- Opowiadanie: Clod - W ogniu zrodzony (1/5)

W ogniu zrodzony (1/5)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W ogniu zrodzony (1/5)

PROLOG

 

 

 

Stał pośrodku pola ognia.

 

Pomarańczowo-czerwone płomienie otaczały go ze wszystkich stron, rzucając migotliwy, krwawy blask na czerń kłębiastych chmur dymu, przesłaniających nieboskłon. Aż po horyzont ciągnął się ruchliwy las karmazynowo-złotych języków, wspinających się coraz wyżej, jakby chciały pochłonąć i strawić wszystko w zasięgu wzroku. Pożoga nie miała początku, ani końca, wypełniała cały świat gorącem, ogniem i dymem.

 

Był jedynym widzem tego przerażającego spektaklu. Niewyobrażalny strach zupełnie go sparaliżował, odebrał władzę nad rękami i nogami, nie pozwalał się poruszyć. Bał się, że jeśli choć drgnie, płomienne węże to zauważą i rzucą się nań, by go spopielić. Dlatego chłopiec bardziej przypominał posąg niż człowieka.

 

Trwałby tak po wieczność, gdyby nie rozbrzmiewający w umyśle głos:

 

Kame’hireae…

 

Nie zareagował. Sądził, że to tylko kolejny złowieszczy syk towarzyszący pożodze, lecz wtedy raz jeszcze usłyszał wezwanie:

 

Kame’hireae, kidann…

 

Nie znał tego języka, nie rozumiał melodyjnych, odbijających się echem w duszy słów, ale nie mógł na nie pozostać obojętny.

 

Otworzył usta, chcąc wydobyć jakiś dźwięk, lecz głos uwiązł mu w gardle. Stało się tak, gdy tylko ujrzał, jak iskry w szalonym tańcu przeskakują po jego rękach, nogach oraz ubraniu.

 

Spanikował, rzucił się przed siebie, pędził wciąż dalej i dalej. Przedarł się poprzez ścianę gorąca i dymu, nie zwracając uwagi na ciche szepty, rozlegające się wszędzie wokół. Biegł, aż zabrakło sił. W końcu chude nogi odmówiły posłuszeństwa; załamały się niczym dwie suche gałązki. Padł na kolana, prosto w wyciągnięte ramiona ognia, wiedząc, że nie ma już ucieczki przed tym, co nieuchronne. Czekał z wytęsknieniem na rozdzierający ból, smród palonego mięsa i dźwięk skwierczącej skóry.

 

Czekał na próżno.

 

Choć był w pełni świadom tego, co się dzieje, to nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszechobecny żar strawił buty, spodnie i tunikę, lecz nawet nie zaczerwienił skóry. Cichutko szumiące krwistoczerwone ogniki sunęły w górę po stopach i łydkach, przyjemnie łaskotały chudą klatkę piersiową, muskały wątłe ramiona i czule głaskały po twarzy. Zamiast odczuwać bezbrzeżne cierpienie i nieskończony strach, pogrążył się w błogim spokoju, w pełni wyciszając skołatane nerwy. Odzyskawszy sprawność oraz pewność ruchów, zamiast uciekać, nieśpiesznie położył się na ziemi, aby w pełni rozkoszować się tym niepojętym stanem.

 

Wtedy rozbrzmiało pytanie:

 

Kidann, tou seiko Faruani?

 

Mimo że nie potrafił rozróżnić poszczególnych słów pośród melodii kolejnych dźwięków, zrozumiał sens za nimi ukryty. Nie chciał zwlekać z odpowiedzią, więc ochoczo skinął głową.

 

Gata, kidann… Tou starae, kame’hireae…

 

Wstał i ruszył przed siebie. Szedł bardzo długo, bezustannie wpatrzony w niespokojną zabawę tysiąca tysięcy pojedynczych płomyków. Każdy z osobna wydawał się mały, słaby, nieistotny i bezsilny, ale wszystkie razem, połączone w nieskończony szkarłatny ocean falujących płomieni były w stanie zniszczyć wszystko, zmienić cały świat w tlący się pył. W ogniu dostrzegł moc mogącą rujnować, jednak gdzieś w głębi umysłu kiełkowała myśl, że jest on też w stanie tworzyć…

 

Zanim zdołał to zrozumieć, kolejna melodia zakłóciła harmonijny syk.

 

Kidann, kame’hireae o’i ku’yssara maeo…

 

Odszukał wzrokiem najjaśniejszy z płomieni, udał się w jego stronę. Złota poświata biła od wysokiego na dziesięć stóp, postrzępionego jęzora ognia. Idąc polem pochłoniętym przez wieczny pożar, widział najróżniejsze odcienie i mieszanki żółtego, pomarańczowego i czerwonego blasku, ale ten był jedyny w swoim rodzaju, inny, niepowtarzalny. Na tle reszty przypominał cząstkę słońca, uwięzioną pośród płomiennego huraganu.

 

Kidann, kame’hireae o’i ku’yssara maeo…

 

Z każdym kolejnym krokiem podekscytowanie rosło. Nie mógł się doczekać chwili, gdy znajdzie się u celu podróży. Będąc coraz bliżej, zdał sobie sprawę, że to właśnie z nieznacznie kołyszącego się, ognisto-złotego proporca, wydobywają się dźwięczące w jego głowie szepty. Z wytęsknieniem czekał na spotkanie z już nie złotym, a jak się okazało, jasnym jak śnieg płomieniem. Zatrzymawszy się tuż przed nim, skonstatował, że ten przyjął dziwnie znajomy kształt, wyobrażający ludzką sylwetkę.

 

Ucieleśnienie białego ognia nachyliło się i sięgnęło ku chłopcu utkaną z płomyków kończyną, by pogłaskać go po policzku.

 

Ku’yssara maeo…

 

Wychylił się w kierunku jaśniejącej postaci i, zachęcony pieszczotliwym dotykiem, lekko rozwarł spierzchnięte usta. Ufnie przymknął powieki, czekając na obiecany pocałunek. Jednak ogień zamiast leciutko musnąć wargi, brutalnie wepchnął w nie upleciony z żaru jęzor, pchając go głębiej i głębiej, jakby chciał sięgnąć płuc. Ogromna świetlista sylwetka natarczywie wdzierała się w chłopca. Ten zaczął się krztusić, wierzgać, ale był bezradny, nie potrafił się obronić. Czuł, że jego ciało znalazło się na granicy wytrzymałości. Był pewien, że jeszcze chwila i pęknie, wybuchnie niczym wypełniony płynnym ogniem wrzód. Chciał tego, był gotów umrzeć, byleby przestać cierpieć.

 

Wtedy wszystko się skończyło.

 

Skrajnie wyczerpany, o krok od śmierci, padł na ziemię. Nie mógł zaczerpnąć powietrza, ani zapanować nad rozdzierającym gardło kaszlem. Było mu niedobrze, chciał zwymiotować, ale nie mógł, nie miał czym.

 

Poczuł straszliwe gorąco na prawej części twarzy. Potworny ból narodził się na środku policzka, po czym zaczął promieniować na szyję oraz czoło. Otworzył oczy, a to, co ujrzał, po raz wtóry odebrało mu mowę. Obie ręce, od koniuszków palców po barki, pochłonęły płomienie. Skóra pękała z cichym sykiem i zwijała się, jak wrzucone w ogień robaki, odsłaniając wilgotne, różowe mięso, które w mgnieniu oka czerniało. Otaczał go cuchnący dym, śmierdzący spalonym tłuszczem, skórą i włosami.

 

– Nieeeeeeeeeeeeeee! – rozdzierający wrzask wydobył się z jeszcze dziecięcej, chudej klatki piersiowej, wstrząsając nim jak szmacianą kukiełką. – Dlaczego?… – załkał ledwie słyszalnie.

 

Odpowiedział znajomy głos:

 

To twoja ofiara, Dziecię Ognia…

* 1 *

 

 

Robert z przeraźliwym krzykiem na ustach gwałtownie zerwał się z łóżka. Przez jedno uderzenie serca wierzył, że jest już bezpieczny, że za chwilę matka zawoła go na śniadanie, następnie uda się na nauki i tak minie kolejny dzień, podobny do wszystkich innych. Jednak tym razem koszmar nie skończył się wraz z otwarciem zaspanych oczu; wciąż trwał i był okrutnie rzeczywisty.

 

Cały pokój we władanie objęły płomienie; wspinały się po bielonych ścianach, chcąc dosięgnąć sufitu i belek stropowych; rozgościły się na biurku pod oknem, przeskakując z jednaj książki na okładkę kolejnej i dalej, na drewnianą podłogę, gdzie szalały w radosnym tańcu zniszczenia, znacząc wszystko czego dotknęły czarnym piętnem.

 

Rob nerwowo rozejrzał się po pomieszczeniu, które zmieniło się w scenę dla upiornej gry rzucanego przez pożar światła oraz niespokojnie trzęsących się cieni. Poparzoną twarz wykrzywił okropny grymas, gdy spostrzegł, że drzwi także zostały już zajęte przez pożogę. Ogniste języki sięgały do mosiężnej klamki, liżąc ją jakby z perwersyjną przyjemnością. Wystarczyło zaledwie kilka iskier, by ubrania, zawieszone na drewnianych kołkach umocowanych w drzwiach, zmieniły się w nadpalone, nienadające się do niczego szmaty.

 

Spróbował wstać, ale stopą trafił na coś twardego, gorącego. Potknął się o rozżarzony do czerwoności mosiężny nocnik i go przewrócił. Nic się jednak nie wylało, zawartość wcześniej wyparowała.

 

Gdy odzyskał równowagę, uświadomił sobie, że jest nagi, zupełnie jak we śnie. Doskonale pamiętał, iż przed pójściem do łóżka zakładał długą, wełnianą koszulę.

 

„Mama pomogła mi ją ubrać”.

 

Jednak przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy trzeźwym wzrokiem otaksował ręce. Nie było na nich choćby kawałeczka zdrowej skóry. Tylko popękane, zgniecione niczym kartki bezużytecznego papieru, malutkie fragmenty; co gorsze, wciąż słyszał jak syczą i skwierczą. Poruszył palcami, aby sprawdzić, czy jest jeszcze w stanie tego dokonać. Ujrzał iście makabryczny widok, kiedy mięśnie i ścięgna, z mokrym plaśnięciem, napięły się i rozluźniły. Żołądek Roba najpierw zwinął się w precel, następnie zmniejszył do rozmiaru kurzego jajka, by ostatecznie podejść do gardła. Chciał zwymiotować, ale ta przyjemność nie była mu dana.

 

Usłyszał narastające dudnienie, a potem głuche huknięcie. Drzwi wraz z zawiasami wystrzeliły z framugi z dużą siłą uderzając o wezgłowie łóżka. W prostokątnym otworze pojawiła się postać obleczona w całun dymu. Gdy wbiegła do pokoju, oblał ją jasny blask pożaru. „Kerth!” – Robert rozpoznał sługę swych rodziców. Po ubraniu dobrze zbudowanego mężczyzny pełzały ogniste żmije. Twarz i ręce miał poparzone, a po krótkich włosach i krzaczastych brwiach nie pozostało nic więcej niż wspomnienie.

 

– Panicz żyje – mężczyzna załkał radośnie. – Cóż za szczęście. – Uśmiechnął się jakby z ulgą. – Ale teraz szybko, musimy uciekać! – Dodał przepełnionym rozpaczą głosem, rzucając się w jego stronę.

 

Rob chciał odpowiedzieć, ale jak tylko otworzył usta, wdarł się w nie dym, wywołując atak bolesnego kaszlu. Załzawionymi oczami zauważył, że Kerth trzyma w dłoniach stary, brudny koc. Zanim Robert zdołał zareagować, jego stopy oderwały się od ziemi, a ciało zostało nakryte warstwą tkaniny, która choć odrobinę odgrodziła go od wysokiej temperatury.

 

Służący ostrożnie wyniósł Roba z pokoju i, ominąwszy regał zastawiony księgami rachunkowymi, przypominający ogromny wachlarz płomieni, skierował się w stronę wąskich, spiralnych schodów. Kerth każdy kolejny krok stawiał coraz mniej pewnie. Z jego delikatnych skórzanych butów nic nie zostało. Na boso musiał pokonać korytarz, którego podłoga przypominała rzekę ognia.

 

Robert kątem oka dostrzegł nogi służącego; do połowy łydek całkowicie czarne, przypominały bardziej szczapy wypalonego drewna, niż ludzkie kończyny. Rob przestał się czuć bezpiecznie w silnych ramionach, ale nie miał innej nadziei na ratunek. Spróbował mocniej wczepić się palcami w osmoloną kamizelkę mężczyzny, lecz przeszywający na wskroś ból przypomniał o koszmarnie poranionych dłoniach.

 

– Niech panicz mocno się trzyma… – z trudem wychrypiał służący. Choć starał się brzmieć uspokajająco, w jego głosie odbiło się zmęczenie podszyte bezbrzeżnym cierpieniem.

 

Rob modlił się do Jedynego, aby ten dał Kerthowi siłę, żeby mężczyzna mógł go uratować.

 

Powoli, ostrożnie zaczęli sunąć w dół. Wykonane na zamówienie, spiralne schody z Wroniego Drewna, chluba oraz powód do dumy rodziców Roberta, skrzypiały bezlitośnie pod ciężarem służącego niosącego na rękach młodego chłopaka. Choć szare drewno słynęło z wytrzymałości i odporności przeciwko ogniowi, i tak każdy krok wiązał się z ryzykiem, że cała konstrukcja zaraz się zawali.

 

Rob zamknął oczy, chcąc odegnać strach, ból, a także będący nie do zniesienia skwar.

 

Zewsząd rozbrzmiewały niepokojące dźwięki. Z każdej strony dochodziło złowróżbne trzeszczenie i zgrzytanie, przeraźliwy szum, trawiącej dom pożogi, a w oddali, dobiegające z ulicy, przepełnione trwogą krzyki i nawoływania.

 

Nagle świat runął.

 

Robert stracił oparcie, równowagę, potem zaś poczuł bolesne uderzenie. Upadając, przekoziołkował kilka stóp. Musiał odsapnąć, pomyśleć, aby zrozumieć, co się stało. Otwarłszy oczy, poprzez chmurę dymu ledwie ujrzał leżącego w płomieniach Kertha. Łagodną, poznaczoną kilkoma zmarszczkami twarz wykrzywił grymas nieludzkiej męki. Rob podźwignął się na kolana, wyciągnął dłoń w stronę służącego, ale ten nie mógł tego gestu zobaczyć. Jego oczy pękły i dwoma jasnymi strużkami wypłynęły z czaszki, kiedy wściekłe żółto-pomarańczowe salamandry dopadły twarzy, brutalnie zdzierając z niej skórę.

 

Rob chciał wykrzyczeć ból wywołany ognistymi torturami. Pragnął zedrzeć gardło, zerwać struny głosowe, wypluć płuca, ale nie był w stanie choćby pisnąć.

 

Zdruzgotany, zrozpaczony i przygnieciony desperacją, zmobilizował resztki sił, które wciąż drzemały w zmaltretowanym ciele i podniósł się na nogi. Choć te trzęsły się pod nim, jak źdźbła suchej trawy targane porywistym wiatrem, nie miał zamiaru się poddać. Był cherlawy i tchórzliwy, ale nie chciał umierać. Tylko dzięki niezłomnej woli oraz ogromnej chęci przeżycia zmusił mięśnie do ostatniego wysiłku. Ruszył w kierunku drzwi.

 

Przebrnął już kilka stóp, gdy przeszedł go dziwny dreszcz.

 

Niepokojące uczucie zmusiło Roberta do zatrzymania się. Podniósłszy napuchnięte, zaszłe łzami oczy, dostrzegł w pobliżu okien wychodzących na ulicę dwójkę sypiących jasnymi iskrami żagwi. Jaśniejące złotym blaskiem fontanny ognia strzelały na wszystkie strony fantazyjnymi pióropuszami różnobarwnych płomiennych języków. To zjawisko wydało mu się w pewien pokrętny sposób piękne. Tylko raz w życiu widział podobny spektakl, gdy do Verdun przybyli kuglarze zza Wschodniego Morza. Jednak efektowne widowisko utraciło cały urok, kiedy Rob w dwóch dogasających sylwetkach rozpoznał rodziców.

 

Pośród szalejącego pożaru zgasła w nim iskra życia.

 

Wszystkie mięśnie zwiotczały; zwalił się na osmolone deski, jak skórzany worek wypełniony kośćmi, mięsem i krwią. Łzy, wypływające z martwych oczu, syczały parując, jeszcze zanim zdążyły spłynąć po zniszczonej części twarzy. Ogień wypalił go od środka, strawił wszystkie uczucia, emocje, nie pozostawił nawet strachu czy bólu, jedynie szary popiół rezygnacji. Czekając na koniec, przyglądał się trupom rodziców.

 

Dwie zwęglone sylwetki zamarły w dziwacznych pozach, przypominając teraz karykaturalne pomniki. Niższa postać próbowała otworzyć okno, zaś wyższa nakryła ją swym ciałem, jakby chciała w ten sposób uchronić ich od piekielnego żaru. Niestety, nie można niczego otworzyć nie mając rąk; te zmieniwszy się w kupkę zwęglonego mięsa, wciąż leżały na podłodze. Nie można też chronić kogoś, samemu straciwszy głowę…

 

„Jeszcze chwila… To nie może już trwać długo…”. Zamknął oczy, a chociażby przestał widzieć. Wycofał się w głąb umysłu, aby tam odnaleźć spokój oraz odwagę w oczekiwaniu na zbliżającą się śmierć.

 

Nie było nic prócz czerni.

 

Aż w ciemności pojawiły się jakieś głosy.

 

– Ktoś tam jest!

 

– Pewnie trup. Nikt nie miał prawa tego przeżyć…

 

– Zamknij ryj i biegnij po wodę!

 

– Dobrze… Kurwa! Bertrand, co ty robisz?!

 

– Biegnij po wodę!

 

Nie mający końca syk płomieni.

 

– Żyje…

 

Rob musiał umrzeć, gdyż poczuł jak odrywa się od ziemi. Przez chwilę bał się, że został potępiony przez Jedynego, że już nigdy nie zazna ukojenia, że po wieki będzie cierpiał ogniste katusze, gdy nagle poczuł zbawienny, delikatny chłód wiatru.

 

I znów te natarczywe głosy.

 

– To syn Arnauda i Cahnelli?

 

– Wygląda jak potwór…

 

– Głupcy, on żyje! Ten chłopak przeżył to piekło!

 

– Spójrz na niego… Trzeba go było tam zostawić…

 

– Stul pysk. – Odgłos uderzenia i jęk bólu. – Takiś mądry, to sam tam wleź i nie wyłaź. Wyświadczysz przysługę nam wszyst…

 

– Bert! Co ci?…

 

– Ludzie, pomocy! Zabierzcie chłopaka Mohtenów i Berta do Domostwa!

 

– Tak, zakonnicy im pomogą!

 

W końcu wszystkie głosy ucichły, a Robert mógł odpłynąć w objęcia bezkresnego mroku.

 

 

* 2 *

 

 

 

Nim Robert odzyskał świadomość, musiała minąć cała wieczność.

 

Leżąc w kompletnym bezruchu był przekonany, że zginął i jako duch tuła się w ciemnościach, nie mogąc odnaleźć drogi ku Jedynemu. Umysł wypełniał mu strach na samą myśl o tym, iż ostatnia kropla krwi wyparowała z żył, nim ktokolwiek znalazł jego wyschniętego trupa. Nawet dziecko wiedziało, że jeśli choć odrobina krwi nie trafi do Szkarłatnej Studni w podziemiach Katedry Jedynego, duch nie zazna spokoju i po kres świata będzie błądził w mroku zapomnienia.

 

Nie chciał tak skończyć, nie zasłużył na taki los.

 

– Aaaaaaaaaaaaaaa…

 

Urwany jęk rozległ się gdzieś z prawej strony. W następnej chwili Robert usłyszał, jak coś szura o drewnianą podłogę. Domyślił się, że to czyjeś kroki.

 

– Aaaaaaaaaaaauu…

 

– Masz, wypij to. – Zmęczony, uspokajający głos, rozbrzmiewający całkiem niedaleko, należał do kobiety.

 

Cisza, następnie dziwne bulgotanie, jakby ktoś krztusił się przy piciu.

 

– Spokojnie, Bert – łagodnie szepnęła kobieta. – To ukoi ból, chociaż na jakiś czas…

 

„Czemu słyszę te głosy?”. Pytanie zniszczyło kruchy spokój. „Przecież to niemożliwe… Umarłem, nie mogłem tego przeżyć… Nic nie widzę, nic nie czuję, to musi być śmierć”.

 

Ale nie miał pewności.

 

Umysł Roberta zalał wodospad sprzecznych myśli i emocji. Połowa z nich uspokajała, że spalił się w pożarze, że nie musi się już niczego obawiać, zaś druga połowa szeptała złowrogo, jakoby przeżył i miał do końca dni pozostać ślepym, niemym i potwornie brzydkim kaleką.

 

Nie mógł znieść tej niepewności.

 

Spróbował się poruszyć, ale było to niemożliwe. Wyraźnie czuł więzy krępujące ciało. Oczyma wyobraźni ujrzał postać, zawiniętą od stóp do głów w grube bandaże. Gdy spróbował otworzyć usta, cała twarz eksplodowała potwornym bólem. Robertowi wydawało się, że jakiś okrutny oprawca wszył mu pod skórę policzka rozżarzony do czerwoności kawałek stali lub wciąż płonący węgielek. Chciał krzyknąć, ale z gardła wydobyło się jedynie jeżące włoski na karku charczenie. To tylko pogorszyło sprawę, potęgując tortury. Fale cierpienia wciąż na nowo rozbijały się o świadomość, a każda kolejna była po stokroć silniejsza od poprzedniej. Począł się wiercić, aż w końcu jego ciałem zaczęły wstrząsać niekontrolowane dreszcze.

 

Ktoś chwycił go za prawy przegub.

 

– Pomocy! Chłopak Mohtenów się wybudził! – To kobieta krzyczała.

 

Rob znalazł się na granicy szaleństwa. Kolejne ogniska bólu pojawiały się na ciele w zastraszająco szybkim tempie. Każde z nich odczuwał tak, jakby ktoś wbijał w trzewia nóż o ząbkowanym ostrzu i kręcił nim ku swej uciesze, a jego utrapieniu.

 

Szybkie kroki. Przybiegły dwie osoby. W następnej sekundzie silne dłonie przygwoździły go do łóżka. Nim skołatane serce zdążyło uderzyć pięć razy, ktoś w niedelikatny sposób przytknął mu do ust brzeg naczynia i bezpardonowo wlał do gardła gęsty, bardzo gorzki płyn. Jakimś cudem udało się to przełknąć, nie krztusząc się. Zanim odpłynął ku krainie błogiej nieświadomości, przez umysł przewinęła mu się tylko i wyłącznie jedna, acz niepomiernie straszna myśl.

 

„Ja żyję…”

 

 

* 3 *

 

 

 

Budził się i zasypiał jeszcze dziesiątki razy, a każdy z nich był taki sam. Najpierw niepewność oraz niedowierzanie, potem próba ruchu, kończąca się bólem, wwiercającym się w ciało i umysł. Trwało to tak długo, że nie potrafił odróżnić jawy od snu; czuł się tak, jakby żył w niekończącym się koszmarze. Jedynie od czasu do czasu słyszał głosy szepczące niepojęte rzeczy.

 

– … ktoś podpalił dom…

 

– To zazdrość, zazdrość i chciwość…

 

– … byli zbyt bogaci, komuś to przeszkadzało…

 

– Nikt nie miał przeżyć, nikt…

 

– … a z ognia zrodził się potwór…

 

Gdy już zaczął się do tego stanu przyzwyczajać, nadeszły zmiany. Przy kolejnych przebudzeniach coraz lepiej słyszał, powoli odzyskiwał też węch, a także zdolność mówienia. Nie potrafił rozpoznać swojego głosu, który dawniej był miękki, piskliwy, a teraz przypominał nieprzyjemne charkotanie, jakby ktoś w żarnach mielił kamienie.

 

Doskonale pamiętał pierwsze prawie zrozumiale wyartykułowane słowo:

 

– Ughmmmrzeeeć…

 

Ale zamiast śmierci nadeszły posiłki. Córka Jedynego, Leonora – kobieta, której nigdy nie widział na oczy, ale doskonale poznał jej głos – przynosiła różne niejadalne papki. Na początku z trudem mógł cokolwiek przełknąć, ale cieszył się, że ma w ustach coś innego niż wodę tudzież Płyn Snów, uśmierzający przez tyle czasu cierpienia. Zrewidował jednak nastawienie do posiłków, kiedy tylko zaczął czuć i odróżniać smaki. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że te lepkie, obrzydliwe pulpy, które musiał jeść każdego dnia, smakowały jak zepsute, toczone zgnilizną, zmielone razem resztki.

 

– Thhooo… gówhnoo… – wycharczał, pewnego razu odmawiając otwarcia ust.

 

Leonora krótko parsknęła, następnie sycząc z cicha:

 

– Właśnie to gówno daje ci siłę do gadania i wybrzydzania. Gdyby nie to gówno, pewnie dawno już byś nie żył. Dlatego zamiast zgrywać paniątko, otwieraj ten śliczny pyszczek i wtryniaj, zanim jaki pies zechce zeżreć twoją porcję.

 

Robert był uparty, nie zmienił zdania. Córa Jedynego odeszła bez słowa, zostawiając go sam na sam z głodem. Poparzony buntownik wytrzymał tylko dwa dni, do czasu, aż jego żołądek zwinął się niczym żeglarski węzeł. Na trzeci dzień błagał Leonorę, aby ta nakarmiła go psim żarciem, które pochłonął w mgnieniu oka.

 

W końcu doczekał chwili, kiedy mógł wykonywać delikatne ruchy, nie lękając się przy każdym z nich, że któraś z kończyn nagle zapłonie takim bólem, jakby zaraz miała się oderwać od reszty ciała. Choć wciąż otaczały go tylko ciemności, gdyż górna część twarzy pozostawała zabandażowana, podjął próbę oswojenia się z otoczeniem, wykorzystując do tego resztę zmysłów.

 

Na zmianę szczypiący i swędzący nos, który przez długi czas miał zapchany krwawymi strupami, w końcu podpowiedział, że znajduje się w raczej niewielkim pomieszczeniu, w środku jakiegoś większego budynku. Powietrze było tu zatęchłe, nieruchome; Rob dziwił się, dlaczego nikt nie otwierał okien. Coraz częściej, a także wyraźniej czuł też smród zgnilizny oraz ropiejącego ciała. Instynkt jednak podpowiadał, że to nie on jest źródłem tego odoru. Po tym zaś, jak zdjęto część bandaży z głowy, zaczął rozróżniać wcześniej wyciszone, przytłumione dźwięki. Chwile długiej ciszy przerywały spokojne, opanowane głosy dorosłych, ale też mnóstwo dziecięcych krzyków. Najczęściej jednak słyszał dziwaczne bulgotanie, charczenie przeplatane urywanymi jękami. Robert zdziwił się wielce, gdy pewnego poranka smród po prostu zniknął, a stęknięcia ustały.

 

Niedługo potem, zawieszony w stanie pomiędzy snem a jawą, poczuł jak czyjeś ręce zaciskają się na szyi. Ucisk był silny, zdecydowany, przepełniony agresją. Rob, próbując się wyswobodzić, usłyszał głośne sapanie. Podniósł okaleczone, owinięte płótnem dłonie; chciał odsunąć napastnika, ale brakowało mu sił, a gwałtowne ruchy sprawiły, że ostrza bólu raz jeszcze uderzyły. Chciał krzyknąć, licząc na ratunek , lecz miażdżone gardło nie pozwoliło na nic więcej niż żałosne charczenie.

 

– Zdychaj, potworze! – Ociekający nienawiścią głos, który słyszał tuż nad uchem, bez wątpienia należał do kobiety. – Zabiłeś mego męża, mego ukochanego… Był taki dobry… Uratował cię, a ty go zabiłeś!

 

Robert nic nie rozumiał, wiedział tylko, że musi działać, jeśli nie chce zginąć. Ostatkiem sił, nie zważając na rozrywający ból, zacisnął dłoń w pięść i posłał ją w stronę, gdzie powinna znajdować się twarz kobiety. Usłyszał głuche chrupnięcie, głośny krzyk, a potem chwyt na szyi zelżał. Zdążył ze świstem wciągnąć powietrze, gdy otrzymał silne trafienie w mostek.

 

– Ty szkaradna bestio! – Kobieta wrzasnęła wniebogłosy, zaczęła go okładać pięściami. – Piekielne monstrum! Zgiń! Ty morderco, dziwolągu…

 

Rob zasłonił głowę dłońmi, ale na niewiele się to zdało. Kobieta wpadła w szał, w jakiś dziwny amok, który dodał jej nadludzkich sił. Każde uderzenie odczuwał tak, jakby to był cios kowalskiego młota. Bał się, że opętana szaleństwem białogłowa zrobi z niego miazgę. Wzniósł ręce, zaczął nimi wymachiwać jak szalony. Cierpienie, którego źródeł nie mógł zliczyć, zlało się w jeden rwący strumień, otępiając zmysły. W końcu, podczas tej dzikiej krzątaniny, obluzował się opatrunek, a bandaże zasłaniające twarz opadły.

 

Pierwszym, co zobaczy po długim czasie spędzonym w mroku, było lico wykrzywione grymasem bezbrzeżnego obrzydzenia. Młoda, jasnowłosa, chorobliwie blada kobieta przyglądała mu się z takim wyrazem twarzy, jakby patrzyła nie na człowieka, ale na jakąś okropną bestię, koszmarną poczwarę, obrzydliwego, przerośniętego robala. Odraza i wstręt – tylko to odbijało się w jej zaczerwienionych oczach.

 

Walcząc z odruchem wymiotnym, zbliżyła się do niego raz jeszcze. Wznosząc dłonie ku uderzeniom, wysyczała przez zęby:

 

– Takie straszydło jak ty, nie ma prawa do życia!

 

W tym momencie świadomość Roberta rozjaśniła błyskawica gniewu. Złość przesłoniła zdrowy rozsądek, nienawiść zastąpiła strach. Nie przeżył tego piekła, żeby się teraz poddać.

 

– W tym pokoju jest tylko jeden potwór. Nie jestem nim ja… – mruknął z cicha, zdziwiony, że jest w stanie tak zrozumiale przemawiać.

 

W następnej chwili wydarzenia przybrały niezwykle prędki, nieoczekiwany obrót. Jak tylko kobieta rzuciła się na poparzonego chłopca, jej włosy zapłonęły białym ogniem, upodabniając ją do wrzeszczącej żagwi. Podczas gdy bezradnie miotała się po pomieszczeniu, przez drzwi wpadło do środka kilku brodatych, odzianych w długie, ciemnogranatowe tuniki mężczyzn, dwie grube starsze kobiety oraz kilkoro młodych chłopaków. Wszyscy stanęli jak wryci, z niezrozumieniem przyglądając się najpierw płonącej kobiecie, a potem Robertowi. Kilku młodzików nie wytrzymało widoku, wymiotując na deski, reszta w najlepszym razie milczała, lecz nikt nie zdołał ukryć grymasu obrzydzenia.

 

– Co tu się wydarzyło? – zapytał jeden z brodaczy, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Wrzaski podpalonej kobiety ucichły, gdy jej osmolone truchło padło na podłogę, a przygnieciony bólem Robert stracił przytomność.

 

 

* 4 *

 

 

 

Obudziła go kakofonia wrzasków tudzież pisków, potęgująca i tak już straszny ból głowy. Obandażowaną dłonią przesłonił bolące oczy; nie mógł się przyzwyczaić do wszechobecnej jasności. Pomimo zdezorientowania, wiedział, że znajduje się w zupełnie nowym miejscu.

 

Robert odczekał kilka chwil, przełknął zalegającą w ustach ślinę, ostrożnie podparł się łokciami o twardy materac i przesunął nieco wyżej. Już w pozycji półleżącej skonstatował, że został zamknięty pośród czterech białych ścian, pozbawionych drzwi czy okien. Przestrzeń, jaką mu łaskawie pozostawiono do życia, równała się wielkości łóżka.

 

– Gdzie jestem…? – szepnął pod nosem.

 

Rozejrzawszy się dookoła, doszedł do wniosku, że coś jest nie tak. Dziecięce krzyki były stanowczo zbyt głośne, zbyt wyraźne, żeby mogły dochodzić zza ścian. Aby się przekonać, czy się nie myli, nabrał powietrza w płuca i wrzasnął tak donośnie, jak tylko potrafił:

 

– CICHO!

 

Krzyk zadziałał jak jakieś magiczne zaklęcie. W jednej chwili wszystkie dźwięki umilkły, zapanowała absolutna cisza. Ból głowy zaczynał właśnie odchodzić w zapomnienie, gdy przestrzeń wypełniły podenerwowane szepty:

 

– To on, obudził się…

 

– … potwór, który spalił tamtą kobietę.

 

– Córa Leonora mówiła, że wygląda jak skorupa robala.

 

– … tak, jak poczwara…

 

– Szkarada…

 

– Monstrum…

 

– … dziwoląg…

 

Rob szerzej otworzył oczy, zazgrzytał zębami, zacisnął pięści. „Nie jestem potworem”. Zmagał się z emocjami, które pęczniały, jakby próbowały go rozerwać na strzępy. Chciał krzyknąć, rozkazać wszystkim głosom, aby umilkły po wieki. Nabrał ze świstem oddechu, gdy nagle jedna z białych ścian zafalowała w powietrzu, odrzucona na bok niedbałym ruchem kobiecej ręki.

 

– Nasz śpiący królewicz w końcu raczył się obudzić. – To była Leonora, Rob bez omyłki rozpoznał ją po głosie. Wyglądała inaczej niż to sobie wyobrażał. Kobieta średniego wzrostu, ale za to potężnej budowy. Przypominała pękatą beczkę, ubraną w długą do kostek szatę z ciemnogranatowego materiału. Robert był pewien, że ma ponad czterdzieści lat – choć na jej pulchnej, ozdobionej dwoma podbródkami twarzy nie było widać zbyt wielu zmarszczek – zdradzały ją tłuste kosmyki siwych włosów, wymykające się spod białego czepca, który nosiła na głowie.

 

– O Jedyny, cóż ten dzieciak najlepszego narobił?! – uniósłszy głos, w mgnieniu oka przypadła do łóżka. Chwyciła Roba za dłonie, zdecydowanie rozwarła mocno zaciśnięte pięści. – Coś ty znowuż…! – warknęła raz jeszcze, wprawnymi ruchami odwiązując bandaże.

 

Robert nie zwrócił na to uwagi. Nie mógł oderwać wzroku od bandy dzieciaków tłoczących się za plecami Córy. Nie dość, że nie potrafił ich wszystkich zliczyć, to co rusz w tle migała kolejna twarz. Byli tam chłopcy i dziewczynki w jego wieku, byli też starsi, już prawie dorośli – ci zbliżyli się najbardziej – były też ledwo kilkuletnie dzieci, zupełnie nie zainteresowane potworem, który został od nich oddzielony płóciennym parawanem.

 

– Robercie, rozluźnij dłonie – rozkazała Leonora. – Prędko, zanim skóra znów popęka!

 

Rob potrząsnął głową; spojrzał na resztki bandaży, nie mających z bielą już nic wspólnego. W nozdrza połaskotał go nieprzyjemny zapach. Zrobiło mu się niedobrze.

 

– Szybko, niech ktoś poda mi miednicę z czystą wodą i świeże opatrunki – rzuciła przez ramię Córa Jedynego, ale nie doczekała się żadnego odzewu. – Nieposłuszne bachory, biegiem po wodę, albo kolacji nie dostaniecie! – Groźba podziałała; za jej plecami wybuchło małe zamieszanie.

 

Robert ze wszystkich sił próbował nie zemdleć. Okropny odór, dobywający się spod bandaży, nie wróżył niczego dobrego. Chłopiec chciał odwrócić wzrok, ale ciekawość okazała się silniejsza. Choć wyobraźnia często podsuwała mu najobrzydliwsze obrazy tudzież wizje tego, jak wyglądał pod bandażami, to, co ujrzał, gdy Leonora pozbyła się ostatniego skrawka opatrunku, przeszło jego najgorsze koszmary.

 

Zamiast rąk miał dwa wychudzone, karykaturalne zestawy kości, wyglądające jakby ktoś dla żartu naciągnął na nie jasnoróżową, chorobliwie błyszczącą warstwę skóry. Miejscami gruba, chropowata, zupełnie jak jakaś skorupa, gdzie indziej cieniutka, napięta do granic możliwości, jakby zaraz miała się rozerwać, ukazując to, co kryło się pod spodem. Widział pełno mniejszych, bądź większych pęknięć, przez które sączył się roztwór krwi i ropy. Najgorzej wyglądały dłonie – przypominały postrzępione nożycami kawałki czerwonego materiału niedbale przyszyte na końcach przedramion.

 

– Auuu… – jęknął bezsilnie, a oczy prawie wyskoczyły mu z orbit.

 

– Dlatego nie możesz zaciskać pięści, niemądry paniczyku – pouczyła go potężna kobieta. Beznamiętnie przyglądała się strzępom, będącymi niegdyś jego dłońmi. Ostrożnie, ale pewnie poruszyła każdym z palców, pytając, czy czuje dotyk. Gdy Robert skrzywił się z bólu po raz dziesiąty, Leonora uśmiechnęła się, błyskając żółtymi zębami.

 

– Doskonale, chyba nie będzie trzeba żadnego uciąć.

 

– Ccc-ccooo…? – wybełkotał, przerażony.

 

– Jeśli dalej będziesz tak wymachiwał tymi łapami, to całkiem możliwe, że będziemy musieli ci je odciąć, jak uschłe gałązki. Bądź więc dobrą roślinką i nie ruszaj się, jeśli nie musisz.

 

W tym samym momencie, gdy Robert, przestraszony nie na żarty, skinął głową, za szerokimi plecami Córy Jedynego pojawiła się dość wysoka, bladolica dziewczynka o przyciętych na grzybka blond włosach. W chudych dłoniach trzymała miednicę pełną wody, a na ramieniu miała czyste kawałki białej tkaniny.

 

– Dziękuję, Arr – łagodnie przemówiła Leonora. – Połóż ją na udach tego pięknego młodzieńca i znajdź dlań kawałek szmaty.

 

Dziewczynka bez słowa, z nieobecnym wzrokiem dużych, szarozielonych oczu wykonała polecenie. Najpierw łagodnie ułożyła dość ciężkie naczynie na okrytych kocem udach Roba, następnie zaś wyjęła z kieszeni niewielką chusteczkę, złożyła ją kilkakrotnie i przysunęła do jego ust.

 

– Co mam z tym zrobić?

 

– Zagryź – rzuciła krótko.

 

– Ale po cooooOOOOOOOO! – Nim dokończył pytanie, starsza kobieta chwyciła poranione ręce i bezceremonialnie zanurzyła je w letniej wodzie. Cierpienie przeszyło ciało Roberta jak ostrze brzytwy, z szybkością błyskawicy pędząc od rąk wprost do mózgu. Chciał wrzeszczeć, ale w ustach miał już dławiący materiał. To Arr wsunęła chusteczkę, na której z całych sił zacisnął zęby. Gdy spojrzał na bladą twarz dziewczyny, nie ujrzał na niej choćby cienia uczuć czy emocji. Była jak wykuta z kamienia. Stała zupełnie niewzruszona, obojętnie przyglądając się potworowi.

 

Jemu.

 

Dopiero na moment przed tym, jak stracił przytomność, zauważył, że zębami miażdżył nie tylko chusteczkę, ale też jej palce…

 

 

* 5 *

 

 

 

Słońce z trudem przedzierało się przez kłębiaste chmury, leniwie sunące po popołudniowym niebie. Podmuchy jesiennego wiatru niosły liście we wszystkich odcieniach brązu i pomarańczy, nadając szaremu światu nieco radośniejszych kolorów.

 

Robert czerpał niezmierzoną przyjemność z każdej sekundy spędzonej na świeżym powietrzu. Choć większość ruchów wciąż sprawiała niemały ból, śmiało wystawiał ciało na tę próbę, byleby tylko opuścić wypełnioną krzykiem, smrodem oraz dziećmi Wspólną Salę. Zamykając oczy odcinał się od rzeczywistości, zrzucał okowy poparzonego ciała; ulatywał wraz z wichrem i liśćmi w szaloną podróż.

 

Bez wahania oddałby wszystko, by choć przez chwilę móc razem z ptakami szybować w przestworzach.

 

Poczuł szturchnięcie, które w mgnieniu oka sprowadziło go na ziemię. Szturchała Arrowyn, blond włosa dziewczynka, wyprowadzająca go na spacery.

 

„Tylko ona się mnie nie boi” – pomyślał, przyglądając się podtrzymującej go dziewczynie. Arr, bo tak nazywała ją Córa Leonora, była nieco starsza, a także wyższa od Roba. Ubierała się w szare, za duże rzeczy. Te wisiały na niej, bardziej przypominając worki po cebuli, niż ubrania. Dziewczynie to jednak nie przeszkadzało, w ogóle nic jej nie przeszkadzało. Bez słowa wykonywała każde polecenie; nie marudziła, nie narzekała, nawet nie zwracała uwagi na zaczepki. Robert na początku nieco bał się jej ziejącego obojętnością spojrzenia, nie wiedząc, co się za nim kryje. Z czasem jednak przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie, a on przyzwyczaił się do małomównej dziewczyny, będącej jego jedyną kompanką.

 

Kolejne szturchnięcie.

 

– Już, już… Zamyśliłem się – mruknął chrapliwym głosem. Choć Arr rzadko się odzywała, zwykle potrafiła w inny sposób dać do zrozumienia czego chce. Robert, gdy tylko czuł delikatne szarpnięcie, wiedział, że czas wykonać kolejny krok.

 

– Ehhh… – jęknął, wkładając w ruch całą silną wolę i resztki sił. Zakonnicy Jedynego, opiekujący się sierotami w Verdun, nakazali Robertowi codzienne przechadzki, aby odbudował mięśnie, które przez blisko trzy miesiące nieustannego leżenia praktycznie przestały istnieć.

 

– Głupie szmatki – warknął, czując jak szorstki materiał obciera kolana. Krytycznym spojrzeniem otaksował miękkie, skórzane buty, piękne spodnie i uszytą specjalnie dla niego zieloną kurtę ze sporym kapturem, mogącym skutecznie ukryć szkaradną twarz. Wszystko to prezenty od dalekiej rodziny ojca, mającej opiekować się majątkiem, dopóki nie dorośnie i nie odbierze odpowiedniej nauki.

 

„Szkoda, że mną nie chcieli się zaopiekować” – uśmiechając się ironicznie zaraz poczuł nieprzyjemne mrowienie w prawym kąciku ust, gdzie poparzona skóra utworzyła coś na podobieństwo szorstkiej, twardej maski. Wolał mieć dom tudzież własny pokój dużo bardziej, niż modne, okropnie niewygodne ubrania. Te zresztą okazały się przyczyną licznych zaczepek ze strony starszych chłopców, którzy powodowani zazdrością raczyli go bolesnymi kuksańcami i obelżywymi przezwiskami.

 

– Potwór, dziwoląg, szkarada… – Rob po cichu wyliczał określenia, padające w stosunku do niego codziennie, odkąd tylko został przeniesiony do Wspólnej Sali. Kiedyś nie wierzył w to, że dzieci potrafią być okrutniejsze od dorosłych, ale przekonały się o tym na własnej, poparzonej skórze.

 

– Auuuu – stęknął, potykając się o jedną z nierównych, popękanych płyt. Byłby upadł, gdyby nie chude, ale zadziwiająco silne dziewczęce ramię.

 

– Uważaj – rzuciła oschle Arr, wciąż spoglądając w przestrzeń.

 

Robert mocno zacisnął szczęki, mrucząc niezrozumiale pod nosem. Każdy gwałtowny, niezaplanowany ruch był torturą. Mimo że ciało zadziwiająco szybko poradziło sobie z większością oparzeń – tak chociaż twierdził zakonny medyk – to skóra pozostawała w stanie ciągłego napięcia, przez co nie mógł sobie pozwolić na najmniejszy błąd, jeżeli nie chciał cierpieć, bądź, w najgorszym wypadku, umrzeć. Dlatego nie mógł spacerować nigdzie indziej, niż po ogrodzonym parku, łączącym Domostwo Jedynego ze Świątynią.

 

Arrowyn po raz kolejny lekko go trąciła.

 

– Przecież idę! A chociaż się staram… – warknął, poirytowany. Odetchnął pełną piersią, zebrał się w sobie i zdążył przejść kilka stóp, zanim bolesny skurcz ukąsił lewą łydkę.

 

– Aaaaaajjj! – jęknął rozdzierająco. Odruchowo chciał chwycić za dokuczliwe miejsce, acz Arr nie pozwoliła na to. Mocno go objęła i nie zwracając uwagi na stękanie, zawlokła do najbliższej ławeczki. Z matczyną delikatnością usadziła wychudzonego chłopca na lekko spróchniałych deskach, aby dać mu chwilę wytchnienia.

 

Rob, przyzwyczajony do takich ataków, zrobił dobrą minę do złej gry. Cicho zgrzytając zębami, przeczekał najgorsze. Gdy stalowe ogniwa w końcu wyswobodziły nogę, odetchnął z ulgą. Usadowił się na ławce w taki sposób, aby odczuwać jak najmniej bólu. Kiedy tylko udała mu się ta niełatwa sztuka, przesunął zmęczonym wzrokiem po okolicy.

 

Przez sam środek parku ciągnął się szeroki, wykonany z popękanych kamiennych płyt chodnik, bezpośrednio łączący tylne drzwi Domostwa ze sporymi wrotami Świątyni. Wzdłuż niego, po obu stronach, stało kilkanaście niewielkich w większości przypadków mocno zniszczonych ławeczek. Mniej więcej w połowie drogi przecinały go pod kątem prostym dwie odnogi prowadzące w głąb ogrodu. Skręcając w prawo dochodziło się do niewielkiego wodnego oczka, gdzie pływało kilkanaście hodowanych przez zakonników krwików – niewielkich rybek o krwistoczerwonym ubarwieniu. Wokół zbiornika zwykle dało się słyszeć świergotanie ptaków, a szczęśliwiec mógł nawet dojrzeć czmychającą wiewiórkę. Idąc zaś w lewo trafiało się w końcu na duży, wysypany żwirem plac, gdzie pośrodku stało stalowe ogrodzenie. W nim rosło pojedyncze drzewo o gładkiej, szarej korze, którego czarne, smukłe liście zwisały z powyginanych gałęzi przypominając wronie pióra. Tam nie było słychać niczego prócz rozdzierającego pokrakiwania.

 

Robert poczuł prześlizgujący się po plecach dreszcz. Lubił spędzać czas, mocząc poranione nogi w wodzie, gdzie małe czerwone rybki delikatnie łaskotały go za każdym razem, gdy skubały łuszczącą się skórę. W lewą odnogę zapuścił się wraz z Arr raz i to tylko dlatego, że ciekawość zżerała go od środka. Wystarczyło jednakże jedno spojrzenie na zamknięte w stalowej klatce drzewo, aby Rob wiedział, iż nie chce go więcej oglądać. Tajemnicza, mrożąca krew w żyłach aura, towarzysząca tamtemu miejscu sparaliżowała go tak bardzo, że stracił panowanie nad wszystkimi członkami i upadł, boleśnie się raniąc. I choć od tamtego czasu nie miał zamiaru zapuszczać się choćby w pobliże Wroniego Drzewa, to nie potrafił przestać o nim myśleć.

 

Świst powietrza, głuche uderzenie, ból.

 

Rob wiedział, że krwawi, jeszcze zanim opuszkami palców dotknął rozciętej skroni. Nie mylił się. Spojrzał w dół, na zaczerwieniony kamień. W tym samym momencie usłyszał rozbawione głosy:

 

– Ty to masz cela Lorou! – parsknął Franck.

 

– Wiem, ale trafić w taką paskudę to żaden wyczyń – odpowiedział rzucający.

 

– Taa, kamienie same w niego lecą – dorzucił Louis.

 

„Nie, proszę – pomyślał Rob – tylko nie oni…”. Nie odrywając dłoni od piekącej bólem skroni, ostrożnie uniósł głowę, aby ujrzeć, jak trójka chłopców swobodnym krokiem zmierza w jego stronę. Coraz wyraźniejszy, rechotliwy śmiech, tak jak i zbliżające się sylwetki znał aż nazbyt dobrze – były urzeczywistnieniem koszmarów.

 

W środku szedł Franck, najwyższy i najstarszy ze wszystkich podopiecznych zakonników. Miał krótkie rudawe włosy, mięsiste usta, wąski usiany piegami nos oraz brudno-niebieskie oczy. Jako rycerski bękart uważał się za lepszego od pozostałych sierot, dlatego szydził ze wszystkich, a także znęcał się nad słabszymi. Po jego prawej stronie, podrzucając w dłoni kamyk, szedł Lorou. Lorou był tylko niewiele niższy, ale za to dużo szczuplejszy niż Franck. Miał ciemnobrązowe, zawsze tłuste, sięgające uszu włosy, bardzo wąski podbródek i wystające zęby – Robertowi przypominał wychudzonego szczura. Jego przeciwieństwem był Louis – niski i krępy, o ciemnej karnacji, czarnych lokowanych włosach oraz świdrujących świńskich ślepkach, w których odbijał się wieczny głód. Robert, widząc go po raz pierwszy, bał się, że ten spróbuje go pożreć.

 

– Buu! – wrzasnął Lorou, markując rzut. Wystraszony Rob skulił się żałośnie, zasłaniając głowę rękami. Cała trójka wybuchła zgodnym, tubalnym śmiechem.

 

– Nie dość, że brzydal, to jeszcze tchórz – syknął z pogardą Franck.

 

– Ty, czujesz to? – Louis ostentacyjnie zmarszczył nos. – To ścierwo ze strachu chyba zeszczało się w majty. – Grubasek wyszczerzył nierówne zęby, czemu towarzyszyła kolejna salwa śmiechu.

 

Rob wciąż kulił się na ławce. Z całego serca pragnął, aby prześladowcy po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Chciał wierzyć, że jeśli nie będzie się ruszał, to tamci się znudzą i zostawią go w spokoju.

 

Mylił się.

 

Najpierw poczuł zdecydowany chwyt na karku, potem silne szarpnięcie, a w kolejnej sekundzie pędził na spotkanie usianej gnijącymi liśćmi ziemi. Jęknął, upadając na wyciągnięte dłonie. Nim zdążył jakkolwiek zareagować, powietrze wyparowało z płuc. Potężny kopniak w żebra na kilka chwil pozbawił go tchu. Myślał, że umrze, po prostu się udusi, kiedy z chrapliwym świstem zaczerpnął przywracający nadzieję oddech.

 

– Patrz, nawet się nie broni. Śmieć. – Franck splunął na zielony kaptur zakrywający głowę leżącego.

 

Rob zacisnął dłonie w pięści, przygryzł wewnętrzną stronę policzka tak mocno, że aż poczuł znajomy, metaliczny posmak. Milczał.

 

– A ty na co się gapisz, niemowo? – odezwał się Lor. – Nie wezwiesz pomocy? Nie obronisz swojego kaleki? – Podszedł do siedzącej nieruchomo Arrowyn i trzema palcami chwycił jej podbródek, by go unieść.

 

– Zostaw… – wyjęczał Rob, podnosząc się z trudem. Przyszli po niego, był tego pewien, nie chciał w to mieszać Arr. – Zostaw ją…

 

– Patrzcie, rycerz się znalazł – Louis zaniósł się śmiechem. – Ha ha, pewnie się chędożą, dlatego chce jej bronić – grubasek parsknął tak energicznie, że aż się zasmarkał.

 

– Już ja nauczę tego parszywego kundla, gdzie jego miejsce.

 

Franck zamierzył się, aby po raz kolejny kopnąć bezbronnego Roba, ale wtedy wydarzyło się coś niezwykłego. Arrowyn, jak rażona piorunem, zerwała się z ławki i natchniona jakąś nieziemską mocą, jednym uderzeniem posłała na łopatki kompletnie zaskoczonego Lorou, miażdżąc mu nos. W trzech prędkich krokach dopadła rudego chłopaka, pchnęła go ze wszystkich sił. Ten, uniósłszy nogę do kopnięcia, oparł ciężar ciała tylko na tej drugiej, która pod naporem nie wytrzymała, załamała się. Upadł prosto na twarz, rozkwaszając mięsiste wargi, a także skręcając lewą dłoń w nadgarstku, czemu towarzyszył przeciągły krzyk. Louis przyglądał się temu z niedowierzaniem wymalowanym na pucołowatej twarzy – już nie było mu do śmiechu.

 

Arr zamarła nad Franckiem niczym kamienna statua. W międzyczasie Lorou wstał. Twarz zalewał mu czerwony potok, a nos przypominał rozkwaszoną brzoskwinię.

 

– Ty blada dziwko – charknął, spluwając krwią. Już miał rzucić w dziewczynę kamieniem, gdy ktoś zatrzymał jego rękę.

 

To był Robert. Stał na trzęsących się nogach; wyglądał tak, jakby zaraz miał zemdleć, ale jego uścisk był silny, pewny. Spode łba przyglądał się napastnikowi. Ten, jeszcze przed sekundą bardzo pewien siebie, struchlał. Zarówno na poparzonej części, przypominającej chropowatą drewnianą maskę, jak i na zdrowej połowie twarzy Roba nie widniał żaden grymas. By strach zawładnął całą istotą Lorou, wystarczyło, że zobaczył w ciemnych oczach chłopca rodzący się płomień.

 

– Nie podnoś na nią ręki, szczurzy ryju – głos Roba mógł gotować krew w żyłach.

 

– Je-je-jebnij mu, Loooor – z nerwowym uśmiechem wyjąkał Louis. Franck wciąż kwiczał, leżąc na ziemi i próbując zapanować nad krwotokiem.

 

– Już, juuuuu… AAAaaaaaaaaaaaaa – z gardła Lorou wyrwał się rozdzierający krzyk, któremu towarzyszyło syczenie oraz smród pieczonego mięsa. Jego twarz wykrzywił okropny grymas, oczy prawie wyszły z orbit, a ciało zwinęło się w gwałtownym paroksyzmie bólu, wyrywając go z gorącego uścisku. Na przedramieniu miał wypalony ślad dłoni. Skóra w tym miejscu skurczyła się, zwinęła, pojawiły się wodniste bąble, które w mgnieniu oka rosły i pękały, a sczerniałe mięso skwierczało.

 

– O kurwa… – szepnął Louis, wymiotując wszystko, czym tego dnia napchał wielkie brzuszysko.

 

Koraliki łez obficie spływały po roztrzęsionej twarzy Lorou, jeszcze zanim padł na kolana. Oszalałym wzrokiem wpatrywał się w okropnie poparzone ramię, nie mogąc zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Jego szczupłym ciałem wstrząsały dreszcze, przez co przypominał ułamany patyk, targany podmuchami wiatru. Robertowi zdawało się, że Lor chciał krzyczeć, szlochać, skomleć, ale nie był w stanie.

 

– Potwór… – z przestrachem sarknął Louis. Malutkie oczka miał teraz duże jak talerze, a pulchne policzki i wielki brzuch falowały niczym wzburzone morze. Był śmiertelnie przerażony. – Potwór! – wrzasnął, ale krzyk uwiązł w koronach drzew.

 

Wzrok Roberta wędrował od zamarłego Lorou do własnej dłoni. Przyglądał się jej, ale nie dostrzegł niczego szczególnego; różowa skóra jak zwykle chorobliwie błyszczała, w każdej chwili gotowa do bolesnego pęknięcia. Nie było mowy, żeby mógł nią wyrządzić jakąkolwiek krzywdę, a już na pewno nie dotkliwie kogoś poparzyć. „To niemożliwe” – pomyślał, ale niezbity dowód miał przed oczyma.

 

– Odejdźcie… – mruknął z cicha. Z przeciągłym świstem wziął głęboki oddech, co wróciło mu troszkę sił oraz dodało odrobinę odwagi. – Zostawcie nas w spokoju, albo skończycie tak jak ja. – Blefował. Nie wierzył w to, że mógłby powtórzyć wyczyn sprzed kilku chwil, ale przecież oni o tym nie wiedzieli. To była jedyna szansa, aby trójka opryszków odeszła, dłużej nie znęcając się nad nim i Arrowyn.

 

Poskutkowało.

 

Louis bez słowa podszedł do klęczącego towarzysza, wsunął mu ręce pod pachy, następnie z głośnym sapnięciem postawił na nogi. Lor wydawał się nieobecny, ale chociaż się nie przewracał. Grubasek oplótł go ramieniem, obrócił w miejscu, kierując w stronę Domostwa. Spojrzawszy za siebie, pełnym strachu wzrokiem jedynie musnął Roba, by skupić się na płaczącym Francku.

 

– Przestań mazać się jak baba! No już, chodź! – W jego głosie odbiła się irytacja. – Musimy zaprowadzić Lora do którejś z Cór…

 

– A ja? Ja to co? Przecież…

 

– Zamknij ryj! Wstawaj szybko – ostro przerwał mu Louis. – Nie ma teraz na to czasu. – Dłużej nie zwracając uwagi na Francka, ruszył wraz z Lorou przed siebie. Ostrożnie stawiając kroki, powoli odchodzili.

 

– Zaczekajcie – wstając, żałośnie załkał Franck. Mijając chwiejącego się Roberta i milczącą Arrowyn, wciągnął nos, by wysyczeć:

 

– Jeszcze się policzymy, potworze.

 

Robert, ledwie utrzymując się na nogach, zmrużonymi oczyma śledził oddalające się sylwetki. Jak tylko cała trójka zniknęła za dębowymi drzwiami Domostwa, rozluźnił mięśnie i ciężko upadł na ziemię. Serce waliło jak oszalałe, w głowie kłębiły się tysiące myśli, a gdzieś na skraju świadomości niczym dzikie zwierze gotowe do ataku czaiło się cierpienie.

 

„Jak to możliwe? Przecież nie było ognia… Nie czułem ciepła. To nie ja, to na pewno nie ja…”. Rob zastanawiał się, czy to aby nie sen, ale ból był zbyt realny. Wiedział, że tym razem to nie koszmar, a straszna rzeczywistość. Miał pewność, że ta sprawa nie obejdzie się bez echa. „Będą pytali, dociekali, co zrobiłem. Nazwą mnie potworem, demonem palącym ludzi”. Nagle przypomniał sobie kobietę, która próbowała go udusić. Choć ze wszystkich sił starał się o tym wydarzeniu zapomnieć, ono tkwiło głęboko zakorzenione w pamięci. „Poślą po Szkarłatne Płaszcze, nazwą mnie czarownikiem i skażą na śmierć. Muszę uciec…”.

 

Potrząsnął głową, odkaszlną i położył dłonie na ziemi. Chwilę wpatrywał się w poruszane wiatrem liście, żółknącą trawę, drobinki piasku. Zamrugał, zacisnął zęby, by, wkładając w to wszystkie siły, podźwignąć się do pozycji stojącej. Z trudem zdołał utrzymać równowagę. Przełknął ślinę wymieszaną z krwią, a beznamiętnym spojrzeniem obrzucił poranione palce. W końcu, z przeciągłym sapnięciem, zrobił krok.

 

Nagle, jak z podziemi, pojawiła się Arrowyn.

 

– Wracamy – mruknęła, szturchając go lekko.

 

Robert posłał jej spojrzenie, w którym odbiło się zdecydowanie oraz wola walki. Gdzieś bardzo głęboko tliła się też jasna jak śnieg iskra.

 

– Nie – odparł krótko. – Muszę ćwiczyć, aby odzyskać sprawność – szepnął, a w myślach dodał: „Aby móc stąd uciec”.

 

Zrobił kolejny krok, a Arr poszła za nim.

 

Mógł przysiąc, że na jej twarzy dostrzegł cień uśmiechu.

Koniec

Komentarze

To pierwsza z planowanych 5 części opowiadania (a może już minipowieści, bo całość ma ponad 200k znaków). Dla zainteresowanych, historia dzieje się w tym samym świecie, co "Rycerz do towarzystwa" i "Ja, potwwór".

Życzę miłej lektury i czekam na odzew :)

p.s pamiętam, kto chciał dłuższego tekstu ode mnie, więc jak nie przeczytace, to będę gnębił ;p

Na wstępie pochwalę zapis. Niemal bezbłędnie.

 

Bezcelowy wydał mi się prolog. Zasadniczo powtarza schemat fragmentu nr 1, wnosząc tylko trochę elfiej łaciny. Gdy bohater się kuruje, pogrążony w malignie, moment jest na takie rzeczy w sam raz, bez konieczności powtarzania się.

 

Wiem, wiem nie ma to jak zademonstrowanie mocy bohatera w efektownej akcji... :) To ma sens, podwójna motywacja, te sprawy. Po prostu zawsze optymistycznie zakładam podejście out of the box, a potem się lekko rozczarowuję.

 

Poza tym bohater wydał mi się niemrawy, ale to jeszcze nie zarzut, wszak jeszcze szmat drogi przed nim, żeby się rozwinął.

 

Na pewno piszę się na drugą część. Potem zobaczymy.

 

Pozdrawiam

 

PS. Aż mnie wzięła ochota na Człowieka Słonia.

Dzięki za komentarz i cieszę się, że się (jeśli dobrze zrozumałem) podobało ;)

Prolog ma znaczenie symboliczne i jest troszkę poza akcją - mam słabość do onirycznych sekwencji.

Co do bohatera to rzeczywiście jest niemrawy, ale ten tekst traktuje przede wszystkim o jego ewolucji. Jednak nie zamierzam uprzedzać faktów, wszystko w swoim czasie :)

Przy okazji, bardzo się starałem, żeby zapis był bezbłędny, więc jeśli coś rzuciło Ci się w oczy (bądź rzuci kolejnym czytelnikom) byłbym ogromnie wdzięczny za wypunktowanie tych potknieć.

Pozdrawiam

Rzuciło się w oczy:

 

— Przestań mazać się jak baba! No już, chodź — w jego głosie odbiła się irytacja. Chodź. --- W jego głosie odbiła się irytacja.

 

Ostrożnie stawiając kroki powoli odchodzili.
Przecinek po krokach.

 

Otworzył usta, chcąc wydobyć jakiś dźwięk, lecz głos uwiązł mu w gardle. Już kiedyś zostałem poproszony przez AdamaKB o wrzucenie na luz. Ale cóż, rzuciło mi się w oczy, więc podaję :] To zdanie jest w taki sam sposób poprawne jak np. takie: "Daj mi tą książkę". Znaczy potocznie. Przy użyciu imiesłowu współczesnego powinna być zachowana współczesność zdarzeń. "Chcąc" wyraża tu przyczynę; zastąpienie go zwrotem "ponieważ chciał" nie zmieniłoby znaczenia, a nie byłoby się do czego przyczepić. Z drugiej strony, co Cię teraz zaskoczy, na Twoim miejscu bym tego nie poprawiał. Takie moje osobiste spaczenie, głównie ze względu na poprawność analogicznej konstrukcji w innych językach. Myślę, że za parę lat RJP się podda :P

 

Potknął się o rozżarzony do czerwoności mosiężny nocnik, przewracając go. Sytuacja podobna, tyle że tu już jest błąd. I tym razem radzę poprawić. Potknięcie się jest przyczyną, a przewrócenie się nocnika skutkiem. Użycie imiesłowu nie ma uzasadnienia. Potknął się o nocnik i go przewrócił --- tak chyba najłatwiej to naprawić.

To są dopiero konkrety! Od razu poprawiam i dziękuję za zwrócenie uwagi. Jak na prawie 50k znaków to i tak chyba nieźle ^^

Początek [prolog], trochę nużący. Potem powtarza się to w pierwszym rozdziale. Sęk w tym, że za dużo tego ognia i pożogi, a czytelnik nie wie, o co chodzi. Takie jest po prostu moje wrażenie z lektury, połowa tekstu jest mało atrakcyjna, nadopisowa. Na szczęscie potem robi się ciekawiej.

W każdym razie też piszę się na drugą część.

Przyjmuję do wiadomości i dziękuję za komentarz :)

Pozdrawiam

Po tygodniu od opublikowania, ale przeczytałam. Opowiadanie podoba mi się i wcale nie uważam, że bohater jest niemrawy. Jest bardzo chory. Chyba że „niemrawość” odnosi się do tego, iż praktycznie niewiele o nim wiemy. Że postać chłopca jest zagadkowa. Na razie, mam nadzieję.

Rano zabieram się do kolejnych części.

Zdecydowałam się na zamieszczenie uwag.  

 

„…zdradzały ją tłuste kosmyki siwych włosów, wymykające się spod białego czepca, który nosiła na głowie. – Uważam, że …który nosiła na głowie… jest absolutnie zbędne. Czepiec wszak nosi się wyłącznie na głowie.

 

„Szturchała Arrowyn, blond włosa dziewczynka…” – Szturchała Arrowyn, blondwłosa dziewczynka…

 

„Kiedyś nie wierzył w to, że dzieci potrafią być okrutniejsze od dorosłych, ale przekonały się o tym na własnej, poparzonej skórze.” –  Literówka …przekonał się…

 

„…czarnych lokowanych włosach…” – Zgaduję, że miałeś na myśli kręcone włosy. Lokowaniem  można, od biedy, nazwać nawijanie włosów na wałki czy papiloty. Nie wydaje mi się, by chłopiec w sierocińcu wykonywał takie zabiegi.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ufff, czyli jest jednak promyk nadziei dla tego tekstu! Dziękuję za komentarz, który mocno podniósł mnie na duchu :) Poprawki naniosę już w oryginalnym tekście. Oby kolejne części Cię nie zawiodły! :)

Pozdrawiam serdecznie

Przeczytałam. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałam się całkiem innej tematyki, zaskoczyłeś mnie, przyznam szczerze. Czytam dalej, ocenię całość. 

Po zastanowieniu, dodam tutaj uwagi, dotyczące tej części tekstu:

W prologu zabrakło mi miejsca akcji, jest wiele ognia i dymu, ale brak konkretnego umiejscowienia, przez to nie można dokładnie wyobrazić sobie sceny.

Podobają mi się Twoje porówniania, np:
"Ogniste języki sięgały do mosiężnej klamki, liżąc ją jakby z perwersyjną przyjemnością."

Hmmm dlaczego rodzice zginęli, mocując się z oknem, skoro niedaleko były drzwi wyjściowe?
Tak przynajmniej zrozumiałam z tekstu.

W opisie pożaru mieszkania brakuje mi elementu dymu i dramatyzmu. Chłopak wędruje i analizuje wszystko zbyt dokładnie, gdy widzi rodziców, zatrzymuje się. Jak dla mnie to nie do przyjęcia, po pierwsze jeśli dwie osoby zdążyły zginąć, nim uciekły z wewnątrz, to w środku winno być tyle dymu, że chłopak słaniałby się zaduszony. A po drugie czy na pewno instynkt przetrwania pozwoliłby mu się zatrzymać? Czy nie powinnien dopaść drzwi i walczyć z ich otwarciem?

Błąd logiczny:

"Zamiast rąk miał dwa wychudzone, karykaturalne zestawy kości, wyglądające jakby ktoś dla żartu naciągnął na nie jasnoróżową, chorobliwie błyszczącą warstwę skóry."

I jeszcze jedno zdanie:

"Najgorzej wyglądały dłonie – przypominały postrzępione nożycami kawałki czerwonego materiału niedbale przyszyte na końcach przedramion."

Jak to możliwe, że tak zmasakrowanymi dłońmi zdołał zadać cios, duszącej go kobiecie? 

Prolog to sekwencja oniryczna. Specjalnie nie określiłem konkretnego miejsca akcji, bo symbolika wydarzeń i ich znaczenie jest ważniejsze, niż to, gdzie się rozgrywają :)

 

W późniejszych częściach lepiej widać, że owy ogień nie jest naturalny, w ogóle cała sytuacja jest mocno niezwykła. Robert też nie powinien przeżyć, ale zamiast zginąć, został tylko 'naznaczony'. W tym tekście naprawdę jest więcej znaków i symboliki (chociaż tak to wyglądało w mojej głowie) niż może się wydawać :)

 

Dym jest - Robert kilka razy dusi się, kaszle, łzawią mu oczy. Atarałem się też całości nadać dramatyzmu, ale widocznie za słabo.

 

 Z ostatnich, już zrozumiałych słów głosu, który towarzyszy bohaterowi w prologu można wywnioskować, czym właściwie jest ten pożar, jakie jest jego zadanie i cel. Nie chcę wszystkiego tłumaczyć, ale większość informacji jest w tekście (choć starałem się nie podawać ich wprost).

 

Zauważ, że od czasu pożaru do pierwszego przebudzenia minęło sporo czasu. Kolejne porównanie rzeczywiście brzmi dramatycznie, ale trzeba wziąć poprawkę, że to myśli chłopca, który cudem przeżył pożar i pierwszy raz spogląda na swoje ręce - mógł nieco przesadzić ;)

Najpierw zrozumiałam, że bohater ostał się bez rączek. A później zaczęło mnie zastanawiać, W CO ubrali tę nieszczęsną koszulę. Później stwierdziłam, że nie ma się co dłużej zastanawiać, pora przeczytać coś innego.

Hymm, widocznie dzielimy ten sam problem - czytanie ze zrozumieniem nie wychodzi nam najlepiej - bo Twoje uwagi naprawdę nic mi nie mówią ^^ Że to tekst nie dla wszystkim, wiem już od jakiegoś czasu, więc nawet nie zachęcam. Ale skąd wytrzasnęłaś brak rąk, to nie mam pojęcia ;)

Pozdrawiam

"Obie ręce, od koniuszków palców po barki, pochłonęły płomienie."

Dwie sprawy: po pierwsze, pochłonęły to nie to samo, co strawiły/spopieliły itp.; po drugie, prolog to sekwencja oniryczna. W pierwszym rozdziale i to gdzieś na począrku jest wyjaśnione, że ręce zostały dotkliwie poparzone, ale nie całkowicie spalone.

Jeśli to jest jasne, o co chodzi z koszulą?

Owszem, dlatego napisałam, że najpierw tak zrozumiałam.

Koszuli się nie ubiera, drogi Clodzie. Takimi głupimi błędami psujesz sobie wizerunek.

Rzeczywiście błąd głupi (zrobiłem research w internecie i już wiem, o co Ci chodzi), ale do tej pory nie miałem bladego pojcia, że to w ogóle jest błąd. W moim regionie tak się mówi, a że nikt tej pory nie zwrócił mi na to uwagi, trwałem w mylnym przeświadczeniu, że koszulę można ubrać ;) Zapamiętam tę lekcję, co by w przyszłości nie robić tak głupich błędów, które psują mi wizerunek (ciekawe, że tylko Ty zwróciłas na to uwagę, widocznie nie tylko ja ubieram koszulę ;)).

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka