- Opowiadanie: An-Nah - Dzieci boga granic 5/20

Dzieci boga granic 5/20

Oceny

Dzieci boga granic 5/20

 

5.

 

Tego dnia w samym środ­ku nocy po­lar­nej, spa­dła gwiaz­da. Za­bły­sła po­środ­ku nieba i ze świ­stem ude­rzy­ła w zie­mię po­środ­ku do­li­ny, bu­dząc Śnież­ne Koty i oboje ich or­czych gości.

 

Ke­khart wy­biegł z ja­ski­ni, w któ­rej miesz­kał, do­strzegł, jak el­fo­wie z gór zdą­ża­ją ku miej­scu, gdzie gwiaz­da spa­dła. Pro­wa­dzi­ła ich ma­ghiya, wiot­ka ko­bie­ta, któ­rej twa­rzy nie po­ry­so­wa­ły jesz­cze zmarszcz­ki, choć osią­gnę­ła już ponoć wiek stu lat. Sta­nę­ła mię­dzy swoim ple­mie­niem a gwiaz­dą i ode­zwa­ła się:

 

– Oto znak dla nas, oto znak od Iel.

 

Iel była dla elfów bo­gi­nią losu i w ja­kimś sen­sie, o ile Ke­khart się orien­to­wał, bo­gi­nią nie­bios. Dziw­nym mu się wy­da­wa­ło, że el­fo­wie nie wie­rzą w żad­ne­go mę­skie­go boga, że nie wies­dząz wielu rze­czy, które orkom na ste­pach zda­wa­ły się oczy­wi­ste. Lecz zro­zu­mie­li, iż wła­śnie wy­lą­do­wał po­środ­ku ich ziem ka­wa­łek nieba.

 

Gwiaz­da spo­czy­wa­ła w za­głę­bie­niu. Nie pa­li­ła się już, lecz jesz­cze nie osty­gła. Śnieg wokół niej stop­niał, zie­mia zmie­ni­ła się w błot­ni­stą ka­łu­żę. W po­wie­trzu nosił się za­pach spa­le­ni­zny i roz­grza­ne­go że­la­za.

 

– Gwiezd­ny metal – szep­nę­ła Larha. Oczy jej za­bły­sły. Z gwiezd­ne­go me­ta­lu można było wy­ko­nać broń o le­gen­dar­nych wręcz wła­ści­wo­ściach, ide­al­ne ostrze do walki ze złymi mo­ca­mi.

 

Ma­ghiya po­ma­łu ze­szła do za­głę­bie­nia, wy­żło­bio­ne­go przez spa­da­ją­cą gwiaz­dę, ostroż­nie ujęła ją w dło­nie. Na­grza­ny ka­wa­łek me­ta­lu nie palił jej dłoni.

 

– Oto gwóźdź ze skle­pie­nia nie­bios! – za­wo­ła­ła. – Oto znak od bogów, ich wola!

 

– Czego pra­gną bo­go­wie? – spy­tał któ­ryś ze Śnież­nych Kotów.

 

Cza­ro­dziej­ka po­trzą­snę­ła głową.

 

– Trój­ca ob­ja­wi­ła swoją wolę, lecz śmier­tel­nym wiele czasu zaj­mu­je zro­zu­mie­nie ich za­mia­rów. To jak od­czy­ta­nie pisma, któ­re­go nie znamy, jak od­cy­fro­wa­nie śla­dów nie­zna­ne­go zwie­rzę­cia na śnie­gu. Po­trze­bu­ję czasu, by się do­wie­dzieć. Po­trze­bu­ję spy­tać du­chów.

 

Ko­lej­ne dnie i noce spę­dzi­ła w swej ja­ski­ni, a ci, któ­rzy prze­cho­dzi­li koło wej­ścia, twier­dzi­li, że z wnę­trza widać zimny, błę­kit­ny blask – znak, że we­wnątrz używa się mocy. Gdy w końcu ma­ghiya skoń­czy­ła roz­ma­wiać z bo­ga­mi, długo jesz­cze le­ża­ła, od­zy­sku­jąc siły. Ke­khart pa­mię­tał, że po­dob­nie Ta­khir: im bar­dziej wy­czer­pu­ją­ce wy­ko­ny­wał za­da­nie, tym dłu­żej mu­siał się potem re­ge­ne­ro­wać. Nie­któ­re za­klę­cia mogły kosz­to­wać życie i dla­te­go wła­śnie nie wi­dy­wa­no na świe­cie czar­no­księż­ni­ków, o ja­kich opo­wia­da­ły mity – nie czę­sto przy­naj­mniej i nie w tej czę­ści świa­ta.

 

W końcu nad­szedł dzień, w któ­rym cza­ro­dziej­ka ze­bra­ła swój lud i prze­mó­wi­ła do niego. Przez ostat­nie dni po­sta­rza­ła się mocno, pod jej oczy­ma i wokół ust za­ry­so­wa­ły się głę­bo­kie zmarszcz­ki.

 

– Wi­dzia­łam wolę bogów – ogło­si­ła. – I drża­łam ze stra­chu, wi­dząc, co czeka ten świat. Oto na wscho­dzie po­ja­wi się wład­ca, który zmie­ni pół świa­ta w morze krwi. Wi­dzia­łam też bo­ha­te­ra, który na­dej­dzie. Obaj idą kra­wę­dzią, nie przy­na­le­żą. Obu wy­bio­rą i na­zna­czą bo­go­wie, bóg gra­nic, który sam nie na­le­ży ni­g­dzie.

 

– Co bogom do nas? – spy­tał przy­wód­ca spo­łecz­no­ści. – Czego Trój­ca chce od nas, skoro ode­szli­śmy od świa­ta?

 

– Trój­ca miała powód – rze­kła ma­ghiya ostro. – My mali, świat mały, bo­gi­nie wiel­kie… ale gwóźdź nie­biań­skie­go skle­pie­nia spadł tutaj i to stąd ma być od­nie­sio­ny, gdyż wy­ku­ta z niego zo­sta­nie broń… Dla wład­cy czy dla bo­ha­te­ra – tego bo­gi­nie zdra­dzić nie chcą?

 

– Więc ktoś z nas ma opu­ścić do­li­nę? Iść tam, skąd nas wy­gna­no?! Bo­gi­nie osza­la­ły! – wy­krzyk­nął jakiś obu­rzo­ny głos.

 

Cza­ro­dziej­ka pod­nio­sła w górę ra­mio­na, drżą­ce i wy­chu­dzo­ne po ostat­nich wy­nisz­cza­ją­cych dniach.

 

– Nikt z nas nie pój­dzie. Pójdą ci, któ­rzy nie na­le­żą – ani tutaj, ani tam. Taka jest wola Trój­cy.

 

Larha skrzy­wi­ła się na te słowa.

 

– No i tyle tego było, pró­bu­ją się nas po­zbyć – mruk­nę­ła do Ke­khar­ta.

 

– Słu­chaj le­piej co ona mówi – od­ciął się.

 

– Wiem, co mówi. Że mamy stąd iść. Taka ich wdzięcz­ność, takie ich przy­wią­za­nie. Bo­go­wie chcą, bo­go­wie…

 

Za­mar­ła, kiedy palec cza­ro­dziej­ki ude­rzył ją w pierś. Elfka mi­nę­ła ze­bra­nych i stała teraz na­prze­ciw or­czy­cy, spra­wia­jąc wra­że­nie jed­no­cze­śnie małej i kru­chej, jak i do­mi­nu­ją­cej nad ma­syw­ną w końcu ste­po­wą ko­bie­tą.

 

– Larha – po­wie­dzia­ła – wiesz, że kiedy cię przy­ję­li­śmy, chcia­łaś śmier­ci. Tak samo i Ke­khart. Czemu więc nie po­szli­ście w lody, tak, jak tego pra­gnę­li­ście? Cze­muż wciąż ży­je­cie? Bo­go­wie mają dla was rolę, za­da­nie. Bo­go­wie chcą od was cze­goś wię­cej, niż we­ge­ta­cji tu. Mó­wi­łaś, że utra­ci­li­ście honor – bo­go­wie dają wam szan­sę od­zy­skać go w inny spo­sób, niż ginąc. A ty chcesz żyć, Larha, gdy­byś nie chcia­ła, nie by­ło­by cię tu z nami, przy­znaj.

 

– Chcę żyć – po­wie­dzia­ła nie­chęt­nie.

 

Ke­khart do­my­ślał się, że tę­sk­ni za ste­pem. Do­li­na była pięk­na, lecz zbyt mała. Bra­ko­wa­ło w niej prze­strze­ni, nawet niebo zda­wa­ło się za­mknię­te tur­nia­mi. Jak można ogra­ni­czyć bez­kres Nie­bios?

 

– Widzę wojnę – mó­wi­ła ma­ghiya. – Widzę krew. Wojna to wasz ży­wioł – my ucie­kli­śmy przed nią. Wy jej pra­gnie­cie. Życie wśród nas nie da wam spo­ko­ju ducha. Pój­dzie­cie za we­zwa­niem bogów?

 

Ke­khart przy­pa­try­wał się bacz­nie elfce. Stała przed nim, pełna siły, mimo tego, jak wy­cień­czo­ne było jej kru­che ciało. Zie­lo­ne oczy zda­wa­ły się lśnić nie­ziem­skim bla­skiem – czyż­by to jej bo­gi­nie pa­trzy­ły przez cza­ro­dziej­kę?

 

Bo­go­wie ist­nie­li nie­wąt­pli­wie, choć Ke­khart nigdy bez­po­śred­nio nie do­świad­czył ich in­ter­wen­cji. Bo­go­wie: Nie­bio­sa i matka Zie­mia. Duchy. Przod­ko­wie. Może i trzy elfie bo­gi­nie ist­nia­ły i miały jakiś powód, żeby prze­ka­zać or­ko­wi bez ho­no­ru ważną misję?

 

Prze­łknął ślinę.

 

– Pójdę. Nie wiem, czy to wola bogów, czy nie, wolę wie­rzyć, że i ow­szem. Pójdę.

 

Bra­ko­wa­ło mu: ko­ły­sa­nia koń­skie­go grzbie­tu, sze­le­stu traw, wia­tru pły­ną­ce­go swo­bod­nie przez bez­kre­sną rów­ni­nę. Po­czu­cia ni­czym nie­ogra­ni­czo­nej wol­no­ści. Ileż dałby za nie! Jeśli bo­go­wie chcie­li zwró­cić mu to, czego nie­opatrz­nie sam się wy­rzekł, gotów był za­ry­zy­ko­wać.

 

– A niech cię… – mruk­nę­ła Larha – pójdę z tobą. Niech bę­dzie, co ma być.

 

Mu­sie­li za­cze­kać, aż minie zima i śnieg na prze­łę­czach stop­nie­je: do­pie­ro wtedy mogli wy­ru­szyć z po­wro­tem na ni­zi­ny. Lu­dzie z wio­ski u stóp góry wy­glą­da­li na za­sko­cze­ni fak­tem, ze dwoje orków szu­ka­ją­cych nie­gdyś śmier­ci w kra­inie Śnież­nych Kotów po­wró­ci­ło. Żadne z nich nie po­wie­dzia­ło, co wi­dzie­li w gó­rach ani, co skło­ni­ło ich do po­wro­tu i ludz­kie ple­mię pręd­ko za­czę­ło na ich widok wy­ko­ny­wać gesty od­czy­nia­ją­ce uroki. To, że Ke­khart cią­gle nosił sza­mań­ski amu­let nie prze­szka­dza­ło miesz­kań­com wio­ski uwa­żać go za prze­mie­nio­ne­go przez de­mo­ny.

 

Nie do­sta­li koni: nie mie­li­by nawet za co je kupić. W drogę ku ste­pom ru­szy­li na pie­cho­tę, lecz nawet taka po­dróż była jak ob­ja­wie­nie. Znów uj­rzeć bez­kres Nie­bios i roz­le­głość Ziemi, usły­szeć śpiew wia­tru, po­czuć za­pach bu­dzą­cych się do życia kwia­tów. Oto ob­ja­wie­nie dla kogoś, kto ostat­nie mie­sią­ce spę­dził za­mknię­ty ścia­na­mi gór, kto miesz­kał w ja­ski­ni, w norze, jak lis. Step witał swoje dzie­ci wra­ca­ją­ce z wy­gna­nia. Ke­khart sły­szał nie­mal głos bogów: cie­szy­li się że po­wra­ca do nich, cze­ka­li na niego, da­wa­li mu szan­sę na od­ku­pie­nie.

***

 

Larha śmia­ła się, po­pę­dza­jąc konia. Wy­glą­da­ła, jakby zna­la­zła się we wła­ści­wym ży­wio­le. Z wia­trem we wło­sach, stała się nagle pięk­niej­sza, jakby kra­dzież koni z pa­stwi­ska na­po­tka­ne­go ple­mie­nia i po­tycz­ka z kil­ko­ma pa­ste­rza­mi pil­nu­ją­cy­mi stad ujęła jej lat. Przez ramię prze­wie­si­ła koł­czan ze strza­ła­mi, do pasa przy­pię­ła zdo­bycz­ny kin­dżał. Przy­po­mi­na­ła teraz Ke­khar­to­wi Hurik: pięk­na i nie­zwy­cię­żo­na, wolna wo­jow­nicz­ka, któ­rej nikt już nigdy nie zdoła ujarz­mić, cie­szą­ca się swo­bo­dą i krwią. Świę­ta Ko­bie­ta nie z nazwy może, lecz z ducha.

 

Ga­lo­po­wa­ła przez trawy, prze­ska­ki­wa­ła ponad krze­wa­mi, w końcu ścią­gnę­ła wodze, za­trzy­mu­jąc konia i cze­ka­jąc na swo­je­go to­wa­rzy­sza.

 

– Dokąd teraz?! – krzyk­nę­ła, nie cze­ka­jąc, aż Ke­khart pod­je­dzie bli­żej. – Mamy przed sobą cały step! Cały wiel­ki step na­le­ży do nas! Dokąd po­je­dzie­my?!

 

– Do Urhan! – od­krzyk­nął jej. – Byłaś tam kie­dyś?!

 

– Nie! Nie wi­dzia­łam nawet!

 

– Za­wsze chcia­łem zo­ba­czyć Urhan – po­wie­dział, gdy już pod­je­chał bli­żej. – Sza­man, któ­re­go… sza­man, któ­re­go zna­łem bywał tam cza­sem. Opo­wia­dał mi o tym miej­scu.

 

– Co ci opo­wia­dał? – spy­ta­ła ko­bie­ta. Od wia­tru i pędu ru­mie­niec przy­ciem­nił jej po­licz­ki. Zie­lo­ne ta­tu­aże ry­so­wa­ły się teraz na nich wy­raź­niej.

 

– Tam wszyst­ko wy­glą­da ina­czej. To dobre miej­sce, by za­cząć… szu­kać.

 

– Szu­kać czego? Nie mów mi, że wie­rzysz w te opo­wie­ści o bo­ha­te­rze?

 

– Jeśli by­ły­by praw­dzi­we, gdzie, jeśli nie w Urhan go znaj­dzie­my? A mia­sto zo­ba­czyć trze­ba.

 

– Może i masz rację…

 

Wy­ru­szy­li więc na po­łu­dnio­wy za­chód. Inna to była po­dróż, niż te, które Ke­khart od­by­wał kie­dyś ze swym ple­mie­niem i inna niż wę­drów­ka z Ta­khi­rem. Tym razem Ke­khart nie wi­dział swej sa­mot­no­ści jako ob­cią­że­nia, a jeśli bu­dził się no­ca­mi, roz­wa­ża­jąc, co bę­dzie dalej, nie wi­dział swej przy­szło­ści tylko jako pasma nie­szczęść. Czemu, za­sta­na­wiał się, przy Ta­khi­rze nie po­tra­fił wi­dzieć dla sie­bie na­dziei?

 

Bo to nie było życie – od­po­wie­dział sam sobie – a trwa­nie. Do­kład­nie tak, jak w do­li­nie wśród Śnież­nych Kotów. Pięk­nie jest mieć ko­chan­ka, ale kiedy nie ma się nic ponad to – życie staje się puste. Teraz przy­naj­mniej wi­dział przed sobą cel i nawet, gdyby cel miał oka­zać się ułudą, wie­rzył, że warto doń zmie­rzać. Teraz do­pie­ro mógł uwie­rzyć, że Nie­bio­sa, Zie­mia i po­zo­sta­li bo­go­wie przy­go­to­wa­li dla niego ja­kieś miej­sce na świe­cie.

 

Jadąc na po­łu­dnie i wschód na­tra­fi­li w końcu na stałe osady, rzecz nie­co­dzien­ną na ste­pie. Ten teren jed­nak, teren po­gra­ni­cza, mniej był suchy, niż więk­szość rów­nin. Pły­nę­ły tędy rzeki, oto­czo­ne żyzną glebą, zdat­ną do uprawt. Wio­ski, w któ­rych kształt domu na­wią­zy­wał do kształ­tów jurt, za­miesz­ki­wa­ne były przez rol­ni­ków, utrzy­mu­ją­cych mia­sto. Lu­dzie i or­ko­wie miesz­ka­li tu razem: po­tom­ko­wie ple­mion, które dla osia­dłe­go trybu życia po­rzu­ci­ły tko­czow­nic­two, nie no­si­li już na twa­rzach i cia­łach wielu kla­no­wych ozna­czeń, także ich ubiór, choć za­cho­wał ele­men­ty stro­ju wo­jow­ni­ków, nie miał­by wiel­kie­go za­sto­so­wa­nia w walce. Nie no­si­li broni, choć umie­li­by się bro­nić: mimo zmia­ny trybu życia, wciąż byli z tej samej krwi.

 

Ke­khart, który całe życie spę­dził na ste­pie, nie poj­mo­wał, jak można po­rzu­cić swo­bo­dę ko­czow­ni­ka na rzecz przy­ziem­ne­go rol­nic­twa. Rol­ni­cy byli czymś gor­szym, jak wiel­kie mu­sia­ło być to upodle­nie dla po­tom­ków daw­nych wę­drow­nych kla­nów, upaść aż tak nisko? Jeść ziar­no jak ptaki, trawę jak za­ją­ce, utrzy­my­wać wo­jow­ni­ków przy­by­wa­ją­cych po ha­racz? Nigdy.

 

Ow­szem, rol­ni­cy byli nie­zbęd­ni, widać nie każdy może pę­dzić ko­czow­ni­czy tryb życia.

 

Mię­dzy wio­ska­mi bie­gły drogi, wy­jeż­dżo­ne ko­ła­mi wozów. Nimi trze­ba było je­chać, by nie tra­to­wać pól i pa­stwisk. Na skrzy­żo­wa­niu kilku z trak­tów stała ka­plicz­ka wznie­sio­na z wy­gła­dzo­ne­go żół­ta­we­go ka­mie­nia, po­prze­ci­na­ne­go ciem­ny­mi żył­ka­mi. W jej wnę­trzu stał drew­nia­ny po­są­żek po­sta­ci, z grub­sza tylko ocio­sa­ny, tak, że trud­no było roz­po­znać ja­kie­kol­wiek rysy i atry­bu­ty. Kilka uschłych kwia­tów po­ło­żo­no u stóp bożka, w za­głę­bie­niach co­ko­łu stały sto­pio­ne reszt­ki świec i nie­wiel­kie na­czyn­ka z reszt­ka­mi po­traw. U stóp ka­plicz­ki bie­la­ły kości za­ją­ca, za­bi­te­go w ofie­rze, rdza­we plamy krwi zna­czy­ły ka­mień.

 

Ke­khart pierw­szy raz wi­dział coś ta­kie­go. Za­trzy­mał konia, przy­pa­tru­jąc się nie­zna­ne­mu bogu.

 

– Akrias – po­wie­dzia­ła Larha. – Tak go na­zy­wa­ją. Bóg gra­nic, przejść, dróg. Pil­nu­je tych, któ­rzy są po­mię­dzy. Na­le­ży do niego to, co nie na­le­ży ni­g­dzie.

 

– Jak my.

 

– Ano ­– ko­bie­ta kiw­nę­ła głową. – Ty pa­mię­tasz, co ma­ghiya mó­wi­ła? Że bóg gra­nic wy­bie­rze bo­ha­te­ra i wiel­kie­go wład­cę.

 

– No to my je­ste­śmy na do­brej dro­dze.

 

I rze­czy­wi­ście, na do­brej dro­dze byli: wje­cha­li w teren ska­li­stych wzgórz i wkrót­ce uj­rze­li z nich roz­le­głą ko­tli­nę, w któ­rej le­ża­ło mia­sto.

 

Ke­khart nie spo­dzie­wał się, że bę­dzie tak wiel­kie. Raz w życiu, gdy był jesz­cze dziec­kiem, wi­dział obo­zo­wi­sko wię­cej, niż jed­ne­go tylko ple­mie­nia: roz­le­głe mia­sto jurt, roz­bi­tych przez przy­by­szów pra­gną­cych ucho­no­ro­wać śmierć chana Ula­ga­na. Pa­no­wał on nad trze­ma ple­mio­na­mi, pięć ko­lej­nych było z nim zjed­no­czo­nych i są­dzo­no, że obej­mie wła­dzę nad całym ste­pem, przyj­mu­jąc tytuł ka­ga­na. Zgi­nął jed­nak z rąk jed­nej z wła­snych żon, msz­czą­cej się na nim za śmierć brata i za­lą­żek im­pe­rium roz­sy­pał się bły­ska­wicz­nie. Ke­khart pa­mię­tał jak przez mgłę tłumy ludzi i orków w gi­gan­tycz­nym obo­zo­wi­sku i stos po­grze­bo­wy chana, na który wpro­wa­dzo­no ulu­bio­ne­go konia i zdra­dziec­ką żonę, zmu­sza­jąc ją do po­świę­ce­nia, które wedle tra­dy­cji miało być do­bro­wol­ne.

 

Obóz nie do­rów­ny­wał wiel­ko­ścią Urhan, które mło­dzień­co­wi ze ste­pów zdało się cią­gnąc i cią­gnąć po ho­ry­zont, choć prze­cież ogra­ni­cza­ły je na­tu­ral­ne ścia­ny ko­tli­ny.

 

Urhan, mia­sto nie­zwy­kłe, od­mien­ne od wszyst­kie­go. Opo­wie­ści Ta­khi­ra nie przy­go­to­wa­ły Ke­khar­ta na to, co uj­rzał. Na domy z żół­ta­we­go, żył­ko­wa­ne­go ka­mie­nia: urhań­skie­go mar­mu­ru, wy­do­by­wa­ne­go kie­dyś przez nie­wol­ni­ków i wy­wo­żo­ne­go do od­le­głych krain, by słu­żyć jako bu­du­lec pa­ła­ców. Na roz­le­głe ulice, gwar­ne place tar­go­we, na bu­dyn­ki po­świę­co­ne wy­łącz­nie skła­da­niu ofiar bogom i ol­brzy­mią, ka­mien­ną cy­ta­de­lę. Miesz­kań­cy mia­sta pró­bo­wa­li sko­pio­wać kształt nie­bios, któ­rych ko­pu­ła wznie­sio­na była z ka­mie­nia i przy­bra­na że­la­zny­mi gwoź­dzia­mi: miesz­kań­cy mia­sta wi­dzie­li sie­bie rów­ny­mi bogom i za­iste, upo­dab­nia­li się do nich, silni, mimo osia­dłe­go trybu życia.

 

Ke­khart i Larha zna­leź­li się w świe­cie, o któ­rym sły­sze­li, lecz któ­re­go nie znali. Teraz mu­sie­li tylko od­kryć dzia­ła­ją­ce w nim re­gu­ły.

***

 

W alej­ce trwa­ła bi­ja­ty­ka. Nic no­we­go w Urhan: tutaj lu­dzie i or­ko­wie za­bi­ja­li się każ­de­go dnia, gdyż w tak wiel­kim zbio­ro­wi­sku, jak mia­sto wiele aktów prze­mo­cy i za­bójstw nigdy nie po­zo­sta­je od­kry­tych. Łatwo po­peł­niać zbrod­nie, za które ple­mię uka­ra­ło­by nie­zwłocz­nie, to, co na ste­pie sta­no­wi­ło hańbę, w mie­ście mogło umknąć oczom spra­wie­dli­wo­ści.

 

Ke­khart zdą­żył się tego na­uczyć a w ciągu dwóch lat, jakie spę­dził w Urhan, nie raz ko­rzy­stał z miej­skiej ano­ni­mo­wo­ści. Za­bi­jał, by prze­żyć: naj­pierw by zdo­być pie­nią­dze za­mor­do­wał w bocz­nej alej­ce kupca, potem przez dobry rok pra­co­wał dla miej­sco­we­go gangu oprysz­ków, któ­rych zwy­cza­je przy­po­mi­na­ły tra­dy­cje ste­po­wych ple­mion. Ta przy­na­leż­ność do prze­stęp­czej gil­dii dość zresz­tą burz­li­wy miała prze­bieg, po­cząw­szy od mo­men­tu, gdy przy­pro­wa­dził do nich Larhę. Stwier­dzi­li, że ko­bie­ta może świad­czyć im usłu­gi jed­ne­go tylko ro­dza­ju: Larha miała od­mien­ne zda­nie. Śmie­li się, py­ta­jąc, czy zło­ży­ła śluby czy­sto­ści jako Świę­ta Ko­bie­ta, upie­ra­li się, że po­win­na się cie­szyć, iż ktoś jesz­cze ją chce, ko­rzy­stać, póki jest młoda. Nie wy­trzy­ma­ła. Bar­dzo spo­koj­nie po­de­szła do naj­bar­dziej agre­syw­ne­go z nich i wbiła mu nóż pro­sto w kro­cze.

 

Dla bru­tal­ne­go i po­zba­wio­ne­go ho­no­ru gangu to wy­star­czy­ło: bez­względ­na ko­bie­ta to cał­kiem nie­zły na­by­tek. Przy­ję­to ją i nikt już nigdy nie pró­bo­wał jej tknąć w oba­wie o swoją mę­skość, choć Ke­khart mógł przy­siąc, że wielu chcia­ło­by uka­rać bez­czel­ność wo­jow­nicz­ki. Ci męż­czyź­ni z naj­głęb­szych dołów urhań­skie­go spo­łe­czeń­stwa ko­bie­tę wi­dzie­li jako za­baw­kę lub wroga.

 

Nic dziw­ne­go, że Larha cze­ka­ła tylko na oka­zję, by odejść z gangu, a Ke­khart po­dą­żył za nią, sam nie czu­jąc się kom­for­to­wo, zwłasz­cza, gdy pró­bo­wa­no na­kło­nić go do sto­sun­ków z jakąś ko­bie­tą: pół biedy dziw­ką, go­rzej – ofia­rą. Wła­sne skłon­no­ści i prze­ży­cia Larhy utrwa­li­ły w jego umy­śle obraz zbli­że­nia z ko­bie­tą jako nie dość, że od­ra­ża­ją­ce­go, to jesz­cze okrut­ne­go. Wie­dział, że są ko­bie­ty, które lubią to i od­da­ją się męż­czy­znom z wła­snej woli, lecz nie po­tra­fił tego zro­zu­mieć. Zbli­że­nie z ko­bie­tą by­ło­by dlań gwał­tem i na part­ner­ce i na wła­snej na­tu­rze.

 

Ta ostat­nia zaś zna­la­zła uj­ście dla sie­bie. Miej­skie domy pu­blicz­ne miały po­ko­je i pra­cow­ni­ków, któ­rych ist­nie­nie ukry­wa­no przed nie­po­wo­ła­ny­mi oczy­ma. Urhań­skie prawo sto­sun­ki mię­dzy męż­czy­zna­mi uwa­ża­ło za zbrod­nię ka­ra­ną na­pięt­no­wa­niem, co nie od­stra­sza­ło szcze­gól­nie, zaś wła­ści­cie­le bur­de­li za­ra­bia­li nie­źle na usłu­gach męż­czyzn-kur­ty­zan. Ke­khart sko­rzy­stał z tych usług parę razy, w ta­jem­ni­cy przed gan­giem. Potem prze­stał ukry­wać się aż tak, gdy pod­czas wi­zy­ty w bur­de­lu prze­ko­nał się, że jeden z człon­ków prze­stęp­czej gil­dii dzie­li jego skłon­no­ści. Nigdy jed­nak o tym nie roz­ma­wia­li, nigdy nie pró­bo­wa­li zbli­żyć się do sie­bie. Praw­do­po­dob­nie kom­pan z gangu mę­skie dziw­ki trak­to­wał po­dob­nie, jak ko­bie­ty: przed­mio­to­wo.

 

W tym mie­ście przed­mio­to­we trak­to­wa­nie było na po­rząd­ku dzien­nym, pły­nę­ło w ar­te­riach Urhan, aż od sa­mych jego nie­wol­ni­czych ko­rze­ni. Or­ko­wi nie­wol­ni­cy mogli zrzu­cić jarz­mo, lecz ich po­tom­ko­wie nie mieli szcze­gól­nych opo­rów przed na­rzu­ca­niem go innym. Ro­zum­na isto­ta mogła tu – rzad­ko bo rzad­ko, ale jed­nak – na­le­żeć do in­nych. Ten zaś, kto wy­padł poza na­wias, na­le­żał do wszyst­kich.

 

Pół roku temu Ke­khart i Larha zmie­ni­li stro­ny i z ulgą opu­ści­li gang na rzecz stra­ży miej­skiej. Zna­jąc od pod­szew­ki prze­stęp­cze pro­ce­de­ry, mogli za­cząć je zwal­czać i ro­bi­li to z wiel­ką sa­tys­fak­cją. Larha pręd­ko zy­ska­ła sobie opi­nię bez­względ­nej wobec gwał­ci­cie­li, któ­rzy wo­le­li wiele dni o gło­dzie w Stud­niach, miej­sco­wym wię­zie­niu, niż jedną go­dzi­nę z „tą wiedź­mą”.

 

Tego je­sien­ne­go po­po­łu­dnia Ke­khart szedł sam, nie pa­tro­lo­wał dziś ulicy, lecz od­głos walki przy­kuł jego uwagę. Pod­szedł­szy bli­żej spo­strzegł, jak bar­dzo okrut­na i nie­rów­na była to walka. Czte­rech orków, mło­dych, nie star­szych, niż on sam, prze­ciw jed­ne­mu chłop­cu, wy­rost­ko­wi może czter­na­sto­let­nie­mu.

 

Oto­czy­li go pier­ście­niem, jeden zaś po­chy­lał się nad dzie­cia­kiem, który mu­siał już otrzy­mać sporo cio­sów, pa­trzył jed­nak har­dym wzro­kiem kogoś, kto na­wykł do bicia, lecz nie stał się ofia­rą. Sam nóż w dłoni chłop­ca świad­czył o tym, że dziec­ko jest go­to­we drogo sprze­dać skórę.

 

– Niech się tak nie pa­trzy, kun­del par­szy­wy! – krzyk­nął któ­ryś. – I niech mu ktoś ten elfi kozik za­bie­rze!

 

– Pier­do­li­łem twoją mać, w naj­gor­szym bur­de­lu! – dodał, ten, który stał nad chłop­cem. – Ża­ło­sny po­mio­cie par­cha­tej kurwy!

 

Dzie­ciak wark­nął, ści­snął mocno nóż.

 

– Albo ty prze­sta­niesz, albo ja tobie flaki wy­pru­ję!

 

– A pró­buj, pró­buj! – za­śmiał się tam­ten. – Nie masz siły ani od­wa­gi, ludz­ki po­mio­cie!

 

Chło­pak po­de­rwał się i krzy­cząc sko­czył w stro­nę męż­czy­zny. Ten nie spo­dzie­wał się po­dob­nej re­ak­cji, i ani się obej­rzał, gdy nóż wy­rost­ka tkwił mu w brzu­chu. Char­cząc, zwa­lił się na zie­mię.

 

Trzej po­zo­sta­li nie­mniej byli zdzi­wie­ni ob­ro­tem spraw.

 

– O ty mały śmie­ciu! – za­wo­łał w końcu któ­ryś, się­ga­jąc po wła­sny nóż.

 

W tym mo­men­cie Ke­khart chwy­cił go za nad­gar­stek.

 

– Ani się waż – wark­nął mu do ucha.

 

Młody ban­dzior ob­ró­cił hardo głowę.

 

– Bo co?

 

– Bo jest tu nie­da­le­ko od­dział stra­ży, chcesz tra­fić do Stud­ni?

 

Ble­fo­wał, ale wzrok i twarz miał pewne sie­bie, a wi­dząc in­sy­gnia straż­ni­cze i miecz u pasa trzech orków uzna­ło, że le­piej nie ry­zy­ko­wać. Od­bie­gli, po­rzu­ca­jąc do­go­ry­wa­ją­ce­go kom­pa­na i mio­ta­jąc prze­kleń­stwa.

 

Ke­khart pod­szedł do chłop­ca. Ten stał, dy­sząc cięż­ko i wpa­tru­jąc się jak onie­mia­ły w to, co uczy­nił.

 

Młod­szy ode mnie – po­my­ślał straż­nik – Młod­szy, niż ja gdy pierw­szy raz za­bi­łem…

 

To jed­nak nie była pierw­sza róż­ni­ca: ko­lej­ne męż­czy­zna uświa­do­mił sobie pręd­ko. Dziec­ko nie było or­kiem, nie było też czło­wie­kiem, lecz rze­czą rzad­ko spo­ty­ka­ną: mie­szań­cem.

 

Na ste­pach lu­dzie i or­ko­wie pro­wa­dzą jed­na­ki tryb życia i nie­raz ludz­ka ko­bie­ta trafi się or­ko­wi, czy or­czy­ca czło­wie­ko­wi. Po­tom­stwo z ta­kich związ­ków rzad­ko jed­nak do­ży­wa do­ro­sło­ści, nie­zgod­ność krwi, jak mówią to sza­ma­ni, klą­twa bogów, owo­cu­je naj­czę­ściej po­ro­nie­niem. Dzie­ci, które nie rodzą się mar­twe, rodzą się ka­le­ka­mi: po­rzu­ca się je więc w ste­pie, na pa­stwę dzi­kich zwie­rząt. Rzad­ko, nie­zmier­nie rzad­ko rodzi się mie­sza­niec bez wad i takie na­ro­dzi­ny czę­sto uwa­ża­ne są za dobry omen, znak bło­go­sła­wień­stwa… i rów­nie czę­sto za hańbę.

 

Mie­sza­niec na­le­ży do obu swo­ich ras i nie na­le­ży ni­g­dzie.

 

Tym był chło­piec ści­ska­ją­cy za­krwa­wio­ny nóż. Bło­go­sła­wień­stwem i hańbą. czło­wie­kiem i or­kiem.

 

Wy­so­ki jak na swój wzrost, jego ludz­ki ro­dzic mu­siał po­cho­dzić z za­cho­du. Czar­no­wło­sy, czar­no­oki, o ry­sach twa­rzy zdra­dza­ją­cych, że w przy­szło­ści bę­dzie miał twar­de rysy, szko­da, że bez krzty­ny wdzię­ku, za orczy dla ludzi, za ludz­ki dla orków.

 

Ke­khart sta­nął na­prze­ciw pół-czło­wie­ka.

 

– Pierw­szy twój za­bi­ty? – spy­tał.

 

Mie­sza­niec kiw­nął głową.

 

– Je­steś męż­czy­zną od dziś. Chcesz wie­dzieć, co robi się teraz na ste­pie?

 

– Ano – po­twier­dził znów chło­pak.

 

– Mu­sisz się napić krwi. Prze­tnij gar­dło, albo nad­gar­stek. Tak, wła­śnie tak.

 

Dzie­ciak przy­warł usta­mi do rany, pił krew z za­chłan­no­ścią de­mo­na. Ke­khart mu­siał chwy­cić go za koł­nierz i od­cią­gnąć.

 

– Dość, dość! Ty je­steś żywy, nie upiór! Chodź.

 

– Ty mnie do Stud­ni za­bie­rzesz? – spy­tał chło­piec, zlęk­nio­ny. – Ja żem czło­wie­ka zabił…

 

– Żeby żyć. Miesz­kasz gdzieś?

 

– Ano. Ka­płan w świą­ty­ni Sury mnie wy­cho­wu­je.

 

– No to chodź. Na co cze­kasz. Prze­cie cię nie za­bi­ję. Od­wa­gi, ty teraz już męż­czy­zną je­steś.

 

Chło­pak wy­glą­dał na bez­gra­nicz­nie dum­ne­go. Męż­czy­zna po ini­cja­cji. Za­pew­ne nigdy dotąd nie wy­obra­żał sobie nawet ni­cze­go ta­kie­go.

 

I tak do­brze dlań, że będąc sie­ro­tą i pół-czło­wie­kiem zna­lazł bez­piecz­ne schro­nie­nie.

 

Świą­ty­nia Sury była w bu­do­wie, dom ka­pła­nów wznie­sio­no czę­ścio­wo z drew­na. Widać, że kie­dyś stała tu nie­wiel­ka ka­plicz­ka po­świę­co­na bo­gi­ni życia, która z cza­sem ob­ro­sła w do­dat­ko­we za­bu­do­wa­nia. O za­cho­dzie słoń­ca ro­bot­ni­cy opu­ści­li to miej­sce i pa­no­wa­ła tu nie­zwy­kła jak na Urhan cisza.

 

Ka­płan zwał się Oy­gu­an i był or­kiem, nie­mło­dym już, o wło­sach po­si­wia­łych, po­marsz­czo­nej skó­rze, choć chód wciąż miał pewny i na ste­pie nie mu­siał­by jesz­cze opusz­czać ple­mie­nia. Wi­dząc swego pod­opiecz­ne­go uma­za­ne­go krwią i w to­wa­rzy­stwie straż­ni­ka miej­skie­go prze­ra­ził się nie na żarty.

 

– A tyś gdzie był? – spy­tał ostrym tonem. Mimo tro­ski o chłop­ca nie za­po­mi­nał o ko­niecz­no­ści wy­cho­wa­nia.

 

– Mnie w alej­ce na­pa­dli. Po­bi­li. Ja żem jed­ne­go zabił. Ja teraz po­dob­no męż­czy­zna – od­po­wie­dział mie­sza­niec nie bez dumy.

 

– Idź się myć – kazał mu ka­płan. – A tobie, panie, dzię­ku­ję – od­rzekł, skła­nia­jąc się przed Ke­khar­tem. – wy­cho­wy­wa­nie tego dziec­ka to wiel­kie brze­mię. On w sobie ma wię­cej gnie­wu, niż czy­stej krwi ork.

 

– Cóż się dzi­wić, skoro musi wal­czyć by prze­żyć.

 

– Żyłby ze mną, uczył się, pro­ble­mów by nie miał. Pisać go uczę, opor­nie mu idzie. Woli się włó­czyć i wal­czyć i co i rusz po­tur­bo­wa­ny wraca… Pro­szę wejść, jeśli masz czas?

 

– Mam ­– Ke­khart kiw­nął głową.

 

Ka­płan po­pę­dził świą­tyn­ną służ­bę i straż­nik pręd­ko do­stał kubek cie­płe­go, za­pra­wio­ne­go ko­rze­nia­mi wina.

 

– Nie­bio­sa cie­bie ze­sła­ły – ode­zwał się Oy­gu­an. – Bo już nie wiem sam, co mam z tym dziec­kiem po­cząć… Są­dzi­łem, że w świą­ty­ni zo­sta­nie i bę­dzie słu­żył bogom, ale bo­go­wie nie chcą chyba ta­kie­go sługi, ina­czej by mu drogę po­ka­za­li…

 

Mie­sza­niec wszedł do po­ko­ju, nagi, ocie­ka­ją­cy wodą. Sta­nął po­środ­ku po­miesz­cze­nia, wpa­tru­jąc się bez­czel­nie w go­ścia. Ke­khart uśmiech­nął się do niego.

 

– Jak ci na imię? Ja Ke­khart je­stem.

 

– Ar­than.

 

– Ar­tha­nie – ode­zwał się ka­płan. – ile razy mam ci po­wta­rzać, że się nie godzi nago cho­dzić przy go­ściach? Idź się odziać i wróć do nas.

 

Chło­pak od­szedł, ocią­ga­jąc się. Gdy się od­wró­cił, Ke­khart do­strzegł sieć blizn na jego ple­cach – nader re­gu­lar­nych blizn, które jako straż­nik wi­dział już nie raz. Ar­than nosił ślady po biczu.

 

Sta­rzec do­strzegł za­in­te­re­so­wa­nie w oczach go­ścia.

 

– Mu­siał być nie­wol­ni­kiem, ale gdzie i czyim, tego nie wiem. Dwa lata temu go zna­la­złem, po­bi­li go, tak jak i dzi­siaj. Skąd przy­szedł, nie mam po­ję­cia, gdzieś z Ka­ra­nes­se, bo o ile wiem, mówi jed­nym z dia­lek­tów z po­gra­ni­cza. Ale ten nóż, z któ­rym się nie roz­sta­je – to elfia ro­bo­ta. Ot, chło­pak-za­gad­ka. Akrias mi przy­słał takie dziec­ko, swoją wła­sność, po­słu­cha­łem boga, bo na­ra­żać się mu – to pro­ble­my same. A dziec­ka żal. Nie jego wina, że się taki uro­dził. Ale ka­płan z niego nie bę­dzie. Po­trze­ba mu wo­jow­ni­ka, co go po­pro­wa­dzi, wal­czyć na­uczy.

 

Oy­gu­an spoj­rzał na niego ba­daw­czo.

 

– Akrias… – Ke­khart za­my­ślił się. – Chyba in­te­re­su­je się mną ten bóg…

 

– Po­wo­dy miał ja­kieś?

 

– Tak, czci­god­ny. Ple­mię mnie od­rzu­ci­ło, bo się na­ra­zi­łem, z sza­ma­na winy… i winy wła­snej… Umrzeć chcia­łem, ale coś mnie przy życiu trzy­ma­ło. Sza­man­ka jedna dała mi misję, od bogów, jak mó­wi­ła. Pierw­szy raz ona po­wie­dzia­ła, że to z woli boga gra­nic. Pierw­szy raz usły­sza­łem o nim… A jak tu przy­by­łem, widzę, że do niego na­le­żeć muszę, jak i wszyst­ko w tym mie­ście.

 

– I Ar­than też w jego rę­kach. O, chodź tu chłop­cze – ode­zwał się do mie­szań­ca, który wró­cił, odzia­ny już. – Pro­si­łem Ke­khar­ta, by ze­chciał cię uczyć wal­czyć. Chciał­byś?

 

Chłop­cu za­lśni­ły oczy.

 

– A pewno! A do stra­ży ja będę mógł…?

 

– Kie­dyś na pewno – od­rzekł Ke­khart. – Na razie mu­sisz się uczyć. Póki ty na­praw­dę do­brze wal­czyć nie bę­dziesz, nie przyj­mą cię. Ale będę cię uczył, jeśli chcesz.

 

 

 

C.D.N.

Koniec

Komentarze

Przeczytałam. Jak zwykle z zainteresowaniem. Cieszę się, że akcja rozwija się, że bohaterowie znaleźli się w nowym środowisku. To dopiero piąta część, więc podejrzewam, że jeszcze nieraz mnie zaskoczysz.

Mam zastrzeżenie do użycia niektórych słów, np.:  odcyfrowanie śladów, regenerować się, wegetacja, nie czuć się komfortowo. Uważam je za zbyt współczesne, niepasujące do Twojej opowieści.

Niestety, mam sporo uwag. Podejrzewam, że nie wyłapałam wszystkiego.

 

„…elfowie z gór zdążają ku miejscu, gdzie gwiazda spadła. Na czele podążała maghiya…” – powtórzenie. Drugie zdanie rozpoczęłabym: Prowadziła ich maghiya

 

„Dziwnym mu się wydawało, że elfowie nie wierzą w żadnego męskiego boga, że nie zdają sobie sprawy z wielu rzeczy, które orkom na stepach zdawały się oczywiste. Lecz zdawali sobie sprawę, iż właśnie wylądował pośrodku ich ziem kawałek nieba.” – Bardzo dużo powtórzeń.

 

 „…ale gwóźdź niebiańskiego sklepienia spadł na tutaj…” – Zbędne na, chyba że miało być: ..ale gwóźdź niebiańskiego sklepienia spadł nam tutaj…

 

„Nie dostali koni: nie mieliby nawet za co je kupić.” – …nie mieliby nawet za co ich kupić.

 

„poczuć zapach budzących się do życia kwiatów.” – Myślę, że skoro dopiero co stopniały śniegi, najpierw budziły się i pachniały wszelkie rośliny a kwiaty pojawiały się później.

 

„…potyczka z kilkoma pasterzami pilnującym stad…” – Literówka …pilnującymi...

 

„Od wiatru i pędu rumieniec przyciemnił jej policzki.” – Ja napisałabym: Wiatr i pęd sprawiły, że rumieniec przyciemnił jej policzki.

 

„Bo to nie było życie – odpowiedział sam sobie – a egzystencja.” – Nie słyszę słowa egzystencja w ustach Kekharta. Może trwanie lub bytowanie.  

 

„Płynęły tędy rzeki, wokół których gleba pozwalała na uprawę.” – Ja napisałabym: Płynęły tędy rzeki a ziemie uprawne, które użyźniały, dawały obfite plony.

 

„Wioski, w których kształt domu nawiązywał do kształtów jurt, zamieszkiwane były przez rolników, utrzymujących miasto.” – Powtórzenie. Powiedzenie, że rolnicy utrzymywali miasto, uważam za nieco przesadzone. Może: Wioski, w których chaty przypominały kształtem jurty, zamieszkiwane były przez rolników dostarczających miastu żywność.

 

„…potomkowie plemion, które dla osiadłego trybu życia porzuciły tradycyjny sposób życia…” – Powtórzenie. Może: …potomkowie plemion, które porzuciły koczownictwo dla osiadłego trybu życia.

 

„…widział obozowisko więcej, niż jednego tylko plemienia: rozległe miasto jurt, rozbitych, by uhonorować śmierć chana.” – Ja napisałabym” …widział obozowisko wielu plemion, ogromną ilość jurt, których mieszkańcy przyjechali by uhonorować zmarłego chana.  

W Twoim zdaniu nie podoba mi się …miasto jurt rozbitych by uhonorować śmierć chana. Miasto nie pasuje do jurt. To nie jurty miały uhonorować. Myślę, że honoruje się nie śmierć, a zmarłego.

 

Objął on panowaniem trzy plemiona, pięć kolejnych było z nim zjednoczonych i sądzono, że obejmie władzę nad całym stepem, przyjmując tytuł kagana.” – Powtórzenia. Proponuję: Panował nad trzema plemionami…

 

„Mieszkańcy miasta próbowali skopiować kształt niebios, których kopuła wzniesiona była z kamienia i przybrana żelaznymi gwoździami…” – Ja napisałabym: Mieszkańcy miast próbowali  skopiować kształt niebios, dlatego zbudowali z kamienia kopułę i przybrali ją żelaznymi ćwiekami.

 

„Kekhart zdążył się tego nauczyć a w ciągu dwóch lat, jakie spędził w Urhan…” – Między poprzednim akapitem a tym, nie napisałaś, że Kekhart już od dwóch lat pozostaje w mieście. Dlatego to zdanie było dla mnie, w pierwszej chwili, zagadkowe. Może: Kekhart już od dwóch lat mieszkał w mieście. W tym czasie zdążył się nauczyć…

 

„Pół roku temu Kekhart i Larha zmienili strony i z ulgą opuścili gang na rzecz straży miejskiej.” – Ja napisałabym: Pół roku temu Kekhart i Larha przenieśli się. Z ulgą opuścili gang na rzecz straży miejskiej.

 

„…a patrząc insygnia strażnicze i miecz u pasa trzech orków uznało, że lepiej nie ryzykować.” - …a  widząc insygnia strażnicze i miecz u pasa, trzech orków…

 

„Ten stał, dysząc ciężko i wpatrując się jak oniemiały w swój czyn.” – Nie można wpatrywać się w swój czyn. Proponuję: Ten stał dysząc ciężko i patrzył jak oniemiały na to, co uczynił.

 

„Dziecko nie było orkiem, nie było też człowiekiem, lecz rzeczą rzadko spotykaną: mieszańcem.” – Żadne dziecko nie jest rzeczą. Proponuję: …lecz istotą rzadko spotykaną

 

„Dzieci, które nie rodzą się martwe, rodzą się kalekami, porzuca się je więc w stepie, na pastwę dzikich zwierząt.” – Powtórzenie. Może: Dzieci rodzą się martwe lub kalekie…

 

„Woli się włóczyć i walczyć i co i rusz poturbowany wraca…” – Za dużo spójników i. Może: Woli się włóczyć i walczyć, a potem wraca cały poturbowany…

 

Pozdrawiam.

 

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki :) Tym razem zdążyłam poprawić - choć nie wszędzie trzymałam się twoich sugestii. Np sformułowanie "zmienili strony" odnosi się do zmiany stron metaforycznej: inna strona prawa, niż wcześniej.

 

Co do anachronizmów, cóż, ja powiem tak: to jest świat fantasy i pewne prawa do anachronizmów ma. Nawet, jeśli opieram się na konkretnych kulturach, to biorę też elementy z innych stron świata (część okaleczeń u Czarnych Szamanów wzięłam z kultur Ameryki Północnej i Australii... Aborygeni Australijscy są szczególnie kreatywni, jak chodzi o rany inicjacyjne...). Sam dobór imion to jeden wielki anachronizm: mieszanka tego, co znalazłam na Behind The Name w dziale z różnymi wschodnimi imionami z własną wyobraźnią. Potem będzie zabawniej, po pojawi się osobnik którego sam spósb myślenia jest anachronizmem...

(Ale "egzystencję" zmieniłam - trzeba nawet i użycie anachronizmów dostosować do postaci)

Zawsze podkreślam, że moje uwagi, to wyłącznie sugestie. Decyzja o korzystaniu z nich należy do Autorki. ale cieszę się, jeśli mogę pomóc.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rozwija się, rozwija, choć już zaczynam mieć wrażenie, że zaczynasz splatać historię troszkę naciąganie, ale cóż, może to konwencja fantasty - przeznaczenie czycha za rogiem :)

Czekamy na następną!

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Nowa Fantastyka