- Opowiadanie: tamlin1125 - Dziwny świat - Fantasmagorie. wersja poprawiona

Dziwny świat - Fantasmagorie. wersja poprawiona

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziwny świat - Fantasmagorie. wersja poprawiona

 

Początek.

 

 

– Baldur, do cholery!!!

Głos z głębi sali oderwał mnie od ślicznej karczmareczki. Spojrzałem najpierw w ten jej głęboki dekolt, a następnie powoli odwróciwszy głowę, wydarłem się na cały bar:

– Czego?

– Chodź tu ty stary rypadło! Mamy malutką kwestię do obgadania z zacnym świętobliwym.

Powoli oderwałem się od miejscowej piękności i podniosłem kufel z ohydnym piwem (dam sobie ręce obciąć, że właściciele wyszynku chrzczą to tak zwane piwo wodą). Wstałem i klnąc pod nosem na Korniego, przecisnąłem się w jego kierunku.

– Co jest tak ważne, by odrywać mnie od tej tam?

– Bies jest – rzucił Korni. – Niedaleko podobno widziano straszne straszydła, skrzydła nietoperza, morda psa z pianą na warach i takie tam.

– Toć to zwykłe hydry, niech woje się tym zajmą albo Klecha wodą przechrzci, to odejdą.

– Chłopy w pole nie chcą lyźć, a tu zbiory… Zzzzapppłacimy… – wtrącił jakiś niski człek siedzący za księżulkiem.

– Coś ja kurwa nie ufam klechom – powiedziałem. Księżunio popatrzył na mnie z pogardą i lekkko wyczuwalną niechęcią. Już miałem odejść z powrotem w kierunku mojej chuci, kiedy Korni złapał mnie za rękę i rzucił krótko:

– Płacą żywym złotem.

Księżulo rzucił na stół dwa mieszki monet. "Skoro tak" pomyślałem i usiadłem podnosząc rękę i skinąłem na karczmarkę, by podała kolejne piwo. Powoli odpiąłem pas z mieczem i odłożyłem na bok. Cholernik przydatny jest w boju, ale niewygodny, jak się ino siedzi. Wziąłem ostatni łyk i odstawiłem kufel.

– Dobra, świętobliwy, co mamy zabić? Tylko nie mów, że hydrów kilka, bo nie uwierzę. Do tego nas się nie woła. – Znów ta pogarda w jego wzroku. Sam pewno chętnie by mnie wodą przechrzcił, głowę na pal wbił, a ciało poćwiartował i wilkom na pożarcie rzucił. Odwrócił jednak tylko głowę w stronę śmiesznego człowieczka, a ten zaczął opowieść.

 

– Było to może z miesiąc temu, jak nasz stajenny, klasztorny stajenny zzznaczy się, był klaczkę ujeżdżać za tym polem, co my od Księcia dostali i jak wracał przez las, to to cosi zoczył w ziemi, znaczy ten dół, w który mało że nie wpadł, jak mu klaczka dębem stała. Taka w strachu to nawet żona burmistrza nie jest, jak ma do spowiedzi iść – powiedział to na tyle głośno, że kilku okolicznych pijusów, co to z nienacka słyszeli, parsknęło krótkim, acz głośnym śmiecho-rechotem. Z lekka zażenowany kontynuował opowieść, choć już pół tonu ciszej. – Przerażona klaczka zrzuciła naszego, znaczy klasztornego stajennego, a ten jak nie łupnie i sruuu do tej dziury, a tam patrzy na dnie coś w ciemnym się czai i tak ślipie na niego, ten się zerwał i do Starszych Klasztoru pognał w te pędy, ale ci mu nie uwierzyli i chłostę jeszcze zerwał, że klaczkę młodą zgubił. Wieczorem za to… – tu zrobiwszy pauzę przechylił z dzbana wina, oblizał wargi i rozejrzał się,by sprawdzić, czy nikt nie słucha. – Łuna taka jakaś nad tym lasem powstała i krzyki my słyszeli, a że zbrojne do miasta pojechali na pałace, bo tam wszelce wielmoża turniej wystawiał, a tu u nas pokój do tej pory był, to pojechali, a wrzask taki, jakby ludzi zabijali. Rano chłopy przygnali do nas kilku i o ochronę bożą proszą, co by ich te czorty już nie naszły więcej. Ponoć kilka dziewek znikło, a wszystkie psy i bydło rozszarpane po całej wsi leży do teraz. Nikt truchła nawet dotknąć nie chce, co by zarazy nie złapać jakiej.

 

Na tym się opowieść nie skończyła, lecz ja już wiedziałem, co stoi w naszej umowie i mimo uwag księciunia, przydybałem sobie karczmareczkę do stolika.

– Korni.

– Co zaś do Jasnej Panienki?

– Waruj na tych waszmości, a ja na stronę skoczę. Jutro mi powiesz co i jak, tylko przypilnuj, by nas nie orżnęli. Albo li na stos jakiś nie wyszykowali, bo coś mi tu brzydko gównem zajeżdża, a może te sakwy tak bystro Świętobliwy ukrył, że teraz jego tyłami przesiąkły?

Odwróciłem się szybko i łapiąc za pośladek (pulchny niczym dorodny bochen chleba) przy wtórze chichotu obłapianej i pośród złożeczeń gawiedzi (że taki skur… im dziewkę podbiera i jeszcze z bękartem ostawi) na tyły poszełem, po drodze miecza i sakwę zgarniając. Weszliśmy do jakiejś ciemnej izby, wyglądała jak obora, ale trochę bardziej ogarnięta. Pod ścianami stały beczki z miejscowym trunkiem, na ścianach suszyły się jakieś dziwne liście, a pod sufitem wisiało solone mięso. Na środku izby stało prymitywne leżę, bo łożem bym tego nie nazwał. Ślicznotka powoli podeszła do niego, musnęła moją dłoń swoją dłonią, odebrała mi miecz i powoli odłożyła go na bok, cały czas patrząc mi w oczy. Rozpiąłem kubrak i usiadłem na leżu. Wziąłem ostatni łyk piwa i odrzuciłem kufel na podłogę.

– Chodź tu śliczna, kobity dawnom nie miał, a chuć mam taką, że bym nawet łoszę wychędorzył.

– Aś zać narwany. A te twarzyczke kto ci tak ślicznie przyfasadził? – zaśmiała się dotykając mojej blizny, ciągnącej się od lewego ucha do nosa.

– Wilkołak Księcia waszmości Księstwa Krakowskiego. Psubrat zapłacić nie chciał i stworem poszczuł. Aliści niech szczeźnie, dość mam gadania! – po czym chwyciłem ją mocno i przyssałem się do jej ust. Dłoń wbiłem w jej krocze i zerwałem jej suknię, poszło nadzwyczaj łatwo, jakby szwy i materiał tylko czekały na rozerwanie, wpadliśmy oboje w obłąkańczy szał ciał… Pamięć płata mi figle, co się wtedy działo, grunt, że trwało to całą noc chyba. Przynajmniej, tak oceniam po pianiu kura, jak już schodziłem z niej po całym misterium.

 

Spałem jak niemowlę…

 

Rozdział pierwszy.

 

Obudziłem się.

 

Z jękiem podniosłem swoją oszpeconą i skacowaną twarz. Karczmarka nadal spała. Była całkiem naga, a jej spocone i skalane nasieniem ciało aż kleiło się przy dotyku. "Wcale nie jesteś taka piękna" pomyślałem patrząc na jej fałdki tłuszczu. Wstałem po cichu. Rozejrzawszy się po izbie, w zwolnionym tempie ubrałem gacie, koszulę, kolczugę i kubrak.

– Cholera, gdzie ta czapka? – Przeklinając zajrzałem pod leże. Była tam, a wraz z nią lewy but i onuce. Po skompletowaniu ubrania wyszedłem, a dziewce, z którą spędziłem noc w tym przybytku, rzuciłem na odchodne dwa srebrne talary. Zasłużyła sobie na nie. Ech co to była za noc, na samą myśl o nocnych igraszkach krew przyśpieszała. Trzasnąłem drzwiami.

Salvia, bo tak na imię miała uwiedziona dziewka, otworzyła szeroko oczy. Znów była sama. Uświadomiła to sobie gdy zobaczyła obok te dwa talary…

– A w rzyci go mam! – krzyknęła rzucając monety w stronę drzwi.

Korni już siedział przy jednej z ław po środku sali. Jak zwykle o tej porze pił piwo, przegryzając je surowym, wędzonym mięsem. Dookoła panowała cisza, w wyszynku nie było nikogo poza nimi, karczmarzem i kilkoma klechami w głębi. Dopiero teraz zauważyłem te same liście na ścianach co i w przyzbie na tyłach budynku.

– Bestio! – krzyknął w moją stronę, podnosząc w dłoni kufel, Korni. – Wreszcie wstałeś! Żeś mnie zostawił z tymi psiakrwiami świętobliwemi wczora. Choć że tutaj i napij się. Gospodarzu! Kolejka!!!

Piwo. Jak zwykle. Wiecznie na kacu, wiecznie w drodze. Potwory, popijawy, rżnięcie, potworne dziewki, popijawy. Zaklęty krąg z którego nie da się wystawić nosa, a co dopiero nogi. Później nazwą to alkoholizmem, ale teraz? Tylko patrzą z pogardą i boją się. Nasza sława dotarła tu przed nami. "Wyklęci", "Przeklęci", "Potwory w ludzkiej skórze", "Dziwadła" i wiele innych określeń, a każde obraźliwe, bo jak nazwać kogoś, kto lubuje się w bójkach, dziewkach i potworach? Nieważne. Że kościół ekskomunikę nałożył? Nieważne. Że ściga nas połowa Królestwa Polskiego? Nieważne. Że król miłościwie panujący trzy razy od wyroku śmierci odwoływał za zabicie gorgony, biesa, czy w końcu smoka pod Wawelem, co później zwalili my na Szewczyka. Biedak trafił za to na stos, bowiem był ten stwór własnością Księcia Waszmości Księstwa Krakowskiego. Podatki nim wymuszał a w zamian pozwalał okoliczne chłopy gnębić i owce im podkradać.

Baldur podszedł do ławy, usiadł, oparł się wygodnie i wziąwszy do ręki kawał mięcha z misy Korniego, zapytał:

– I jak?

– Normalnie. Kilka stworków, bestia i zatkać dziurę, co by znowu nie przyszły żadne potwornickie do tych Świętojebliwych waszmości z wizytacją.

– I tyle? Za taką zapłatę? – Wyjąłem mieszek z kieszeni i potrząsałem nim przed nosem towarzysza. – Śmierdzi mi to stary durniu. Straśny to smród. Bo to smród tego klechy. Gdzie ten Świętobliwy Wielce? Sami mamy w paszcze się pchać tym gadom?

– Przyślą nam tu kogoś dzisiaj, bodaj zara powinien tu być.

Karczmarz właśnie doniósł kolejne kufle złotego napoju. Drzwi wyszynku otworzyły się i do środka weszło dwóch chłopów. Szybko jednak wycofali się, widząc obcych, uzbrojonych i w dodatku w nastroju wielce bojowym. Z zewnątrz powiało upałem.

– Konie nakarmione? – zapytał Kornie łapiąc karczmarza za rękaw.

– Tak, panie.

– Objuczone?

– Też, mości.

– Możesz odejść. Którędy do klasztoru?

– Jak wyjdziecie, pany to w lewo i tam pod te górkę, a jak bydziecie na górze, to w lewo, przez te pola co tam widać, prosto drogą do jeziorka, a stamtąd to jeszcze ze dwie chwile i będzie widać klasztoru bramy.

– Dobra idź już. – Kornie wcisnął mu monetę w dłoń. Gdy barman oddalił się, szepnął – Mi też śmierdzi ta cała historia. Jedźmy do klasztoru.

– Nie, jeszcze nie jestem na tyle napity, co by do tych Chimer w ludzkiej postaci jechać. – Spokojnie przechylił kufel. – Zabijemy stwory jak zwykle i jedziemy dalej. Książę depcze nam po podkowach, a ty chcesz się z Księżuniem w podchody bawić? W dupie mam, co tu śmierdzi i kto przejście otworzył. Robimy to, co należy i w drogę.

– W sumie masz rację. Druid ma ciężko w naszych czasach.

– Druid… Pieprzony zawód, drzewiej starczyło tylko ziół nazbierać i gusła odprawić. Nikt Bram nie otwierał, ni w Czarcich Magów nie bawił, a tera?

Drzwi znowu się otworzyły i wszedł wysoki na dwa metry, szeroki w barach kapłan. Rozejrzał się po pomieszczeniu przyzwyczajając oczy do panującego weń półmroku i szybkim krokiem (jak na takiego olbrzyma) podszedł do naszej ławy.

– To wyście?

– Kto my?– odparowałem patrząc na cudaka.

– Droidy co twory zadźgać mają. Jak tak to się śpieszta, bo droga daleko a przed wieczorem trza być.

– Dupa biskupa. Jeszczem nic nie jadł, a tu mi byle klecha każe cztery litery na siodło pakować, by byle strzyge, czy inne łajno ubić. Szacunku zero dla starej wiary.

– Jak dla mnie, to bym tylko jedno miał dla was. Tryczek, albo ćwiartki!- wrzasnął klecha, doskakując do mnie. Chwycił mnie za szmaty i podniósłszy do góry kontynuował. – Ino Ociec przełożon kazał, co bym was do tworów dostarczył i odejść pozwolił.

Po czym opuścił mnie na glebę i usiadł przy sąsiedniej ławie.

– Kurwa, ze wszystkich klechów świata, przerośnięty nawiedzony się nam musiał trafić! – Pomasowałem się po szyi – Zjem i wyjdziem. Hej klecho! Napij się z nami. Na trzeźwo nie da się myśleć.

 

Do izby weszła Salvia.

Na początku nie zwrócilimy na nią uwagi. Niepostrzeżenie podeszła więc i dysząc ze złości wycedziła mi prosto w ryj.

– Ty chamie parszywy. – Podniosła do jego oczu zaciśniętą piąstkę – Ty prostaku, coś żeś se myślał, że jak byle kurwiszcze wydymiesz, talarki rzucisz i w piczu ostawisz? O nie asanie, nie ze mną te gierki, ja ci pokażę gdzie se te piniyndze możesz wrazić! W dupe! O tam se je wsadź. – Rzuciła prosto w twarz. We trzej zdziwieni patrzyliśmy na nią jak majestatycznie odchodzi. Jej suknia falowała w rytmie kroków. – Ociec, juże jestem!

-To bier się za gary, bo sie zaraz będą schodzić zaś! – dobiegł głos z izby, na wprost wejścia.

– Ostra jest. – stwierdziłem patrząc za nią. Podniecenie uprzedniego wieczoru wracało z nową siłą.

– Te druid – zaczepił Klecha – Widzę że już cię tu, waści polubieli. Hehe, a juści, kamratów to wy dwaj wszędy najdziecie. – parsknął śmiechem.

– Aś zabawny klecho. Jak Cię zwą?

– Brat Josef.

– Józek. Ładnie… Mamusia nazwała, czy przełożeni nadali? Józiu posłuchaj, tu nie bramy klasztoru, gdzie świętego każdy udaje. Tu jest szary świat, z którego wygnaliście naszych Bogów, pozbawiliście nas ich pomocy, a teraz to nas prosicie o pomoc, jak wasze zło spod władzy wam się wymyka? Obrzydliwe.

Przechyliwszy kufel pociągnął spory łyk i odbekając odstaił go na stole. Wytarł zatłuszczone dłonie o kubrak, wstał i udał się w kierunku wyjścia.

– Poczekam na dworze.

Pchnąłem mocno drzwi i wyszedłem z karczmy. Było naprawdę gorąco. Spojrzałem w górę, osłaniając oczy przed nadmiarem światła. Gorąco. "Bogowie nie są nam już przychylni" pomyślałem. Większość bogów odeszła, obrażona najazdem chrześcijańskich barbarzyńców. Ci którzy zostali, w dumie swej, odwrócili się od swych poddanych i nieczuli na ich prośby, modły i błagania pozostawali. Jedynie my, druidzi, ich kapłani mogliśmy się czuć w miarę bezpiecznie, otoczeni dawnym błogosławieństwem i ignorancją swych bogów. Nieliczni z tych co pozostali, nudząc się zapewne, czasami wspierali działania swych kapłanów w walce z innymi bogami, przywleczonymi przez misjonarzy chrześcijańskich.

– Dadźbóg nam dziś daje się we znaki. – szepnąłem. – Gdzież jesteście Łado i Swątevicie? – Rozejrzałem się dyskretnie. Wokół ni żywej duszy. Po prawej stronie, od wejścia do karczmy, ciągnął się potok, który kiedyś był rwącą rzeką mogącą przenosić towary. Tuż za potokiem stał młyn. Po tej stronie niegdysiejszej rzeki stała kaplica, a przed nią na placu postawiono ogromny drewniany krzyż. Pod krzyżem znajdowały się stosy i dyby, czekające na heretyków i innowierców (pominąwszy druidów na których nałożono exkomunikę, jednak rozprawą papieską obłożono ochroną i wynajęto do walki ze złem jako "Świeckich Egzorcystów"). Droga, prowadząca do kościoła, nie była utwardzana, typowa małomiejska dróżka, wyjeżdżona wozami w ziemi. Naprzeciw karczmy stało kilka chałup krytych słomą. Na lewo od chałup stał mały dworek. Mieszkał w nim właściciel tych ziem, pan Onufry Gwizdek. W gruncie rzeczy poczciwy chłopina, ale jego żona to już inna historia. Wredny babsztyl, co każdą morgę ziemi wydrze zębami i ostatnią kroplę potu wyciśnie z chłopów batogiem. Zrobiłem krok naprzód. Piach zazgrzytał mi pod stopami. Gorąco. Svątevid się gniewa i suszę zesłał na okolicę. Bogowie są zazdrośni i okrutnie każą gdy ktoś ich rozsierdzi. Kolejny krok. Piach poderwał się z drogi i niesiony wiatrem zawirował mu wokół nóg. Już prawie południe. Cisza panująca w powietrzu była wręcz fizyczna. Wbijała się w uszy niczym szpikulce.

Drzwi karczmy otworzyły się. Korni i brat Josef wyszli na światło słoneczne mrużąc oczy. Dopiero teraz zauważyłem że jest coś przerażającego w wyglądzie zakonnika. Coś z jego szatą, kolor? Jego brak? Czy też ten… Ta! To niezmyta krew zastygła purpurą na jego habicie.

– Ty! Braciszku przy uboju robisz coś w krwie cały?

Braciszek ponuro spojrzał spode łba w moją stronę i nie spiesząc się, jednym zdaniem odparował:

– To krew chłopów przelana przez te Twory, ja żem ich chował na święconej ziemi.

Jego słowa ciążyły w głowie niczym ołów.

– Przykro mi – odparł Korni. – Ale teraz w drogę. Sam żeś mówił, co by się spieszyć bo do nocy trza tam być. Zabiłeś kiedy kogo?

– Nie.

– To zabijesz, ale nie chłopy tylko Twory bić będziesz, a to ważka rzecz i grzychu nie bydzie za to. Którędy jedziem?

Nie czekając na odpowiedź skręciłem za karczmę w kierunku stajni. Był to budynek postawiony z surowych beli, bez okien (zresztą jak i karczma) z wąskimi, acz wysokimi wrotami na przedzie. Wewnątrz było miejsca na dziesięć koni. Przed wejściem krzątał się jakiś młodzian. Widząc nadchodzące osoby wbiegł do środka krzycząc:

– Już prowadzę Acanowie.

Po krótkiej chwili wyłonił się, prowadząc wysokiego, czarnego i wychudzonego ogiera. Znać było po koniu, iż wiele już przeżył ze swoim panem.

– Twoja Chabeta jest jeszcze chudsza, jak wcześni. – Zaśmiał się Korni, patrząc na chabetę. – Zdało mi się, że my tu ino jedyn dzień byli, aliści patrząc nań to w wątpienie wpadam. Ty stary Rypaczu, cóś żeż tak markotnym?

– Bogi nam nie zmogą w tej Bitwie. Znaki widziałem. Nie jest im na rękę nasza bytność tutej.

Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu. Kornie nie musiał mówić swojego "Róbmy swoje" w ogóle nie musiał nic mówić . Bogowie i tak byli już przeciwko nam. Mieliśmy wybór. Dostalim go kilkanaście lat temu, przed obliczem Nuncjusza Papieskiego Alberta. Życie w ryzach kościoła i czczenie po cichu własnych Bogów, w zamian tępiąc plugastwo wyłażące z otchłani, bądź dyby i śmierć na stosie. Jako że nie uśmiechało się nam przypiekanie, a ręce wolimy trzymać na kuflu i dziewkach, niż w dybach wybraliśmy życie. Chłopiec stajenny wyprowadził pozostałe konie.

Ruszamy. Na przedzie jechał brat Josef, nucąc pod nosem "Bogurodzicę", za nim ja, a na tyłach Korni. Skręcamy w lewo. W stronę jeziora.

 

Potyczka

 

Jest cicho.

Stanowczo za cicho. Siedzimy w tych krzakach i patrzymy na ten dół, niczym króliki w paszczę wilkom. Coś tam jest, Coś musi być, nie dało się zatkać wejścia żadnymi gusłami, modłami, nawet ziemia nie reagowała na próby kopania. Coś broni tego portalu, Coś się tam czai by wyleźć i nas dopaść.

Ktoś otworzył portal, lecz nie wyczuwam jego obecności, śladu człowieka, zapachu. Czyżby to był ktoś z "Tamtąd"? Przerażająca perspektywa. Wtedy musielibyśmy szukać drugiego portalu w okolicy, a to mało kuszące jest. Cichy zgrzyt, jakby drapanie pazurem o płytę grobowca dobiegł do moich uszu. Przylgnąłem do ziemi i nasłuchując czy będzie kolejny odgłos spojrzałem w lewo. Korni też to słyszał chyba. Leżał bez ruchu patrząc na dziurę. Za nim siedział zakonnik. Machnąłem mu dłonią aby się położył. Zioła przegnały nasz zapach, ale nie czyniły niewidzialnymi. A za przynętę nie chcę robić. Lepiej by nas za szybko nie zauważyło to Coś.

Ziemia drgnęła. Powoli zaczęła się rozsuwać . Jakby ktoś sypał ją po zboczu tylko w odwrotnym kierunku niż grawitacja. najpierw zobaczyłem ten skrobiący pazur. Później wychynęła reszta łapy, przedramię i bark. Całkiem ludzkie, nie licząc koloru i wielkości. Czarne i ogromne, "demon" pomyślałem. To on pilnuje wejścia. Lecz czy jest sam? Nie można było wykluczyć, że ten tu stwór to tylko zwiad. Już ja wiem jak działają te pokraki. W pojedynkę to nic nie znacząca kupa mięcha do rżnięcia i ciachania nożykiem, ale w kilku mogą niezłego burdelu narobić, a po tym co słyszałem w wiosce, to zapowiada się na małą armię. Spokojnie położyłem dłoń na rękojeści miecza, pogładziłem delikatnie i zacisnąłem nań palce. Miecz jakby stopił się z dłonią. Dobry to miecz, przez Zygfryda z Balic wykonany, a to najzacniejszy kowal w całej Europie bodajże. Szkoda tylko że w Księstwie Krakowskim kuje, bo dla Księcia teraz miecze zbroi, nie dla króla (który też za starej wiary Druidem był i ledwie ten cały kler u siebie toleruje) Nie dobył go jednak z pochwy tylko czekał. Demon wyszedł już z jamy i zaczął się rozciągać, jak chłop co rano z łoża wstaje. Nawet po jajcech się podrapał, a miał po czym bydle. "Że też te psubraty łachów nie noszą nigdy" pomyślałem. Oj nieraz już bywało że mi ich przyrodzenie o ryło się obiło. Śwąd po tym jak cholera, lecz co zrobić kiedy zawód taki, a i w wojaczce nie patrzy się na to, ino dźga gdzie mieczyk sięgnie. Dobrze że klatkę założyłem na pola to do rana nigdzie ta hołota nie wyjdzie. W dole zapadła cisza, demon usiadł na ziemii i czekał.

Ziemia znów drgnęła. Tym razem wynurzyło się z dołu kilka przykurczonych, zgarbionych i wychudzonych, drobnych postaci ze sterczącymi uszami. W kościstych łapach trzymali ludzkie piszczele i opierali się o nie jak o laski. Gnomy? Trolle? Pierun wie co to było… Nie chciałem już leżeć bezczynnie, patrząc na to, co zaś wylezie z tego czarciego leża, wolałem zacząć działać. Szczególnie, że te durnowate tworki już rozbiegły się po całej okolicy. Gwizdnąłem cicho i zerwałem się na równe nogi. Korni, słysząc ten dźwięk, również poderwał się i dobywając mieczy ruszyliśmy w kierunku bestii.

– Łado!!! – zakrzyknęliśmy obaj. Ja pierwszy dopadłem do potwora. Ciszę rozerwał okropny ryk. Małe gnojki piszcząc i śmiejąc się w przeraźliwy sposób zaczęły doskakiwać do nas i okładać ze wszystkich stron tymi niby-laskami. Przed sobą ujrzałem plecy potwora. Czerń jego skóry powoli przeistaczała się w gorejącą czerwień, demon dziwnie przygarbił się, rozrósł i napuchł. Napięły mu się wszystkie mięśnie, łapy wydłużyły i dziwnie zdeformowały. Odwrócił się w moją stronę. "JESTEŚ" usłyszałem w głowie. W tym samym momencie nasz wzrok się skrzyżował. Jego zęby wyglądały jakby chciały wyskoczyć, z potężnej szczęki. Ślepia przybrały kolor ognia piekielnego.

Wyskoczyłem w górę unosząc do ciosu miecz. Chciałem zamknąć na wieki te przeklęte oczy. Usłyszałem jakiś szelest z boku, lecz nie zwróciłem nań uwagi. Pewnie Korni, lub ten klecha dźgali pokrakę, gdyż krew tryskała mi żywo na twarz. Celowałem dokładnie, już prawie sięgałem jego czoła czubkiem ostrza, gdy poczułem ucisk na klatce piersiowej. Jeszcze trochę… Czuję jak żebra wżynają mi się w płuca, trzeszczą kości. Wrzasnąłem i spojrzałem w dół. Olbrzym trzymał mnie swoją potężną łapą i śmiejąc się szyderczo, sapał mi prosto w twarz. Broń wysunęła mi się z dłoni. Poczułem się jak dziecko. Po raz pierwszy w życiu byłem przerażony i zagubiny.

– Jak? – Zapytałem retorycznie. Ostatkiem sił oderwałem wzrok od demona. Spojrzawszy w bok zaniemówiłem. Szok związał mi gardło, zatkał uszy i wyostrzył wzrok, paraliżując resztę ciała. Korni i klecha leżeli rozszarpani na ziemi, a nad ich ciałami pochylała się… Salvia? W tym momencie zemdlałem.

Koniec

Komentarze

„Spojrzałem najpierw w ten jej głęboki, rozsupłany do połowy dekolt…” -  Dekolt to wycięcie w sukni lub bluzce, odsłaniające szyję, ramiona lub plecy. Dekolt, to także ta część ciała, którą to wycięcie odsłania. Dekoltu rozsupłać się nie da. Rozsupłać można coś, co wcześniej się splątało.

Piszesz o dekolcie rozsupłanym do połowy. Do połowy czego rozsupłany był, według Ciebie, dekolt.

Jestem przekonana, że miałeś na myśli gorsecik. Istotnie, ta część garderoby jest sznurowana i aby ją zdjąć, należy rozsznurować tasiemki.

 

„…zacnym Świętobliwym.” - …zacnym świętobliwym.

 

 „(dam sobie ręce obciąć, że właściciele wyszynku chrzczą to tak zwane piwo wodą).” – Wyszynk to sprzedaż alkoholu wypijanego na miejscu. Myślę, że miałeś na myśli szynk, czyli karczmę.

 

„…albo Klecha wodą przechrzci…” - …albo klecha wodą przechrzci…

 

„Już miałem odejść z powrotem w kierunku mojej chuci…” -  Chuć, czyli pożądanie seksualne, siedzi w nas. Skoro piszesz, że miałeś odejść w kierunku swojej chuci, rozumiem, iż Twoim zamiarem było zamknąć się w sobie, by móc tę chuć kontemplować.

 

„…usiadłem podnosząc rękę na karczmarkę, by podała kolejne piwo.” – Podnieść na kogoś rękę, to inaczej uderzyć go. Czy naprawdę trzeba bić karczmarkę, by podała piwo. Może wystarczyło usiąść i dać znak ręką karczmarce, by podała kolejne piwo?

 

Zrobiłem ostatni łyk i odstawiłem kufel.” – Łyk można wziąć, zaczerpnąć, wypić, przełknąć, smakować. Nie wiem jak robi się łyk.

 

Znalazłam te kwiatki w zaledwie pierwszym akapicie „Początku”.

Jeśli to, co prezentujesz jest wersją poprawioną, ja odpadam. Także dlatego, że wcześniej deklarowałeś, że zasady znasz a opinie weźmiesz sobie do serca. Na deklaracji się skończyło.

 

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wyszynku, dekolt jest rozsupłany do połowy (sznurki w dekolcie, nietrudno sobie wyobrazić) świętobliwy to tylko literka ;) na treść nie wpływa, klecha też

 

Co do chuci, mówi się idę za pożądaniem, w stronę pożądania, więc i w stronę chuci... (naprawdę trochę wyobraźni wystarczy)

Wstawię "usiadłem i podnosząc rękę, skinąłem na karczmarkę" skoro ci tak przeszkadza, co by nie było później, że biję kobiety

można zrobić łyk, w potocznym języku, często się to słyszy, a to nie ma być słownik, tylko coś, co da się czytać pod formą treści i akcji. Czytelnik nie siedzi ze słownikiem, tylko używa wyobraźni, a jeśli ci się nie podoba. Cóż nie każdemu musi ;)

Piszę językiem jaki słyszę na codzień (nie licząc zwrotów gwarowych) więc nie będę przy każdym zdaniu zaglądał do słownika, by zgłębiać definicje danego słowa :)

 

A opinie wziąłem do serca ;)

są duże różnice, jeśli chodzi o błędy między orginałem a tym co jest teraz ;)

dla pewności sprawdziłem wyszynk oto i definicja wg wikipedii:

Wyszynk[edytuj]

 

 

Wyszynk – miejsce (karczmagospodarestauracjabar itp.), gdzie sprzedaje się napoje alkoholowe, które wypijane są w miejscu ich zakupu.

Nazwa pochodzi od niemieckiego słowa Alkoholausschank, które oznacza sprzedaż alkoholu w lokalu gastronomicznym.

Wyszynk może oznaczać także handel, lub prawo do handlu napojami wysokoprocentowymi.

 

http://pl.wikipedia.org/wiki/Wyszynk

Ech... pozostaje mi cieszyć się, że nie widziałam wersji wcześniejszej.

 

Po pierwsze, nie rozumiem, czemu zmieniasz tryb narracji i to w taki sposób, że czasem trudno się połapać, gdzie jest przejście? Raz mamy narrację pierwszoosobową, raz trzecioosobową, chaos totalny i niezrozumiałość.

 

Po drugie raz piszesz niektóre słowa małymi literami, innym razem wielkimi - klecha, świętobliwy, bitwa, chabeta... dla przykładu.

 

Po trzecie interpunkcja leży i kwiczy, brakuje całej masy przecinków.

 

Po czwarte, zapis dialogów jest w większości miejsc poprawny, ale w kilku są błędy.

 

Po piąte, literówki - i to takie, które przecie edytor tekstu sam wychwytuje i podkreśla. Lekkko przez trzy k? Odstaił zamiast odstawił? Ziemii przez dwa i? Poszełem?

 

Po szóste, przez nieco dziwną stylizację trudno ustalić, które słowa przeinaczyłeś dlatego, że miałeś taką fantazję, a które są po prostu napisane źle.

 

Po siódme, błąd ortograficzny - "każe" i "karze" to nie to samo. A "chędożyć" piszemy przez ż.

 

Po ósme, ubrać można choinkę, ale jeśli zakładamy coś na siebie, to ubieramy SIĘ - zaimek zwrotny. Bo jeśli bohater "ubrał gacie", to ja jestem bardzo ciekawa, w co je ubrał.

Zaimka zwrotnego brakuje również tu: "Nikt Bram nie otwierał, ni w Czarcich Magów nie bawił, a tera?"

 

Po dziewiąte, też uważam "zrobienie łyku" za niezgrabne wyrażenie.

 

Po dziesiąte, powtórzenia, zwłaszcza zaimków. "...po czym chwyciłem mocno i przyssałem się do jej ust. Dłoń wbiłem w jej krocze i zerwałem jej suknię..."

"...w dumie swej, odwrócili się od swych poddanych i nieczuli na ich prośby, modły i błagania pozostawali. Jedynie my, druidzi, ich kapłani mogliśmy się czuć w miarę bezpiecznie, otoczeni dawnym błogosławieństwem i ignorancją swych bogów. Nieliczni z tych co pozostali, nudząc się zapewne, czasami wspierali działania swych kapłanów..."

 

Po jedenaste, "pośrodku" łącznie.

 

Po dwunaste - "Choć że" nawet nie skomentuję.

 

Po trzynaste, jeden z bohaterów raz nazywa się Kornie, a raz Kornie - zdecyduj się i bądź konsekwentny.

 

Po czternaste, "podnoszenie do góry" to masło maślane. Bo trudno jest podnieść w dół, mimo wszystko.

 

To tak z grubsza.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Sory nie jestem ideałem, ani polonistą, piszę z edytorem, ale nie zawsze i nie wszystkie błędy mi wyłapie. Jak już stwierdziłem, poprawiłem to co wyłapałem, wielu osobom się podoba, a wiem że ten tekst, jeśli trafiłby do druku i tak poddany byłby korekcie, więc cóż :)

Główny bohater to Baldur ;) przy nim jestem konsekwentny, a ten drugi to Korni. Zmieniłem narrację na pierwszą osobę już w całości. 

Skoro mówisz: „Piszę językiem jaki słyszę na codzień (nie licząc zwrotów gwarowych) więc nie będę przy każdym zdaniu zaglądał do słownika, by zgłębiać definicje danego słowa :)”, mogę tylko dać wyraz zdumieniu, że postępuje tak ktoś, mający zapędy literackie. Jednocześnie, w tych okolicznościach, wyrażam absolutne zrozumienie, dla maskowania braku umiejętności, wielce osobliwymi argumentami.

Skoro jesteś przekonany, że masz rację, nie będę Ci udowadniać, że jest inaczej.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie uważam że mam rację, dziękuję za poprawę błędów, tylko nie rozumiem, czemu sama rzucasz oskarżenie, że nie rozumiem słowa wyszynk, skoro po sprawdzeniu wyszło, że jest poprawnie. To stwierdzenie iż odpadasz z powodu, naprawdę nielicznych błędów po poprawkach, no cóż można wytknąć błędy, ale nie trzeba od razu stwierdzać że tekst jest do niczego, bo coś było dużą literą pisane, a miało być z małej.

„Piszę językiem jaki słyszę na codzień (nie licząc zwrotów gwarowych) więc nie będę przy każdym zdaniu zaglądał do słownika, by zgłębiać definicje danego słowa :)”mogę tylko dać wyraz zdumieniu, że postępuje tak ktoś, mający zapędy literackie. gdyby wszyscy pisali tak samo, to w literaturze byłoby bardzo nudno ;)

 Jednocześnie, w tych okolicznościach, wyrażam absolutne zrozumienie, dla maskowania braku umiejętności, wielce osobliwymi argumentami. Otóż oświadczam, że nie maskuję niczego, szczególnie braku ;)

 

Wikipedia to wikipedia, natomiast w encyklopedii PWN można znaleźć zapis, że karczma to "miejsce wyszynku", nie jest to równoznaczne z tym, że karczma = wyszynk.

karczma  

karczma, austeria, oberża, zajazd, gospoda, gościniec, budynek, zwykle przy uczęszczanych traktach, miejsce wyszynku

 

wyszynk «sprzedaż napojów alkoholowych wypijanych na miejscu»

 

Regulatorzy, moim zdaniem, mają rację.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

ok, nie mam encyklopedii, niestety i macie rację, że popełniam błędy. Nie chodziło mi o to że regulatorka, bo to bła ona zwróciła mi uwagę, tylko sposób w jaki to zrobiła :)

Nie lubię gdy ktoś się wywyższa w ten sposób

Nie wiem po co ta deklaracja na samym wstępie. Chcesz ludzi odstraszyć? Też nie jestem polonistką i nigdy nią nie zostanę, zapewne większość użytkowników podobnież - to niczego nie tłumaczy. Tekst z błędami czyta się źle, a nikt nie jest tu po to, by robić jego korektę. "Zdarzyć" przez "rz".

Mimo wszystko przeczytałam. Jak dla mnie strasznie nudne, język i błędy utrudniają odbiór.

To dla krytyków ;P

Ok, Autorze, jeżeli pozwolisz, napiszę ci recenzję tekstu. Jutro, pojutrze...  Powiem tyle -- pierwsza wersja była lepsza. Dlaczego?  Bo -- wszystko wziąleś poprzednim tytułem w nawias. Realia tekstu są fantastyczno -- wariackie -- pisząc "wariackie" myslę o realiach historycznyh --- ale wszystko to pasowało w konwencji określonej tytułem.  Istna fantasmagoria...

I edycja tekstu była lepsza -- pogrubienie tytułów, urokliwa ilustracja... Robiła wrażenie.  

Tytuł poprzedni dla mnie okazal się strzałem w "dychę".

A czy się czyta? Czyta się, mimo sporej ilości blędow. A kompozycja, zwartość i potoczystość tekstu jest niezła.

Pracuj nad drugą częścią.

Pozdrówko.

Ps. Myślę tak ---  wykasuj  ten apel nad tekstem. W komentarazch zawrzesz stanowisko.

Będzie część druga na pewno, wiem, że jest dużo błędów, sam ich wszystkich nie wyłapię, lecz cały czas szukam kogoś do współpracy. Jak nazywa się taka osoba? Edytor chyba ;)

Też mam ochotę wrócić do fantasmagorii. 

Pełen pokory zabieram się do pisania...

Pozdrawiam wszystkich. Nawet tych co mnie tutaj nie pokochali ;)


Zmiana całości. Narrator w osobie pierwszej.

Błędy może i są nadal, lecz cóż nie jestem polonistą. Sam idealnie wszystkiego więc nie poparawię.

Cały czas słyszę o błędach, nic o treści, o tym co najważniejsze w opowieści, o akcji, czytalności i w ogóle.

Wydaje mi się że każdy krytyk najpierw to powinien brać pod uwagę, a nie pisać że coś im się nie podoba bo interpunkcja nie taka... wybaczcie panowie i panie NIE JESTEM POLONISTĄ I NIGDY NIM NIE ZOSTANĘ ;) Piszę tak jak piszę wielce olbrzymich błędów nie popełniam, za te mniejsze przepraszam, najmniejszych nie będę poprawiał, bowiem nie znalazłem, co wytkniecie nadrobię, a reszta, gdyby się zdażyło iż jednak gdzieś to trafi, ktoś wyłapie (korekta to się chyba nazywa) i będzie ok.






Też się skusiłem i przeczytałem, ale zacząłem od komentarzy:

"To stwierdzenie iż odpadasz z powodu, naprawdę nielicznych błędów po poprawkach, no cóż można wytknąć błędy, ale nie trzeba od razu stwierdzać że tekst jest do niczego, bo coś było dużą literą pisane, a miało być z małej." - błędów wcale nie jest tak mało, zwłaszcza jeśli wrzucasz opowiadanie podpisane "wersja poprawiona". Ale ok, inni już Ci je wytknęli, nie będę się powtarzał.


Jeśli chodzi o treść - taka o. Ani ziębi, ani grzeje, ale czyta się w miarę przyjemnie. Przynajmniej mi. Nie wiem czy na tyle, bym sięgnął po kontynuację, ale kto wie :)

Patrząc na tytuł spodziewałam się czegos bardziej wymyślnego, a tu takie o, przeciętne fantasy.

Chcesz uwag ogólnych? Proszę bardzo.

Po pierwsze, tekst sprawia wrażenie na siłę brutalizowanego. Ja wiem, że świat kiedyś był okrutniejszy, niż dzisiaj, ale bez przesady. Zresztą, nawet tą brutalność można opisać bez popadania w prostactwo. Potwory, popijawy, rżnięcie, potworne dziewki, popijawy - wybacz, ale zalatuje mi to gimbusiarnią (mówię o stanie umysłu).

Po drugie, tekst sprawia wrażenie, jakby sam nie wiedział, czym ma być. Raz piszesz "współcześnie", za chwilę archaicznie. Zdecyduj się.

Po trzecie: jesteś pewien, że na końcu zemdlał, czy po prostu umarł? Bardzo niefortunne sformułowanie, jedno z wielu zresztą.

Po czwarte: ponoć to wersja druga, poprawiona. Gdzie te poprawki, pytam się?

Podsumowując, nie podobało mi się.

Znów znajdziecie mnóstwo błedów, ale co tam na nich człowiek się uczy. Krytyka wzmacnia ducha, więc liczę na słowa krytyki.

 

 

Pierwsze odgłosy, jakie usłyszałem po przebudzeniu, to łańcuchy.[/b] Nie mogłem otworzyć oczu, lub otwierałem, ale utraciłem wzrok... Nie wiem. Boli mnie łeb.
Gdzie jestem? Co się stało... aaa... tak! Przypominam sobie co nieco z ostatniego dnia. Walka, klecha. "Korni nie żyje!" Pomyślałem, "cholernik twardy był, a jednak! Gdzie mój miecz?" próbuję poruszyć rękoma, nie mogę. Coś je trzyma; sznur? Chyba leżę... na pewno leżę. Zmysły mam przytłumione. Nie mogę się skupić... Nie mogę się ruszyć. Wszystko mnie boli. Chcę krzyczeć, lecz... nie mogę. Knebel jakiś, albo... No tak. Salvia... Nieposkładane myśli gonią się po głowie. Odpływam.

Uderzenie w twarz. Drugie. Poskutkowało. Jęknąłem cicho. Wyczuwam ruch z lewej strony.
- Starczy. - Słyszę basowy, męski głos. Otwieram oczy. Jest półmrok, ale w końcu widzę. Patrzę tępo w sufit. Nie mam siły by się ruszyć. Ktoś podchodzi do mnie, nie chcę wiedzieć kto to. Boli mnie każdy centymetr ciała... "Żyję, skoro boli to żyję" pomyślałem, jakoś jednak nie ucieszyła mnie ta myśl. Wolałbym umrzeć, tak jak Korni, niźli żyć ze świadomością takiej porażki i głupoty.
- Otworzy Acan ślipia, może już patrzać chyba - Znów ten basowy głos niedaleko mojej głowy. Staram się otworzyć oczy. Widzę tylko mgłę, nic poza tym. Rozmazane postacie krążą dokoła. Jest półmrok.
- Widzi coś? - dziwnie znajomy kobiecy głos odezwał się z oddali.
- Niewiele.
- Może mówić?
- Jeszcze za wcześnie.
- Rozumie co się gada?
- Spytaj go, pani sama, a nie gderaj mi tu. Jam medyk rodowy, nie wróżbita, czy byle znachor - w głosie Basu słychać było zniecierpliwienie i zażenowanie. Śwątewit mnie opuścił... Pradawni Bogowie nie słuchają już mych próśb.
- Zali rozumiesz? - Zapytała mnie. Nie poruszyłem się. - Jak rozumiesz kiwnij głową... - cisza. Kiwnąłem... palcem. Poruszenie.
- O widzę ziela działają bo i w członach czucie wraca.

Uwięziony.

Noc jak zwykle nieprzespana. Cela zimna i ciemna. Jedyne światło wpada przez szpary w drzwiach. Cisza aż przewierca umysł. Nikt nie krzyczy, nie słychać batów i razów... To nie jest zwykły loch. To nie jest loch w Polsce. Strażnicy gadają w dziwnym języku. Jedynie doktór, Bas go nazwałem gada w ludzkim języku... jak musi... czyli "otwórz usta", "pokaż język", "żryj to". Nic więcej. Łańcuchy wpiły mi się w skórę na amen już, kamienna ława wtopiła w me kości ból, nogi słabe ledwie mnie noszą.
 Jest nisko. Nie mogę się wyprostować do końca. Gdzie ja jestem? Przestałem myśleć o tym już... dawno. Nie wiem czy to dzień, czy noc, nie wiem nic.
Ktoś idzie. Pewnie śniadanie.
- Jó napot kívánok. Hogyan alszol? Ma egy finom reggeli. Kása. Silvia kérdezte rólad. Azt fogják mondani, hogy nem panaszkodni. - Cholera nie rozumiem ani słowa.
- Za co mnie tu trzymacie? - Zrywam się z ławy i biegnę do otwartych drzwi. Nagłe szarpnięcie zatrzymuje mnie dwa kroki od strażnika. Padam z impetem nogami do przodu. - Kurwa!!! - wyrwało mi się.
- Oh e pólusok. Csak ők tudják, hogyan kell káromkodni. Ne essen pánikba, ahogy még nem tudom mi tartja itt.
 Postawił misę z kaszą na ziemi i cofnął się, zamykając za sobą drzwi.Postawił misę z kaszą na ziemi i cofnął się, zamykając za sobą drzwi. Przeklęty łańcuch zatrzymał mnie, a już  dusiłem strażnika w wyobraźni.
Znów to cuchnące onucami żarcie. Trudno. Głód nie wybiera, trza żryć co dają i sił nabierać. Na szczęście opatrunki zdjęli mi już i mogłem się w miarę normalnie poruszać.
 Zjadłem szybko to niby-śniadanie, przysiadłem na kamiennej posadzce, oparłem o wilgotną ścianę i składając ręce zacząłem poranną modłę.

O Zbruczański Svątewicie,
Ojców naszych tyś Bożycze,
Tyś świadectwem starej Wiary,
Jak te Dęby co tu stały.

Kiedy Mieszko wraz z obcemi,
Chciał budować tu świątynie,
Ojce nasze uwierzyli,
Ze tu będą Ciebie czcili.

Zapalili czarne znicze,
Odebrali Zercom życie,
Tam gdzie Chramy są kościoły,
Stoją też biskupie dwory.

Nim Kościoły zbudowali,
Wołchów, Ojców mordowali,
Swięte Dęby popalili,
Krzyże swoje postawili.

Święte Gaje wytrzebione,
Bogi nasze wypędzone,
Wierzyć każą w martwe ciała,
Tak wygląda Sławia cała.

Lecz gdy już nadzieja krucha,
Rozum, Serca się nie słucha,
W nurtach rzeki odrodzona,
Wraca Wiara wypędzona.

O Zbruczański Swiętowidzie,
Tyś jest znów NASZE Bożyszcze !
Tyś świadectwem Wiary starej !
Tyś nadzieją Sławii całej !


 Nowy duch napełnił moje zorane bliznami ciało.  Może i Bogi o mnie zapomnieli, lecz ja o nich nie mogę. Poczułem ból w żołądku.
 Zebrało mi się na mdłości. Z oddali usłyszałem stukot kroków. Idą po mnie pewnikiem łotry.
W tym momencie osunąłem się twarzą na śliską i diabelnie zimną posadzkę. Drzwi się otworzyły.
- Pieruńsko skuteczne te Węgierskie zioła. Już śpi.
- Ale kaca mu nie zazdroszczę. - rzekł drugi głos blisko mojej głowy. Usłyszałem szczęk żelastwa i poczułem jak łańcuchy opadają mi z rąk. Poczułem szarpnięcie i wróciłem w otchłań niebytu.
Obudziłem się poza swoją celą, ubrany w moje stare łachmany, ogolony i umyty. Przenieśli mnie do innej celi gdy spałem, większej i mniej cuchnącej, lecz ciemniejszej. Nawet posłanie zrobili i obiad normalny podali. Dawno nie jadłem nic, co by przypominało ludzkie żarło, więc rzuciłem się na posiłek, jak wygłodzony krakowski pies. Po podłodze przebiegł szczur. Wyjątkowo duży i ohydny. "Pierwsze stworzenie, które nie ucieka na mój widok" pomyślałem. Rzuciłem mu trochę jedzenia na podłogę. Podszedł niepewnie i zaczął skubać kawał kluchy. Przyglądałem mu się bez ruchu nie chcąc go spłoszyć. Wilgoć wdziera mi się w łachy. Bezsilność rozdziera. Dławi od środka i wyrywa krzykiem z gardła. Ból ran, choć gojących się wyrywa ze snu, spala od wewnątrz i wypływa lawą goryczy, wraz z potem.
Niemoc wdziera się z każdym haustem przegnitego powietrza, coraz częściej myślę o śmierci. Nie chcę tak żyć.
- Piwa kurwa!!! - wrzeszczę. Dopadają mnie mroczne myśli i wizje. Obrazy jak bełty przebijają mi świadomość, powalają na posadzkę i zwijają w kłębek, wtykając kciuk w usta, powodują bezbronność i ospałość.
 Brak mi sił, by z tym walczyć. Na początku stawiałem opór, odganiałem je od siebie, lecz one tylko wzmacniały się mym oporem i tłukły w łeb kamieniem, rozbijały czachę w innym miejscu i wracały, by mnie męczyć i torturować ze zdwojoną siłą. Obrazy tych których zabiłem, odesłałem do piekieł, bądź wypuściłem zeń.
 Nie było już tych bełkoczących po inszemu strażników, tylko nasze, Polskie, porządne moczymordy, co to im lepiej w ślipia nie patrzeć. Przychodził też ten doktór, co to mi rany zaszył tak pięknie, że jak mi kto w mordę patrzał to siny się robił i wytrzeszczu oczu dostawał.
 Doktorek nie wiedział co mi odpowiedzieć, gdy próbowałem go pytać o Korniego, bądź Salvię. Stwierdzał tylko szorstko, że jest medykiem od najjaśniejszego króla wysłanym a nie gońcem głupiem, a na wszystkie pytania, to nawet sam diaboł nie zna odpowiedzi.
 Tak minęło kolejnych kilka tygodni, aż nastał w końcu dzień, w którym zdjęto mi kajdany i wyprowadzono mnie z celi do jakiegoś jasnego i przestronnego pomieszczenia, na końcu którego stał tron.
 Nie taki zwykły, królewski, złocony i zdobiony, świadczący o dostojności, chojności i bogactwie panujących, lecz tron do którego nie chce się człekowi podchodzić, który odpychał, odstraszał i przerażał. Wykonano go z ciemnego nieokrzesanego drewna, zdobiono grubymi ćwiekami i łańcuchami, które skuwały go niczym więźnia. Tron, przez który prześwitywał ból jego ofiar i twórców.
 Na nim siedziała wysoka i szczupła postać. Miała na sobie grubą tunikę czarną niczym dusza skazana na potępienie i czarną obsydianową koronę wysadzaną srebrnymi kulkami. Oczy miała przymknięte, a spod powiek przebijał delikatny blask. Podszedłem bliżej popychany przez strażników, którzy trzymali się z lekka w tyle.
 Postać machnęła w ich stronę dłonią, robiąc znaczący gest, nakazujący wyjście. Patrząc jak ci dwaj, dygając niczym panienki wycofują się z sali, nie mogłem powstrzymać swego śmiechu. Po chwili jednak spoważniałem. Cóż za strach nimi powodował? Odwróciłem się w stronę postaci na tronie. Otworzyła powieki, spod spod których spojrzało na mnie dwoje pięknych, jaskrawo błękitnych oczu bez białek i źrenic. Błękit tak hipnotyzujący iż nie mogłem się mu sprzeciwić, padłem na kolana przed nią, a w głowie pulsowała jedna myśl. Uporczywa jak mucha gnojna, lub komar, myśl wstrętna jak ropucha i groźna niczym roztopy na wiosnę "Padnij psie!". Po raz pierwszy w życiu pokłoniłem się czemuś, co nie było Svantewitem. Zadrżałem i skuliłem się jak bezpański kundel, kopany przez wrednego hycla.
- Witaj Baldurze - rzekła, a jej głos był tak łagodny, miły i delikatny, że ranił uszy i wgryzał się bestialsko w mózg ofiary, znajdującej się w zasięgu wypowiedzianych przezeń słów. Padłem na twarz próbując zatkać uszy i powstrzymać ciało przed pełznięciem w stronę tronu. Postać wstała. Wiłem się i walczyłem ze swym ciałem, próbowałem prostować ręce gdy te podciągały mnie do przodu krzyżować nogi, by nie pchały tułowia po posadzce.
 Postać sunęła powoli i uśmiechając się radośnie wyciągała ręce w moją stronę w przyjacielskim powitaniu. Jej tunika zmieniała barwy we wszystkich mrocznych odcieniach znanych ludzkości i Bogom. Jakieś nienazwane cienie przemykały za jej plecami, wtapiały się w nią i ulatywały zeń niczym motyle ciemności nie posiadające swego ciała. Jej rozkazy opadły, odpuściły, odzyskałem władzę nad ciałem, choć czułem, że ona nadal tkwi w mej głowie.
Powróciły obrazy. Tym razem jednak widziałem co działo się z Kornim gdy już padłem na polu bitwy. Ujrzałem jak rozrywają go wilcy i szarpią pomniejsze demony. Była tam też Salvia. Karczmarka, nachyliła się nad nim i coś szepcząc położyła ręce na jego czole. Dziwny cień na chwilę zastygł wokół jej dłoni i wsiąkł w nie. Salvia wstała i podeszła do skraju portalu. Powoli kołysząc sie w tak niemej modlitwy zwiewnym ruchem zrzuciła sukienkę. Obraz rozmazywał się coraz bardziej, lecz widziałem jak lubieżnie dotyka się w okolicach łona. Jak cień z jej dłoni wypływa z niej i wtapia z powrotem.
Z portalu wyszedł wysoki, czarny demon podniósł Salvię w górę i rzucił nią na ziemię. Nie protestowała. Położyła się na plecach i rozłożyła nogi zachęcająco. Potwór żucił się na nią i mocno bez ogródek bezcześcił jej ciało. Cień który wcześniej widziałem próbował wyrwać się z tego błędnego uścisku, bezskutecznie jednak. Został wessany w stronę portalu wraz z innymi duszami, które nieszczęśliwie znalazły się za blisko. Obraz zatrząsł się a nieme wycie przebijało się kolorami do mej świadomości. Stwór zniknął wraz z portalem.
Na pobojowisku została tylko Salvia, na wpółprzytomna, z rozerwanym kroczem, jednak śmiejąca się szyderczo podpęzła do mego ciała i spluwając mi w twarz szeptała coś czyniąc runiczne znaki nad ranami.
Z oddali widziałem jak podjeżdża jakiś zaprzęg i ładują mnie na pakę. Obrazy znikły. Zostałem sam na sam z tą dziwną postacią, która teraz nachyliła się nade mną jak nad zagubionym, bezbronnym dzieckiem. Przytuliła mnie do siebie, a uścisk jej delikatnych ramion wyostrzył mi zmysły. Wskazał drogę zemsty, wskazał ofiarę zemsty. Salvia! Coraz bardziej nienawidziłem tą kobietę, wzdragałem na samą myśl o niej i o tym co mi uczyniła, co uczyniła Bogom.
 - Nie miej do niej pretensji druidzie. - usłyszłem cichy głos kobiecy. Ona rzeczywiście czytała moje myśli.
 - A do kogo?
 - Przyzywaliśmy Cię kilkakroć, lecz twój umysł był zbyt naćpany alkoholem, by usłyszeć wezwanie. To był jedyny sposób by ludzkości dostarczyć twego ścierwa, oczyśscić twoją historię, odrodzić na chwałę Słowian.

 - Bredzisz Pani! - odparłem.
 - Zuchwały jesteś. - uśmiech na jej twarzy zaostrzył się nieznacznie.
 - Kim jesteś Pani? - Zapytałem.
 - Zwą mnie różnie. Czarownica, Pani Jeziora, Dziewanna, Siwa... Zebrałem resztki sił, odepchnąłem jej dłonie i wstałem. Starając się nie patrzeć w jej oczy skupiłem swój umysł na jednej myśli. "Svantewicie. Svantewicie. Svantewicie." Powtarzałem jak mantrę, by nie mogła odczytać innych myśli, bardziej przyziemnych. Myśli o ucieczce.

- To nic nie da. Stąd się nie ucieka. Tu się wraca.

Cóż widzę, że jednak jestem już poza marginesem NF ;D

Nowa Fantastyka