- Opowiadanie: Bauaser-kun - W Szkocji (z cyklu o czarownicy Klementynie)

W Szkocji (z cyklu o czarownicy Klementynie)

No to wóz albo przewóz. Tylko mnie tu nie oszczędzać – brutalna prawda będzie lepsza niż uprzejme milczenie. ;P

 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

W Szkocji (z cyklu o czarownicy Klementynie)

– Welcome! – Wrzasnął Szkot, i rozpoczął długi, okropny i niezrozumiały bełkot. Pani Klementyna słuchała go i kiwała co chwila głową. Czarnowłosy, brodaty ubrany w tradycyjny kilt Szkot wcale nie musiał wiedzieć, że jej znajomość angielskiego kończyła się na „yes”, „no” i „Welcome”.

Czarownica kiwnęła głową, uznając że Szkot o coś zapytał. Zdziwienie w jego oczach szybko ustąpiło miejsca radości, zbiegł ze wzgórza burcząc coś pod nosem, a może zwyczajnie nucąc jakąś szkocką pieśń. Trudno było stwierdzić. W każdym razie wrócił w momencie idealnym, bo dokładnie w tej samej chwili, w której egzaminator Klementyny powrócił z „rozpoznania terenu”. Ponieważ dopiero co wybyli z Polski odpowiednio dostosował swój ubiór, Klementyna natomiast zadbała, by nie był to zbiór przypadkowych elementów: mistrz założył żupan, kontusz przewiązany grubaśnym, bogato zdobionym pasem, czapkę z piórem i buty z długimi, pofałdowanymi i zdobionymi haftami cholewami. Luminae Magister Magi mógł służyć za tłumacza kilkunastu języków nawet jeśli w tym samym czasie robił coś zupełnie innego, a nawet przez sen. Klementynka miała tylko nadzieję, ze nie będzie go oglądać po wyjeździe ze Szkocji. Ten kościsty człowiek nie miał prawa dobrze wyglądać w spódniczce, a na pewno zacznie eksperymentować z kiltem.

 

– Co on mi daje? – Spytała Klementyna patrząc na coś zimnego, brązowego, jajowatego i otoczonego panierką.

 

– Jajka po Szkocku. – Odrzekł mag po krótkiej wymianie bulgotów z facetem w kilcie. – To na przystawkę, bo Haggis muszą najpierw podgrzać. Swoją droga nie wiedziałem że lubisz szkocką kuchnię.

 

– Przecież ja nawet nie wiem o co on mnie pytał! Proszę mu powiedzieć, żeby nie przynosili mi żadnych podrobów!

 

– Za późno. – Stwierdził egzaminator. – Już niosą. Nie słyszysz poematu o Haggis?

 

– Ten bulgot o ich poezja? Biedny naród szkocki…

 

W tym momencie trzech innych Szkotów pojawiło się w zasięgu wzroku, na tacy nieśli parujące, święte danie Szkotów, recytując przy tym jeden z najważniejszych poematów Roberta Burnsa, zwykle recytowany w rocznicę jego narodzin, ale dla turystów zrobiono specjalny wyjątek.

 

– Mam to zjeść? – Klementyna patrzyła na coś co kiedyś pomagało owcy trawić trawę, a teraz parowało wypełnione czymś w rodzaju kaszanki.

 

– Przynajmniej wziąć i zapłacić. Zresztą jak nie chcesz to ja zjem.

 

Czarownica nie spierała się. Głównie dlatego, ze nie znała języka, a więc nie mogła się kłócić ze Szkotami. Mistrz już zbyt mocno nastawił się na zjedzenie Haggisu, żeby dało się go nakłonić do negocjowania z przewodnikiem i jego kompanami.

 

– A zatem, skoro raczył pan tu wrócić, udzieli mi pan odpowiedzi na pytanie: Co my tu właściwie robimy? Loch Ness jest prawie sto kilometrów stąd!

 

– Och, nic wielkiego. – A ponieważ Spojrzenie pani Klementyny zaczynał już powoli rozumieć dodał szybko. – Uciekinier z Madryckiego więzienia był tu widziany dość niedawno.

 

– Powtórka z Haiti?

 

– Bez przesady… Tamten na Haiti był bardzo silny, i miał przywołane kilkanaście demonów wysokiej klasy. O tych zombie już nawet nie wspominam… W każdym razie ten Hiszpan nie był wcale taki silny. Szkocki oddział żandarmerii magicznej już omawia szczegóły transportu z Ursariusami.

 

Przewodnik, po odebraniu odpowiedniej ilości funtów, machnął ręką, dając im znak by zanim podążyli. Nie trwało długo nim dotarli do eleganckiej karety, odrestaurowanej zdecydowanie z jakiegoś muzeum. Na polecenie przewodnika wsiedli do niej.

 

– Gdzie teraz jedziemy?

 

– Do celu.

 

– Do Loch Ness? Dojedziemy tym przed wieczorem?

 

– Chyba raczej „nad Loch Ness”. Dojedziemy. I nie narzekaj, jesteśmy turystami, zaszalejemy trochę. Poza tym w okolicy mieszka kilku moich znajomych krasnoludów, zatrzymamy się tam po kilka rzeczy.

 

Minęło jeszcze mniej czasu niż wcześniejsze dotarcie do karety, gdy wyjechali z miasteczka i krajobraz zmienił się nie do poznania. Pagórki stały tam gdzie stały, drzewa rosły tam gdzie rosły, tylko że wszystko było albo przypalone, albo podziurawione, albo ociekające wodą powstałą z ciągle topniejącego lodu.

 

– Niech zgadnę… – Klementyna spojrzała na zdumionego Szkota a potem na wciąż parujący, częściowo roztopiony głaz. – Tutaj znalazł pan tego Hiszpana?

 

– Skąd wiedziałaś?

 

Każdy, kto mistrza nie znał mógłby pomyśleć, ze jest to pytanie retoryczne. Luminae magister magi swoją nadmierną wiedzę przypłacił jednak dużymi ubytkami zdrowego rozsądku i kompletną niezdolnością do wyciągania jakichkolwiek wniosków. Nie potrafił też pojąć dlaczego nikt nie pomyśli, ze przecież na świecie jest wielu magów bitewnych i że każdy z nich potrafi przekształcać krajobraz równie elegancko co on. Była to prawda, ale pozostali magowie bitewni mieli dość rozumu by nie zostawiać po sobie wielu śladów, albo by te ślady sprzątnąć.

 

Klementynka, zamiast powiedzieć to wszystko na głos, omiotła spojrzeniem dziurę w ziemi, która sprawiała wrażenie, jakby wybuchło tam kilka min przeciwpancernych.

 

– Kobieca intuicja.

 

– Zdumiewająco skuteczna. – Rzekł mistrz z niekłamanym podziwem. – Czasami przydałaby mi się taka do wyszukiwania zbiegów.

 

– Jak widać potworne IQ to nie wszystko…

 

Po godzinie jazdy karetą Szkot zatrzymał się. Na samym środku drogi. Tam gdzie nie było absolutnie nic. Luminae magister magi wyskoczył z pojazdu, wykonując przy tym eleganckie, aczkolwiek nie pasujące do szlacheckiego ubioru, salto i dał czarownicy znać, żeby też wysiadła. Następnie bezceremonialnie wydobył z cholewy coś co równie dobrze mogło być dziwnie zdobionym nożem jak i nietypowo skonstruowanym korkociągiem do win. Nakreślił nim w powietrzu strzałkę, która rozjarzyła się złoto zakręciła we wszystkie możliwe strony z taką szybkością, że przez moment przypominała sferę, aż wreszcie wskazała konkretny kierunek.

 

– Czyli wejście jest gdzieś tam…

 

Droga do krasnoludzkiej siedziby nie była prosta, wydeptane ścieżki zdawały się same skręcać w niewłaściwych kierunkach, pagórki stawały się dziwnie strome i, pozornie nie ruszając się ze swojego miejsca, jakoś zawsze pojawiały się bezpośrednio przed nimi, tak że większość drogi trzeba było iść pod górkę, a mgła doprowadziła uporczywe i przesłaniające widok kłębienie się do poziomu olimpijskiego złota. Na dodatek mżawka była wybitnie selektywna w kwestii padania na twarz i kark, całkowicie pomijając resztę ciała. Wystarczyło pięć minut takiego spaceru, żeby zepsuć humor. Natomiast godzina, jaką zajęła im droga, była wystarczająca do wprowadzenia w depresję. Klementynka była pewna, że łazili w kółko, co najmniej cztery razy potknęła się o bardzo duży kamień, pokryty krasnoludzkim pismem, nie znała wprawdzie tego języka i nie mogła stwierdzić czy to był ten sam głaz, ale wykazywał wszelkie cechy typowego krasnoludzkiego drogowskazu. To znaczy twardość, kamienność, kwadratowość i twardość. Niemniej po tej męczącej godzinie stali przed czymś co, sądząc z wymiarów i lokalizacji (drzwi zamontowane były w bardzo stromym zboczu kolejnego pagórka), było zapewne krasnoludzką siedzibą. Mistrz zapukał trzykrotnie i wydał z siebie serię gardłowych dźwięków, łudząco podobnych do warknięć i chrapnięć. Zza drzwi dobiegła odpowiedź tym samym warcząco-chrapiącym kodem.

 

Jeżeli uważacie że szkocka wersja angielskiego nie nadaje się do poezji, to nieomylny znak, że nigdy nie słyszeliście języka krasnoludów. Przy nim nawet najgorszy wiersz deklamowany przez sepleniącego jąkałę wydaje się być prawdziwym dziełem sztuki. Po kolejnej wymianie warknięć drzwi się otworzyły stał w nich typowy przedstawiciel rasy krasnoludzkiej. Mierzył około stu trzydziestu centymetrów wzrostu i mniej więcej tyle samo miał w barkach, czarne włosy przystrzyżone miał krótko, akurat na tyle ile zmieściłoby się pod rogatym hełmem (krasnoludy pomimo przyjęcia nowinek technologicznych takich jak karabiny, czołgi, kamizelki kuloodporne i granaty nadal używają klasycznych kolczug, hełmów tarcz i toporów), broda prawdopodobnie nigdy nie widziała golibrody, ale była elegancko przyczesana i zapleciona. Krasnolud był też nie zaprzeczalnym Szkotem, miał na sobie czerwono-zielony kilt, co nie wyglądało zbyt estetycznie w połączeniu z nogami tak owłosionymi, że to co powstałoby po depilacji można by pomylić z czarną wełną, a w jednej ręce trzymał kobzę.

 

Kolejna krótka seria warknięć skłoniła kobziarza do odsunięcia się z przejścia. Klementyna zaczerpnęła głęboki oddech, wejście do siedziby krasnoludów było dla niej czymś, co wymaga dłuższej rozgrzewki i odpowiedniego nastawienia psychicznego. Tym bardziej, że krasnoludy pewnie i tak by nie zrozumiały jej komentarzy i uwag. Nawet gdyby mówiła szkockim dialektem. Wbrew oczekiwaniom czarownicy wewnątrz nie panował bałagan tak straszny, jakby huragan najpierw przeszedł przez wysypisko śmieci i pralnię chemiczną, a potem wszystko wywalił w jednym miejscu. Było czysto. Było sucho. Było ciepło. Było przytulnie. Było też nieco za ciemno i za nisko. O czym przekonały się oczy i głowa czarownicy w ciągu pierwszych dwóch uderzeń serca po wejściu. Niemniej panował porządek, a w każdym razie stan, jaki każdy pozbawiony skłonności pedantycznych człowiek oceniłby jako „niezły”. Śmieci znajdowały się w (w niewielkim stopniu także obok) blaszanym koszu, grawerowanym i zdobionym co najmniej tak, jakby była to szkatuła na precjoza jeśli nie książęce, to co najmniej lordowskie. Kurz bywał najwyraźniej ścierany regularnie i to częściej niż raz w tygodniu, a wszystkie przedmioty użytku codziennego, od talerzy, przez kielichy, miski, topory, kolczugi i oprawiane złotem księgi znajdowały się elegancko na półkach i regałach. W pobliżu drzwi postawiono dwie donice, z braku porządnego światła rosły w nich wprawdzie jakieś fosforyzujące grzyby, ale zawsze był to akcent dekoracyjny i to piękniejszy niż wiszący na ścianie łeb jakiegoś gada. Piękny wykuty z jednego kawałka granitu stół pokryty był, wszędzie tam gdzie gładź była zbędna, różnymi drobiazgami wymagającymi niezwykłych zdolności grawerskich i złotnickich, podobnie jak fotele, które najwyraźniej były drewniane, ale za to okute grawerowanymi srebrnymi blachami. Gdzieś w tle pobrzmiewały ciche odgłosy metalu uderzającego o metal, najwyraźniej obowiązkowa w krasnoludzkiej siedzibie kuźnia pracowała pełną parą. Całość traciła nieco na klimacie przez zajmujący pół ściany telewizor plazmowy, strategicznie umieszczoną obok telewizora, wypełnioną pięciolitrowymi baniakami piwa lodówkę z przeszklonymi drzwiami i kolekcję DVD, których okładki dobitnie dowodziły, że dzieci nie powinny ich oglądać.

 

Luminae magister magi warczał jeszcze przez chwilę. A potem zwrócił się do czarownicy.

 

– Chcesz coś zjeść? Zaprowadzę cię do kuchni.

 

– Tak bez pozwolenia? To nie wypada…

 

– Wypada. U krasnoludów wypada. Mają taką niepisaną zasadę, że nie pytasz się gościa czy chce coś zjeść albo wypić. Czekasz aż gość ci powie co chce zjeść albo wypić. Albo aż się zapyta którędy do kuchni, to sobie sam zrobi. A jak nic nie mówi to nie chce. Zapamiętaj to na przyszłość, bo następnym razem możesz pół dnia siedzieć głodna jak się brodacze będą obżerać. Nigdy nie wiadomo kiedy znowu będziesz gościem krasnoluda.

 

– Mam nadzieję – Klementyna spojrzała na jednego z krasnoludów, który, najwyraźniej ignorując obecność kobiety, wsadził rękę w spodnie i zaczął drapać się tam gdzie plecy traciły swą szlachetną nazwę. Drugą ręką otwierał właśnie baniak piwa i umieszczał go między kolanami. – że nigdy.

 

Krasnoludy… nie tak znowu wiele niższe od ludzi, średnia wzrostu 133cm, średnia masa 68kg. Mało tłuszczu, dużo mięśni, przynajmniej dopóki krasnolud nie odkrył takich dobrodziejstw jak kanapa, telewizor plazmowy, DVD i filmy dla dorosłych, co początkowało zwykle intensywny rozwój mięśnia piwnego. Do tego broda z której można by upleść dywanik i więcej włosów na nogach i rękach niż u typowego szympansa… Te stwory (pani Klementyna nigdy nie potrafiła myśleć o krasnoludach jako „osobach”) jakoś potrafiły wejść do dowolnego niemagicznego miasta i nie rzucać się w oczy… no prawie nie rzucać się w oczy… ludzie wytykali je palcami i zastanawiali się głośno „dlaczego on jest taki mały?” ale jak się tak zastanowić, to przecież wyglądali i zachowywali się właściwie jak ludzie. Mimo to pani Klementyna nie potrafiła ich polubić. To musiało mieć związek z ich bezpośredniością, albo kompletnym brakiem skrępowania w towarzystwie.

 

Jeden z krasnoludów odwrócił wzrok od telewizora, przyjrzał się krytycznie czarownicy i zachrapał kilka razy. Pozostałe zagulgotały, dopiero po chwili dotarło do Klementyny, że był to prawdopodobnie śmiech.

 

– Co powiedział?

 

– Nie chcesz wiedzieć. – Nawet egzaminator Klementyny, choć zwykle był subtelny jak żelazny młot bojowy z czasów bitwy stuletniej, potrafił przewidzieć co się wydarzy jeśli będzie tłumaczył niektóre zwroty. Każdy kto znał Klementynę szybko się uczył przewidywać pewne rzeczy.– Uwierz mi nie chcesz wiedzieć. Dla dobra tych biednych krasnali.

 

– Aha… czyli pewnie coś o nie wpasowaniu się w kanony piękna. – Wzrok czarownicy mimowolnie przesunął się w kierunku kolekcji płyt playbeardu. – Chociaż one pewnie rozumieją to pojęcie inaczej niż ludzie.

 

– Dokładnie tak, rozgość się. Chwilkę potrwa zanim mi przyniosą sprzęt.

 

– Sprzęt?

 

– Zobaczysz, zrozumiesz.

 

Po czym zniknął gdzieś w głębinach korytarza. Wrócił po godzinie, razem z sześcioma krasnoludami, z których każdy dźwigał na plecach brzęczący wór, na oko zawartość jednego takiego wora ważyła więcej niż dźwigający go krasnolud. Mimo to brodacze nie wyglądali na zmęczonych. Postawili wory na ziemi, przy czym coś długiego, ostrego i krzywego przecięło jeden z nich. Klementyna nie była żadną specjalistką, ale umiała kojarzyć fakty, poza tym tylko komuś o naprawdę elastycznej wyobraźni kawał pazurowatego żelastwa skojarzyłby się z czymś innym.

 

– Czy to szpon? Taki smoczy?

 

– No… właściwie to tylko kawałek zbroi mocowany na szponie.

 

– Zbroja dla smoka? Co pan znowu kombinuje?

 

– Eee… słyszałaś o Everardzie z doliny Moonk i Ur-galahaszalu z Srebrnych Szczytów Wielkiego Imperium Gret’y?

 

Klementyna słyszała. Wprawdzie wszystko to miało miejsce w nowym świecie, ale i tak każdy słyszał o jedynym w historii czarodzieju, który skłonił smoka do zostania jego wierzchowcem. Smoki wolały nie zadawać się z ludźmi. Ludzie żyją za krótko, żeby się z nimi zaprzyjaźnić, są zbyt mali, żeby się nimi najeść (zresztą i tak często wywołują niestrawność), i zbyt liczni, żeby dało im się uświadomić, że świat nie należy wyłącznie do nich. Smoki unikały ludzi z jeszcze jednego powodu: ludzie, zależnie od tego czy byli mieszkańcami starego czy nowego świata, albo uciekali przed nimi i wracali całymi armiami, albo nieustannie o coś prosili. Mieli czelność prosić o coś nawet dwadzieścia razy w stuleciu! W dodatku zazwyczaj zawracali smokom głowy biadoleniem o kompletne głupoty, trochę deszczu, przesunięcie jakiegoś drzewa albo wołali o kilka kilo złota lub jakiś wielki rubin. A przecież wystarczało troszkę poczekać… deszcz sam przyjdzie nie dziś, to za kilka tygodni lub, w najgorszym razie, miesięcy, przecież to nieco dłużej od mgnienia okiem. Zwalone drzewa? To też tylko kwestia czasu, parę miesięcy i samo spróchnieje, przegryzą go korniki i do cna zniszczą inne zwierzęta. Złoto? Rubiny? To zazwyczaj mogły dać od łapy, i to w dużych ilościach, ale nie rozumiały po co. No bo na co się ludziom zdadzą smocze łzy, smarki lub, powiedzmy sobie szczerze, flegma? Im się nigdy nie zdarza płakać czy co?

 

Oczywiście smoki nie potrafiły objąć swymi potężnymi umysłami koncepcji życia sięgającego zaledwie kilku dekad i konieczności jadania codziennie, a nie jak na porządne gady przystało, raz na rok. Ani tego, że ludzie mieli nieco inny rodzaj wydzielin niż do połowy magiczne stworzenia. Ludzie dla odmiany, uznawali, że smoki są po prostu skąpe i leniwe. Zresztą kto by uwierzył, że można wypłakać kilka kilo złota po usłyszeniu jakiejś ckliwej opowiastki! Nie te jaszczury po prostu robią z nas durniów! Kółko się zamykało i ludzie szukali smoków z pretensjami lub prośbami, a smoki unikały ludzi, bo ci nie dawali im nawet jednego, głupiego stulecia spokoju.

 

– Pan chciał negocjować ze smokiem…

 

– Współpracę w polowaniach na przestępców.

 

– I po to mnie pan tu zabrał?

 

– Zawsze mówiłem, że jesteś bystra dzie…

 

– Wracam do domu.

 

– Weź przestań, jesteśmy już w Szkocji, chcesz się teraz wycofać?

 

– Ech… Chodźmy już stąd.

 

– Zgadzam się! Chodźmy! Do Loch Ness!

 

– Chyba „nad Loch Ness”.

 

– Żadna różnica.

 

Po czym zawarkotał kilka razy. Kilku krasnoludów warcząc pod nosem coś, czego sens był oczywistym „że też dałem się w to wrobić” nawet dla kogoś kto nie znał ich mowy, dźwignęło wory i ruszyło za egzaminatorem Klementyny.

 

– Tylko do wozu, mam nadzieję.

 

– A kto by to niósł nad jeziorem? Moja droga oni pojadą z nami do samego końca. Zresztą mówią, że gdzieś tu jest skrót do jakiejś groty przy samym jeziorze.

 

– Groty?

 

– Nooo… mniej więcej, podobno kończy się w ruinach jakiegoś zamku.

 

Przejście okazało się magiczne. Nie było innej możliwości, żeby w piętnaście minut marszu po omacku przebyć prawie pół Szkocji. Ani innego wyjaśnienia, dlaczego po wyjściu wrota stopiły się z jednym z nielicznych nienaruszonych fragmentów ruin. Klementyna spojrzała na podejrzanie nowy maszt z jakąś jasnoniebieską flagą, a następnie przyjrzała się szarawym murom. Aż wreszcie skierowała wzrok nieco dalej, ale nie w kierunku jeziora, tylko przeciwnym, ku drodze na wzgórzu. Autokar turystyczny mijał ruiny spokojnie, najwyraźniej tym razem nie miał w planach zwiedzania zamku. Z tej odległości turyści nie mieli też prawa dostrzec dwóch ludzi i gromady karłów wychodzących ze ściany. Nie, mogli co najwyżej widzieć kilka postaci kręcących się przy ruinach, wory ze zbroją dla smoka miały kolor tak zbliżony do murów zamku, że tylko przez lornetkę mogły się rzucać w oczy. Czyli, choć teoretycznie korzystanie z tego przejścia było nierozsądne i groziło wyjawieniem magii, w praktyce nie groziło niczym. Tylko wariat twierdziłby przecież, że ktoś w środku dnia dosłownie wyszedł ze ściany.

 

– No dobra. Moe, toe, doe. Third spying spirit, show me where dragon lives.

 

Klementyna westchnęła i zamknęła oczy. Nie znała języka, nie wiedziała więc, jakie jest znaczenie zaklęcia, ale domyślała się, że będzie to kolejne zaklęcie wykrycia. Nawet przez zamknięte oczy widziała błysk rozchodzącej się sfery. Będzie dobrze, jeśli zniknie nim osiągnie krańce jeziora, chociaż z drugiej strony to właśnie przeczesanie jeziora było celem zaklęcia, więc sfera z całą pewnością nie miała w promieniu mniej niż dwadzieścia kilometrów. Gdzieś na wzgórzu autokar zatrzymał się, a grupa turystów wybiegła z niego przepychając się w drzwiach, błyski fleszy mówiłyby czarownicy więcej niż trzeba, gdyby tylko odważyła się otworzyć oczy. Klementyna wolała jednak odliczać, doszła do pięciu gdy…

 

– ILEEE?! Przecież to było tylko jedno małe zaklęcie! Do tego słabe!

 

Pewne rzeczy nie zmieniają się choćby nie wiadomo ilu urzędników próbowało tego dokonać. Wpojenie Luminae Magistrowi Magi zasad „nieujawniania magii” też do nich należało.

 

– No trudno, skoro wiem już gdzie jest to mogę go tu przyciągnąć…

 

– Może ja się tym zajmę? – Zaproponowała czarownica. Zdołała zebrać już w sobie dość odwagi by się rozejrzeć, trudno było jej przeoczyć ponad trzydziestu turystów wylegających przed autobusem i rozglądających się czujnie po okolicy. Większość, trzeba oddać sprawiedliwość, obserwowała szczególnie uważnie powierzchnię i brzegi jeziora. Klementyna niemal widziała trzydzieści palców w pełnej gotowości naduszenia odpowiednich przycisków na trzydziestu aparatach i kamerach. Jej egzaminator najwyraźniej ich nie dostrzegł. – I zamiast go tu sprowadzać, przeniosę nas do niego?

 

Największy mag Europy zamrugał ze zdumieniem.

 

– A po co? Wygodniej będzie go tutaj ściągnąć.

 

– Czy widzi pan tamten autobus? Tłum turystów i dość sprzętu żeby nakręcić niskobudżetowy serial?

 

– Zwiedzają Szkocję. Tak jak my.

 

– W tej chwili szukają źródła nadnaturalnego efektu świetlnego i jestem niemal pewna, że uważają to za jakieś działania Nessie.

 

– Tym lepiej. Nie będą się interesować nami.

 

– Wie pan co to Nessie?

 

– Nessie (Potwór z Loch Ness) to zwierzę lub grupa zwierząt rzekomo zamieszkujące szkockie jezioro Loch Ness (objętościowo największy słodkowodny zbiornik Wielkiej Brytanii). Potwór z Loch Ness jest kryptydą, jedną z najbardziej znanych zagadek kryptozoologii. Większość naukowców uznaje obecną dokumentację mającą udowodnić istnienie zwierzęcia za nieprzekonującą. Twierdzą najczęściej, iż relacje ze spotkań z Nessie są oszustwami lub obserwacjami znanych zwierząt czy zjawisk. Jednakże wiara w istnienie zwierzęcia istnieje pośród wielu osób na całym świecie. Najbardziej popularne teorie próbujące wyjaśnić naturę rzekomego zwierzęcia określa je jako rodzaj plezjozaura, foki, węgorza lub jesiotra. – Odpowiedział jednym, dość znudzonym, tchem, jakby cytował znaną na pamięć definicję. – O tym myślisz?

 

– Tak. Jakieś skojarzenia?

 

Wyraz szczerego niezrozumienia zagościł na twarzy mistrza, nie skażając go nawet chwilową próbą myślenia. Mniej więcej po minucie, niemal z słyszalnym skrzypieniem, zadziałały zwykle nieruchome neurony odpowiedzialne za zdrowy rozsądek maga.

 

– Chcesz powiedzieć… – Szepnął szczerze zdumionym tonem. – Chcesz powiedzieć… że Nessie…

 

– Tak.

 

– Ale przecież… nie… to przecież…

 

– Obawiam się że tak.

 

– Niewiarygodne! Byłem pewien, że to wymysł, żeby ściągnąć turystów! Czyli on naprawdę istnieje? Ludzie go nie wymyślili?

 

– Tak… – Tym razem to czarownica szepnęła. Coś nie pasowało jej w sposobie w jaki mistrz to powiedział.

 

– A niech to! Muszę go później poszukać! – Krzyki potwierdziły straszliwe podejrzenia Klementyny. – To będzie sensacja stulecia!

 

– Pan udaje, prawda? – Spytała bez specjalnej nadziei. – Pan tylko udaje, żeby popatrzeć jak się denerwuję?

 

– Hm? O co ci chodzi?

 

– Poszukajmy hotelu i wróćmy tu w nocy, dobrze? Skoro woli go pan sprowadzić niż odwiedzić.

 

Moe, toe, doe. Second water spirit…

 

Słowo srebrem, złotem cisza, zatem milcz jak mała myszka.

 

Musiało podziałać, jak inaczej wyjaśnić trzy warstwy taśmy klejącej i plastikowe uszy najsłynniejszej myszy z Disneylandu? Niestety zadziałało nie tylko na mistrza ale także na krasnoludy i Klementynę. Rozpoczął się zażarty wyścig w zrywaniu taśmy z ust.

 

Egzaminator był szybszy, ale nie golił się od dwóch dni. Krótki wrzask i, prawdopodobnie niecenzuralne, słowo w jakimś niezrozumiałym dla Klementyny języku dały jej dość dużo czasu by uporać się własnym kneblem.

 

Mistrz i uczennica patrzyli sobie prosto w oczy. Nie wyczuwało się między nimi typowej wrogości, jaka bije po całej okolicy w czasie pojedynku magicznego. Czuło się wyraźnie, że oboje dążą do tego samego, a jedynie mają różne koncepcje osiągnięcia celu. I że oboje uważają, że pomysł drugiej strony jest absolutnie niepoważny. Tyle, że Klementyna miała absolutną rację i wiedziała o tym, a Luminae magister magi uważał, że czarownica zwyczajnie robi mu na złość. Mimo to pozostawało całkowicie jasne, że oboje zastanawiają się nad skutecznym sposobem obezwładnienia przeciwnika. Klementyna próbowała dopasować rymy zaklęcia nieustalonego tak, żeby nie zaszkodziły jej i krasnoludom, które przy wtórze czegoś co mogło równie dobrze być krasnoludzkimi przekleństwami jak zwykłym marudzeniem, liczyły pozostałe na taśmie włosy. Luminae magister magi natomiast starał się przypomnieć jakieś słabe pierwszostopniowe zaklęcie usypiające, ale z przyzwyczajenia po głowie kręciły mu się tylko paralizatory i oplątania, których zwykle używał do obezwładniania najgroźniejszych przestępców, choć w założeniu miały służyć do unieruchamiania smoków, czarcich robali, demonów i wszystkiego innego ważącego więcej niż słoń.

 

Zdecydowali się w tym samym momencie.

 

Moe, toe, doe. Ten guarding spirits, capture my opponent.

 

Mea magia capti. Decem spíritum custodiam, capere adversario meo.

 

Teoria natychmiastowych przeciwwyładowań magicznych głosi, że jeśli dokładnie to samo zaklęcie zostanie rzucone w dokładnie tym samym momencie przez dwóch pojedynkujących się magów, oba czary zderzą się i zaczną przepychać. Zadziała ten, w który włożono więcej mocy. Praktyka jednak nie ma w zwyczaju teoretyzować, dwadzieścia świetlistych lin wystrzeliło ku sobie i w połowie lotu zaczęło splatać w najróżniejsze węzły, sugerujące, że ten gordyjski nie bardzo miał się czym chwalić. Kłębowisko dwudziestu sznurów wiło się tak, że aż oczy łzawiły, chwilę później świecące liny opadły. Klementyna i jej egzaminator spojrzeli na leżące na ziemi, lekko dymiące kłębowisko, twarz mistrza wyrażała szczere niezrozumienie, Klementynie natomiast pot wstąpił na czoło, a oczy otworzyły się szerzej ze strachu. Znała tylko to jedno zaklęcie bitewne, wszystkie problemy bez trudu, za to z mniejszym lub większym sukcesem, potrafiły przecież rozwiązać zaklęcia nieustalone, ale znała też całą teorię natychmiastowych przeciwwyładowań. Druga część teorii stwierdzała, że przy jednakowej dawce mocy następuje gwałtowny wybuch…

 

Skoczyła z szybkością i zwinnością godną pantery, jednym susem przebywając cały dystans dzielący ją od końca muru i, niemal natychmiastowo wykonanym półpiruetem, zakończonym pięknym wybiciem, znalazła się za rogiem. Mimo wszystko podmuch wybuchu rozwiał jej włosy a resztka magii przefarbowała część sukni w kraciasty deseń. Czarownica wyjrzała zza rogu…

 

Krasnoludy leżały na ziemi, jeden musiał być całkiem blisko epicentrum magicznej eksplozji. Jego broda, dotąd elegancko zaczesana i przylizana piwnym kremem (krasnoludy uwielbiają wykorzystywać piwo jako kosmetyk) teraz przypominała szczotkę do toalet. Rzecz jasna ze szczotek zazwyczaj nie wychyla się gumowa małpka z małą brytyjską flagą w łapce… Mimo to krasnolud wyglądał lepiej od Luminae Magistra Magi. Egzaminator Klementyny miał teraz, jeśli liczyć oddzielnie każdy ocalały kawałek, w sumie pięć brwi, wszystkie nad lewym okiem, czerwoną twarz, ale nie od oparzeń czy krwi, po prostu czerwoną jak czerwona kredka, włosy sterczały mu kilkoma kępkami, każda wykazała indywidualizm i przybrała barwę, a przynajmniej odcień, inny niż pozostałe. Z nosa zwisał mu krowi kolczyk, na piersi, widocznej pod tym co pozostało z kontusza i żupana, olbrzymi tatuaż skrzydlatego węża, którego ogon kończył się nieco poniżej ust. Buty mistrza, mocno zwęglone i klapiące cholewami, nie mogły dojść do porozumienia w którą stronę należy uciekać i kłóciły się o to głośno. Czarownica westchnęła i spojrzała na wzgórze. Błyski fleszów były nie do przeoczenia, podobnie jak fakt, że tłumek, dość ostrożnie, zmierzał w stronę zamku, a trzydzieści par oczu pilnie obserwuje całą okolicę. Część z tych oczu patrzyła też na krzykliwe kolory na głowie mistrza, niewielki dymiący krater w ziemi i na, dopiero teraz jego obecność dotarła do czarownicy, nieco niższy od krasnoluda czarny posążek smoka. Westchnęła ponownie, gdy Luminae magister magi zaskowyczał z bólu po tym, jak jego buty w nagłym porywie wściekłości obraziły się wzajemnie i postanowiły odwrócić do siebie piętami. Taka sztuka nawet pingwinom się nie udaje.

 

– No dobrze… Pana na wierzchu. Robimy to tak jak pan chce.

 

Flesze błyskały coraz częściej i bliżej, uwieczniając chyba wszystkie możliwe etapy materializacji kolejnej koperty z mandatem od szkockiego odpowiednika KM.

 

 

 

 

 

 

PS. Tak, definicja została żywcem zerżnięta z cioci W*****dii.

Koniec

Komentarze

Lubię Klementynę i właśnie trzeci wieczór spędziłam śledząc jej perypetie. Mam wrażenie, że tym razem jest lepiej niż w części drugiej. Poprzednio wyraziłam obawę o jakość kolejnych przygód, i cieszę się, iż obawa ta, na razie, okazała się płonna. Podejrzewam, że zdajesz sobie sprawę, iż opowiadania o Klementynie, furory na tym portalu nie zrobią, ale skoro pisanie ich sprawia Ci przyjemność, obiecuję je czytać.

 

…kontusz przewiązany grubaśnym, bogato zdobionym pasem… – Pasy kontuszowe tkano z cienkiego jedwabiu, nie można więc powiedzieć, że były grubaśne. One były szerokie, a to nie to samo.

 

…buty z długimi, pofałdowanymi i zdobionymi haftami cholewami. – Cholewa, to część buta okrywająca łydkę. Nie ma potrzeby dodawać, że cholewy są długie, bo ta informacja jest zawarta w samej nazwie.

 

Jajka po Szkocku. – Jajka po szkocku. Tak jak ryba po grecku, śledź po japońsku itp.

 

…nieśli parujące, święte danie Szkotów, recytując przy tym jeden z najważniejszych poematów Roberta Burnsa, zwykle recytowany w rocznicę jego narodzin… – Powtórzenia. Myślę, że jedno recytowanie można zastąpić deklamowaniem.

 

Mistrz już zbyt mocno nastawił się na zjedzenie Haggisu – Dlaczego nazwa potrawy jest napisana wielką literą?

 

Nie trwało długo nim dotarli do eleganckiej karety, odrestaurowanej zdecydowanie z jakiegoś muzeum. – Rozumiem, co chciałeś powiedzieć, ale druga część zdania, zrozumienie to utrudnia.

Proponuję: Nie trwało długo, a dotarli do eleganckiej karety, wyglądającej jak starannie odrestaurowany eksponat muzealny.  

 

Gdzie teraz jedziemy?Dokąd teraz jedziemy?

 

…zatrzymamy się tam po kilka rzeczy. – Ja napisałabym: …zatrzymamy się tam, by zabrać kilka rzeczy.

 

…nikt nie pomyśli, ze przecież na świecie… – Literówka.

 

Po godzinie jazdy karetą Szkot zatrzymał się. Na samym środku drogi. – A reszta pasażerów pojechała dalej?

Może: Po godzinnej jeździe, Szkot zatrzymał karetę.

 

…mgła doprowadziła uporczywe i przesłaniające widok kłębienie się do poziomu olimpijskiego złota. – Bardzo nieczytelne zdanie. Jak mgła może coś doprowadzić? Czy miałeś na myśli złoto na Olimpie, czy może złoty medal olimpijski? Trudno dociec. Domyślam się, że chciałeś powiedzieć, iż gęsta, kłębiąca się i bardzo gęsta mgła, ograniczyła widoczność do zera.

 

To znaczy twardość, kamienność, kwadratowość i twardość. – Jedna twardość zbędna.

 

…tyle samo miał w barkach, czarne włosy przystrzyżone miał krótko… – Powtórzenie.

Może: …tyle samo miał w barkach. Nosił czarne, krótko przystrzyżone włosy.

 

Krasnolud był też nie zaprzeczalnym Szkotem… – …niezaprzeczalnie Szkotem.

 

Klementyna zaczerpnęła głęboki oddech…Klementyna głęboko odetchnęła…/ Klementyna głęboko zaczerpnęła powietrza…/ Klementyna zrobiła głęboki wdech

 

Śmieci znajdowały się w (w niewielkim stopniu także obok) blaszanym koszu… – Śmieci znajdowały się w blaszanym koszu, ale trochę rozsypało się obok…

 

…ale zawsze był to akcent dekoracyjny i to piękniejszy niż wiszący na ścianie łeb jakiegoś gada. Piękny wykuty z jednego kawałka granitu stół pokryty był, wszędzie tam gdzie gładź była zbędna, różnymi drobiazgami wymagającymi niezwykłych zdolności grawerskichzłotnickich, podobnie jak fotele, które najwyraźniej były drewniane, ale za to okute grawerowanymi, srebrnymi blachami. – Powtórzenia i źle użyte wyrazy.

Proponuję: …ale zawsze to akcent dekoracyjny i ładniejszy od wiszącego na ścianie łba jakiegoś gada. Piękny, wykuty z jednego bloku granitu stół, pokryty był różnymi ornamentami wymagającymi niezwykłych zdolności grawerskich i złotniczych. Podobnie fotele, najwyraźniej drewniane, ale za to zdobne w okucia ze srebrnej blachy. 

 

Całość traciła nieco na klimacie przez zajmujący pół ściany telewizor plazmowy, strategicznie umieszczoną obok telewizora, wypełnioną pięciolitrowymi baniakami piwa lodówkę z przeszklonymi drzwiami i kolekcję DVD, których okładki dobitnie dowodziły, że dzieci nie powinny ich oglądać. – Powtórzenie.

Może: …zajmujący pół ściany telewizor plazmowy, strategicznie umieszczoną obok niego…

 

…i umieszczał go między kolanami. – że nigdy. – …i umieszczał go między kolanami”. – Że nigdy.

 

…ludzie wytykali je palcami… – …ludzie wytykali ich palcami

 

…przegryzą go korniki i do cna zniszczą inne zwierzęta. – Korniki nie przegryzają drzewa. One je toczą.

Proponuję: …stoczą je korniki…

 

Kółko się zamykało i ludzie szukali smoków z pretensjami lub prośbami, a smoki unikały ludzi, bo ci nie dawali im nawet jednego, głupiego stulecia spokoju. – Ze zdania zrozumiałam, że ludzie szukali smoków, które miały pretensje i prośby. Chyba nie to chciałeś powiedzieć.

 

…błyski fleszy mówiłyby czarownicy więcej niż trzeba, gdyby tylko odważyła się otworzyć oczy. – Fotografuję wyłącznie amatorsko, nie chcę się wymądrzać, ale uważam, że robienie zdjęć  w środku dnia, na otwartej przestrzeni, nie wymaga lampy błyskowej.

 

…przeoczyć ponad trzydziestu turystów wylegających przed autobusem – …przeoczyć ponad trzydziestu turystów wylegających z autobusu

 

…plastikowe uszy najsłynniejszej myszy z Disneylandu? – Myszka Miki jest najsłynniejszą myszą na świecie, nie tylko w Disneylandzie. Myszka Miki pojawiła się w filmie w 1928 roku, natomiast pierwszy Park Disneyland powstał w 1955 roku.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W twoich poprawkach doczepię się do jednego: "Gdzie jedziemy?" zostaje. To określenie regionalne, w mojej miejscowości (i wszystkich okolicznych zresztą) nie spotkałem jeszcze nikogo go by się pytał "Dokąd jedziemy", "Dokąd idziesz?" itp. Wszyscy mówią "Gdzie." Można więc uznać, że to coś w rodzaju gwary.

Rozumiem Twoje przywiązanie do formy, której się używa od zawsze. Nie zgodzę się jednak, by uważać gdzie idziesz „za coś w rodzaju gwary”, nawet z Twoim argumentem: „To określenie regionalne, w mojej miejscowości (i wszystkich okolicznych zresztą) nie spotkałem jeszcze nikogo go by się pytał "Dokąd jedziemy", "Dokąd idziesz?". Napisałeś też: „Można więc uznać, że to coś w rodzaju gwary.”  Tylko że Ty, nie piszesz żadną gwarą. 

W poście pod drugą częścią przygód Pani Klementyny, wspomniałeś: „…w liceum miałem łacinę obowiązkową…”, dlatego zadam proste pytanie, choć pewnie i ono Cię nie przekona: quo vadis?

 

Posiłkując się słownikiem języka polskiego wyjaśniam, że dokąd, to:

1. «zaimek wprowadzający pytanie o miejsce, cel lub stan, do którego ktoś lub coś prowadzi albo zmierza, np. Dokąd idziesz?; używany też w pytaniach zależnych, np. Nie wiem, dokąd mamy uciekać.»

2. «zaimek wprowadzający zdanie podrzędne uściślające miejsce, cel lub stan, do którego ktoś lub coś prowadzi albo zmierza, np. Wybrali się tam, dokąd byli zaproszeni.

 

Natomiast  gdzie, to

1. «zaimek zastępujący określenie miejsca, w którym coś się dzieje lub znajduje, kierunku lub trasy ruchu, w zdaniach pytajnych, np. Gdzie byłeś rano?, lub w zdaniach podrzędnych będących rozwiniętym określeniem miejsca, np. Kryli się, gdzie kto mógł.»

2. «zaimek reprezentujący dowolne miejsce, do którego odnosi przedstawiona charakterystyka, np. Byle gdzie robili przerwy w podróży.»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne opowiadanie, miło się czytało. Trochę współczuję Klementynie.

Tylko wykonanie szwankuje – interpunkcja, zapis dialogów… No i po co Ci te odstępy między akapitami?

Babska logika rządzi!

Miś lubi taki rodzaj humoru i fantastyki. Zaraz poszuka innych opowiadań o Klementynie.

Nowa Fantastyka