- Opowiadanie: Clod - W ogniu zrodzony (3/5)

W ogniu zrodzony (3/5)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W ogniu zrodzony (3/5)

Część 1

Część 2

 

* 10 *

 

 

 

Malutki ognik tańczył na koniuszku świeczki, z której pozostał jedynie niewielki, wygięty kikut, przypominający odcięty palec woskowego golema. Chybotliwy płomień był jedynym źródłem światła w niewielkim pomieszczeniu, acz tyle wystarczyło, aby wyłowić z ciemności dwie siedzące naprzeciwko siebie, zgarbione postacie.

 

Robert zgrzytnął zębami i zmarszczył zdrową połowę twarzy. Nerwowo spoglądał w stronę drzwi, mając nadzieję ujrzeć tam coś więcej, niźli pogrążone w mroku meble. Uważnie nasłuchiwał, wyłapując nawet najdrobniejsze skrzypnięcia, ale te nie zwiastowały nadejścia kogokolwiek; stare deski po prostu od czasu do czasu przypominały o sobie w dość niepokojący sposób.

 

Rob tak bardzo był przejęty całą sytuacją, iż zdawał się nie zauważać siedzącej obok kobiety. Córa Leonora od dłuższego czasu próbowała uporać się z drobnymi, krwawiącymi rankami, które gęsto pokrywały prawe ramię chłopaka. Nie siląc się na specjalną delikatność przemywała popękaną skórę wodą, aby opłukane miejsce nasmarować tłustym miąższem halenu. Owy wyciąg wydobywany z mięsistych, grubych liści przyśpieszał gojenie się ran, miał także właściwości znieczulające, zaś jego charakterystyczny zapach uspokajał i nieznacznie odurzał.

 

– Cholera! – warknęła Córa Jedynego, wyrzucając kolejny zużyty liść. – Coś ty znowu narobił, bachorku? – Nawet nie spojrzała na Roberta, zajęta opatrywaniem.

 

– Mówiłem już – charknął z cicha. Starał się pamiętać o celach, które obrał przed przekroczeniem progu Domostwa Jedynego, ale nie było to łatwe, gdy świat zaczynał tracić ostrość, lekko się kołysać i zmieniać kolory, jak jakiś pijany kameleon. – Musiałem pomóc Vivien…

 

Kobieta podniosła na niego zmęczone oczy, pokręciła z niedowierzaniem głową, w końcu sapnęła ciężko:

 

– Wszyscy sądzili, że nie żyjesz. – Sięgnęła po kawałek zwiniętej, białej tkaniny. – Niektórzy myśleli, że zjadły cię wilki, inni, że padłeś z głodu, bądź pragnienia, a byli tacy, co uważali, iż się utopiłeś, albo co gorsza, że złapali cię piraci. Co do jednego wszyscy się zgadzali. No prawie wszyscy… Tylko Arr wierzyła, że wrócisz, jak widać, miała rację…

 

Już chciał powiedzieć, iż nie wrócił, że nie ma zamiaru zostać na dłużej, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Musiał się bardzo pilnować, aby nie zacząć bredzić od rzeczy, bądź co gorsze, wyjawić całej prawdy o tym, co robił przez ostatnie miesiące. Uznał, że najlepszym wyjściem będzie zmiana tematu:

 

– Co z nią? – wycharczał, wciąż wpatrując się w drzwi. – Co z Vivien?

 

– Powinieneś się raczej martwić o siebie, głupolku… – odparła z wolna Leonora, ale szybko uległa spojrzeniu, które posłał jej Rob. – Na pewno jest w lepszym stanie niż ty, pięknisiu. Z tego co wiem, to nic poważnego jej się nie stało. Kilka zadrapań, jakieś siniaki, nic strasznego. Nie wiem jednak, jak poradzi sobie z tym, co przeżyła, co widziała… – Kobieta umilkła, wpatrując się w ciemne oczy chłopca. Zamiast lęku i niepewności, których oczekiwała, dostrzegła w nich błysk, iskrę, coś jakby płomień? Kiedy w jej starcze ciało uderzyła fala dziwnego gorąca, szybko wróciła do oglądania poranionego ramienia. – Ale w końcu dojdzie do siebie. Skoro tobie się ta sztuka udała, czemu jej miałoby się nie powieść?

 

Nie odpowiedział.

 

– Auć! – syknął, kiedy Leonora silnie pociągnęła skrawki bandaża, aby zawiązać je na kokardkę. Rob z podziwem przyjrzał się opatrunkowi, skrywającemu prawą rękę pod równymi zwojami jeszcze czystej tkaniny. Przeczuwał, iż ból nie odszedł na długo, że czai się tuż pod skórą, ale teraz mógł chociaż ruszać ramieniem. – Dziękuję…

 

– Daruj sobie, paniczyku – parsknęła, powoli wstając z taboretu. Ostrożnie wyprostowała się, czemu towarzyszył trzask starych kości. – Zamiast podziękowań, wolałabym zapewnienie, że szybko się tu nie pojawisz. I to nie tak, że cię nie lubię, kochanieńki, ale mam dość babrania się z twoimi różowymi łapkami. To zawsze kupa męczącej roboty, a ja najlepsze lata mam już dawno za sobą… – Leonora zdjęła chustę, którą zasłoniła usta oraz nos przed oparami halenu, by z uwagą przyjrzeć się chłopcu. – No, no, w końcu patrzę na młodego mężczyznę, a nie chodzącego trupa. – Uśmiechnęła się żółtymi zębami. – Ale teraz powinieneś iść spać, bo mimo wszystko wyglądasz na śmiertelnie zmęczonego. Rano, po śniadaniu, będziesz musiał odpowiedzieć na pytania Braciszków, lepiej żebyś wtedy miał gotową jakąś ciekawą historyjkę.

 

Robert zacisnął szczęki, ale nie odpowiedział, tylko krótko skinął głową. Wstał, burknął pod nosem podziękowanie, skierował się w stronę drzwi. Przed snem chciał jeszcze zobaczyć Vivien, aby upewnić się, że wszystko z nią w porządku. Miał już przekroczyć próg, wyjść na korytarz, gdy zamarł, jak rażony piorunem.

 

– Viv?… – stęknął, szerzej otwierając oczy.

 

Przed nim, okryta woalem cienia, stała smukła dziewczęca postać odziana w prostą, szarą sukienkę. Jasne włosy okalały szczupłą twarz o ostrych rysach niczym upleciona ze słonecznych promieni korona. Ciemne oczy taksowały go z dozą ciekawości i niezachwianym spokojem. Zgrabny nosek zdawał się kłuć ciemność ostrym koniuszkiem, a ciut zbyt wąskie usta wykrzywiły się w nieznacznym uśmiechu. Robert potrzebował kilku uderzeń serca, aby w owej postaci rozpoznać Arrowyn.

 

– Arr? – zapytał, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

 

– Wiedziałam, że wrócisz… – Cichy, beznamiętny głos rozwiał wszelkie wątpliwości.

 

Rob skamieniał, nie wiedząc, co powinien zrobić lub powiedzieć. Z jednej strony cieszył się, że ją widzi, wszak Arr jako jedyna nie traktowała go jak potwora, ale z drugiej strony nie miał teraz czasu, ani sił na ckliwe rozmówki. Zmęczenie, trudy walki i działanie halenu nakładały się na siebie, więc nie zostało zbyt wiele czasu, zanim po prostu padnie na twarz, by odpłynąć ku krainie koszmarów. Wolał ten czas spędzić z Vivien, niż z Arrowyn.

 

Już miał coś powiedzieć, kiedy Arr go uprzedziła:

 

– Zmieniłeś się – szepnęła, robiąc krok w przód. – Jesteś wyższy, masz szersze barki, dłuższe włosy… – Mówiła tak cicho, że ledwie ją słyszał. – Musisz je wyczesać, bo są poplątane. Jeśli chcesz, to pomogę… – W mroku błysnęła bielą zębów.

 

– Wybacz, ale nie mam teraz czasu… – odparł mrukliwie. Ruszył naprzód, aby wyminąć dziewczynę i udać się do Vivien, ale nogi w jakiś dziwny sposób poplątały się, a Rob wpadł wprost na Arrowyn. Ona, jak zawsze silna, czujna i gotowa wesprzeć nieporadnego chłopca, chwyciła go pod pachy, następnie zaś ostrożnie ułożyła na podłodze, nie mogąc unieść tego ciężaru.

 

– Spokojnie… – powiedziała cicho, prawie czule. Nachylając się nad Robertem, odgarnęła czarne pasma z jego twarzy. Nie skrzywiła się nawet odrobinę, spoglądając na szorstką, pomarszczoną powłokę skóry.

 

Świat wirował dookoła Roba. Przed oczyma migotały blade zjawy oraz ciemne pasma. Próbował mrugać, ale to nie pomogło. Zmęczenie wisiało nad nim niczym ogromny głaz, który z każdym uderzeniem serca wywierał coraz większą presję, grożąc, że zaraz zwali się nań z wielkim impetem. Stracił orientację, nie wiedział już gdzie jest, ani co się dzieje. Nad sobą spostrzegł tylko niewyraźną, dziewczęcą twarz, którą zdobiły piękne złote włosy.

 

„To Vivien – pomyślał – przyszła do mnie, swojego wybawiciela, aby podziękować”. Uśmiechnął się, wyciągnął lewą rękę ku blademu licu, opuszkami palców dotknął policzka, lekko pogłaskał. Wtedy owa twarz nachyliła się ku niemu, a Rob nie miał wątpliwości dlaczego. Czuł ból w prawym kąciku ust, gdy układał wargi do pocałunku, acz cierpienie zniknęło w tej samej chwili, w której poczuł ciepło.

 

Zasnął.

 

 

* 11 *

 

 

 

Siedział na niskim, twardym taborecie, czekając, aż rozpocznie się przesłuchanie. Znudzonym wzrokiem oglądał wyposażenie niewielkiego pomieszczenia, w którym kazano mu siedzieć, dopóki jeden z Braci nie znajdzie chwili, aby się nim zająć. Co jakiś czas w drzwiach widział białe czepce, zaglądających do środka Cór. Domyślił się, że te sprawdzają, czy wciąż tam jest, czy nie próbuje uciec, tak jak to uczynił przed kilkoma miesiącami.

 

„To tylko kilka pytań, nie ma się czego bać” – powtarzali wszyscy dookoła. Robert jednak dobrze wiedział, że od przebiegu tej rozmowy zależeć będzie jego życie. Jeśli historia, którą ułożył w myślach, wyda się zbyt naciągana, bądź nieprawdopodobna, to z całą pewnością w tę sprawę zostaną zaangażowane Szkarłatne Płaszcze, a wtedy nie będzie miał przed sobą innej drogi, niż tej prowadzącej poprzez ból ku wiecznej nicości.

 

Po raz kolejny spostrzegł skrawek białej tkaniny, wychylający się zza framugi drzwi. Jedno uderzenie serca, prędkie spojrzenie wystraszonego oka, jeszcze szybsza ucieczka.

 

Bali się go.

 

Nie był to jednak zwykły strach, który paraliżuje człowieka, gdy ten ma przed sobą uzbrojonych zbójów lub watahę wściekłych wilków. To uczucie było inne, bardziej złowrogie, tajemnicze. Nie widzieli w nim tylko poparzonego dziwoląga, ale coś o wiele, wiele gorszego…

 

Kątem oka wychwycił ruch.

 

– Nigdzie się nie wybieram… – chrypnął w kierunku drzwi, ale nie ujrzał w nich beczkopodobnej postaci, a smukłą sylwetkę. Złote włosy miała potargane, usta rozcięte, a skóra wokół oka przybrała śliwkowy kolor, ale mimo to wciąż wydawała mu się niezrównanie piękna.

 

Vivien ostrożnie wychyliła się zza bezpiecznej osłony drzwi. Drobne stopy obleczone w delikatne buciki postąpiły w jego kierunku. Ręce miała złożone na padołku; chciała ukryć ich drżenie. Klatka piersiowa unosiła się szybko, dziewczyna była wyraźnie podenerwowana. Błękitne oczy wędrowały wokół postaci Roberta, jakby od bezpośredniego spojrzenia mogła stanąć w płomieniach, bądź przeistoczyć się w kamienną bryłę. Zatrzymała się jard przed taboretem, na którym siedział i zaczęła z przestrachem szeptać:

 

– Kazała mi tu przyjść, żebym podziękowała… – Uparcie wpatrywała się w stopy chłopaka. – Powiedziała… Znaczy, ta gruba Córa… Że to ty… Że mnie uratowałeś… Miałam przyjść i po-podziękować. – Westchnęła głośno, jakby za sekundę miała się rozpłakać. W ostatniej chwili nad tym zapanowała. Zamknęła oczy, mocniej zacisnęła blade dłonie, odetchnęła głębiej, kontynuowała: – Dziękuję, za odwagę, dzielność… Za to, że zabrałeś mnie z tego strasznego miejsca, od tych okropnych ludzi… – Zaczęła dygotać, słabnąć, w końcu osunęła się na kolana. Po policzkach spływały wąziutkie strumienie łez. – Że zabrałeś mnie od tego ognistego potwora, który ich wszystkich usmażył… Że nie pozwoliłeś mu, żeby i mnie spalił żywcem, a potem rozerwał i pożarł, tak jak wszystkich innych… Dz-dziękuuuu… AaaaaAAAA! – Kiedy tylko podniosła wzrok na Roberta, jej oczy wyschły, klatka piersiowa się zatrzymała, drżenie ustało. Jasne lico najpierw zmącił grymas bezbrzeżnego zdziwienia, a potem wykrzywił skurcz strachu. Otworzyła blade usta, ale ze skamieniałej piersi nie wydobył się żaden dźwięk.

 

– Co tu się dzieje? – zapytał szczupły mężczyzna o krótkich, przyprószonych siwizną włosach, dokładnie ogolonej bladej twarzy o ostrych, zadziornych rysach i głęboko osadzonych szarych oczach. Odziany był jak inni Bracia Zakonni, ale Rob go nie poznał. Nie mógł sobie przypomnieć, aby ktoś taki mieszkał w Domostwie, ale szybko zignorował te myśli. Ważna była tylko rozmowa, która miała się niedługo rozpocząć.

 

– Czemu ona klęczy? Dziewczyno… – Mężczyzna podszedł do Vivien, przyjrzał się jej dziko wykrzywionej twarzy, szybko podniósł oczy na Roberta. Wpatrywał się weń, jak w misternie wykonany gobelin, malarskie arcydzieło, bądź podobiznę samego Jedynego. W końcu obrócił się w stronę drzwi, krzyknął: – Niech ktoś pomoże jej wstać! Dziewczyna najwyraźniej wciąż jest w szoku… – Wyminął Viv, wziął jeden z taboretów i usiadł dokładnie naprzeciwko Roberta.

 

Siedzieli w milczeniu.

 

Rob nie miał zamiaru pierwszy zabrać głosu; postanowił, że będzie odpowiadał na pytania i nic ponad to. Zaś Brat Zakonny nie kwapił się z rozpoczęciem rozmowy. Zamiast wypytywać, tylko taksował chłopaka uważnym spojrzeniem. Szybko i niedbale omiótł niepozorną sylwetkę, więcej czasu poświęcił poparzonej twarzy, aż odnalazł w niej ciemne oczy – to na nich się skupił. Trwało to na tyle długo, że Rob poczuł się nieswojo, jakby Zakonnik próbował wedrzeć się do jego głowy, wwiercić w umysł, splądrować duszę. Nieprzyjemne doznania potęgowało dziwaczne wejrzenie mężczyzny; źrenice oczu wydawały się drgać, pulsować, kłębić niczym smużki dymu nachodzące na szarą tęczówkę. Robert zapragnął odwrócić głowę, spojrzeć w inną stronę, ale ciało odmówiło posłuszeństwa, obezwładnione, sparaliżowane, jakby nie należało do niego. Strach chwycił go za gardło, kiedy spostrzegł, że czerń źrenic Zakonnika wydostała się poza okrągłe obwódki, wynicowując pajęczynę drobnych, żyłkopodbnych wici, które jakby przemocą wdarły się najpierw na szare tęczówki, aby w trzy uderzenia serca później zająć też białka.

 

„To niemożliwe!” – krzyczał w myślach, ale głos nie wydobywał się z gardła. Przerażenie wypaczało postrzeganie, kruszyło w gruzy chwiejną pewność siebie. Zderzył się z czymś, czego nie potrafił zrozumieć, przed czym nie potrafił się w żaden sposób obronić. Znalazł się na progu szaleństwa, gdy ktoś wszedł do pokoju.

 

– Brat wołał? Jak mam pomóc? – Franck zwrócił się do Zakonnika, jeszcze zanim rozpoznał Roberta. Zaraz potem rudzielec rzucił chłopcu pogardliwe spojrzenie, a brzydko pobliźnione usta rozwarły się, ukazując połamane zęby.

 

– Pomóż wstać dziewczynie i zaprowadź ją do ogrodu – łagodnie przemówił Brat Zakonny. – Świeże powietrze powinno jej pomóc… – Poczekał, aż Franck zwlókł Vivien z kolan i wyprowadził ją z pokoju. Dopiero wtedy wrócił do Roberta.

 

– Robert Mohten, syn Arnauda, spadkobierca jednego z najbardziej cenionych rachmistrzów w Verdun, a dokładniej w całej okolicy. Chłopiec, który przeżył pożar, na cztery miesiące przepadł bez wieści i odnalazł się, uciekając piratom… – Mężczyzna przekręcił lekko głowę, jakby trudno mu było uwierzyć w tę historię. – Nie mylę się?

 

Rob spojrzał w oczy Zakonnika, acz te wyglądały najzupełniej normalnie. „Miałem przewidzenia?” – zapytał się w myślach, po czym głośno przełknął ślinę i przytaknął głową, konstatując, że znów może się ruszać. „Tak, z całą pewnością to były tylko urojenia…”

 

– Doskonale, wszystko się zgadza… Chyba wypada, żebym się przedstawił. – Zakonnik uniósł kąciki ust w lekkim uśmiechu. – Jestem Brat Starrus, przybyłem tu, aby zadać ci kilka pytań, Robercie. Interesuje mnie przede wszystkim, co się z tobą działo przez ostatnie miesiące. Wszyscy byli bardzo przejęci twoim zniknięciem, wielu ludzi szukało cię na tej, jak i na innych wyspach. Niestety, ślad zaginął, jakbyś rozpłynął się w powietrzu… Możesz to wytłumaczyć?

 

Robert spuścił głowę, aby ukryć uśmiech, błąkający się po twarzy. Doskonale pamiętał całe rzesze ślepców, nie potrafiących odszukać chłopca ukrytego w krzakach, przyczajonego pod kamuflującą warstwą ściółki, bądź siedzącego pośród gałęzi nad ich głowami. Nie raz i nie dwa praktycznie potykali się o niego, a i tak nie byli w stanie znaleźć słabowitego, poparzonego kaleki.

 

Wlepił wzrok w dłonie – lewą pokrytą pofałdowaną, błyszczącą skórą i prawą, okrytą świeżym opatrunkiem – aby skupić się na opowieści, wymyślonej specjalnie na tę okazję. Głębiej odetchnął i przemówił:

 

– Nie mogłem tu dłużej zostać… Dzieci bały się mnie, a starsi szydzili, wyśmiewali i wytykali palcami, tylko dlatego, że wyglądam jak wyglądam. Miałem dość szykan, tortur… Wiedziałem, że pozostały tylko dwa wyjścia. Za bardzo bałem się bólu, żeby odebrać sobie życie, więc uciekłem przy najbliższej okazji…

 

– Twoja motywacja wydaje się zrozumiała, acz nie o to pytałem. Bardziej ciekawi mnie, jak udało ci się przeżyć już po ucieczce. – Zakonnik oparł łokcie na kolanach, brodę na splecionych dłoniach i zamarł w takiej pozycji, wyczekując ciągu dalszego.

 

„Niepotrzebnie o tym mówiłem… – Robert napomniał się w myślach. – Odpowiadać na zadane pytania, krótko i zwięźle, nic więcej!”

 

– Uciekłem do lasu, a ukryłem się w pobliżu przystani. Planowałem przekraść się na prom, by popłynąć ku stolicy. Zasnąłem podczas czekania, a gdy się obudziłem, oni byli już nade mną…

 

– Kto?

 

– Jak to kto? – zdumiał się Rob, poderywając głowę. – Piraci…

 

– Po Słodkim Morzu pływa naprawdę dużo szumowin, a ja chciałbym dokładnie wiedzieć, kto cię przez tyle czasu przetrzymywał. – Starrus uśmiechnął się teatralnie, a w szarych oczach błysnęła przebiegła iskra. – Wystarczy, że zdradzisz mi imię lub przydomek kapitana, który cię schwytał…

 

Pustka.

 

Nie miał bladego pojęcia, jak nazywał się biedak, którego zostawił poprzedniej nocy w lesie. Pamiętał imiona dwóch jego podwładnych, ale nie mógł sobie przypomnieć, aby ktokolwiek zwrócił się do przywódcy inaczej niż „kapitanie”. „Myśl, myśl szybko, jeśli nie chcesz skończyć u Szkarłatnych…”

 

– Nie wiem, niewiele razy go widziałem… – wypalił, snując nową bajeczkę. – Większość czasu spędziłem pod pokładem, a tam kapitan nie zaglądał. Nie przyszło mi do głowy, żeby pytać, kto mnie porwał… Zresztą, miałem zakneblowane usta, więc nie byłem w stanie wydusić choćby słowa.

 

– Bardzo to wszystko ciekawe – mruknął Zakonnik, wpatrując się w poparzone chłopięce lico. – Tym ciekawsze, że od lat na tutejszych wodach nie pojawił się statek na tyle duży, by mógł pod pokładem przewozić ludzi. Daleko na wschodzie Słodkiego Morza, a jeszcze pewniej na Oceanie Wschodzącego Słońca można znaleźć prawdziwe pirackie bandy, ale te w naszych okolicach nie mogą się z nimi równać. Załoga nie większa niż piętnaście osób i jednomasztowa łódka, to wszystko na co ich stać. Gdyby w pobliżu pojawił się okręt z prawdziwego zdarzenia, na pewno nie uszłoby to naszej uwadze. – Starrus skrzyżował ramiona na niezbyt szerokiej piersi, odchylił się lekko do tyłu, spoglądając na chłopaka z nieskrywanym rozbawieniem.

 

„Bawi się ze mną – zrozumiał Robert. – Wie, że zmyślam, czy po prostu jest taki dobry w tej grze? Wszystko, co powiem, obraca przeciwko mnie, w dodatku robi to bez najmniejszego wysiłku… Kto to jest?” – zastanawiał się, mrużąc wściekle oczy. Tracił grunt pod nogami, musiał działać szybko, nie chcąc runąć w bezdenną przepaść. Zagryzł dolną wargę, rozważając kolejne posunięcie, kiedy dość niespodziewanie głos zabrał Zakonnik:

 

– To niebywałe, żeby dziecko uniknęło pewnej śmierci w domu pochłoniętym przez płomienie – mruknął, jakby rozmyślając na głos. – Często silni, zdrowi mężczyźni giną od mniej groźnych poparzeń. A ty? Spójrz na siebie… Jesteś w świetnej kondycji, wyglądasz wręcz nieprawdopodobnie, jak na ofiarę bezlitosnego ognia. Ile czasu minęło od pożaru? Rok? – Mężczyzna pokręcił głową, jakby nie potrafił znaleźć słów, mogących wyrazić pełnię zachwytu. – Ledwie mogę uwierzyć własnym oczom… Tak, teraz mam pewność. Pożar nie był dziełem przypadku, a to, że przeżyłeś, szczęśliwym zrządzeniem losu. – Szare oczy zdawały się sypać iskrami ekscytacji, chorobliwa bladość ustąpiła miejsca przed zdrowym różem, a wąskie wargi rozwarły się, ukazując biel zębów. – Czekaliśmy na…

 

Nie dokończył, gdyż względną ciszę przerwał głośny krzyk:

 

– Pomocy! Mamy rannego! – donośny głos dochodził z głównego holu.

 

– O Jedyny, co mu się stało… – żałośnie zapiszczała któraś z Cór.

 

– To nie dzieło ludzkich rąk! – zawyrokował męski głos.

 

Starrus obruszył się niespokojnie, jakby tuż obok jego stóp roztrzaskał się wielgachny ul. Framugi drzwi dopadł, jakby gonił go rozwścieczony rój szerszeni, ale zanim przekroczył próg, zamarł na podobieństwo marmurowej statuy. Nasłuchiwał.

 

– Niech go otchłań pochłonie, toż to pirat!

 

– Niewiele z niego zostało…

 

– … ogień nie zna miłosierdzia…

 

– Wygląda gorzej od młodego Mohtena…

 

Zakonnik spiorunował Roberta świdrującym spojrzeniem, syknął głosem nieznoszącym sprzeciwu:

 

– Czekaj tu, aż wrócę. Nie waż się opuścić tego pomieszczenia. Mamy jeszcze do porozmawiania… – Nie czekając na odpowiedź, wystrzelił w stronę, z której dochodziły podniesione, podszyte podenerwowaniem głosy.

 

Szok, dezorientacja. Jeszcze przed sekundą czuł się jak zaszczute, złapane w pułapkę bez wyjścia zwierzę, zaraz potem urósł prawie do rangi bóstwa, a teraz miał siedzieć jak przykuty do taboretu niewolnik.

 

– Po moim trupie – chrypnął pod nosem. Wstał, aby zaraz znaleźć się przy drzwiach. Przylgnął do framugi, odczekał kilka uderzeń serca i, upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, ostrożnie wyjrzał. Korytarz był pusty. „Doskonale” – pomyślał, chyłkiem przemykając ku drzwiom wychodzącym na ogród. Zmierzając w tamtą stronę miał już gotowy plan. Wystarczyło ukryć się w gęstych zaroślach, poczekać, aż odkryją jego nieobecność i wszczną poszukiwania. Gdy tylko Córy i Bracia udadzą się na ulice Verdun, a Domostwo opustoszeje, nie powinien mieć większych problemów z opuszczeniem tego miejsca.

 

Szybko, sprawnie, praktycznie bezszelestnie przedostał się pod wykonane ze starego dębu wrota. Lewą dłonią chwycił ogromne stalowe ogniwo, które trzeba było pociągnąć, aby otworzyć niebotyczną bramę. W duchu modlił się do Jedynego, aby jego słudzy nie zapomnieli naoliwić pordzewiałych zawiasów – nie chciał, by zdradziło go jękliwe skrzypienie starego metalu.

 

Usłyszał kolejne krzyki.

 

– Nie! To niemożliwe!

 

– A jednak! To on… To ten skurwysyn!

 

– … dobrze mu, zasłużył sobie…

 

– Cicho, głupcy!

 

– Niech ktoś biegnie po Płyn Snów, trzeba uśmierzyć ból…

 

„Czyżby?” – Robert zastanawiał się, czy owym rannym mógł być…

 

– To Taryk Ortey! Kapitan „Rozpruwacza”…

 

– Skąd wiesz? Przecież nie ma twarzy…

 

– … wart pięćset złotych wag…

 

– Najgorszy skurwysyn na tutejszych wodach.

 

– Haha, teraz już nikogo nie rozpruje, ba, nawet nie opluje…

 

„Znaleźli go, żyje…” – ta myśl rozjaśniła ciemność umysłu Roba. Po cichu liczył na to, że ten wstrętny bydlak przeżyje, by do końca swych dni cierpieć nieludzkie katusze, ale ostatecznie przesadził z ogniem i wątpił, iż pirat dotrwa do świtu. Jednak ten okazał się cholernie uparty, mocniej trzymał się tego świata, niż Robert mógł podejrzewać. Trochę dziwił się woli życia Taryka, wszak zanim odszedł, spopielił mu drugą dłoń i uderzył strumieniem ognia w twarz, przez co oczy pękły, nos odpadł, skóra się usmażyła, a zęby stopiły. Niewiele zostało w kapitanie „Rozpruwacza” z człowieka…

 

„Drzwi, teraz tylko one się liczą” – upomniał się w myślach.

 

Wielki wysiłek dzielił go od wolności, ale nie miał zamiaru teraz się poddać. Sapnął ciężko, wkładając w otwarcie wrót wszystkie siły. Te ani drgnęły. Zrozumiawszy, że jedna ręka to za mało, dołożył także drugą, tę obandażowaną. Zacisnął palce i zęby, szarpnął raz, drugi, stęknął przeciągle, a jedno ze skrzydeł z cichym, oskarżycielskim jękiem w końcu ustąpiło. W twarz uderzył go delikatny podmuch wiatru, niosący ze sobą znajomą mieszaninę woni, tak charakterystyczną dla parku.

 

„Brakowało mi tego” – na sekundę zapomniał cóż miał uczynić, ale krzyki dobitnie o tym przypomniały. Przez wąską szparę przecisnął się najszybciej jak tylko potrafił. Znalazłszy się po drugiej stronie, jednym szarpnięciem zamknął drzwi, aby nie pozostawić po ucieczce żadnego śladu. Dopiero kiedy plecami oparł się o twarde, okute stalą drewno, poczuł nieprzyjemne kłucie w prawej ręce. Rzut oka na opatrunek wystarczył, aby wszystko stało się jasne. Rany znów się otworzyły, o czym dobitnie świadczyły różowawe przebarwienia na białej tkaninie. Nie mógł nic na to poradzić, dlatego, dłużej nie mitrężąc, ruszył po schodkach w dół, a następnie chodnikiem przed siebie w kierunku Świątyni. Przebył zaledwie kilka jardów, a nad jego głową zamknęła się zielona kopuła rozłożystych drzew. Szybko pognał dalej w mrok, ofiarujący upragnione schronienie.

 

 

* 12 *

 

 

 

„To ona – raz jeszcze wyjrzał zza drzewa, aby się upewnić. – To musi być ona”.

 

Robert zwinnie sunął przez zarośla, pozostając na tyle blisko kamiennego chodnika, by móc zareagować, jeśliby tylko kogoś spostrzegł. Choć nie spodziewał się towarzystwa, w szczególności po tym, jak postawiono całe Domostwo na nogi po odnalezieniu Taryka, to wolał nie ryzykować jakiegoś przypadkowego spotkania. Miał nawet zanurkować w głąb ogrodu, aby zniknąć wśród bujnych krzewów i rozłożystych paproci, ale przypomniał sobie, że Starrus wysłał Vivien właśnie w to miejsce, aby ochłonęła i uspokoiła skołatane nerwy.

 

A teraz miał ją przed oczyma.

 

Siedziała na jednej z próchniejących ławeczek, skryta w cieniu rzucanym przez rozłożyste gałęzie porośnięte listowiem we wszystkich odcieniach zieleni. Jej zwykle złote włosy teraz przypominały swym kolorem kłosy pszenicy, a fałdy jasnej sukienki falowały nieznacznie poruszane wiatrem. „Niezwykła – westchnął z zachwytem. – Lekka, nieuchwytna niczym baśniowy duch”. Przypominała mu istoty, o których czytał na kartach starych, zakazanych przez nauczycieli i rodziców ksiąg. Tak jak wtedy nie mógł się powstrzymać przed lekturą, tak teraz nie mógł oderwać oczu od niej.

 

Drgnęła, a Robert z powrotem przylgnął plecami do szorstkiej kory. Zrobił to tak gwałtownie i nerwowo, że aż poranił plecy – nie potrafił bowiem znaleźć innego wytłumaczenia dla bólu, rozchodzącego się od kręgosłupa ku ramionom.

 

– Nie chowaj się przede mną, Robercie – to nie był głos Vivien. – Wiem, że tam jesteś. Nie mogę się mylić…

 

„Tak jak ja pomyliłem się już dwa razy? – pokręcił głową, niedowierzając. – Ślepnę, czy są do siebie aż tak podobne?”. Wzrok mógł go oszukać, ale nie słuch. Na ławce wcale nie siedziała Vivien, a Arrowyn. „Ale skąd wie, że tu jestem? Przecież nie mogła mnie ujrzeć z takiej odległości…”. Nie było sensu szukać wytłumaczenia. Skoro Arr go ujrzała, cały misterny plan wziął w łeb. „Wszystko wypapla, a wtedy Starrus nie będzie już taki miły, zawlecze mnie na Szkarłat…”. – Ta wizja napełniła go lękiem, ale tylko na moment. „Jeszcze nie wszystko stracone – pomyślał, opuszczając kryjówkę. – Jeśli Arrowyn nie będzie w stanie mówić, nie będzie też mogła zdradzić moich zamiarów”.

 

Każdy kolejny krok stawiał bardzo powoli; chciał tę nieubłaganie zbliżającą się chwilę, jak najbardziej odwlec w czasie. Nie patrzył na ławkę, w kierunku której zmierzał; przeczuwał, że jeśli spojrzy na Arrowyn, nie będzie w stanie zrobić tego, co zrobić musiał. Westchnął przeciągle, a płuca wypełniło orzeźwiające powietrze. Pewności szukał gdzieś na skraju świadomości, tam, gdzie ulokował wszystkie wspomnienia poczynionych ogniem mordów. Zwykle spychał je w otchłań niepamięci, ale w takich sytuacjach jak ta, potrzebował tych płomiennych obrazów, aby się na nich wesprzeć, w nich znaleźć zdecydowanie.

 

„Nie mam wyboru – starał się przekonać do słuszności swej decyzji. – Nie ma innego wyjścia”.

 

Gdy pod stopami poczuł twarde kamienne podłoże, wzniósł lewą rękę ku twarzy; złączył kciuk z palcem wskazującym, napinając wszystkie mięśnie.

 

– Wyba…

 

– Wiedziałam, że znów uciekniesz – Arrowyn weszła mu w słowo z delikatnym uśmiechem, zaklętym w ledwie uniesionych kącikach ust. – Dlatego przybyłam się pożegnać i ostrzec cię.

 

Robert zawahał się, czego nie powinien był zrobić. Uniósł wzrok i, widząc jej gładkie lico skąpane w ruchliwych plamach światła, przedzierających się przez korony drzew, opuścił dłoń.

 

– Jeżeli chcesz uciec, nie możesz się udać w kierunku stawu – kontynuowała, uważnie mu się przyglądając. – Twoja droga wiedzie przez żwir, stal i szary pień Wroniego Drzewa. Ale tego już się pewnie zdążyłeś domyślić…

 

– Ktoś tam jest, prawda?

 

– Nie potrzeba ci więcej cierpienia, Robercie… – Arrowyn bezustannie wpatrywała się w jego ciemne oczy. – Nie myśl o tym. Uciekaj, póki masz szansę. Wiesz, że jestem po twojej stronie. Możesz mieć pewność, że cię nie wydam. Ale proszę… Błagam cię, nie idź nad staw…

 

Już prędzej domyślał się, przed czym Arr próbuje go uchronić, lecz teraz miał pewność. Zagryzł wewnętrzną stronę policzka, aż skrzywił się z bólu. Walczył ze sobą. Wiedział, że Arrowyn ma rację, to samo podpowiadał wewnętrzny głos, ale serce gorzało, rwąc ku miejscu, w którym miało otrzymać bolesną ranę.

 

Raz jeszcze spojrzał na siedzącą przed nim dziewczynę. Już wczoraj zauważył zmiany, ale dopiero teraz zdołał dostrzec i pojąć ich ogrom. Nie dość, że przemieniła się z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia, to na dodatek zdołała przemóc się, zburzyć mur, którym była otoczona od ich pierwszego spotkania. „Wypowiedziała dziś więcej słów, niż przez te wszystkie miesiące, gdy musiała się mną opiekować”. Zastanawiał się nawet, czy zmiana, która zaszła w Arrowyn, miała z nim coś wspólnego. „Nie – pokręcił lekko głową. – To tylko jej zasługa. Zawsze była silna, nie mam w tym udziału”.

 

– Dziękuję za wszystko, Arr – przemówił łagodnie, odwzajemniając jej spojrzenie. „Nawet jej oczy się zmieniły”. Już nie spoglądał w mętne, zastałe bagna, a szmaragdowe wody górskiego jeziora. – Dziękuję, że mnie ostrzegłaś, ale muszę tam iść.

 

– Pamiętaj, abyś nie stracił nad sobą panowania… – szepnęła prosząco, siląc się na uśmiech.

 

– Obiecuję – oznajmił, mając zamiar się tego trzymać.

 

Nie minęło jedno uderzenie serca, a już gnał, przedzierając się poprzez ogród.

 

Za plecami usłyszał jeszcze tylko:

 

– Do zobaczenia!

 

Uśmiechnął się pod nosem, skręcając ku oczku wodnemu, i nawet nie poczuł zwykłego napięcia poparzonej skóry.

 

 

* 13 *

 

 

 

Robrt poruszał się cicho niby cień.

 

Nie mieli prawa go usłyszeć, a tym bardziej zobaczyć, gdyż, jak tylko ich odnalazł, zamarł w jednej pozie niczym posąg, nawet mrugnięciem nie zdradzając swej kryjówki. Oddychał spokojnie, choć nie było to łatwe. Gdyby nie miał o niczym pojęcie, gdyby przez całą drogę nie przygotowywał się na to, co miał ujrzeć, mógłby nie znieść tego widoku.

 

Stali u brzegu niewielkiego wodnego oczka; Vivien zwrócona plecami do skrytego w zaroślach Roberta, zaś twarzą do Francka. Rudzielec wciąż szeptał, głaszcząc złote włosy dziewczyny; Rob był pewien, że sączy w jej uszy jad, wymierzony przeciwko niemu. Trwał bez ruchu w nadziei, że Vivien w porę się ocknie, przejrzy na oczy i ujrzy prawdziwe oblicze zdradzieckiego bękarta, który mami ją kłamliwymi oszczerstwami.

 

– Odejdź – błagał szeptem. – Uderz go w ten szpetny, bękarci pysk i odejdź.

 

Nic takiego się jednak nie stało.

 

Robert widział, że Viv leciutko drży. Chciał ją wziąć w ramiona, zamknąć w czułym uścisku, zapewnić, iż przy nim nie musi się już niczego obawiać. Ale zamiast niego zrobił to Franck. Rob nie mógł na to patrzeć; bękart ściskał jego ukochaną, jakby była workiem owsa. Robert obawiał się, że tamten wyciśnie z niej całe życie, ale stało się coś o wiele gorszego.

 

„Nie… Nie… Nie!” – powtarzał w myślach, jakby mógł zapobiec temu, co miało się wydarzyć.

 

Ale jego próśb nikt nie wysłuchał.

 

Rudzielec chwycił drobną twarz dziewczyny i przyciągnął ku sobie, jakby chciał jej urwać głowę. Vivien zamiast uciec, poddała się temu i, w co Robert nie mógł uwierzyć, odwzajemniła pocałunek.

 

„Bękart! Niewdzięcznica!” – zawrzał na ten widok. Zacisnął pięści, zazgrzytał zębami. Wściekle bijące serce tłoczyło w żyły już nie krew, a płynny ogień. Po poranionym ciele rozlała się tak dobrze mu znana fala gorąca. Wybuchnąłby niczym wulkan, ale w porę zapanował nad rosnącą furią. „Obiecałem Arrowyn – przypomniał sobie jej prośbę. – Nie złamie raz danego słowa!”.

 

Z otępienia wyrwał go ból w prawej dłoni.

 

„Uważaj, głupcze – skarcił się w myślach. – Bo rany znów się otworzą, a teraz już nie ma cię kto opatrzyć”.

 

Spojrzał raz jeszcze na tamtą dwójkę; westchnął, uradowany, że już skończyli. Teraz to Vivien mówiła; Robert wyraźnie widział jak porusza się jej delikatny podbródek. Żałował, że nie potrafi czytać z ruchu warg, ale wydawało mu się, iż wie, co się zaraz stanie. „Zrozumiała, na pewno zrozumiała swój błąd. Jeszcze sekunda, a ucieknie od tego zawszonego tępaka”.

 

Ale Vivien zamiast odejść, padła na kolana.

 

– Co?… – fuknął pod nosem, nie wierząc własnym oczom.

 

Złotowłosa klęczała przed szczerzącym się od ucha do ucha rudzielcem, szarpiąc rozpadającą się klamrę jego paska.

 

Robert pokręcił głową, robiąc krok w przód, aby lepiej widzieć. „Nie, nie ona – z uporem powtarzał w myślach. – Vivien nigdy by nie zrobiła czegoś takiego”. Jednak jej głowa przesuwała się to w przód, to w tył, czemu towarzyszyło mokre mlaskanie i błogi grymas na piegowatym pysku rudzielca.

 

– Nie! – parsknął wściekle. „Niepotrzebnie ratowałem tę wywłokę przed piratami – w ciemnych oczach zapłonęła śnieżnobiała iskra. – Mogłem zostawić niewdzięcznicę na trakcie, wybornie obsłużyłaby te plugawe szelmy, a ja nie wpakowałbym się w te wszystkie kłopoty”. Wyraźnie słyszał głos, który wciąż szeptał mu wprost do uszu: „Usmaż ją i jego. Niech pozostanie po nich tylko wypalona ziemia i pył, który porwie wiatr”. Choć była to bardzo kusząca wizja, nie mógł sobie na to pozwolić. Po pierwsze, złożył obietnicę Arrowyn, a po drugie, ściągnąłby na siebie uwagę całego Domostwa.

 

– Dziwka! – krzyknął, na tyle głośno, że Viv zamarła w bezruchu, a Rudzielec odwrócił ku niemu wzrok. Spojrzał im w oczy, najpierw jemu, a potem jej.

 

I zniknął.

 

 

Koniec

Komentarze

łał. świetne. ; ))

To się nazywa zwięzły komentarz! Dziękuję i cieszę się, że się podobało ;)

;>

Zainteresowanie towarzyszyło mi także podczas lektury tej części. Może jest zbyt wiele wyrazów, dziś są rzadko używanych, ale rozumiem, że to zabieg celowy. Mam jednak wrażenie, że nawet kilka razy powtórzona „twarz”, mniej razi, niż „lico”, brzmiące wielce staroświecko i zauważalne natychmiast.

 

„Malutki ognik tańczył na koniuszku świeczki, z której pozostał jedynie niewielki, wygięty kikut, przypominający odcięty palec woskowego golema.” – Nawet w dogasającej świecy ognik tańczy na knocie. Proponuję: Malutki ognik tańczył na koniuszku knota dopalającej się świecy, z której pozostał niewielki, wygięty kikut przypominający… I tu, moim zdaniem jest problem, bo golem był gliniany.

 

Owy wyciąg wydobywany z mięsistych”Ów wyciąg…..

 

”Rob z podziwem przyjrzał się opatrunkowi, skrywającemu prawą rękę pod równymi zwojami jeszcze czystej tkaniny.” – To czysta tkanina zwojami skrywała rękę chłopca. Proponuję: Rob z podziwem przyjrzał się opatrunkowi z czystej jeszcze tkaniny, która równymi zwojami skrywała jego prawą rękę.

 

„Przed nim, okryta woalem cienia… – Ten „woal cienia” wydaje mi się dość pretensjonalny. Myślę, że wystarczy: Przed nim, skryta w cieniu…

 

„Nad sobą spostrzegł tylko niewyraźną, dziewczęcą twarz, którą zdobiły piękne złote włosy.” – Gdyba nad sobą dostrzegł twarz młodzieńca, to mogłyby ją zdobić wspomniane włosy, ale twarz dziewczęcą? Proponuję: Nad sobą spostrzegł tylko niewyraźną dziewczęcą twarz, okoloną pięknymi złotymi włosami.

 

„Ręce miała złożone na padołku...” -  Podołek, to wgłębienie tworzące się z przodu w spódnicy, w sukni lub w fartuchu przy uniesieniu ich brzegów lub przy siadaniu. Ponieważ dziewczyna stała, nawet gdyby uniosła nieco suknię, nie mogłaby złożyć rąk na utworzonym podołku, bo puściwszy suknię, zlikwidowałaby rzeczony podołek.

 

„…postanowił, że będzie odpowiadał na pytania i nic ponad to.” - …i nic ponadto.

 

„Poczekał, aż Franck zwlókł Vivien z kolan i wyprowadził z pokoju.” – Dość niefortunne, moim zdaniem, określenie. Może: Poczekał, aż Franck podniósł Vivien z kolan i wyprowadził z pokoju. „Ją” jest także zbędnie, bo wyprowadzał tylko dziewczynę.

 

„…przyczajonego pod kamuflującą warstwą ściółki…” – Nie podoba mi się „kamuflującą”. Może zamiast: …przyczajonego pod skrywającą go warstwą ściółki…, albo …maskującą

 

„…aż odkryją jego nieobecność i wszczną poszukiwania.” -  Z całym szacunkiem, ale „wszczną”, to jakiś dziwoląg. Może po prostu …rozpoczną poszukiwania.

 

„…na sekundę zapomniał cóż miał uczynić…” - …na sekundę zapomniał, co miał uczynić…

 

„Nie mógł nic na to poradzić, dlatego, dłużej nie mitrężąc, ruszył po schodkach w dół” –  Brakuje czasu po mitrężąc.


Pozdrawiam.

 

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za wypunktowanie błędów :) Poprawię je w oryginalnym tekście, jak tylko znajdę chwilkę. A co do "wszczną", specjalnie sprawdziłem, jak odmienić ten wyraz i moje poszukiwania zaprowadziły mnie do owej formy :P

Dlatego nie twierdziłam, że to błąd, jeno dziwnym ten wyraz wydał mi się wielce.

Skoro twierdzisz, iż wszczną zostało sprawdzone i zastosowane świadomie, cieszę się, bo i ja, być może, kiedyś z niego sorzystam.

Pozdrawiam, nim wszcznę pracę nad czwartą częścią. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Specjalnie dla Ciebie wstawiam część piątą ;) Jutro wyjeżdżam, więc nie chciałem kazać tygodnia czekam mojej jedynej czytelniczce :)

Również pozdrawiam

Wielce subiektywne uczucie być jedyną. Jednak nie mogę mówić o satysfakcji, bo zdaję sobię sprawę, że Twoim marzeniem jest mieć wielu czytelników. I tego Ci życzę na przyszłość najbliższą i dalszą. :)

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Chciałabym, naprawdę chciałabym, ale nie mam pojęcia, kiedy doczytam opowiadanie do końca. Po prostu brak mi czasu. Dlatego uwagi, które odnotowałam podczas przeczytania trzech fragmentów, przedstawię Ci poniżej. 

 

W momencie, w którym na scenę wkracza Taryk Ortey, pojawia się napięcie. Wreszcie akcja! Naprawdę myślałam, że się nie doczekam. To trzeci fragment, więc rozkręciłeś się bardzo wolno. 

W przypadku ataku piratów, w poprzednim fragmencie, przegadałeś całą scenę. Była zbyt długa i mało dynamiczna. Niespecjalnie mi się podobała. Ale im dalej, tym jest lepiej. Pod koniec tego fragmentu, mogę powiedzieć, że już zanurzam się w Twój świat, historia wciąga, naprawdę da się ją czytać. Mam jednak zastrzeżenie. Świat przedstawiony jest ubogi w szczegóły, na pozór z fabułą mające niewiele wspólnego. Tekst jest przesiąknięty głównym bohaterem. 


Zobacz, sam przecież wiesz, za co lubisz "Pieśń Lodu i Ognia", albo "Wiedźmina" (wiem, że lubisz, nie wypieraj się!). Doceniasz te teksty za bogactwo świata, za porządne fundamenty, za to, że nie masz wątpliwości, a jeśli masz, to wiesz, że mozesz zajrzeć do tekstu i znajdziesz odpowiedzi, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej.  

 

U Ciebie natomiast, jest chaotycznie, widać że wszystko dzieje się dla potrzeby danej chwili, by później przeminąć. Nie ma  powiązań. Dlaczego Rob boi się Braci? Kim są i co robią? Czym zasłużyli sobie na wzbudzanie strachu? Z czego utrzymuje się zakon, w którym stacjonuje Rob? Nie ma odpowiedzi na te pytania, jak i wiele innych. Cały drugi fragment Rob przesiedział w lesie... Mogłeś to zminimalizować do kilku zdań, a opowiedzieć więcej o samych realiach. Tekst zyskałby na tym. 

 

Poza tym, rozwlekłość. Już Ci została wytknięta, ale wracam do tego, bo też mnie drażni. Tekst jest dopracowany i staranny, zdarzenia przemyślane, ale nie zmienia to faktu, że sposób narracji potrafi być nużący. Jeślibyś w duchu tego tekstu wydał książkę, gwarantuję, wielu, nawet tych cierpliwych czytelników, po czasie omijałoby co kilka stron, w poszukiwaniu akcji. 

 

Dalej, podoba mi się Leonora, to postać z charakterem. Rob z kolei, wybacz mi, jest nudny jak flaki z olejem. W ogóle nie ma osobowości, ani go lubię, ani go nie lubię. Poza tym, mało o nim wiem, tylko to, co w danej chwili, żadnych wspomnień, za niczym nie tęskni, nie wspomina rodziców, nie wiem nawet czy miał przyjaciół? Wyjąłeś z jednego miejsca, włożyłeś do nowego i wcisnąłeś RESTART. Nic, co by go przybliżało. Dlatego nie pałam do niego ani sympatią ani antypatią. Nawet niespecjalnie mi go żal, za to kim się stał, bo jest dla mnie zupełnie obcy. 

 

Oczywiście, to moje osobiste odczucia, nie zauważyłam, by ktokolwiek powiedział coś o samej fabule, prócz wytknięcia błędów, a tekst, w który włożyłeś tyle pracy, cóż, należy mu się więcej uwagi.

Pozdrawiam


Ehh, znalezienie tego cholernego złotego środka to jednak bardzo trudna sztuka. Cóż, daję słowo, że jeszcze nad tym przydługim tekstem przysiądę i wywalę wszystko to, co jest zbędne, dodatm to, czego brakuje i, mam nadzieję, całość zyska na atrakcyjności :)

 

Jak wszyscy czytelnicy zdążyli zauważyć, opowiadanie jest baaaaaaaardzo długie, więc gdybym dodał jeszcze więcej wspomnień Roberta (bo kilka ich jest, według mnie można całkiem sporo się o nim dowiedzieć, a na pewno zyskać wiedzę potrzebną, do wyobrażenia go sobie), tekst wydłużyłby się o jeszcze kilka tysięcy znaków. To samo dotyczy świata, który staram się budować mimochodem, między wierszami - nie chcę na siłę wciskać akapitu o rzeczach, które w danej chwili nie są ważne, żeby was jeszcze bardziej nie zanudzać ( to opowiadanie jest już trzecim w owym świecie, więc możliwe, że stąd wynika pewne uczucie zagubienia).

 

Nie zgadzam się jednak, że wszystko dzeje się na potrzębę chwili. Każda scena, postać, a nawet elementy tła (jak kamień, który robi za drogowskaz) są ze sobą połączone - nie zawsze widać to na pierwszy rzut oka, ale jeśli uda Ci się doczytać cały tekst (może to przez przerwy w lekturze niektóre niuanse Ci uciekają?) może zauważysz, że w tym opowiadaniu każdy element czy też postać ma do odegrania swoją rolę :)

A teraz do tłumaczenia: Robert nie boi się Braci, tylko Szkarłatnych Płaszczy - w tym wypadku, przerabiajac tekst, będę musiał mocniej nakreślić rozbierzności, bo to dwie różne frakcje. Bracia i Córy działają w imieniu Jedynego, zajmują się leczeniem chorób, nauczaniem, opieką nad sierotami itd - porównałbym ich do Benedyktynów z tym, że Bracia i Córy tworzą jeden Zakon. Szkarłatne Płaszcze to z kolei połączenie Inkwizycji i Krzyżaków, zbrojne ramię Zakonu Jedynego, którego celem jest szerzenie wiary (bronią), walka z herezją, odnajdywanie i unicestwianie wszelkich nienaturalnych/magicznych stworzeń (głoszą, że coś takiego, jak magia w ogóle nie istnieje, a wszelkie nadnaturalne moce to wpływ Cienia). Robert boi się ich, gdyż początkowo przeczuwa, a następnie potwierdza, że otrzymał dziwny, niezrozumiały dar - Szkarłatne Płaszcze takich jak on zabijają bez mrugnięcia okiem, więc jego strach ma uzasadnienie w historii i podobnych przypadkach, które obrosły w legendę. Z czego utrzymuje się Zakon miałem zamiar wyjaśnić w przyszłości, ale jak łatwo się domyślić, środki zdobywją poprzez daniny, podatki (w reginach, w których Zakon stał się na tyle silny, iż arystokracja przyznała im takie prawa) ale zarabiają też na walce z herezją (walczą z dzikimi, którzy wierzą w swoje bóstwa, podbijają ich ziemie i odbierają bogactwa).

 

Co do fragmentu z lasem - wezmę to pod uwagę przy skracaniu :) Wiem, że jeszcze muszę popracować nad proporcjami, co łatwe nie jest, ale to przecież praktyka czyni mistrza. Kolejny tekst nie będzie dłuższy niż 60k znaków, obiecuję! I będzie dużo więcej akcji - kolejny bohater to przeciwieństwo Roberta. Roberta kształtują dopiero przeżycia z tego tekstu - w kolejnych opowiadaniach będzie już dobrych kilka lat starszy, ale to pieśń przyszłości. Rob nie miał być nudny, ale trochę nijaki - więc spełnił swoje zadanie ;) Do czasu pożaru dni spędzał na nauce (o czym wspomina), czytaniu książek, a jeśli nie tęskni za przyjaciółmi, wniosek nasuwa się sam - nie miał takowych. Gdy widzi trupy rodziców coś w nim umiera (dokładnie tak jest w tekście), można to nazwać szokiem, depresj, czy jakkolwiek inaczej, po prostu traci wszystko. Nadzieja wraca wraz z płomieniami (sen w lesie i scena z wilkami), tam zaczyna się nowe życie, o starym zapomina - do czasu piratów i Vivien.

Wybacz, rozpisałem się. Chciałem jednak pokazać, że to wszystko jest w tym opowiadaniu (jak już wpsominałem, wiele scen jest symbolicznych), ale może zbyt słabo to nakreśliłem ;/

 

W każdym razie dziękuję za komentarz i mam nadzieję, że w końcu uda Ci się doczytać ten tekst do końca - z niecierpliwością czekam bowiem na dalsze uwagi! :)

Pozdrawiam serdecznie

Nowa Fantastyka