórzyć proces. Po trzecim razie skóra była czysta.

– W porządku – oceniłem.

– Wcale nie w porządku! – syknął. – Mam trupa w pokoju. Zamordowałem człowieka. Sąsiada, na miłość Boską!

– To prawda – położyłem mu dłonie na ramionach. – Ale zrobiłeś to, aby bronić rodzinę. On by udusił twoją córkę, gdybyś go nie powstrzymał.

Jarek ukrył twarz w dłoniach i usiadł na opuszczonej klapie sedesu.

– Ale go zabiłem…? – zapytał stłumionym głosem.

Owszem, miałem ochotę mu odpowiedzieć, a ja powinienem cię od niego odciągnąć, gdy był na to czas. Nie zrobiłem tego i jestem tak samo winny jego śmierci, jak ty.

Zamiast tego odparłem:

– Działałeś pod wpływem impulsu. W obronie dziecka. Żaden sąd cię nie skarze.

Zaśmiał się gorzko.

– Sąd? Poważnie? Myślisz, że w tym wymiarze, czy co to tam jest, istnieją jakieś sądy?

Szczerze wątpiłem, że funkcjonuje tam cokolwiek przypominającego cywilizację, przynajmniej w naszym, ludzkim rozumieniu. Przeszło mi przez myśl, że może to jest właśnie sąd na nami wszystkimi? Może nadszedł czas Sądu Ostatecznego i zostaliśmy ukarani za nasze grzechy? Wszyscy mogliśmy być już martwi i trafić prosto do piekła.

Odrzuciłem od siebie tę myśl.

– Musimy coś z nim zrobić – powiedziałem, mając na myśli zwłoki Krzysztofa.

Jarek kiwnął głową.

– Piwnica – stwierdził ponuro.

– Pójdę po Tomka.

Nie chciałem, aby Jarek musiał się jeszcze zajmować pochówkiem swojej ofiary. Miał już wystarczająco dużo na głowie.

– Idź do rodziny – dodałem.

Uśmiechnął się blado z wdzięcznością i poszedł. Ja udałem się do mieszkania Anki i Tomasza.

Nie mogli uwierzyć w to, co się stało.

– Dlaczego Krzysiek to zrobił? – zapytała Anka.

– Kiedy spotkałem go w piwnicy, pytał, czy śmierć Julki to kara za jego grzechy. Widocznie nie mógł sobie poradzić z poczuciem winy.

– Ale dlaczego Ola? – drążyła Ania. – Dlaczego nie ja? W końcu to ja odbierałam poród.

– Tobie też się oberwało, nie pamiętasz już? – zauważył Tomek.

– Tym bardziej – upierała się dziewczyna. – Bardziej logiczne byłoby, gdyby mnie zaatakował.

– Kto wie, co się z nim działo – wzruszyłem ramionami.

Nie miałem zamiaru mówić im ani komukolwiek innemu o tym, czego się domyśliłem. To już nie miało znaczenia i przyniosłoby więcej szkody, niż pożytku.

– Ktoś będzie musiał powiedzieć Magdzie – rzuciłem, patrząc na Ankę.

– Kurwa – odparła. – Robisz ze mnie anioła śmierci. Jarek zabił jej męża, niech on się kaja.

– Przyjdzie czas na takie rzeczy. Póki co jest w szoku, a jego córka cudem uniknęła śmierci.

– Kurwa – powtórzyła patrząc na mnie bykiem. – No dobra, pójdę. W końcu mam wprawę. Pocieszałam ją już po śmierci córeczki.

Czarny humor szerzył się wśród nas jak zaraza. Ludzie radzili sobie jak mogli z tą nienormalną sytuacją. Każdy mechanizm obronny, który choć w części spełniał swoją rolę był dobry.

– Domyślam się, że potrzebujesz pomocy przy transporcie zwłok – stwierdził Tomasz, gdy Anka wyszła.

– Nie chcę angażować Jarka bardziej, niż jest to konieczne – powiedziałem. – Facet ledwo się trzyma.

– Nieźle się wszystko popieprzyło, co?

– Nawet nie wiesz.

Ale wkrótce się dowiesz, dodałem w myślach. Za oknem mgła zaczęła się podnosić. Już niedługo wychyną z niej ohydne wężowe stwory. Zastanawiałem się, co wtedy się stanie? Czy raczej jaki będzie poziom histerii, która nas ogarnie? Jeśli istnieje gdzieś czujnik mierzący natężenie paniki, zabrakłoby na nim skali.

– Masz jakąś folię? – zapytałem.

Pokręcił głową.

– Jarek miał, ale zużyliśmy całą zawijając w nią ciało tej dziewczyny spod trójki.

Stanęło na tym, że użyliśmy koców i narzuty na kanapę, którą przyniosłem ze swojego mieszkania. Najtrudniej było uporać się z roztrzaskaną głową Krzysztofa. Gdy ją unosiłem, aby Tomek mógł podłożyć pod nią koc, była lepka od krwi. Pod palcami wyczułem miękką tkankę mózgu. Starałem się o tym nie myśleć, ale i tak zbierało mi się na wymioty. Na szczęście nie trwało to długo. Wytarłem ręce w koc i pomogłem Tomkowi zawijać ciało w narzutę. We dwóch wynieśliśmy zwłoki. Kanat podtrzymywał barki, ja chwyciłem za nogi. W pokoju została kałuża powoli zasychającej krwi.

Gdy mijaliśmy mieszkanie Bocianów, słyszałem dochodzące zza drzwi łkanie. Biedna Magda. W ciągu kilku dni straciła długo wyczekiwane dziecko i męża, który oszalał po śmierci Julki. Przynajmniej tak to wyglądało z punktu widzenia tych, którzy nie znali głębszego tła. Nie mijało się to też bardzo z prawdą. Zastanawiałem się, czy rodzice Oli są zaniepokojeni jej reakcją. Na razie wszyscy byli w szoku, ale to minie. Czy Jarek albo Kasia zapytają córkę, dlaczego rzuciła się z płaczem ku mężczyźnie, który przed momentem chciał ją udusić? Czy Ola wyzna wszystko rodzicom? Jedno było pewne: ja nie zamierzałem się w to już wtrącać.

Położyliśmy Krzysztofa pod oknem, bo w zamrażalce, służącej za trumnę Julki i nieznajomej dziewczyny nie było miejsca. Nie wiem, jak zmieściło się tam ciało dziewczyny. Podejrzewam, że musieli ją ułożyć na boku, z nogami zgiętymi w kolanach. Jeśli stąd wyjdziemy, zorganizujemy prawdziwy pochówek, na cmentarzu i z księdzem. Póki co jednak musieliśmy korzystać z tego, co było pod ręką.

– To jakiś koszmar – powiedział Tomek, przerywając ciszę po raz pierwszy odkąd wyszliśmy z mieszkania Jarka. – Mam nadzieję, że wkrótce się skończy.

– O, to na pewno – odparłem. – Pytanie tylko jak?

– Kurwa, Marek, proszę cię…

– Czego oczekujesz? Zapewnienia, że wszystko będzie dobrze? Mamy tu ciała trojga ludzi, którzy umarli w tym bloku w ciągu kilku dni. Być może wśród nas jest morderca. Możesz nim być nawet ty.

– O co ci chodzi? Oskarżasz mnie o to, że zabiłem tę biedną dziewczynę?

– Nie – westchnąłem. – Oczywiście, że nie. Tyle, że nie wiemy, co się stało. Przeszukaliśmy budynek, prawda? I nie znaleźliśmy nikogo obcego.

– Myślisz, że morderca jest wśród nas.

– Jeden na pewno – rzuciłem, mając na myśli Jarka, choć wiedziałem, że działał pod wpływem chwili, aby uratować Olę. – Drugi, niedoszły, leży tutaj. Poza tym na zewnątrz…

Urwałem.

– Inny wymiar, wiem – mruknął Tomek. – Nie wydostaniemy się z tego, co? Nie, lepiej nic nie mów. Mamy totalnie przechlapane. W najlepszym przypadku umrzemy z głodu.

– Z pragnienia – poprawiłem odruchowo.

– Jeszcze lepiej – uśmiechnął się smutno. – Zaczynam zazdrościć tej trójce.

– Może jeszcze da się coś zrobić.

– Niby co? Przecież tak naprawdę nie wiemy co się stało, ani dlaczego. Jak chcesz to odwrócić?

– Nie wiem. Ale nie chcę się poddać. Mam małego synka i nie pozwolę, żeby umarł w męczarniach.

– Daj znać, jeśli będę mógł jakoś pomóc. Zrobię wszystko, rozumiesz? Wszystko, byle by tylko się stąd wydostać. Też mam rodzinę.

Skinąłem głową, nie mówiąc nic, bo i co mógłbym odpowiedzieć? Czułem, że coś się da zrobić, tylko nie miałem pojęcia co by to miało być, tak samo jak czułem, że morderca jest w tym budynku, ale nie miałem pojęcia, gdzie się ukrywa. Coraz bardziej byłem przekonany, że śmierć dziewczyny w mieszkaniu numer trzy miała dużo wspólnego z tym, co się dzieje.

Jakakolwiek siła tu działała, łaknęła krwi.

Przechodząc w drodze powrotnej obok mieszkania Mużyków, usłyszałem odgłos otwieranych drzwi. Zamknęły się z trzaskiem, kiedy się odwróciłem. Zgrzytnął przekręcany od wewnątrz klucz. Nie widziałem ich od dnia, kiedy znaleźliśmy ciało dziewczyny. Czy Lidka nadal siedzi przy oknie wypatrując ludzi na ulicy? Siedziała tam nocą, gdy niebo rozświetliła diabelska łuna? Czy mieli co jeść? Jak bardzo się bali? Czy to oni nas okradli?

Po chwili ruszyłem schodami w górę. Nie zapukałem.

Drzwi do mieszkania Jarka i Kasi były zamknięte. Im też nie chciałem się naprzykrzać. Trudno mi sobie wyobrazić, przez co przechodzili, ale widocznie chcieli to przetrawić we własnym gronie.

W naszym mieszkaniu było zimno i śmierdziało. Wyziewy z toalety drażniły nos, ale po kilku chwilach przyzwyczaiłem się i przestałem czuć przykre zapachy.

Patrycja siedziała w dużym pokoju. Zajęła mój ulubiony fotel, podkuliła nogi i patrzyła w moją stronę. Musiała słyszeć moje kroki. Adaś bawił się u jej stóp.

– Jak tam? – zapytała cicho.

Wzruszyłem ramionami.

– Znieśliśmy ciało do piwnicy – odparłem. – Leży w tej samej komórce co jego córka i ta zamordowana dziewczyna.

– Co tu się dzieje, Marek?

– Nie wiem, kochanie – przyklęknąłem przy fotelu i położyłem dłoń na jej kolanie. Wciąż nie potrafiłem się zdobyć na to, aby opowiedzieć jej o włamaniu do naszej piwnicy. – Nie mam bladego pojęcia.

– Ale coś ci chodzi po głowie – to było stwierdzenie, nie pytanie. Patrycja znała mnie dobrze i potrafiła czytać we mnie jak w otwartej księdze.

Wstałem i zacząłem się przechadzać po pokoju.

– Masz rację – przyznałem. – Nie potrafię tego nawet sprecyzować. Myślę, że to wszystko zaczęło się od morderstwa tej biednej dziewczyny.

– Rytuał?

– Tak.

– Ale po co ktokolwiek mógłby chcieć trafić do obcego wymiaru?

– Może nie chciał? – rozmyślałem na głos. – Może wynik miał być zupełnie inny, a coś poszło nie tak?

– Hm – mruknęła.

– Co?

– Nic – odpowiedziała, a po chwili dodała: – Tyle tylko, że działają na tym świecie siły, których nie znamy. Których nie powinniśmy znać i nie powinniśmy próbować nimi manipulować.

– O czym myślisz?

– O tym, że być może ktoś bawił się rzeczami, o których nie miał bladego pojęcia.

– Mówisz o magii – zrozumiałem.

– A ty nie? Sam stwierdziłeś, że zaczęło się od rytualnego mordu. Dziewczyna leżąca w pentagramie, z poderżniętym gardłem…

Miała rację, oczywiście. I nie myliła się mówiąc, że o tym myślałem. Po prostu nie chciałem dopuścić do siebie takiej możliwości.

– Czyli morderca parał się magią – podsumowałem. – Jak go znaleźć? Jak walczyć z kimś takim?

I wtedy, przechodząc wzdłuż regału z książkami, olśniło mnie. Było to tak nagłe, że stanąłem jak wryty, zapominając nawet o skradzionej żywności.

– Marek? – Patrycja patrzyła na mnie zaniepokojona. – Wszystko w porządku?

W mojej głowie szalone myśli goniły jedna po drugiej. Jednak miałem rację. Morderca był cały czas wśród nas. Stał w tłumie, gdy Jarek walczył z szybą. Był tam, gdy wynosiliśmy ciało Julki, a później dziewczyny spod trójki. Stał wśród mieszkańców bloku, niemal śmiejąc się nam w twarz.

– Wiem, kto to jest – rzuciłem odwracając się na pięcie.

– Marek? – zawołała Patrycja, ale nie słuchałem.

Szarpnięciem otworzyłem drzwi i wypadłem na korytarz.

– Marek! – wybiegła za mną.

– Zostań w domu.

– Dokąd idziesz?

– Do tego, kto stoi za tym wszystkim.

– Ale co chcesz zrobić?

Chwyciłem ją za ramiona i spojrzałem głęboko w oczy.

– Zmuszę go, żeby wszystko odkręcił – obiecałem i zbiegłem piętro niżej.

Przed drzwiami, za którymi znajdowało się mieszkanie Mateusza Ornatowicza wziąłem kilka głębokich wdechów. Względnie się uspokoiwszy – zapukałem. Gdy otworzył po kilku chwilach, uderzyła mnie fala gorąca. Jak w siedzibie szatana.

– Witaj – powiedział. – Wchodź.

Odwrócił się i ruszył w głąb mieszkania, a ja za nim. Żar, piekielny, chciałoby się powiedzieć, dochodził z kuchni. Na podłodze walały się szczapy drewna.

– Palisz meble? – zapytałem.

– Nie przydadzą się już na nic innego – odparł.

W dużym pokoju brakowało jednego z regałów. Książki, które wypełniały go niegdyś po brzegi, stały ułożone jedna na drugiej w równych stosach pod ścianą. Obok nich znajdowały się butelki, nie tak dawno temu spoczywające w barku.

– Napijesz się czegoś? – padło nieśmiertelne pytanie.

Zaprzeczyłem. Chciałem mieć jasną głowę.

– Ufam, że nie będziesz miał mi za złe, jeśli ja się napiję – powiedział, sięgając po butelkę. – Zwłaszcza po ostatniej nocy.

– Widziałeś? – zainteresowałem się.

– Owszem. Ty również, jak mniemam.

Skinąłem głową.

– Niesamowity widok, co? – rzucił, rozsiadając się w fotelu. – Jedyny w swoim rodzaju.

Nachyliłem się ku niemu z mojego miejsca na kanapie.

– Powiedz, to, co pojawiło się podczas eksperymentu w CERN… Przypominało te twory, które pojawiły się w nocy?

– No cóż, było mniejsze, ale w ogólnym zarysie – tak.

Odetchnąłem głęboko i zapytałem:

– Dlaczego?

– Co dlaczego?

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Nie rozumiem…

Nie oczekiwałem, że przyzna się od razu, ale zamierzałem go przycisnąć.

– Masz tu wiele ciekawych tytułów – powiedziałem, wstając.

Podszedłem do regałów i zacząłem wodzić palcami po grzbietach książek. Ornatowicz śledził mnie wzrokiem. Był niespokojny.

– Dużo fizyki teoretycznej – ciągnąłem. – Sporo science-fiction, co nie dziwi. Jakkolwiek jedna książka mnie zainteresowała.

Odwróciłem się twarzą do niego.

– Magija w teorii i praktyce Aleistera Crowley’a. Nie pamiętam dokładnie kiedy ją u ciebie zauważyłem, ale dziś sobie to przypomniałem.

– O czym ty mówisz?

Sprawiał wrażenie naprawdę zdezorientowanego. Dobrze grał, musiałem mu to przyznać.

– Teraz rozumiem, skąd brał się ten twój niezmącony spokój. Po prostu spodziewałeś się tego wszystkiego – mówiłem.

– Marku, zaczynasz mnie przerażać.

– Ja ciebie? – zaśmiałem się. – A pomyślałeś przez chwilę o tym, jak bardzo przerażeni są twoi sąsiedzi? Jak bardzo przerażona była ta dziewczyna, nim poderżnąłeś jej gardło?

– Myślisz, że to ja? – jego oczy zrobiły się wielkie ze strachu, autentycznego, nie udawanego.

– Nazwisko Crowley’a nie jest mi obce. Przez niektórych uważany jest za największego maga dwudziestego wieku. On sam twierdził, że tajemną wiedzę przekazał mu Horus, jeden z bogów starożytnego Egiptu. To, co mógł wyjawić opisał między innymi w Magiji. Mylę się?

– Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, bo nigdy tego nie czytałem!

– Daj spokój. Nie wiem, co chciałeś osiągnąć, ale musisz to jakoś odwrócić.

– Co mam odwrócić?!

– To wszystko! – zniecierpliwiony krzyczałem i machałem rękoma. – Wciąga nas obcy wymiar, nie możemy się wydostać, jest piekielnie zimno i wkrótce tu umrzemy, a wszystko przez ciebie, przez jakiś chory rytuał, który odprawiłeś mordując dziewczynę!

– To nie byłem ja!

– Największa ofiara to krew, prawda? – zniżyłem głos niemal do szeptu. – Niewinna krew. Krew dziewicy. Tylko że ona cię oszukała. Nie była dziewicą. Dlatego nie wyszło ci, cokolwiek chciałeś zrobić. Jesteśmy uwięzieni pomiędzy wszechświatami, ale niedługo przeciągnie nas na drugą stronę. Nie wiem, może od początku to było twoim celem, tyle że miało przebiec szybciej? Powiesz mi?

– To nie ja! – powtórzył.

– Jednego tylko nie mogę zrozumieć – kontynuowałem. – Jesteś fizykiem. Powinieneś być racjonalny do bólu. Jak to możliwe, że zwróciłeś się w stronę czarnej magii?

– Nie zwróciłem się! Uwierz mi wreszcie!

Przyglądałem mu się uważnie. Drżał na całym ciele. Był naprawdę śmiertelnie przerażony i słusznie. Jego zbrodnie wyszły na jaw i kiedy reszta się o tym dowie, poleje się krew.

– Odwróć to – poprosiłem. – To twoja jedyna szansa.

– Nie potrafię! To nie moja sprawka!

– Mateusz, zrozum. Gra skończona. Wiem, że to ty i nie zawaham się powiedzieć o tym pozostałym mieszkańcom.

– To nie ja!

Rzuciłem się na niego. Wskoczyłem na fotel, wcisnąłem kolano w jego podbrzusze, jednocześnie chwytając go za koszulę.

– Wiem, że to ty! – darłem się. – Przyznaj się!

– Nie mogę się przyznać do czegoś, czego nie zrobiłem! Nie wiem, dlaczego mnie oskarżasz, ale to nie ja! Nigdy nie miałem i nie mam takiej książki, sam sprawdź!

– Łżesz jak pies.

– To nie ja trzymam sztylet!

Zamarłem. Spojrzałem na uniesioną prawą rękę. W dłoni dzierżyłem ozdobny sztylet ze śladami krwi na klindze.

Przerażony puściłem Mateusza i zerwałem się z fotela, upuszczając sztylet na podłogę. Ornatowicz patrzył na mnie bez słowa.

– Jak… – zacząłem. – Skąd…

Podniosłem lśniące ostrze i przyjrzałem mu się dokładnie. Nie miałem wątpliwości, że to właśnie nim poderżnięto gardło dziewczynie. Musiałem go nieświadomie wynieść z mieszkania. Przez cały czas miałem go zatkniętego za pasek, a w nocy trzymałem pod poduszką.

– O, mój Boże… – wyszeptałem, wpatrując się tępo w narzędzie zbrodni, podczas gdy straszliwe podejrzenia zalewały mi głowę.

– To ty, prawda? – zapytał Mateusz, prostując się w fotelu. – To przez cały czas byłeś ty…

Wybiegłem z jego mieszkania i pokonując po dwa stopnie popędziłem na pierwsze piętro. Gwałtownym szarpnięciem otworzyłem drzwi mieszkania numer trzy i wpadłem do środka. Od razu ruszyłem do łazienki, wiedząc, że tam kryje się klucz do zagadki.

Kiedy znaleźliśmy ciało dziewczyny, skupiliśmy się na nim bez reszty, nikomu z nas nie wpadło do głowy, aby przeszukać pozostałe pomieszczenia. Założyliśmy z góry, że są puste, tak jak pusty był duży pokój, jeśli nie liczyć zwłok. Tymczasem łazienka zawierała dowody mogące rzucić światło na motyw morderstwa.

Na starej umywalce leżał klucz. Pasował do drzwi wejściowych. Nie musiałem sprawdzać, aby być tego pewnym. Jego zdobycie nie nastręczało żadnych problemów. Jako zarządca budynku, Czesław Mużyk posiadał kopię klucza, tak na wszelki wypadek. Stało puste, ale zawsze coś mogło się zepsuć. Wystarczyło pójść do Mużyka i powiedzieć, że zauważyłem wilgoć na suficie w piwnicy i chciałem sprawdzić, czy pod trójką nie cieknie jakiś kran. Czesław swoim zwyczajem pomarudził pod nosem, ponarzekał, ale klucz dał, nim kazał się wynosić w diabły. Dorobienie było kwestią pół godziny.

W wannie pozostały jasnoczerwone smugi. To tu zmyłem ze swojego nagiego ciała krew dziewczyny. Nie mogę przypomnieć sobie jej imienia, ale pamiętam, że poznaliśmy się w zasadzie przez pomyłkę. Napisała do mnie na gadu-gadu, ponieważ sądziła, że ten numer należał do jej znajomej. Zamieniła miejscami dwie sąsiadujące cyfry. Ta błaha pomyłka kosztowała ją życie. Zaczęliśmy rozmawiać. Po pewnym czasie nasze rozmowy stały się zuchwalsze, obfitujące w dwuznaczności i niedopowiedzenia. Były coraz bardziej dosadne i oboje już wiedzieliśmy, do czego to zmierza. Nie ukrywałem, że jestem żonaty i mam dziecko. Ona twierdziła, że jest wciąż dziewicą, czekającą na tego jedynego. Liczyła sobie dwadzieścia jeden lat. Gdy powiedziała, że chce, abym ja był jej pierwszym mężczyzną, miałem już wszystkie pozostałe potrzebne mi rzeczy.

Książka wpadła mi w ręce również przypadkowo. Przechodziłem przez rynek, gdy akurat odbywał się pchli targ. Chudego mężczyznę handlującego starociami z rozłożonego wyliniałego dywanu minąłem nawet nie zwalniając. Kilka kroków dalej zatrzymałem się, uświadomiwszy sobie, że miał tam coś interesującego. Oprawiona w czarną skórę księga leżała zagrzebana pod innymi rupieciami, prawie niewidoczna. Kiedy zapytałem, co to jest, podał mi ją mówiąc:

– To podręcznik spełniania życzeń. Zmieni pana życie.

Uśmiechał się przy tym szeroko, bardzo szeroko. Zbyt szeroko.

Na pierwszej stronie widniało nazwisko autora i tytuł. Aleister Croweley. Magija w teorii i praktyce.

Byłem zafascynowany. Książka była droga, wolumin wydano na początku dwudziestego wieku i była to wersja kompletna, nie pozbawiona pewnych istotnych fragmentów, jak wydania późniejsze.

Podręcznik spełniania życzeń. Hasło nie mogło paść na podatniejszy grunt. Jako bezrobotny od miesiąca kasjer nie pragnąłem niczego innego, jak zmienić swoje życie. Wspominałem chyba, że całą półkę w regale zajmują różnego rodzaju poradniki? A teraz w moje ręce wpadł najpotężniejszy, dzięki któremu w końcu spełnię swoje sny i nie będę już musiał dłużej kłamać. Książka była droga, zwłaszcza dla kogoś, kto nie ma pracy, a musi utrzymać rodzinę. Miałem jeszcze trochę zaskórniaków, które trzymałem na czarną godzinę. Za nie kupiłem książkę. Wiedziałem, że nie powinienem, że są ważniejsze i bardziej pilne wydatki, ale zachowałem się jak człowiek, który za ostatnie grosze kupuje kupon lotto wierząc w wygraną. Dostałem bilet do piekła, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.

Nie powiedziałem Patrycji, że straciłem pracę. I tak byłem życiowym nieudacznikiem i bałem się, że mnie po prostu opuści. Tak więc każdego ranka wychodziłem i wracałem tak, jakbym normalnie wracał z pracy, pamiętając o tygodniowych zmianach grafiku. W czasie tych długich godzin włóczyłem się po mieście szukając pracy. Odwiedzałem hipermarkety, sklepy i różnego rodzaju firmy, zostawiając swoje CV. Popołudniami przesiadywałem w parkach, czekając aż zadzwoni telefon z ofertą. Nie wiem, jak długo dałbym radę to ciągnąć. Wcześniej czy później prawda musiała wyjść na jaw. Kiedyś przyjdzie wezwanie do zapłaty jakiegoś rachunku i Patrycja zapyta mnie, co to jest. Wiedziałem, że jeśli zapyta wprost nie będę w stanie jej okłamać.

Sprzedawca nie kłamał. Książka rzeczywiście zmieniła moje życie, choć nie tak, jak miałem nadzieję.

Zapoznawszy się dokładnie z treścią, dokonałem niezbędnych zakupów. Wszystko kupiłem przez Internet wydając resztę oszczędności i schowałem w drewnianej szkatułce, w której kiedyś trzymałem pamiątki po zbyt szybko minionej młodości. Najdroższy był sztylet. Pochłonął większość pieniędzy, jakie mieliśmy odłożone na czarną godzinę.

Ta szkatułka również znajdowała się w łazience mieszkania numer trzy. Leżała pod ścianą naprzeciwko wanny. Przyklęknąłem i ostrożnie podniosłem wieczko.

Wewnątrz znalazłem kilka świec, kredę i mniejsze, przezroczyste pudełeczko zawierające pigułki gwałtu. Było też dość miejsca na sztylet. Na samym dnie leżała książka. Magija w teorii i praktyce. Tylko czy na pewno? Gdy w tej łazience przewracałem karty księgi, nie widziałem słów, jedynie niewyraźne symbole tańczące mi przed oczami. Głowa mnie bolała, gdy próbowałem na dłużej skupić na nich wzrok. Na pierwszej stronie nie była nazwiska autora, ani tytułu. Okładka była jednolicie czarna, pozbawiona ilustracji. Nie wiem co to za księga, ani kto ją napisał. Nie rozumiem jej treści, ale czuję, że promieniuje czystym złem.

Do cholery, ona miała być dziewicą!

Któregoś wieczoru wreszcie spotkaliśmy się w mieście. Patrycji powiedziałem, że jadę do kumpla i wrócę późno. Dziewczyna była gotowa na wszystko i kiedy zaproponowałem, żebyśmy wyszli z knajpy, nie protestowała. W trójce miałem już przygotowaną butelkę wina i dwa kieliszki. Później schowałem je za drzwiami łazienki. Ryzyko, że po północy ktoś nas nakryje na klatce schodowej było praktycznie zerowe i w ogóle się tym nie przejmowałem.

Uznałem, że jedna pigułka w zupełności wystarczy. Dziewczyna odpłynęła, nim zdołała pojąć, co się z nią dzieje. Rozebrałem ją szybko i muszę przyznać, że jej młode, jędrne ciało pobudziło mnie. Mogłem ją mieć, gdybym zechciał. Była gotowa mi się oddać, ale nie po to ją sprowadziłem do pustego mieszkania.

Kredą, posiłkując się ryciną z książki i opisami, nakreśliłem pentagram i symbole wokół niego. Ułożyłem ciało dziewczyny tak, aby ręce, nogi i głowa leżały każde w jednym z pięciu wierzchołków gwiazdy. Zapaliłem świece i rozebrałem się sam, nie chcąc, aby jej krew znalazła się na moim stroju.

Nigdy wcześniej nie byłem tak podniecony, niech Bóg ma mnie w opiece.

Odprawiłem wszystkie niezbędne rytuały. Zrobiłem wszystko według instrukcji. Gdy klęknąłem nad jej głową i przyłożyłem zimne ostrze do jej szyi, ocknęła się. Patrzyła mi w oczy, gdy moja ręka wykonywała głębokie i pewne cięcie. Krew z tętnicy bryznęła mi w twarz, na klatkę piersiową i nogi. Wokół moich kolan zaczęła się tworzyć kałuża. Nie minęła minuta, a było po wszystkim.

Pamiętam, że woda była przeraźliwie zimna. Telepałem się jak liść na jesiennym wietrze stojąc w brudnej wannie i zmywając z siebie krew dziewczyny. Później w mieszkaniu poprawiłem, tym razem w gorącej wodzie. Patrycja spała i nie miała o niczym pojęcia. A ja zasnąłem przekonany, że nazajutrz wszystko się zmieni.

Obudziłem się nie pamiętając zdarzeń, które doprowadziły do przeniknięcia budynku w inny wymiar. Zapomniałem o książce, sztylecie, dziewczynie i morderstwie, które popełniłem pod trójką. Zapomniałem nawet, że nie mam już pracy. Wstałem rano, jak gdyby nigdy nic, ubrałem się i zamierzałem wyjść do roboty. Nie da się tego wyjaśnić, podobnie jak faktu, że mój rytuał w jakiś sposób otworzył bramę między wszechświatami. Chyba, że tak właśnie wygląda opętanie.

A jednak w podświadomości pozostały ślady. Śnił mi się szeroko uśmiechnięty mężczyzna mówiący coś o dziewicy. Gdy znaleźliśmy ciało pod trójką, mimowolnie zabrałem sztylet. Skądś znałem nazwisko Aleistera Croweley’a i wiedziałem o jego książce, tylko źle ją umiejscowiłem. Nie obce mi było jego stwierdzenie, iż niewinna krew, krew dziewicy stanowi najpotężniejszą ofiarę, która miała gwarantować powodzenie rytuału. Tylko czy rzeczywiście przeczytałem to w książce, której teraz nie jestem w stanie zrozumieć? Nie wydaje mi się. Podejrzewam, że to zupełnie inne dzieło, napisane przez jakiś obłąkany umysł, które potrafi zawładnąć każdym, kto pała chęcią poznania treści.

Dziewczyna kłamała. Wcale nie była dziewicą. Może kiedyś się puściła, może ją zgwałcono. Nieważne. Pozwoliła mi wierzyć, że jest dziewicą, a przez to wszystko szlag trafił. Zamiast szczęścia i dobrobytu, znalazłem się w pół drogi pomiędzy wymiarami, a wraz ze mną moja żona i syn, a także pozostali mieszkańcy bloku.

Nie było stąd wyjścia. Nie było ucieczki. Ola miała rację mówiąc, że wszyscy umrzemy. Jeśli nie z pragnienia czy zimna, to zabiją nas potworne, wężopodobne stwory.

Wszystko to zdaje się być takie nierealne. Ja, przykładny mąż i ojciec, głowa rodziny, mordercą? Czuję się, jakby mieszkały we mnie dwie osoby, a żadna nie jest świadoma istnienia tej drugiej. Czy tak właśnie wygląda opętanie? Czy człowiek o szerokim uśmiechu, który sprzedał mi książkę, był wcielonym demonem? Czy zawładnął moją duszą w chwili, kiedy kupiłem od niego ten egzemplarz? Może to onawłaśnie była medium? Nie wiem i zapewne nigdy się nie dowiem. Chyba że kiedyś spotkam uśmiechniętego sprzedawcę, wtedy nie omieszkam go zapytać co zrobił, że obrócił mnie w bezlitosnego mordercę niewinnej kobiety.

Opuściłem mieszkanie z duszą na ramieniu. Spodziewałem się pod drzwiami żądnego krwi tłumu, ale klatka schodowa była pusta. Ornatowicz nikomu nic nie powiedział. Może po prostu był w szoku i wyda mnie, gdy tylko się uspokoi? A może uznał, że w obliczu nieuniknionej śmierci nie ma to już znaczenia?

Patrycja nadal siedziała w fotelu, z twarzą zwróconą do okna. Adaś zapewne spał, była jego pora drzemki.

Nie odwróciła się, gdy wszedłem, a ja doskonale wiedziałem, dlaczego. Widok hipnotyzował.

– To jest to, Marek? – zapytała cicho. – To są te stwory, które widziałeś w nocy?

Mgła rozwiała się zupełnie. Nasz świat ograniczał się już do najbliższych budynków i niewielkiego kawałka za nimi. Poza tym pasem ziemi wyrastał las szarych, wijących się, drgających i kręcących macek. Teraz, w bladym świetle bezsłonecznego dnia, były doskonale widoczne. Grube u podstawy i zwężające się ku górze twory nie przypominały niczego, co kiedykolwiek widziałem. Z ich szarych cielsk w nieregularnych odstępach wyrastały zakrzywione kolce, czy szpony. Największy z nich zawsze znajdował się na samym czubku. Pomiędzy kolcami zauważyłem jakieś pulsujące narośle. Niektóre z macek były ze sobą spiralnie splecione. Łączyły je łodygi wyrastające właśnie z tych gruzłowatych narośli. Jeden ze stworów wyprężył się nagle. Kolec na czubku przebił przelatującego akurat nad nim ptaka. Mówię „ptak”, choć tak naprawdę nie mam pojęcia, co to było. Miało skrzydła i latało, można więc to uznać za lokalny odpowiednik ptaka. Chwilę potem jedna z narośli rozwarła się, a kolec z nabitym na niego truchłem zniknął w jej wnętrzu. Przypominało to trochę słonia podającego sobie pokarm za pomocą trąby. Zaspokoiwszy głód, stwór znów zaczął łagodnie falować.

– Co to jest? – zapytała Patrycja.

Nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Wiedziałem tyle samo, co i ona. Stanąłem obok fotela i objąłem ją. Chwyciła mocno moją dłoń, jakby chciała się upewnić, że rzeczywiście spoczywa na jej ramieniu, wciąż nie mogąc odwrócić spojrzenia od falującego, przyprawiającego o mdłości lasu za oknem.

Dotknąłem szyby. Wibrowała mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Budynek był na skraju wytrzymałości.

Patrzyłem na zakrzywiony kolec wyrastający z czubka stwora znajdującego się najbliżej nas i zastanawiałem się, czy jest zdolny przebić szybę. Pewnie tak. Wyobrażałem sobie, jak szara macka zgina się i jednym precyzyjnym, szybkim ruchem wystrzeliwuje w naszą stronę. Kolec z ogromną siłę uderza w okno, a szyba rozpryskuje się w drobny mak. Zadrżałem, uświadomiwszy sobie, że to naprawdę może się stać. Byliśmy intruzami w ich świecie, stanowiliśmy potencjalne źródło pożywienia i nie miałem wątpliwości, że te istoty zaatakują, gdy tylko będą mogły nas dosięgnąć. Skończymy w ich paszczach.

– Gdzie byłeś? – spytała nagle Patrycja, odwracając się w moją stronę.

– U Mateusza.

– To jego sprawka? Przez niego trafiliśmy do tego piekielnego świata?

– Nie – zaprzeczyłem. – Pomyliłem się.

– Więc co teraz?

– Nie wiem, kochanie.

Po raz kolejny, mam nadzieję, że ostatni, okłamałem żonę. Bo doskonale wiedziałem, co muszę zrobić. Już wcześniej czułem, że istnieje wyjście z tej sytuacji. Szansa, że wszystko wróci do normy. Że wrócimy do naszego świata, a drzwi i okna budynku nie będą już zamknięte. Trzeba złożyć kolejną ofiarę. Myślałem o sobie, ale co, jeśli to nie wystarczy, jeśli się nie uda?

Do tej pory mówiłem o tym, co było. Teraz opowiem o tym, co się stanie.

Zostały mi jeszcze dwie pigułki gwałtu. Jedną podam Patrycji. Zaśnie, a gdy się obudzi, będzie już po wszystkim. Mam nadzieję, że ułoży sobie życie na nowo. Będzie mnie nienawidzić po jego kres, jej pogarda nie będzie miała granic. Żal i smutek zapewne również. Ja sam wkrótce odejdę z tego świata i jeśli piekło istnieje, na pewno do niego trafię. A może piekło jest tuż za oknem?

Jestem pewien, że uda mi się odtworzyć symbole, które częściowo zamazałem wraz z towarzyszami, gdy zajmowaliśmy się ciałem dziewczyny. Jeśli nie z pamięci, to z pomocą księgi. Miałem pewność, że po raz kolejny odsłoni przede mną swoje tajemnice. To będzie łatwe. Podobnie rozstawienie i zapalenie świec, wygłoszenie odpowiednich inkantacji. Najtrudniejsze przyjdzie później.

Drugą pigułkę podam Adasiowi. Żeby się nie ocknął. Zniosę go na rękach do mieszkania numer trzy. Rozbiorę i ułożę na pentagramie. Wspominałem już, że nie pozwolę, aby mój syn umarł w męczarniach, a tu nic innego go nie czeka. Nie będzie cierpiał. Jedno, czyste cięcie. Umrze szybko i bez bólu, a dzięki temu budynek i wszyscy mieszkańcy wrócą do naszego świata. Beze mnie, oczywiście, bo gdy tylko życie wycieknie z ciała mojego syna, podetnę sobie żyły. Zrobię to bez względu na to, czy rytuał przyniesie oczekiwany skutek, czy nie. Jedyne, na co mogę liczyć, to ocalenie pozostałych. Przeznaczeniem Adasia jest śmierć. Niech przyjdzie z mojej ręki. Lepsze to, niż konanie z pragnienia bądź przebicie kolcem wężowego stwora z innego wymiaru. Mój syn nie będzie przekąską dla tych istot. Obiecałem, że nie pozwolę, aby cierpiał i muszę dotrzymać tej obietnicy.

Ofiara z dziewiczej krwi. Niewinnej krwi. Nie ma istoty bardziej niewinnej, niż dziecko. Tylko czy starczy mi sił?

Nie mogę zbyt długo zwlekać. Ornatowicz może podzielić się swoją wiedzą z innymi, a jeśli to zrobi, będę zgubiony. Wszyscy będą, jeśli nie zdołam dokonać tego, co zaplanowałem. Niedługo inni dostrzegą, o ile już nie zauważyli, stwory za oknem i wybuchnie panika.

– Chodź, napijemy się wina – zaproponowałem, a Patrycja kiwnęła głową.

Z sypialni doszedł mnie płacz budzącego się Adasia.

Gdzieś daleko, w innym wszechświecie, człowiek o zbyt szerokich ustach śmiał się upiornie. A może to tylko w mojej głowie rozbrzmiewał ten śmiech?

 

 

18 grudnia 2011 – 13 czerwca 2012

Koniec

Komentarze

To już koniec tej trochę przydługiej historii ;-)

Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca i zechcieli podzielić się uwagami.

Jednak magia... Lecz daruję Tobie pewnego rodzaju zawód, jakiego doznałem, nie znajdując niczego z SF jako wyjaśnienia, ponieważ sprawdził się trzeci z moich domysłów --- ten najgorszy.  

Miałbym taką uwagę: wszystko, co dzieje się od momentu olśnienia Marka, skróć celem dynamizacji, skondensuj, nie zmieniając biegu wydarzeń, bo ktoś, kto nagle i jednocześnie doznaje szoku oraz wspomnianego olśnienia, inaczej odczuwa upływ czasu. Przekaż tę zmianę nam, czytelnikom...  

Aha, puszczam płazem kilka zauważonych drobnych byczków. Mignęły tylko, nie pamietam, gdzie były.

No cóż, kiedyś ta chwila musiała nadejść, i właśnie stało się. Wiem już wszystko, ale czy jestem w pełni usatysfakcjonowana? Mówiąc szczerze, nie do końca. Magia i rytuały nigdy nie były moimi ulubionymi bajkami. Szczułeś nas cały czas fizykiem Mateuszem, prezentowaną przezeń teorią światów równoległych i skłaniałam się raczej ku takiemu rozwiązaniu – w końcu mamy XXI wiek i kto wie, co właśnie odkrywają uczeni w zaciszu swoich gabinetów i pracowni, że o Twojej fantazji nie wspomnę. Ten drobny zawód nie zepsuł mi jednak dobrego wspomnienia sześciu miłych wieczorów, i za to Ci dziękuję. Pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że niebawem będziemy mogli poznać Twoje inne opowiadania.   

 

Łuna widoczna z pokoju była równie jasna i obszerna, co w kuchni. Sięgała od horyzontu po horyzont – Jeden człowiek widzi jeden horyzont. Sięgała od jednego końca horyzontu po drugi.

 

Stałem przy oknie i gapiłem się na nie, nie mogąc zrobić najmniejszego ruchu, zupełnie jakbym był sparaliżowany. Jakby ruchy tych sięgających ku niebu węży hipnotyzowały mnie, nie pozwalając oderwać od siebie wzroku. Nie wiem, jak długo stałem tak przy oknie. – Powtórzenia.

Proponuję: …nie mogąc wykonać najmniejszego gestu

W ostatnim zdaniu proponuję: Nie wiem jak długo tak trwałem.

 

Postanowiłem, że póki nie powiem jej o kradzieży. – Pewnie miało być: Postanowiłem, że póki co, nie powiem jej o kradzieży. Ale pozwolę sobie zasugerować: Postanowiłem że na razie nie powiem jej o kradzieży.  

 

Nie mamy szans przeciwko mgle jak z opowiadania Kinga i przerażającym stworom czyhającym za nią. – U Kinga stwory czyhały we mgle, nie za mgłą.

 

…to na dodatek gdy moja rodzina znalazła się w niebezpieczeństwie, nie potrafiłem im nijak pomóc. – …to na dodatek, gdy moja rodzina znalazła się w niebezpieczeństwie, nie potrafiłem jej nijak pomóc. 

 

Adaś natychmiast skorzystał z okazji i pobiegł bawić się do pokoju

. Patrycja odwróciła się do mnie. – Kropka po pierwszym zdaniu uciekła do następnego wiersza.

 

Ubrałem mu dodatkowy sweterek, bo w mieszkaniu było już bardzo zimno. – Ten błąd może być przykładem rzucania grochem o ścianę, tudzież waleniem głową w mur. W poprzedniej części, drogi Autorze, zwróciłam uwagę, że „Anka ubierała martwą dziewczynę, nie bluzę!!!” Ta zasada dotyczy także dziecięcego sweterka!!! Powtarzam, i będę to robić do znudzenia, że sweterka nie można dziecku ubrać! Można natomiast ubrać dziecko w sweterek. Można mu sweterek założyć, włożyć, można je w sweterek odziać, przyoblec, wystroić – że na tych przykładach poprzestanę.  

 

…niedziałającą zamrażalką – …niedziałającą zamrażarką

Tu też powinnam napomknąć coś o grochu i ścianie oraz o głowie i murze. Ten błąd był w poprzedniej części, i także zwróciłam na niego uwagę.

 

Kurwa – powtórzyła patrząc na mnie spod byka. – Patrzeć można bykiem, nie spod byka.

 

Skinąłem głową, nie mówiąc nic, bo też i co mógłbym odpowiedzieć? – Ja napisałabym: Skinąłem głową, nie mówiąc nic, bo i co mógłbym powiedzieć?

 

W mojej głowie szalone myśli goniły jedna po drugiej. – Ja napisałabym: W mojej szalonej głowie jedna myśl goniła drugą.

 

Czy człowiek o szerokim uśmiechu, który sprzedał mi książkę, był wcielonym demonem? Czy zawładnął moją duszą w chwili, kiedy kupiłem od niego książkę? Może to książka właśnie była medium? – Powtórzenia.

Proponuję: Czy człowiek o szerokim uśmiechu, który sprzedał mi książkę, był wcielonym demonem? Czy zawładnął moją duszą w chwili, kiedy kupiłem od niego ten egzemplarz? Może to właśnie ona była medium?

 

…wyrastał las szarych, wijących się, drgających i kręcących macek. – Zamiast …kręcących macek, napisałabym …wirujących macek.

 

Pomiędzy kolcami zauważyłem jakieś pulsujące narośla. – …pulsujące narośle.

 

Bez mnie oczywiście… Beze mnie, oczywiście

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, znów muszę się bić w piersi i błagać o wybaczenie :-)

Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że Word nie podkreśla mi zamrażalki, więc ten błąd za każdym razem mi umyka, ile razy bym tego nie czytał. A jeszcze wczoraj przed publikacją dokładnie sprawdziłem tekst...

Co do pulsujących narośli - to jest liczba mnoga, więc powinno być OK ;-)

Pozostałe błędy poprawiłem.

Rozwiązanie z pogranicza SF chodziło mi po głowie, ale szczerze mówiąc nie widziałem go. Natomiast pociągający wydał mi się pomysł z ofiarą z pierworodnego, stąd takie a nie inne zakończenie.

Czy z muzą można dyskutować?

Tregardzie, a ja pozostanę przy mojej opinii, albowiem "narośl" jest rodzaju żeńskiego, i w liczbie mnogiej mamy "narośle", tak mówi mój słownik ortograficzny autorstwa panów S.Jodłowki i W.Taszycki. Ponieważ słownik ten został wydany w 1973 roku, być może, w międzyczasie, coś się w ortografii pozmieniało, a ja o niczym nie wiem, "bo mi nie powiedzieli." ;)  

Pomysł z ofiarą z własnego pierworodnego syna istotnie, jest pociągający, acz dość makabryczny. Dzięki, że oszczędziłeś szczegółów. 

Autor, zależny od Muzy, nie powinien z nią dyskutować. Muza - istota ważna jak mało kto.

Raz jeszcze dziękuję i proszę o nowe opowiadania.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

OK, przyznaję Ci rację.

Nowe opowiadania zapewne się pojawią, nie wiadomo tylko kiedy ;-)

Tym większa będzie niespodzianka, kiedy się jakieś pojawi. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ta ostatnia część może nawet najsprawniej napisana, ale i do mnie zakończenie nie trafiło. Ofiara krwi jako wytłumaczenie wydało mi się trochę niedorzeczne. Ja bym poprowadził całą opowieść bez zakończenia, niech czytelnicy snują domysły.

Tak na marginesie, ten Aleisteir Crowley to byl szarlatan i wariat.

Zaczęło się bardzo dobrze. Ciekawie, wciągająco, nieźle napisane. Jakiś czas było dobrze, a potem równia pochyła w dół. Raz z powodu, który wymienił już Berylek - zbyt wolny rozwój wydarzeń, a właściwie brak rozwoju. Za mało dramatu, niewykorzystane możliwości fabularne (np kradzież żywności - wprowadzasz wątek, a potem nic z niego nie wynika, bo nie prezentujesz sytuacji, w której bohaterowie faktycznie muszą radzić sobie z głodem), za dużo spokoju (to że raz Monika obija się o drzwi, a Bocian dwa razy atakuje innych to trochę mało, jeśli chodzi o emocje, jakich bym się spodziewała po zaszczutych, zamkniętych w domku ludziach).

Dwa - rozwiązanie zagadki. Słabe, bardzo nieciekawe. Bohater z amnezją, który sam jest winny? Tani chwyt. Zaiste beznadziejny to mąż, jeśli nie dość, że tak drastycznie okłamywał żonę, to teraz jeszcze chce ją uśpić i zaszlachtować synka... No, nie podoba mi się i już.

Zatem melduję, że przeczytałam, ale niedosyt i pewien niesmak pozostają.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Niestety, zawiodłem się na tym tekście. Po całkiem interesującym początku, który przekonał mnie by posiedzieć nad Twoim dziełem dłużej, potem było już tylko gorzej. Kilkoma kluczowymi odczuciami podzieliłem się po przeczytaniu części trzeciej. Niestety, będąc po skończeniu opowieści, mógłbym znowu je powtórzyć. Akcja co prawda przyspieszyła, ale nieznacznie. Dlatego wciąż pozostaje wrażenie rozwleczenia historii do granicy czytelniczej wytrzymałości. Wprowadzasz wątki poboczne, ale tylko niektóre są rzeczywiście ważne w świetle wątku głównego. Inne są albo zupełnie nieistotne, albo ostatecznie niewykorzystane (zgodzę się z Joseheim w kwestii kradzieży żywności). Oczekiwałbym, że pokażesz nam jak bardzo ludzie przeżywają zamknięcie, jak coraz bardziej dają ponieść się emocjom – zamiast tego mamy bardzo dużo spokoju, wręcz marazm.
Podsuwasz nam możliwe rozwiązanie, sugerowane przez Mateusza (Dodam tutaj, że zafundowałeś czytelnikowi takie dawkowanie, że to aż zaczęło być denerwujące, a chyba miało wzbudzać w nas ciekawość?). Przemilczę swój stosunek do macek i to, jakie wrażenie zrobiło na mnie napomnienie o nich ; ) Teoria nie wydaje się obfitować w zbyt wiele szczegółów, to też właściwie krążymy w miejscu. Potem, wreszcie, po pięciokrotnym zwróceniu naszej uwagi na drzwi opuszczonego mieszkania, przy długim kompletnym braku zainteresowania mieszkańców (co też uważam za dziwne – powinni od razu się tym zainteresować), wkraczamy do jego wnętrza. Tutaj wspomnę tylko o dwóch rzeczach, które mi zgrzytnęły, chociaż uwierz mi, mógłbym pisać dłużej : ) Po pierwsze, sen Magdy. Dlaczego akurat ona śniła o człowieku z szerokim uśmiechem? Wiemy, czemu sny te miewał bohater, ale Magda? Po drugie, najważniejsze. Rozwiązanie zagadki i jej związek z rytualnym morderstwem. Zagadnienie trochę mało wiarygodne. Tak, wiem, że słowo „wiarygodność” w odniesieniu do przeniesionej do innego wymiaru klatki i magii rytualnych zabójstw może brzmieć śmiesznie, ale można było to przedstawić lepiej. To tak, jakby ktoś mi powiedział, że za oknem pada śnieg, dlatego, że sąsiad kupił sobie psa.
Nie muszę dodawać, że zakończenie mi się nie spodobało, prawda?

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

A to nie była Monika? ; p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Może i Monika ; ) Mogło mi się pomylić. Czego się czepiasz? ; P

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dzięki, że mimo wszystko dotrwaliście do końca :-)

Wiem już, co poprawić, co skrócić a co wyrzucić. Kiedyś może przeredaguję i wrzucę tekst ponownie. A jeśli nie - wiem, czego się wystrzegać w kolejnych opowiadaniach.

AdamieKB, bądź tak dobry i podziel się ze mną swoimi domysłami nt. innych zakończeń cyklu :-) Bo mam pomysł, jakby można przepisać części od III do VI, żeby było bardziej strawne, a chętnie poznałbym inne opinie.

Nowa Fantastyka