- Opowiadanie: Agroeling - De Profundis Clamavi [BEZDROŻA 2012]

De Profundis Clamavi [BEZDROŻA 2012]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

De Profundis Clamavi [BEZDROŻA 2012]

Marek żył wspomnieniami przeszłości. Próbował wyobrazić sobie prawie już dorosłego Bartka. A Magda, o siedem lat starsza, jak by dziś wyglądała? Może by się teraz ciągle kłócili, a z synem miałby wieczne kłopoty wychowawcze? Ale cóż, kiedy to nigdy nie nastąpiło. Pamiętał przede wszystkim, że byli zgodną, kochającą się rodziną. Bartek miał wtedy zaledwie osiem lat, kiedy stało się to…

 

Pozostała pustka, pustka, która doskwierała mu od tamtego czasu niemal każdego dnia. Mógł godzinami patrzeć na ich zdjęcia, wspominać, jak poznał Magdę na uczelni, ich pierwsze randki i w końcu ośmioletni staż małżeński. Dzień po dniu, póki pamięć pozwalała. Mógł wreszcie rozważać. Analizować. Dedukować. Prowadzić własne, prywatne śledztwo po tym, jak policja bezradnie rozłożyła ręce, ustami inspektora mówiąc, niestety, już nic więcej nie da się zrobić. I sprawę zamknięto. Jak gdyby cierpienie, ból, rozpacz można było unieważnić oficjalnym komunikatem policyjnym.

 

Jednakże dziś wspomnienia naszły go z wyjątkową siłą, zainicjowane dziwnym listem, który rano wyjął ze skrzynki wraz z pakietem reklam. Z początku nie zauważył nic szczególnego. Pobieżnie przeglądał kolorowe ulotki i prospekty, aż spomiędzy nich wypadła szara koperta. Wpierw pomyślał, że to rachunek za telefon czy jakieś inne urzędowe pismo, lecz nie widniało na nim logo żadnej firmy ani nie było adresu zwrotnego. Był tylko adres jego mieszkania. I nic więcej. A gdy otworzył kopertę, wyjął z niej biały, czysty arkusz papieru. Pewnie jakiś głupi żart, pomyślał rozdrażniony i już miał zmiąć kartkę w ręku, gdy po chwili coś spostrzegł. Niewyraźną, lekko zagiętą kreskę w dolnym rogu kartki. Wpatrywał się w nią otumaniony, nic nie rozumiejąc, choć na pograniczu świadomości, w przebłysku intuicji ta kreska, narysowana ołówkiem w jakiś sposób wydała mu się znajoma.

 

Próbował zracjonalizować swoje spostrzeżenie, ale wnet odrzucił i pomoc intuicji, i znajomy ślad w pamięci. Jak w ogóle mógł o tym pomyśleć, o rysunkach i szkicach Bartka, który od małego uwielbiał coś tam bazgrać na karteluszkach, ceratach czy, o zgrozo, na meblach i ścianach. Jeszcze pewnie wiele z tych dziecęcych "rysunków" gdzieś przetrwało w mieszkaniu i w pierwszym odruchu chciał je odszukać, ale…jaki to miało sens? List musiał być pomyłką, dziwaczną pomyłką i Marek postanowił więcej nie zaprzątać sobie nim głowy, tak jak każdy zdrowy na umyśle człowiek nie traci czasu na irracjonalne sprawy, które nie mogą mu przynieść żadnego pożytku.

 

Wyrzucając list z pamięci, wrócił do swych codziennych rytuałów nicnierobienia, co najczęściej okazywało się gapieniem w telewizor. Lubił zwłaszcza programy reality, przedstawiające ludzi podobnych do niego. Cierpienia innych przynajmniej doraźnie leczyły jego trudne do zagojenia psychiczne rany.

 

Nastał ranek, a potem kolejny. Monotonia dni. Minął tydzień. Mniej więcej co tyle czasu wybierał ze skrzynki może nie listy, a szmelc reklamowy. Bo listów nikt już do niego nie pisał. Gdy wyjął kopertę podobną do tej sprzed tygodnia, nawet nie był zdziwiony. Sądził, że w środku znów będzie pusta kartka papieru. Ktoś sobie z niego żartował albo…co właściwie? Niewiele się zastanawiając, otworzył przesyłkę. Pomylił się nieznacznie. Patrzył teraz na narysowaną grubą kreską prostą linię, a pod nią cieńszą, lekko zakręconą i zakończoną ogonkiem. Domyślił się, że miała oznaczać strzałkę. Strzałkę wskazującą na co? Czy ktoś próbował naprowadzić go na jakiś trop? Żartowniś żerujący na jego cierpieniu? I znów pomyślał o Bartku. Te trochę nierówne linie, choć niby zwyczajne i byle jakie, nasuwały mu na myśl "technikę" rysowania jego synka. Ale to przecież nonsens.

 

Marek odłożył kartkę, zastanawiając się nad wezwaniem policji. Równie szybko zrezygnował z tego pomysłu, przypominając sobie prowadzone przez nich śledztwo w sprawie zaginięcia jego rodziny, czyli Magdy i Bartka. Czuł wtedy wciekłóść, słysząc ciągłe insynuacje, że go zostawili, porzucili, zaczynając nowe życie gdzie indziej. Ona, Magda, którą tak kochał! I która zawsze zarzekała się, że odwzajemniała jego uczucie. Aczkolwiek Marek musiał pogodzić się z nieubłaganymi faktami. Ona z Bartkiem poszli na spotkanie z pedagogiem szkolnym, już nie pamiętał, w jakiej sprawie, i rozpłynęli się w powietrzu. Choć odległość miedzy jego domem a szkołą wynosiła zaledwie trzysta metrów, nigdy tam nie dotarli. Czy sam nie miewał najmniejszych wątpliwości, że jednak żona postanowiła go opuśćić? Wprawdzie nie potrafił tego udowodnić przed prowadzącym śledztwo inspektorem policji, ale przedstawił sprawę jako bezdyskusyjną, absolutnie wykluczającą taką ewentualność. Było to jasne jak słońce, ale niestety tylko dla niego.

 

Mając mętlik w głowie, uznał, że najlepiej będzie zapomnieć o listach. Obojętnie, czy jako sztubackich żartach, czy będących efektem robienia bokami molocha pocztowego. Tyle że codziennie schodząc z trzeciego piętra na parter, z zamiarem wyjścia po zakupy, zawsze przystawał przed skrzynką i wyczekiwał. Sam dobrze nie wiedział, na co. Wszak listonosz przychodził nieodmiennie o 11.30 i łatwo mógłby go przydybać. Ale byli jeszcze roznosiciele ulotek, a ci przybywali o różnych porach. Jednak sądził, że tajemnicze listy wrzucał do skrzynki zupełnie ktoś inny. Stojąc tak na klatce schodowej, zaczął zwracać na siebie uwagę sąsiadów.

 

– A cóż tam słychac u ciebie, Mareczku? – drgnął, słysząc za plecami troskliwy głos Wierchowskiej, sąsiadki, z którą przyjaźniła się kiedyś jego żona.

 

– Ano nic, wszystko dobrze – odparł, pospiesznie wybierając zawartość skrzynki, po czym pognał z powrotem na górę. Od czasu zaginięcia Magdy i Bartka poodsuwał się od ludzi, tolerując jedynie luźne, nie zobowiązujące znajomości. Tak było lepiej. Wolał kontemplować samotność niż rzucać się w wir życia.

 

Położył foldery reklamowe na kredensie, odłożył klucze, zgrzany zdjął kurtkę. Wychodząc z przedpokoju, zabrał foldery. Foldery? Nie, był tylko jeden. Drugim okazała się kolejna szara koperta. Wyjął z niej zgiętą w pół kartkę papieru. Tym razem rysunek na niej był znacznie bardziej rozwinięty. Wpatrywał się w kilkanaście cieńszych i grubszych kresek, w tym jedną wyraźnie zwieńczoną strzałką. Teraz nie miał wątpliwości, że był to rysunek Bartka, A tak naprawdę spoglądał na narysowany niezdarną, dziecęcą rączką plan sytuacyjny.

 

Nawet nie bawił się w próbę racjonalnego wyjaśnienia tego fenomenu. Marek całą uwagę skupił na szkicu. Po chwili zorientował się, co przedstawia. Było to jego osiedle. Strzałka wskazywała na puste miejsce pośrodku trasy biegnącej od domu do szkoły. Czyli drogi, którą Magda z Bartkiem szli feralnego dnia, kiedy zniknęli. Wedle mapki mieli dotrzeć do połowy trasy i tam się ślad po nich urywał.

 

Przez te siedem lat Marek głowił się nad tym, co się tam mogło stać. Policja umyła ręce, a on, rozdarty, tonący w bezgranicznym żalu, usiłował dojść do siebie. Albo do jakiejś konkluzji. Cóż, wszak słyszał o wielu podobnych przypadkach, ludzie znikali, wychodząc po papierosy lub do sklepu i nigdy się nie odnajdywali. A Magda z Bartkiem mieli do przebycia ciut dłuższą drogę, niż za najbliższy róg przecznicy. Osiem lat pozostawiło w jego duszy osad blednących wspomnień, ale nigdy nie pozbył się chęci poznania prawdy. Choćby ta prawda miała nadejść w postaci listów z zaświatów. Nie obchodziło go to. Cień nadziei zwiastował ukojenie, a w najgorszym wypadku pogodzenie ze śmiercią najbliższych. Bo tak naprawdę zabijała go niepewność co do ich losu.

 

Szkic ze strzałką musiał być rysunkiem "przejściowym", do takiego doszedł wniosku. Wskazywał jedynie punkt, do którego jego żona z synkiem doszli na normalnej trasie. Ale co dalej się wydarzyło? Zatrzymali się w miejscu, gdzie niczego nie było, pomiędzy dwoma przecznicami, dokładnie w połowie drogi od ich bloku do szkoły. Marek czekał teraz na następny list, który, być może, to wyjaśni. Codziennie sprawdzał skrzynkę pocztową, rano i wieczorem. Po miesiącu oczekiwania był już lekko zatrwożony brakiem widoku szarej, zgrzebnej koperty. Jak na złość, list, który miał dać pierwsze wskazówki co do wyjaśnienia zagadki zniknięcia Magdy i Bartka, uparcie nie nadchodził.

 

Żył jak w transie, sprawdzanie skrzynki stało się czynnością rutynową, ale jedyne, co w ten sposób osiągnął, to zwrócenie na siebie uwagi sąsiadów. Tyle że nadzieja umiera ostatnia i Marek miał doświadczyć jak najbardziej empirycznie tego banalnego zwrotu. Pewnego popołudnie, otworzywszy skrzynkę, zobaczył. szarą kopertę. Nie dowierzając, podbudowany na duchu, wyjął ją i prędko zaniósł na górę. Tam dokładnie się jej przyjrzał. Była taka sama jak trzy poprzednie.

 

Ale rysunek na kartce w środku diametralnie inny. Właściwie nie mógł nazwać tego rysunkiem. Ot, kłąb zakrzywionych linii, narysowanych ołówkiem, jakby twórca dostał napadu złości. Chociaż wyglądało to jak najzwyklejsze gryzmoły. Jednakże na Marku zrobiły piorunujące wrażenie. W szczęśliwszych czasach nieraz z politowaniem patrzył, jak dziecęca rączka Bartka kreśli esy floresy, daremnie usiłując nadać im jakiś sensowny kształt. Teraz spoglądał na rysunek, pełen pajęczych linii i rozszalałych pętli, zastanawiając się, jaki zamiar przyświecał "artyście". Aż uświadomił sobie, że popełniał błąd, próbując zinterpretować ten rysunek. Albowiem on niczego nie przedstawiał.

 

On krzyczał.

 

To było wołanie przerażonego dziecka.

 

Marek jak oparzony wybiegł z mieszkania i dopiero na dole zreflektowal się, co właściwie zamierzał zrobić. Chociaż nie miał wątpliwości, musi odszukać Bartka, może jest gdzieś blisko, bardzo blisko, gdzieś uwięziony, zaklinowany… Tak, musi go uwolnić, a wtedy Bartek wskaże miejsce przebywania Magdy.

 

– Cóż to, Mareczku, czy coś się stało?

 

To sąsiadka dobrotliwie spoglądała na niego ze schodów, wyraźnie zaniepokojona.

 

– Nic, nic, ja tak tylko… – wystękał, bo było mu już wszystko jedno, co pomyślą ludzie, i wybiegł z bramy. Będąc na świeżym powietrzu, ochłonął nieco. Ale gdy dopiero doszedł do miejsca pośrodku drogi pomiędzy jego blokiem a szkołą, racjonalnie ocenił sytuację. Tutaj przerwana została nić, łącząca Magdę i Bartka ze znanym światem. Nie miał wątpliwości, że odeszli na zawsze. Najwyższy czas się z tym pogodzić.

 

Wrócił do domu. Coś ciągle jednak nie dawało mu spokoju. To miejsce pomiędzy… Domyślał się, że nie poszli dalej do szkoły, co było skądinąd oczywiste, skoro nigdy do niej nie dotarli, musieli więc skręcić. Tam, gdzie na rysunku wskazywała strzałka, w rzeczywistości, kilka metrów dalej zaczynała się ulica Matejki, biegnąca stykiem osiedla z ogródkami działkowymi. Może tam poszli? Ale po co? Zresztą policja szukała wszędzie.

 

Mimo to Marek postanowił raz jeszcze wyjść wieczorem z mieszkania. Wszak miał jakiś trop. Trop, na jaki nie mieli szans wpaść policjanci. Przypuszczał, że najpewniej coś uszło jego uwagi, jakaś luka bądź szczelina w zasłonie zwyczajności.

 

Wyszedł cichaczem, kiedy nikogo nie było na klatce chodowej, i ponownie skierował się do feralnego miejsca zniknięcia jego żony i syna. Przystanął tam na chwilę, po czym ruszył skosem przez trawnik, próbując za pomocą intuicji odnaleźć ostatnią trasę jego bliskich. Ale i tak wkrótce wyszedł na zalaną asfaltem dróżkę rowerową, biegnącą obok szosy. Albowiem tu nic innego nie było i jeśli Magda z Bartkiem siedem lat temu wybrali tę drogę, choć wtedy jeszcze nie istniała ścieżka rowerowa, to i tak musieli by iść wzdłuż ulicy. Mało prawdopodobne, by ją przekroczyli w niedozwolonym miejscu, gdyż pędzące samochody zniechęcały do tego, po drugiej stronie były zresztą jedynie zapuszczone działki. Marek doszedł w końcu do najbliższego skrzyżowania ulicy Matejki z czteropasmówką, gdzie za nią rozpoczynało się następne osiedle. Co dalej? Zrozumiał, jak żałosne i bezsensowne okazały się jego próby dojścia po tylu latach do prawdy. Zawrócił. Skierował się ku pobliskiemu placowi zabaw, gdzie usiadł na ławeczce.

 

Musiał oatatecznie pogodzić się z utratą rodziny. Po tak długim czasie już raczej nie wrócą do niego ani żywi, ani umarli. Jakże naiwnie łudził się nadzieją, że skądkolwiek słali do niego listy z wołaniem o pomoc! Nie miał teraz wątpliwości, że jakiś oszust podle zabawił się jego kosztem. Najwyższa pora zakończyć żałobę, uznał. Ale nie mógł oprzeć się wspomnieniom.

 

Magda z opadającymi na plecy długimi, płowymi włosami wyglądała jak elf, niewinnie i beztrosko, a zarazem była inteligentna, ze skrystalizowanymi planami na życie, mająca swoje pasje i zainteresowania. Dziewczyna-skarb, i Marek odczuwał dumę, że to właśnie jemu się udało zaciągnąć ją do ołtarza. Na przekór wszelkim znakom na niebie i ziemi, iż jest ostatnim kandydatem godnym jej ręki. Choć może nie było to i takie dziwne, oboje wykształceni i wrażliwi, poszukiwali w życiu czegoś więcej, niż tylko zaspokojenia materialnych potrzeb; stanowili w istocie dobraną parę.

 

– Chciałabym zamieszkać pośrodku leszczynowego gaju w piernikowym domku. Zjadałabym go kawałeczek po kawałeczku, aż zostałbyś mi tylko ty – powiedziała mu pewnego razu, tuż po ślubie.

 

– Stworzę dla ciebie taki dom – odparł na to ze śmiechem. – Pod warunkiem, że mnie nie zjesz. Bo co by ci wtedy zostało?

 

Tak, co jemu teraz zostało? Jedynie wspomnienia. Katował się nimi, cyzelując ostrość obrazu w pamięci, przypominając sobie poszczególne słowa i doszukując się ich ukrytego znaczenia. Ale cóż, na dziś wystarczy. Nawet się nie zorientował, że zapadły ciemności. Powoli wstał z ławki, rozprostował kości. Uzmysłowił sobie, że w nocy wszystko inaczej wygląda. Bloki komunalne rozjarzyły się punkcikami świateł. Księżyc wypłynął w pełnej krasie, a liczne gwiazdy daremnie próbowały przyćmić jego splendor. Marek powlókł się asfaltową ścieżką, co chwila przystając. To była piękna, gwiaździsta noc, niemal jak ze słynnego obrazu Van Gogha, który Magda tak uwielbiała. Pokręcił głową, zdeprymowany nawrotem wspomnień. Nigdy się od nich nie uwolni.

 

Jak długo stał już tak nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w mroczne niebo? Stracił poczucie czasu i przestrzeni. Spojrzał na wyświetlacz komórki, była 3.36. Wszystkie budynki okrył już kir nocy, jedynie latarnie stały zapalone, niby drogowskazy… do czego? Do pustego mieszkania i dręczącej go tam przeszłości. Nie, otrząsnął się, poukłada sobie życie na nowo, a wspomnienia poupycha tam, gdzie ich miejsce – w kapliczce pamięci.

 

Skraj osiedla tonął w ciemnościach. Wszechobecna cisza. Noc nosiła w sobie ukojenie, łagodnie namaszczajac pustkę w sercu balsamem zapomnienia. Tak było dobrze. Może wracać do domu.

 

Gdzieś w oddali zamajaczyła żółta plama światła. A więc nie wszyscy śpią, pomyslał Marek i jakoś podniosło go to na duchu. Ktoś czuwa i wysyła sygnały, że nikt nie jest sam. Światełko nadziei pełgające w mroku. Szedł raźniej, mijając ciemną, wysoką bryłę wieżowca, po nim czteropiętrowy prostopadłościan i już zbliżał się do swojego bloku.

 

I stanął jak wryty.

 

Światło, które widział z daleka, paliło się w jego mieszkaniu. Przeszedł go dreszcz, albowiem przed wyjściem nie musiał włączać lamp, gdyż było wówczas jeszcze zupełnie widno. Czyżby pod jego nieobecność dokonano włamania? Nie wiedząc, co o tym myśleć, Marek przespieszył kroku i zatrzymał się tuż pod swoim oknem. W obydwu pokojach pewnie były zapalone wszystkie lampy, bo stał w ich blasku padającym na chodnik.

 

Spojrzał w górę, z trwogą skupiając wzrok na swoich oknach bez zaciągniętych żaluzji. Gdyby ktoś się tam kręcił, musiałby go prędzej czy później dostrzec. Ale nie zobaczył nikogo.

 

Podszedł do bramy. Drżącymi rękoma wyciągnął klucz, choć w głowie mignęła mu szaleńcza, absurdalna myśl, żeby zadzwonić na domofon. Opanował się i już wsuwał klucz do zamka, gdy nagle ogarnęła go głęboka ciemność. Wystraszony, cofnął rękę, ale po chwili zrozumiał, co się stalo.

 

W jego mieszkaniu zgasło światło.

 

Marek przyczaił się, oczekując, że zaraz na łeb, na szyję zbiegnie ze schodów włamywacz. Jednakże mijały minuty i nic się nie działo; na osiedlu było cicho jak makiem zasiał. Musiał w końcu wejść do środka. Otworzył bramę i, jakby sam był złodziejem, zaczął bezszelestnie stawiać stopy na schodach, powoli pnąc się do góry. Na każdym piętrze przystawał i nasłuchiwał, ale znikąd nie dobiegał go choćby najmniejszy szelest. Cały dom pogrążony był we śnie.

 

Gdy Marek znalazł się przed swoimi drzwiami, przytknął do nich ucho, wypuszczając powietrze z płuc. Nic. Aczkolwiek cóż mógł usłyszeć? Był już pewien, iż żaden włamywacz nie buszował po jego mieszkaniu, choć nie miał na to logicznego argumentu. Bo co, jeśli intruz skrył się w ciemnościach? Siląc się na spokój, przekręcił klucz w zamku. Okazało się, że był nieuszkodzony, co praktycznie wykluczało teorię o włamaniu. Marek otworzył drzwi i w pierwszej kolejności nacisnął wyłącznik światła. Dopiero potem przestąpił próg. Tak jak się spodziewał, w przedpokoju ani w kuchni, gdzie najpierw zajrzał, nie było żywej duszy. Potem wszedł do mniejszego pokoju. I również nic.

 

Na koniec wkroczył do salonu. Tłumiąc uczucie niepokoju, rozejrzał się uważnie. Nie zauważył niczego szczególnego, aczkolwiek odniósł wrażenie, że ktoś przebywał w tym pomieszczeniu podczas jego nieobecności. Przeczucie? Nie, to nie było przeczucie, uznał, spoglądając na stół pośrodku salonu i leżącą na nim książkę. Były nią "Kwiaty zła" Baudelaire'a, ulubionego poety Magdy. Nie miał pojęcia, jak znalazła się tutaj ta książka, nie widział jej od lat. Zdeprymowany, ostrożnie wziął ją do ręki. Otworzył na stronie, przedzielonej jedną z szarych, tajemniczych kopert. Zaczął czytać zaznaczony nią wiersz.

 

Z głębi przepaści mrocznej, gdzie serce me kona!

Wszechświat to czarny, nad nim z ołowiu opona,

Tam przestrach i bluźnierstwo nurza się w ciemności!

Słońce bez żaru nad nim wznosi się pół roku,

Drugie pół roku ziemię okrywa noc czarna.

Jest to kraj bardziej nagi niż ziemia polarna;

 

Marek odłożył książkę na stół. Ciężko usiadł na kanapie i zakrył dłońmi twarz.

 

 

koniec

 

tłumaczenie wiersza Ch. Baudelaire'a "De Profundis Clamavi" – Stanisław Korab-Brzozowski

Koniec

Komentarze

Minimum fantastyki, maksimum prawdy o człowieku? Jeśli taki był Twój zamysł, to zrealizowałeś go w sposób bliski doskonałości. (A może to kwestia mojego nastroju? Nawet jeśli tak, to nie unieważnia uznania.)

Dzięki za miłe słowo. No ale zobaczymy, co Joseheim powie.

Jeszcze nigdy nie przeczytałam na tej stronie tekstu, który w tak oszczędny sposób, mówi tak wiele o uczuciach, tęsknocie i samotności. W dodatku jaki klimat zbudowałeś! Jakie zakończenie!

Kończąc lekturę miałam ciarki. Autentyczne.  

Moim zdaniem napisałeś o najbardziej „bezdrożnych” bezdrożach. Dziękuję.

Gratuluję i pozdrawiam

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poziom kokursu wzrósł. Moim zdaniem zawiesiłeś poprzeczkę dość wysoko.

Jednak dla ostudzenia dodam, że zabrakło mi tego co miało determinować prace konkursowe: "Hej, tam chyba jest skrót, chodźmy tamtędy!" 

Niemniej jednak podobało mi się.

Dzięki za opinie. Fajnie, że się podobało.

Troszeczkę chyba za bardzo monotonny tok narracji na początku opowiadania. Gdyby tak wprowadzić zapis mysli bohatera? Ale --- sprawnie napisana, zwarta, ciekawa historia. Nieprzegadana. Pewne  miejsce na podium konkursu, jeżeli idzie o srtli i sposób narracji. 

Pozdrówko.

Dzięki za opinię. Z zapisem myśli bohatera - to musiałbym w pierwszej osobie, nawet zauważyłem, że mi się lepiej tak pisze.Ale w tym wypadku, kiedy w tekście nie ma żadnych moich osobistych przeżyć ani refleksji, dałem trzecią osobę. Już tak mam, że pierwszą osobę stosuję w moich bardziej "autobiograficznych" tekstach, których napisałem raptem dwa.

No a z tym podium bym nie przesadzał...

...przesądzał.

Obiecuję, że zasiąde do opowiadania po weekendzie, jak tylko dodam swoje wypociny, bo czas zleciał i mam pewne obawy, że nie zdąże:P

Wyjedzie człowiek na ulrop i straszne tyły mu się robią ; ) Dzięki za udział w konkursie, przeczytam tekst tak szybko jak będę mogła!

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przeczytałam! Nareszcie:) I jestem pod wrażeniem. Napięcie zbudowałeś, z początku jest niewinnie, ale pod koniec gwałtownie przyspiesza i finalnie wyrzuca czytającego z trasy. Coś mi się zdaje, że zapadnie mi w pamięci. 

Dzięki za komentarz. No nie spodziewałem się, że wszystkim będzie się podobać [jak na razie]. Bardzo się cieszę.

Na razie technicznie, wrażenia przedstawię później, kiedy przeczytam już wszystko.

 

"Marek żył wspomnieniami przeszłości." - Masło maślane. A wspomnieniami teraźniejszości i przyszłości też można żyć?

 

"...ale...jaki to miało sens?" - brak spacji po wielokropku

 

"Minął tydzień. Mniej więcej co tyle czasu wybierał ze skrzynki..." - jakoś niezgrabnie mi to brzmi

 

"Ktoś sobie z niego żartował albo...co właściwie?" - spacja jak wyżej

 

"Czuł wtedy wciekłóść..." - dwie literówki w jednym słowie ; ) Wściekłość.

 

"...że jednak żona postanowiła go opuśćić?" - Opuścić.

 

"- A cóż tam słychac u ciebie, Mareczku? - drgnął, słysząc za plecami troskliwy głos Wierchowskiej..." - "Drgnął" wielką literą, bo to opis, a nie kontynuacja dialogu.

 

"Położył foldery reklamowe na kredensie, odłożył klucze, zgrzany zdjął kurtkę. Wychodząc z przedpokoju, zabrał foldery. Foldery? Nie, był tylko jeden. Drugim okazała się..." - drugim folderem, którego nie było? Raczej: drogą przesyłką, drugim listem itp.

 

"Wyjął z niej zgiętą w pół kartkę papieru." - wpół łącznie

 

"Tym razem rysunek na niej był znacznie bardziej rozwinięty. Wpatrywał się w kilkanaście cieńszych i grubszych kresek, w tym jedną wyraźnie zwieńczoną strzałką. Teraz nie miał wątpliwości, że był to rysunek Bartka, A tak naprawdę spoglądał na narysowany niezdarną, dziecęcą rączką plan sytuacyjny."

Kto się wpatrywał, rysunek?

 

"Jak na złość, list, który miał dać pierwsze wskazówki co do wyjaśnienia zagadki zniknięcia Magdy i Bartka, uparcie nie nadchodził.
Żył jak w transie (...)"

Kto żył jak w transie, list?

Pewno, że się czepiam, pewno, że niby wiadomo, o co chodzi, ale na podmio0ty warto uważać, bo w niektórych przypadkach wychodzą z nimi prawdziwe kwiatki...

 

"Pewnego popołudnie, otworzywszy skrzynkę, zobaczył. szarą kopertę." - Literówka: popołudnia, zbędna kropka w środku zdania.

 

"Ale gdy dopiero doszedł do miejsca pośrodku drogi..." - Raczej: Dopiero gdy doszedł

 

"Ale i tak wkrótce wyszedł na zalaną asfaltem dróżkę rowerową, biegnącą obok szosy." - Nauczono mnie, że szosa to droga pozamiejska.

 

W jednym miejscu napisałeś, że od zniknięcia minęło siedem lat, a w innym, że osiem.

 

"...i tak musieli by iść wzdłuż ulicy." - Musieliby łącznie

 

"Marek doszedł w końcu do najbliższego skrzyżowania ulicy Matejki z czteropasmówką, gdzie za nią rozpoczynało się następne osiedle. Co dalej? Zrozumiał, jak żałosne i bezsensowne okazały się jego próby dojścia po tylu latach do prawdy." - Powtórzenia, poza tym "gdzie za nią" brzmi wręcz fatalnie. Raczej: czteropasmówki, za którym (skrzyżowaniem) lub za którą (czteropasmówką)...

 

"Jak długo stał już tak nieruchomo..." - raczej: jak długo już stał

 

To byłoby na tyle.

 

Dzięki za udział w konkursie, wyniki kiedyś się pojawią ^ ^

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Muszę przyznać, że masz oko do wyłapywania szczegółów. Faktycznie pierwsze zdanie powinienem lepiej napisać, ale spieszyłem się trochę, bo na głowie miałem dwa inne konkursy.

Co do szosy, to niby tak, choć często na rubieżach miast ulice wyglądają jak szosy. Nawet tu, w Poznaniu, kończy się jakieś duże blokowisko, a dalej już tylko łąki i ugory.

A podmioty... jeśli wiadomo, jaki jest podmiot domyślny, to wydaje mi się, że to uchodzi. Właśnie w pierwszym opowiadaniu z nowego numeru NF zauważyłem coś takiego. A skoro tak może być...

W każdym razie dziękuję za poprawki.

Świetne opowiadanie! Dla mnie tekst kompletny pod każdym względem. Chciałoby się więcej tego pisarstwa na stronie. Mam nadzieję, że Twoje opowiadanie dostanie piórko za wrzesień. Szczerze Ci tego życzę. Pozdrawiam.

Dzięki za przeczytanie i opinię. Pozdrawiam również.

Świetnny tekst, pełen sugestywnego klimatu i tajemniczości. Zasłużone piórko.

Nie mój styl, ale i tak szacunek. Również uważam, że zasłużone pióro. Talent bez dwóch zdań.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka