- Opowiadanie: cyphrae - ALTER EGO

ALTER EGO

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

ALTER EGO

 

Tym razem prezentuję jedno ze starszych opowiadań. Zostało właśnie poprawione i zobaczymy, co z tego wyszło…

 

 

 

 

 

 

 

Kilka oklasków, trochę szurania, pustoszejąca sala. Tak oto kończy się odczyt na temat alter ego w literaturze.

 

Maurycy patrzył smutno przed siebie. Gdyby był specjalistą z jakiejś bardziej popłatnej dziedziny niż literatura, to pewnie gromadziłby na swych odczytach tłumy. A tak, cóż… Ledwie kilku przyszłych nauczycieli. Bo kimże mogą zostać w dzisiejszym świecie znawcy literatury? Niektórzy, to nawet nauczycielami nie zostaną. Wyjadą do Anglii zmywać gary…

 

Wrzucił papiery do teczki, wyszedł z sali i powlókł się do swojego gabinetu. Powiesił marynarkę, podszedł do małego stolika stojącego we wnęce między regałami pełnymi dzieł wszelakich. Ten stolik był jego mini-kuchnią.

 

„Wszystko jest u mnie mini. – Dumał smutno. – Najbardziej mikre jest zainteresowanie moimi odczytami, moją pracą…”

 

Włączył elektryczny czajnik. Wrzucił torebkę herbaty do kubka, który nie został umyty po wcześniejszym użyciu. Stał czekając aż woda się zagotuje, patrzył tępo na fotografię wiszące na ścianie tuż przed jego nosem. Na zdjęciu młody, uśmiechnięty człowiek zdobywał jakąś górę. Nie, nie jakąś. To były Rysy. Ten młody człowiek też wydawał się znajomy. A jakże! Trudno nie poznać samego siebie.

 

„Czy teraz ja, to ten sam ja?” – Pytał siebie nie pierwszy raz.

 

Ten na zdjęciu, to dwudziestokilkulatek, wierzący, że zrobi coś ważnego, że powie coś niewypowiedzianego, ufający, że piedestały sztuki pisarskiej są dla niego. I to do sięgnięcia ot tak! Już i teraz!

 

Ten obok czajnika, mimo, że ma dopiero trzydzieści cztery lata wie, że tamtemu się nie udało. Ani natychmiast, ani dwa lata później, ani wcale. Uczy więc teraz o pisarzach, a przecież to o nim mieli uczyć…

 

„Ech, szkoda nawet o tym myśleć.”

 

Kiedyś wierzył w swą wyjątkowość, niepowtarzalność. Teraz czuł, że to wszystko już za nim.

 

Mając lat trzydzieści cztery i poczucie życia przegranego trudno jest jeszcze o coś walczyć. Nie walcząc jednak nie przybliżał się do swych ideałów. Błędne koło.

 

Czajnik pstryknął sygnalizując, że woda jest zagotowana. Zalał herbatę. Woreczek wydął się niczym balon i wypłynął na powierzchnię. Próbował go zatopić sypiąc nań dwie łyżeczki cukru. Ten jednak zrobił tylko fikołka i pływał dalej, aż do chwili, gdy został dociśnięty łyżeczką do ścianki kubka. Wypuścił powietrze, niczym rozbitek ostatnie tchnienie i poszedł na dno. Maurycy patrzył na to myśląc, ile można by napisać o tym błahym zdarzeniu. Tylko trzeba usiąść i pisać. Nikt jeszcze nie stał się pisarzem nie pisząc. Tak właśnie nie stał się pisarzem także on sam.

 

Wziął kubek i poszedł do swojego fotela. Usiadł, odstawił kubek na korkową podstawkę. Po chwili ponownie wstał od biurka. Podszedł do okna. Uchylił je dosyć szeroko. Ponownie zasiadł za biurkiem. Otworzył szufladę, na dnie której leżały fajka i tytoń. Wyjął to wszystko, nasypał tytoniu do komina, ubił go i podpalił. Zaciągnął się głęboko. Rozparł się wygodnie w fotelu i lekko przeciągnął. Uwielbiał te chwile, gdy uczucie rozkoszy odciągało go od myśli o samoniespełnieniu.

 

Oszukiwał sam siebie, że rzucił palenie. Papierosa nie miał wprawdzie w ustach od ponad dwóch lat, fajkę jednak czasem palił. Przypalając ją pierwszy raz powiedział sobie, że będzie pykał tylko w chwilach tryumfu. Skoro te jednak uparcie nadejść nie chciały, zaczął nią sobie osładzać chwile zwątpienia. Takie właśnie, jak ta.

 

On, uznawany czasem za największego specjalistę od alter ego w literaturze, potrafił zgromadzić na swym odczycie jedynie kilkanaście osób.

 

Planował wprawdzie popracować jeszcze, lecz…

 

– Chrzanić to! – Rzucił dosyć głośno w pustkę gabinetu, tak by usłyszeli to wszyscy Dickensy, Eco, Tolkieny i inni.

 

Wstał, założył skórzaną, wyświechtaną już nieco kurtkę, zamknął okno i z fajką w ręku wyszedł z gabinetu. Przekręcając klucz w zamku uświadomił sobie, że nie palił jej jeszcze nigdy poza tym pokojem, a już na pewno nie przemierzał z nią uniwersyteckich korytarzy.

 

– Chrzanić! – Powtórzył dodając sobie odwagi.

 

Pykając fajkę ruszył ku schodom. Zszedł na parter i skierował się w stronę wyjścia z budynku. Nie spotkał nikogo. Jak na złość! W chwili takiego buntu! Nikt nie przyłapał go z fajką, nikt nie rzucił żadnej uwagi.

 

Będąc już na zewnątrz skierował się w stronę bramy wychodzącej na jedną z głównych ulic miasta. Było jeszcze jasno. Wszystkie ławki zajmowały grupy roześmianych studentów.

 

Z jednej wstał ktoś nieco starszy, niż jego ławkowi towarzysze. Postać skierowała się w stronę Maurycego.

 

Poznał tego człowieka. Był na wykładzie. Natychmiast go zauważył, gdyż wydał mu się bardzo podobny do niego samego. Miał wrażenie, że byli niemal identyczni. I teraz właśnie zmierzał ku niemu ubrany, to się rzucało w oczy, w bardzo markowe dżinsy, cieniutki sweterek w kratkę burlingtona oraz w skórzaną kurtkę, niemal taką samą jak jego własna, tyle tylko, że wykonaną z nieco szlachetniejszego surowca. Zbliżał się i Maurycy dostrzegł, że właściciel tej tak bardzo podobnej twarzy musi być kilka lat starszy od niego. Mógł mieć około czterdziestki. Szedł w jego stronę pewnym krokiem, a w głowie Maurycego zakotłowało się. Przypomniał sobie coś nagle. Miał wówczas nie więcej niż dziesięć lat… Siedział z matką w poczekalni szpitala… Właśnie zachorował na zapalenie płuc i miał prawie czterdzieści jeden stopni gorączki… Jedno jednak z owego dnia pamiętał. Może nie tyle nawet pamiętał, co nagle sobie przypomniał. Lekarz, który zadawał jego matce pytania zadał też to, które teraz ponownie zadźwięczało w jego głowie:

 

– Czy syn jest z pierwszej ciąży?

 

– Nie. – Odpowiedziała matka. – Z drugiej. Pierwszej nie donosiłam, dziecko umarło….

 

– W którym miesiącu?

 

– Na początku siódmego…

 

– Siódmego? – Spojrzał na matkę, tym razem z zainteresowaniem. – To nieczęste. Co było przyczyną?

 

– Nie wiem. Nie ustalono. W zasadzie nie stało się wówczas nic takiego… Lekarze nie potrafili określić przyczyny zgonu. Napisali tylko, że to niewydolność serca…

 

– Więc może taka właśnie była przyczyna?

 

– Nie. – Odpowiedziała matka, chociaż wolałaby chyba zakończyć tą rozmowę. – Tamten lekarz powiedział, że wpisuje to tylko dlatego, że wpisać coś musi, a ta przyczyna będzie równie dobra, jak każda inna. Ja chciałam zapomnieć… Zresztą, nie było tam niczyjej winy, a potem urodził się Maurycy…

 

Ta rozmowa odbyła się dwadzieścia cztery lata temu, lecz teraz zadźwięczała w jego głowie tak wyraźnie, jak gdyby miała miejsce przed chwilą.

 

„Może jednak dzieciak jakoś przeżył? – Myśli pędziły z łoskotem pociągu towarowego. – Może przeżył, dowiedział się kim jest, i teraz odnalazł mnie, swego rodzonego brata. Jest trochę starszy, wiek się zgadza…”

 

„Gdyby przeżył, to na pewno powiadomiono by matkę… Ale przecież podobieństwo jest porażające…”

 

„Cześć, jestem twoim bratem i przybywam wyrwać cię z matni, w której ugrzązłeś. – Tak powie już za kilka sekund”.

 

Mózg Maurycego podsuwał mu różne fantastyczne rozwiązania.

 

„Albo tak: Zająłeś miejsce, które mi się należało i teraz poniesiesz za to karę. Wyjmie pistolet i strzeli mi w łeb!”

 

Jeszcze tylko kilka kroków, jeszcze trzy, dwa, JUŻ!

 

– Dzień dobry. Byłem na pańskim wykładzie. Mogę zabrać panu, profesorze, kilka chwil? – Powiedział nieznajomy.

 

– Yyyy, eee, taaak, oczyyywiście… – Wybąkał Maurycy zaskoczony niezrealizowaniem się żadnego ze stworzonych w jego głowie scenariuszy.

 

– Przepraszam, nie przedstawiłem się, Konrad Korzeniowski. – Uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę.

 

– Maurycy Beniowski. – Maurycy uścisnął rękę przybysza. – Tak, widziałem pana, nie mogłem nie zauważyć. Patrząc na pana czułem się, jakbym spoglądał w lustro.

 

– Przepraszam, że tak pana zaczepiam, chciałem zaraz po odczycie, ale pan gdzieś zniknął. – Rzekł Korzeniowski nie podejmując tematu podobieństwa.

 

– Poszedłem do swojego gabinetu.

 

– Na szczęście udało mi się pana spotkać. Czy mógłby mi pan poświęcić chwilę? Zaciekawił mnie pański wykład. Więc…? Mogę ukraść panu kilka minut?

 

Maurycy był nieco zestresowany nagłym pojawieniem się w jego życiu kogoś tak uderzająco podobnego. Niewiele myśląc postanowił odmówić.

 

– Przepraszam, ale dziś nie mam czasu, spieszę się na obiad. Może innym razem. Na przykład jutro zapraszam między czternastą a siedemnastą do mojego gabinetu.

 

Wymyślona na poczekaniu wymówka z obiadem była kiepska i Korzeniowski natychmiast to wykorzystał.

 

– Wie pan, ja też bym coś przekąsił. Jeżeli się pan nie pogniewa będę panu towarzyszył przy obiedzie. Gdzie pan zwykle jada?

 

– To znaczy…. Ja myślałem coś sobie w domu przygotować. – Maurycy kłamał nieudolnie.

 

– O! Wspaniale! W takim razie proszę mi pozwolić zaprosić pana na obiad. Znam wprawdzie tylko jedną restaurację, nie jestem stąd. – Mówiąc to wskazał na lokal, o którym mówił.

 

Maurycy podążył wzrokiem za wskazaniem Korzeniowskiego, ale widział tam tylko jeden budynek. Hotel Empire.

 

– Wie pan… Ja zupełnie nie jestem przygotowany finansowo na taki lokal. – Bąkał. – Gdybym może wcześniej wiedział…..

 

„…to i tak nie byłoby mnie stać!” – Dokończył już w myślach.

 

– O nie! Nie zgodziłbym się! – Zaprotestował Korzeniowski. – Ja zapraszam i ja pokrywam wszelkie koszty. Proszę mi pozwolić.

 

– Dobrze… – Maurycy westchnął zrezygnowany. Wiedział, że natręt nie ustąpi.

 

Był wszak zainteresowany tym niecodziennym spotkaniem.

 

– Wspaniale! Chodźmy zatem!

 

Ruszyli w stronę restauracji. Gdyby ktoś spojrzał na tą parę ujrzałby dwóch bardzo podobnych mężczyzn. Niewątpliwie pomyślałby, że są braćmi. Od razu zorientowałby się jednak, że tak naprawdę są to zupełnie różne osobowości. Ten wyglądający na młodszego szedł nieco zgarbiony, wydając się przez to sporo niższy, niż był w rzeczywistości. W jego kroku nie było sprężystości. Ciągnął nogę za nogą, jak siedemdziesięciolatek, jak człowiek przybity. Wyglądał dosyć śmiesznie, bo musiał przebierać nogami szybko, by nadążyć za tym drugim, który pomimo tego, że wyglądał na starszego rwał przed siebie, niemal biegł. Nagromadzona w nim energia wyrywała się do przodu. Cały on był jakby eksplozją, rozbłyskiem. Maurycy musiał gonić przybysza, a Korzeniowski nie zauważał nawet, że towarzysz z trudnością dotrzymuje mu kroku i z miną konkwistadora parł w kierunki niezbyt odległego celu.

 

– Ciekawie się pan nazywa, profesorze. Maurycy Beniowski. Niecodzienne imię w dzisiejszych czasach.

 

– Tak. Niecodzienne. Rodzice nadali mi je chyba po to, bym uchodził za kolejne wcielenie tego awanturnika. Wszyscy kojarzą to imię i nazwisko z postacią stworzoną przez Słowackiego.

 

– Nie wszyscy. – Uśmiechnął się Korzeniowski. – Niektórzy, dajmy na to ja, wiedzą, że był również głównym bohaterem w utworze Wacława Sieroszewskiego.

 

– Taaak, ale…

 

– …ale wzorem tej postaci był człowiek żyjący naprawdę w drugiej połowie XVIII wieku.

 

Maurycy spojrzał na swego rozmówcę.

 

– Pan również zajmuje się literaturą? – Zapytał.

 

– Nie. Chyba, że czytanie do snu uznamy za „zajmowanie się” literaturą.

 

– Pańskie imię i nazwisko też jest poniekąd „literackie”.

 

– Nic o tym nie wiem…

 

– Joseph Conrad….

 

– Tak?

 

– …nazywał się w rzeczywistości Józef Teodor Konrad Korzeniowski. Nie wiedział Pan?

 

– Nie miałem pojęcia.

 

– Ale wie pan, że był taki ktoś jak Joseph Conrad?

 

– Przez przypadek wiem.

 

– To jednak ma pan jakieś pojęcie o literaturze. – Zauważył Maurycy. – Nie każdy wie, kim był Joseph Conrad.

 

– O żeglarstwie mam większe…

 

– Nie rozumiem…

 

– Trochę żegluję. Domyśla się Pan, że wielu żeglarzy trafi wcześniej, czy później na postać Josepha Conrada?

 

– Tak, to możliwe… Dziwi mnie jednak, że wie pan więcej o Maurycym Beniowskim, niż o człowieku, po którym „odziedziczył” pan, jeśli można tak powiedzieć, imię i nazwisko. Też zresztą ciekawy życiorys…

 

– Och… – Odparł Korzeniowski. – …nie ma w tym nic niezwykłego. Po prostu czytając o panu, profesorze, trafiłem na tamtego Maurycego.

 

– Czytając o mnie? Więc chyba jednak interesuje pana literatura? – Maurycy nie chciał dać za wygraną.

 

– Prawie wcale, jak już mówiłem.

 

– Nic nie rozumiem… – Burknął Beniowski.

 

Tak rozmawiając dotarli do drzwi hotelu. Odźwierny otworzył je szeroko, a otrzymawszy napiwek uśmiechnął się jeszcze szerzej, tak szeroko, że aż czapka mu się uniosła, odsłaniając większą część czoła.

 

Korzeniowski wszedł pierwszy do holu. Zatrzymał się i szerokim gestem zaprosił Maurycego do sali znajdującej się po lewej stronie.

 

Powiedział:

 

– Pan mnie naprawdę nie poznaje?

 

– Nie…

 

– I z nikim, czy też z niczym nie kojarzy?

 

– Nie. Zupełnie. Powinienem? Spotkaliśmy się kiedyś?

 

Korzeniowski zaśmiał się głośno. Maurycy speszył się trochę. Czy popełnił jakąś gafę? Czy powinien znać tego człowieka? Nic nie rozumiał z całej tej sytuacji. Poszedł jednak we wskazanym kierunku i usiadł przy stole.

 

To była całkowicie obca mu kraina luksusu. Stąpał po miękkich dywanach, siedział na krześle w stylu (a jakże) empire. Nie czuł się komfortowo ze świadomością, że klika mebli z tej sali jest więcej warte niż jego małe mieszkanko. I na pewno nie był głodny. A jeżeli nawet był wcześniej, to teraz mu przeszło.

 

Za to jego gospodarz czuł się tu, jak u siebie. Przywołał gestem ręki kelnera i zamówił dwie kawy.

 

– Jaką pan pije? – Zapytał.

 

– Z mlekiem…

 

– Dwa razy latte poprosimy.

 

Gdy kelner odszedł, rzekł do Maurycego:

 

– Tak sobie pomyślałem, że może najpierw, przed jedzeniem, porozmawiamy spokojnie, przy kawce…

 

„Jakby czytał mi w myślach.” Maurycy ucieszył się jednak, że chwilowo nie musi zgłębiać zawartości menu.

 

– Więc… – Zaczął. – Skąd powinienem pana znać?

 

– Z gazet, z telewizji, z internetu…

 

– Przepraszam, to znaczy, przykro mi ale…

 

Korzeniowski rozparł się wygodnie i patrzył na niego nie przestając się życzliwie uśmiechać.

 

– Dobrze. – Powiedział po chwili. – Już wszystko wyjaśniam. Przez ostatnie tygodnie pojawiło się parę wzmianek na mój temat. Zostałem laureatem nagrody Nobla. Z fizyki.

 

– Przepraszam, ale to nie moja… Chociaż fakt, powinienem był słyszeć, ale… Przykro mi, niestety…

 

– Jasne. – Korzeniowski przerwał te przeprosiny. – Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, byśmy przeszli na „ty”. Bardzo nie lubię formy „pan”. Mówienie sobie po imieniu wydaje mi się bardziej naturalne.

 

– Oczywiście. Maurycy jestem. – Zdobył się w końcu na uśmiech i wyciągnął dłoń ku nobliście.

 

– Konrad.

 

Uścisnęli sobie ręce.

 

– Zapewne i tak nie zrozumiem odpowiedzi, ale zapytam: za co otrzymałeś Nobla?

 

– Och, świetnie zrozumiesz. Za teorię opisującą ciemną materię, jako alter ego świata, jaki znamy. W skrócie jest to tak zwana fizyczna teoria alter ego.

 

– Słowa rozumiem, ale na tym koniec. Nie wiem o co w tym chodzi…

 

Musiał jednak przyznać, że użycie słów „alter ego” sprawiło, że ta rozmowa stała się dla niego znacznie bardziej interesująca.

 

– Jasna sprawa, nie jesteś fizykiem. A tak z ciekawości, pytam a’propos twojego imienia i nazwiska, czy naprawdę sądzisz, że rodzice nadali ci je chcąc świadomie, lub nie, zrobić z ciebie człowieka, którego życie będzie jedną wielką przygodą? Czy może raczej to tylko żart literacki?

 

– Myślę, że wszystkiego po trochu… Jeżeli jednak chodzi o te przygody, to patrząc na moje dotychczasowe życie… Chyba im nie wyszło… Niestety…

 

– Oooo, ciężko to jeszcze na dzień dzisiejszy ocenić. Tamten Maurycy Beniowski też nie od razu był awanturnikiem. Dużą część swego życia przeżył spokojnie. Wszak urodził się w roku 1746, a pierwsze jego poważne przygody rozpoczęły się w 1768, gdy przystąpił do konfederacji barskiej. Potem schwytali go Rosjanie. Zresztą… Z racji wykonywanej pracy znasz jego dzieje.

 

– Nie na pamięć.

 

– A może warto by było?

 

– Może i tak, ale ty też nie wiedziałeś, kim był Konrad Korzeniowski. – Odparł Maurycy.

 

– No, nie wiedziałem…

 

– A może warto by było?

 

– …ale się dowiem. – Uśmiech chyba nigdy nie znikał z twarzy noblisty. – Czyli na chwilę obecną nie myślisz, by to, jakie nosimy nazwisko mogło determinować nasze losy?

 

– No pewnie, że nie wierzę w takie rzeczy. Jeżeli tak by miało być, to ty musiałbyś wcześnie zostać sierotą, pływać po morzach i jeszcze być pisarzem. To tak w skrócie. Coś z tego co powiedziałem pasuje do ciebie?

 

– Ja nie jestem najlepszym przykładem, bo nie byłem świadom tego, że moje losy mogłyby być odbiciem, projekcją, chociażby nieostrym cieniem losów kogoś innego. Ale mimo to, wszystko co powiedziałeś ogólnie się zgadza. Jestem sierotą, nigdy nie znałem rodziców, jestem również żeglarzem. Natomiast co do pisarstwa….

 

– To?

 

– To książki żadnej nie napisałem, jeszcze…

 

– Więc sam widzisz, nie pasujesz do….

 

– …ale to nie znaczy, że nic nie piszę.

 

– Wiesz, prawie każdy coś pisze. Maile, listy. Ty jako fizyk, noblista, pewnie publikujesz swoje prace, więc „coś” piszesz, ale to nie pisarstwo.

 

– Piszę również prozę, głównie opowiadania kryminalne do gazet. Takie hobby…

 

– No dobrze, to z grubsza zgadza się wszystko, ale to jeszcze nie oznacza, że nazwisko jakie nosimy, sprawia, że nasze losy są z góry przesądzone. Imiona i nazwiska, to tylko słowa… – Skwitował Maurycy.

 

– Słowa stworzyły świat.

 

– Słucham?

 

– Bóg stworzył świat słowami. I myślą. Tak mówi Biblia.

 

– Ty podobno jesteś fizykiem, nie teologiem. – Maurycy był zdziwiony tym co usłyszał.

 

– Co jednak nie oznacza, że muszę odrzucać istnienie jakiejś siły wyższej. Wydaje mi się nawet, że żaden z wielkich fizyków nie negował istnienia Boga. Chociaż, trzeba przyznać, różnie go postrzegali.

 

– Nie wiem naprawdę o czym myśleli fizycy, ale jakoś mi nie gra fizyka z Bogiem.

 

Konrad siedział wygodnie rozparty po przeciwnej stronie stołu. Można powiedzieć, że wręcz leżał na krześle. Stanowił niemal dokładne przeciwieństwo Maurycego siedzącego sztywno jak uczniak, który nie odrobił lekcji i chce to zamaskować nienagannym zachowaniem.

 

Korzeniowski założył ręce za głowę i patrzył na Maurycego długio i przyjaźnie. Kąciki ust unosiły mu się w lekkim uśmiechu. Beniowski nie wytrzymał tego spojrzenia i ciszy, która zapanowała. Poza tym usłyszał przed chwilą coś, co sprawiło, że w jego głowie zapaliła się lampka ostrzegawcza.

 

– Więc jesteś sierotą? – Zaczął.

 

– Tak. Znajdą. Całe dzieciństwo w domu dziecka.

 

– Bo… tak tylko… taka możliwość….

 

– No wal! Co wymyśliłeś? – Ponaglał Konrad.

 

– Że możemy, teoretycznie, być braćmi…

 

– Skąd taki pomysł?

 

Maurycy opowiedział o poronieniu swej matki.

 

– Hm… – Korzeniowskiego jakoś nie porwała ta historia. – Przecież tamto dziecko umarło. Czemu ktoś w szpitalu miałby kłamać?

 

– Wiesz… Handel dziećmi, wywożenie za granicę…

 

– Ale mnie nigdzie nie wywieziono.

 

– W porządku, to tylko taki pomysł. Po prostu, zgadzałby się twój wiek i to, że jesteśmy do siebie podobni.

 

– Podobni? – Konrad nie krył zdziwienia. – Nie rzuciło mi się to w oczy…

 

– Przecież… Bardzo nawet…

 

– Nie..

 

– …podobni…

 

– No dobrze, skoro tak uważasz… – Fizyk chciał chyba zakończyć ten wątek. – Ja tego nie dostrzegłem, ale ty widzę tak, więc niech tam! W końcu mamy obaj nazwiska związane z literaturą, to i możemy być do siebie podobni.

 

– Trochę głupio z tym wypaliłem…

 

– Nie szkodzi.

 

– …ale chyba stworzyłem sobie w głowie tego brata. Jeszcze w dzieciństwie.

 

Maurycy wciąż siedział jak uczniak, z tym że teraz, czując że strzelił gafę, skulił się jeszcze bardziej. Zupełnie jakby chciał zajmować jak najmniej miejsca w tej przestrzeni, być niezauważalnym. Konrad uśmiechnął się jeszcze szerzej, dając do zrozumienia, że nic się nie stało. Zmienił temat:

 

– Nie znalazłem się na twoim odczycie przypadkowo. Chciałem cię poznać.

 

– Mnie? – Maurycy był zaskoczony tym, że ktoś taki, noblista, chciał się z nim spotkać.

 

– Tak! Ciebie! Sporo o tobie czytałem. To również nie przypadek, że tyle wiem o Beniowskim, bohaterze Słowackiego. Czytając o tobie natknąłem się w końcu i na niego. Zapoznałem się więc z jego dziejami, by móc błysnąć na początku rozmowy ze znawcą literatury.

 

– Ale po co chciałeś mnie poznać? Mówiłeś, że nie bardzo interesuje cię literatura…

 

– Prawie wcale! To fakt! Ale twoja praca przyniosła mi natchnienie. I przyjechałem ci podziękować. Oto i cała tajemnica.

 

– Nic nie rozumiem. – Stwierdził Maurycy. – Powiedz po prostu o co chodzi.

 

– Już powiedziałem. Kiedyś, czytając coś, nie pamiętam już teraz co, natknąłem się na słowa: „alter ego”. Nie wiedziałem, przyznaję ze wstydem, co one oznaczają. Ponieważ miałem pod ręką komputer, wklepałem je w przeglądarkę. No i oczywiście znalazłem ich sens. Przy okazji trafiłem też na jeden z twoich artykułów. Pisałeś o tym, że literacka postać, będąca alter ego autora, nie musi być jego przeciwieństwem…

 

Maurycy wszedł mu w słowo i sam już ciągnął dalej:

 

– … może wszak być po prostu inna. Inny ja… Autor może poprzez nią realizować jakieś swoje potrzeby i pragnienia, co nie oznacza, że jeżeli on sam jest dobry, to jego alter ego musi być koniecznie złe. Wystarczy, że będzie nieco inne. Takie na przykład „dobre inaczej”. Pamiętam… Pisałem o tym kiedyś.

 

– Właśnie. A ja pracowałem już wówczas nad ciemną materią. Wypatrywałem jej, szukając sprzeczności ze światem, który znamy. Szukałem jakiejś „innej” fizyki. Twoje słowa uświadomiły mi, że „ciemna” część wszechświata nie musi być przeciwnością naszego, wystarczy, że będzie nieco inna…

 

– Niezła jazda. Niespełniony pisarzyna pisze jakiś tam mało ważny artykulik. Ktoś go wrzuca do internetu. Czyta go początkujący fizyk. Doznaje olśnienia i otrzymuje Nobla. Tak?

 

– Właśnie…

 

Maurycy patrzył na Korzeniowskiego. Cała ta sytuacja wydawała mu się komiczna. Miał wrażenie, że któryś z kolegów robi mu kawał.

 

– Jaja sobie robisz, prawda?

 

– Nie.

 

– To może jeszcze chcesz mi oddać połowę nagrody? Rozumiesz, działka dla muzy.

 

– Nie ma sprawy, jeżeli naprawdę tego chcesz.

 

Teraz Maurycy zaczął czuć, że to może nie być żart. Gość wcale się nie wzdragał przed oddaniem części pieniędzy.

 

– No dobrze… Opowiedz coś o tej teorii. Tylko prosto jakoś….

 

– Będzie prosto. Jak zapewne wiesz…

 

– Nie wiem!

 

– …wszechświatowi brakuje trochę wagi.

 

– Mówiłem, że nie wiem…

 

– No więc, według wszelkich obliczeń, wszechświat nie powinien funkcjonować, tak jak funkcjonuje, bo jest za lekki.

 

– OK., skoro tak mówisz… Dużo tej masy brakuje?

 

– Większości.

 

– Jak więc…?

 

– No właśnie! Jak więc? Stąd koncepcja ciemnej materii. Materia, której nie widzimy, a która stanowi tą brakującą masę.

 

– I wtedy się zgadza?

 

– Zgadzałoby się…

 

– By się…?

 

– …by się, gdyby ta ciemna materia istniała, ale jakoś nikt jej nie złapał.

 

– Sam mówiłeś, że jest dla nas niedostrzegalna. – Zauważył bystro Beniowski.

 

– Elektron też był długo niedostrzegalny, a dziś nawet ty nie negujesz jego istnienia, chociaż nigdy go nie widziałeś. Ktoś kiedyś też go nie widział, ale stwierdził, że takie coś istnieje. I rzeczywiście! Miał rację!

 

– I co dalej?

 

– E=mc2

 

– Ale to chyba już było wcześniej? O ile dobrze pamiętam wymyślił to Einstein. Mam rację?

 

– Owszem.

 

– No i…? – Maurycy obawiał się, że zaraz przestanie cokolwiek rozumieć.

 

– Mówiąc krótko…

 

– O tak, krótko proszę…

 

– …energia uciekająca z wszechświata, który możemy objąć naszą percepcją, tworzy ten drugi, a one razem tworzą coś w rodzaju superwszechświata.

 

– Pięknie. I co z tego? Ktoś udowodnił istnienie tego drugiego? A niby skąd wiadomo, że energia gdzieś ucieka?

 

– Zwróć uwagę, że to teoria. A jeżeli chodzi o energię, to udowodniliśmy doświadczalnie, że jej ubywa. Weź na przykład to: słyszałeś o tym, że gdy człowiek umiera traci kilka gramów ze swojej wagi?

 

– Słyszałem, że 21….

 

– Właśnie. Taka waga, to ogromna ilość energii, która niknie, nie zamienia się w masę… Ucieka…

 

– Może to dusza, he, he.

 

– Może. – Konrad odpowiedział całkiem poważnie.

 

– Żartujesz, prawda?

 

– Nie. To możliwe. Możliwe, że reszta wszechświata to po prostu bóg i inne kreacje.

 

– Inne kreacje?

 

– Gdy myślisz, gdy coś wymyślasz, to myśl leci w świat jako fala energii. Dokonujesz pewnej kreacji…

 

– Nie chcesz mi powiedzieć, że za coś takiego dają Nobla? W życiu takich bzdur nie słyszałem! – Teraz Maurycy był już prawie pewien, że ktoś bawi się jego kosztem.

 

– I niby czego ma to dowodzić? – Konrad nie czuł się urażony. – Mówiłeś, że nie interesujesz się fizyką. Czemu miałbyś słyszeć, skoro nawet nie słyszałeś, że kolejny Polak otrzymał Nobla?

 

– No tak…

 

Faktycznie, to, że on o czymś nie słyszał, nie przesądzało jeszcze o istnieniu lub nieistnieniu tego czegoś. Rozmowa w końcu wciągnęła go na dobre. Postanowił kontynuować.

 

– Wracając do Boga i innych… tworów?

 

– Kreacji.

 

– Dziękuję.

 

Uśmiech.

 

– Idąc tym tropem można powiedzieć, że stworzyliśmy swoimi myślami i Boga i raj i to wszystko o czym nas uczą na religii. – Beniowski rozkręcał się.

 

– To możliwe.

 

– Ale to oznacza, że nie dość, że Bóg istnieje, to jeszcze każda religia ma swojego! Ba! Każdy człowiek ma swojego boga, wszak każdy inaczej go pojmuje i inaczej nieco o nim myśli.

 

– Dobrze kombinujesz.

 

– I co z tymi wszystkimi, jak to mówisz, kreacjami dzieje się, gdy już zostały stworzone?

 

– Istnieją sobie i żyją swoim życiem. I to życie jest dla nich równie realne, jak twoje dla ciebie. Powiem więcej. Ponieważ są to już realne istnienia, mogą tworzyć następne światy, następnych bogów…

 

– Ale to się w głowie nie mieści. Tych światów musiałaby być nieskończona ilość…

 

– Więc z tego wynika, że ten nasz superwszechświat byłby nieskończony… – Konrad rzucił bez namysłu.

 

– Ale chyba jest pewna nieścisłość…

 

– Tak?

 

– Powiedziałeś, że Bóg słowem stworzył świat…

 

– No iii?

 

– Więc jak Bóg mógł stworzyć mój wszechświat, skoro ja stworzyłem jego?

 

– On stworzył ciebie po to byś ty stworzył jego. Proste.

 

– A idąc dalej…. Ja stworzyłem jego, by on mógł stworzyć mnie, bym ja znowu mógł się stać jego stwórcą i demiurgiem mojego własnego wszechświata?

 

– Widzisz, mówiłem, że w lot złapiesz! – Ucieszył się Korzeniowski.

 

– Ale ja nie łapię!

 

– Hm?

 

– No bo to jest jak gadanie o tym, co było pierwsze, jajko, czy kura. To nie ma sensu, nie trzyma się kupy!

 

– Tylko pozornie. W twoim świecie czas jest postrzegany linearnie. Jeżeli to odrzucisz, sprawa będzie wyglądać inaczej. Nie ma dziś, wczoraj i jutro. Są tylko różne teraźniejszości. Tak więc wczoraj istnieje nadal i żyje swoim życiem. Ty tego nie widzisz, bo odrzucasz możliwość istnienia wielu czasów równoległych. To kwestia systemu filozoficznego jaki stworzyłeś, by się w nim wychować. Już chociażby Indianie Hopi nie postrzegają czasu w ten sam sposób co ty. Tak więc czas nie dla każdego musi być tym samym…

 

– Czyli jutro już istnieje, a ja dopiero do niego wejdę! – Błysnął Maurycy.

 

Ktokolwiek żartował sobie z niego, to trzeba przyznać, że wykonawcę tego żartu wybrał starannie.

 

„Więc dobrze… – Pomyślał. – Chcesz się bawić? Więc dam ci więcej powodów do śmiechu.”

 

– Dokładnie. Przepraszam, że jeszcze raz to poruszę… Naprawdę nie słyszałeś o moim Noblu?

 

– Nie! Ile jeszcze razy o to zapytasz? Czujesz się jakoś z tego powodu niedowartościowany?

 

– Nie, nie o to chodzi. I nie chodzi o twoje zainteresowanie fizyką.

 

– Raczej jego brak. – Wtrącił Maurycy.

 

– Jak wolisz. Chodzi po prostu o to, że ta teoria jest bardzo kontrowersyjna.

 

– Domyślam się…

 

– Dlatego było o tym dosyć głośno i to nie tylko wśród fizyków. Widzisz sam, że są tu aspekty filozoficzne i takie tam. Mówiono nawet, że ta teoria może, że tak powiem, ruszyć posadami naszego świata… To znaczy twojego świata.

 

– Chyba nie ruszyła… Z tego co zauważyłem. – Maurycy nie krył sarkazmu.

 

– Na pewno nic nie zjesz? – Wtrącił nieoczekiwanie Konrad.

 

– Nie!

 

– Może jeszcze kawy?

 

– Wody, jeśli można…

 

Korzeniowski skinął na kelnera.

 

– Gazowana? – Zapytał wezwany.

 

– Gazowana, z lodem i cytryną, jeżeli to nie kłopot….

 

– Żaden, proszę pana!

 

I w kilka chwil później szklanka chłodnej wody z cytryną stała na stole przed Maurycym.

 

„Ale, ale!” – po schłodzeniu się kilkoma łykami zimnego napoju Maurycy poczuł ponownie przypływ natchnienia.

 

– W takim razie mój świat i ja sam i ty również możemy być czyjąś myślą tylko.

 

– Prawdopodobnie tak powstał również ten świat.

 

– To jednak przykre być jedynie ulotną myślą…

 

– Niekoniecznie. Myśl, to tylko akt twórczy. Teraz już istniejesz naprawdę w tej swojej teraźniejszości.

 

– Więc wiele światów musi być zapełnionych superbohaterami. Bo przecież wielu mężczyzn przed snem wciela się w role Bondów, tworząc co dzień nowe uniwersa. Żart taki…

 

– Dobry. Ale o czym w takim razie myśli James Bond przed zaśnięciem? Jakich on tworzy bohaterów, hę?

 

Zaśmiali się obaj.

 

– Więc, w takim razie… – Maurycy wyglądał jakby czaił się do zadania ciosu. – Ty możesz jednak być tym moim wymyślonym bratem. Nikim więcej, niż tylko moim alter ego!

 

– No cóż… Ta możliwość jest dopuszczalna. Potraktuję to nieskromnie jako komplement. Wybacz mi jednak, że nie odwdzięczę się tym samym…

 

– Nie chciałbyś więc być mną?

 

– No jakoś tak niekoniecznie, bez obrazy…

 

– No więc nie dość, że być może powstałeś jako moje alter ego, to jeszcze twoim stwórcą jest ktoś, kogo nie szanujesz!

 

– Ooo! Nie jestem pierwszy. Sam wiesz, że wielu przede mną odrzucało stwórcę. Palono ich na stosie. Mam nadzieję, że ty tego nie planujesz?

 

– Nie. Ale sam widzisz do czego prowadzi rozważanie tej twojej noblowskiej teorii. Rany! Oni w tej Szwecji chyba strasznie się nudzą, skoro przyznają nagrody za takie rzeczy, bez obrazy oczywiście… – Odgryzł się Maurycy.

 

Konrad lekko skinął głową, jakby chciał wyrazić uznanie dla dobrze zadanego ciosu.

 

– Było mi niezwykle miło cię poznać. – Powiedział nagle, wpatrując się w czarną kartę magnetyczną, będącą kluczem do jego pokoju. Na karcie złotymi literami nadrukowano numer 777 i napis Apartament Eden. – Muszę jednak zakończyć to spotkanie. Za dwie godziny wylatuję z Polski, a mam jeszcze kilka rzeczy do spakowania.

 

– Oooo… Oczywiście… – Wybąkał Maurycy nieco zmieszany tym nagłym zakończeniem rozmowy.

 

– Jeszcze raz dziękuję za miło spędzony czas. Może kiedyś spotkamy się ponownie? Kto wie? Teraz nalegam, byś zgodził się na odwiezienie do domu limuzyną hotelową. Na mój koszt oczywiście. Będę szczęśliwy wiedząc, że bezpiecznie dotarłeś na miejsce. W końcu mamy już noc w tym twoim linearnym świecie. – Dodał żartem na zakończenie.

 

Uścisnęli sobie ręce i Maurycy skierował się do drzwi. Przemknęło mu jeszcze przez głowę, że to chyba jednak nie był żart.

 

– Maurycy… – Zawołał Konrad.

 

– Tak?

 

– Pamiętaj… Nie od razu Beniowski trafił na Madagaskar. Poczekaj, a zobaczysz, że słowo ciałem się stanie i to jak się nazywasz pomoże tobie samemu nakreślić nowe drogi w życiu…

 

– Jasne… Na pewno… – Maurycy nie wierzył w takie rzeczy. – Do zobaczenia.

 

Wyszedł przed hotel. Nie zauważył nawet, że to nie fotokomórka, tylko człowiek otworzył mu drzwi. Nie zauważył, więc nie podziękował.

 

Był nieprzyjemny, wilgotny jesienny zmierzch. Odetchnął głęboko, lecz bez przyjemności, zgniłym powietrzem.

 

„Fajka!” – Przypomniał sobie, że ma fajkę. Poczuł, że po takiej rozmowie musi zapalić i spokojnie pomyśleć.

 

Sięgnął po fajkę, lecz nie zdążył jej wyjąć. Usłyszał:

 

– Proszę bardzo panie profesorze!

 

Kierowca stał obok okazałego Bentleya. Jedną ręką przytrzymywał otwarte tylne drzwi, drugą zaś wykonał gest zapraszający go, by zajął miejsce w środku.

 

„Rzeczywiście…, zapomniałem, że Korzeniowski wynajął mi limuzynę.”

 

Podchodząc do samochodu zakodował jedynie, że był w ciemnym kolorze. Zauważył także, że tablice są szwajcarskie. Zdziwiło go to.

 

– Dlaczego samochód jest na szwajcarskich blachach? – Zagadnął kierowcę, gdy już ruszyli.

 

– Nie wiem proszę pana, ale słyszałem, że chodzi o jakieś sprawy podatkowe.

 

Nie kontynuował tej rozmowy. Nic go to przecież nie obchodziło.

 

Rozsiadł się wygodnie. Dopiero teraz uświadomił sobie w jak niewygodnej pozycji przesiedział kilka ostatnich godzin.

 

Zmrużył oczy. Patrząc w ten sposób widział świat rozmazany. Widział głównie, płynące, pełzające wszędzie, rozedrgane neony.

 

„Coś jednak w tym wszystkim jest. Przecież są książki mówiące o pozytywnym myśleniu, o tym, że myślą możemy wpłynąć na swój los. Czyli może jednak ludzie czują to gdzieś tam, pod skórą, tylko nie umieją tego opisać… A może nie chcą poruszać takiego tematu, obawiając się pytań, jakie sami sobie musieliby postawić? A może jeszcze bardziej boją się odpowiedzi?”

 

I chociaż wszystko o czym mówił z Korzeniowskim nie bardzo mu leżało, to teraz jego myśli krążyły wokół tych właśnie tematów.

 

„Bo przecież – przekonywał siebie – wszystkie rzeczy powstały dopiero wtedy, gdy ktoś je najpierw wymyślił, a potem stworzył niemal z niczego, bez żadnych wzorców. Czy Edison wiedział, jak wygląda żarówka? Nie! Nie wiedział, bo sam dopiero ją konstruował. Ale powiedział sobie, że zrobi żarówkę i tym samym uruchomił jakąś siłę, jakąś energię, która sprawiła, że po pewnym czasie pojawiła się ona jako nieodzowny element świata, jaki dziś znamy. Coś w tym może być…”

 

Zwrócił się do kierowcy:

 

– Przepraszam, zamyśliłem się i nie powiedziałem panu dokąd…

 

– Wiem, gdzie pana zawieźć, pan Korzeniowski podał adres. Zresztą… – Zahamował. – już jesteśmy na miejscu.

 

Wysiadł, by otworzyć Maurycemu drzwi, lecz ten nie nawykły do takich luksusów obsłużył się sam i był już na zewnątrz.

 

– Do widzenia! Powodzenia profesorze! – Powiedział głośno i wesoło kierowca.

 

Wsiadł do Bentleya i spokojnie odjechał.

 

Maurycy skoczył do drzwi klatki schodowej. Wstukał prędko kod w domofon i pobiegł do windy. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu i poczytać w internecie na temat „fizycznej teorii alter ego”. Jeszcze podróż na dziewiąte piętro, klucze, zamek od drzwi, światło w przedpokoju, pokój, znowu światło, komputer, pstryk!

 

Czekał zniecierpliwiony aż komputer się odpali. Następnie połączył się z internetem. Wklepał w wyszukiwarkę: „fizyczna teoria alter ego”, iiiii….!

 

Pojawił się trójkącik z wykrzyknikiem w środku oraz napis: „Nie znaleziono żadnych wyników wyszukiwania dla hasła „fizyczna teoria alter ego”.

 

Wszedł w Wikipedię i wklepał to samo. Znowu nic. Próbował na różne sposoby, ale bez skutku.

 

„Inaczej…” – pomyślał.

 

Wystukał na klawiaturze: „Konrad Korzeniowski”. Większość linków prowadziło do Josepha Conrada. Były też inne, ale żaden nie dotyczył TEGO Korzeniowskiego.

 

Ostatnia deska ratunku: „polscy nobliści”!

 

Skłodowska, Sienkiewicz, Reymont, Miłosz, Wałęsa, Szymborska…. Żadnego Korzeniowskiego!

 

Zajrzał do książki telefonicznej i wyszukał numer telefonu do hotelu, w którym niedawno gościł.

 

– Z panem Korzeniowskim poproszę! – Rzucił do słuchawki, gdy zgłosiła się recepcja.

 

– Który pokój?

 

– 777.

 

– Obawiam się, że źle pan zapamiętał numer… Nie ma u nas siedmiu pięter….

 

– Apartament Eden. – Uściślił Maurycy.

 

– Nie mamy apartamentu o takiej nazwie… Przykro mi.

 

Odłożył słuchawkę. Po sekundzie miał jednak nowy pomysł. Podniósł słuchawkę i nacisnął przycisk „redial”.

 

– Hotel Empire. W czym mogę pomóc?

 

– Jechałem dziś waszą limuzyną… – Zaczął z innej strony.

 

– Tak, słucham?

 

– Ciemny Bentley, na szwajcarskich numerach. Chciałbym rozmawiać z człowiekiem, który go dla mnie zamówił. – Maurycy był niemal dumny ze swej przebiegłości.

 

– Nie mamy Bentleya…. – Odparł głos w słuchawce. – U nas jeżdżą wyłącznie Mercedesy… I na pewno na polskich numerach.

 

– Ale ze względów podatkowych…

 

– No wie pan! Pan daruje, ale muszę zakończyć tę rozmowę.

 

A więc jednak to był żart. Musiał przyznać, że nawet udany.

 

Obudził się gwałtownie. Pamiętał każdy szczegół snu. Wstał szybko i zaczął go zapisywać, nim zapomni. Czuł, że może właśnie to, co mu się przyśniło będzie tematem jego pierwszej książki. Miał w końcu tak długo oczekiwany pomysł.

 

 

 

„Trochę jednak szkoda, że to tylko sen.”

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

„Rachunki, rachunki, rachunki….” – Myślał wyjmując listy ze skrzynki.

 

Pośród nich był także ten za telefon. Dwie kartki złączone zszywką. Oderwał tą drugą, która była billingiem i nie gniotąc wyrzucił do kosza. Kartka opadała niczym liść. Ostatecznie nie trafiła do miejsca swojego przeznaczenia i wylądowała na podłodze. Schylił się, by ją podnieść. Niechcący spojrzał na nią i ku swojemu zdziwieniu zauważył wśród wydrukowanych numerów taki, który zaczynał się kierunkiem jego miasta. Zdziwił się, bo z reguły na miejscu korzystał z komórki. Z domowego dzwonił najczęściej do znajomych mieszkających w innych miastach i za granicą. Spojrzał uważnie. Numer był wybierany dwukrotnie w odstępie kilku minut.

 

Zainteresowało go to.

 

„Może zamawiałem jakieś jedzenie?” – Zastanawiał się.

 

Uśmiechnął się. Postanowił sprawdzić ten numer.

 

„Pizza, czy chińszczyzna?” – Myślał wystukując cyferki.

 

Jeden sygnał… drugi…. trzeci….

 

– Hotel Empire. Słucham…

 

– Chodzi mi o pokój numer 777….

 

– Apartament Eden?

 

Jak oparzony szybko odłożył słuchawkę.

 

Serce waliło jak oszalałe…

 

 

 

 

 

 

grudzień – 2008 r.; korekta – sierpień 2012 r.

Koniec

Komentarze

Czytając początek miałam wrażenie, że nieco przynudzasz i zbyt szczegółowo opisujesz wszystko co robi Maurycy. Jest trochę powtórzeń i klimat lekkiej depresji. Może w ten sposób chciałeś pokazać zagubienie i niespełnienie bohatera. Nie jestem wielbicielką dyskursów filozoficznych i naukowych podanych w formie suchej wymiany zdań. Nad dialogami musisz ciągle pracować, choć zauważam pewną poprawę. Pracy wymaga też interpunkcja. Czytałam jednak nie cierpiąc nadmiernie. Poniżej, w uwagach, to co zabolało:

 

Patrzył tępo w zdjęcie wiszące na ścianie tuż przed jego nosem. Na zdjęciu młody… – Powtórzenie. Może: Patrzył na fotografię wiszącą na ścianie tuż przed jego nosem. Na zdjęciu młody…

 

Otworzył szufladę, na dnie której leżały fajka i tytoń. Nasypał tytoniu do komina, ubił go i podpalił. – Czy Mauryce sypał tytoń, ubijał go i podpalał w szufladzie? Nie wspominasz, że wyjął zeń fajkę i tytoń. Nie znam się na fajkach, w ogóle nie umiem palić, ale wydaje mi się, że część fajki do której nakłada się tytoń (nasypanie go byłoby chyba dość trudne), nazywa się główka a nie komin. Mogę się jednak mylić.

 

Przekręcając klucz w zamku uświadomił sobie, że nie palił jej jeszcze nigdy poza nim… – Poza kluczem, czy poza zamkiem? A może: …nie palił jej jeszcze nigdy poza domem.

 

Będąc już na zewnątrz poszedł w stronę bramy wychodzącej – Może: …skierował się w stronę bramy wychodzącej…

 

Rzucił mu się natychmiast w oczy… a w kolejnym zdaniu

 

…to się rzucało w oczy… – Powtórzenie. Proponuję pierwsze zdanie: Natychmiast zauważył…

 

To nie częste. – …nieczęste

 

…przybywam wyrwać cię z matni, w której ugrzęzłeś. – …ugrzązłeś.

 

W takim razie proszę mi pozwolić zaprosić się na obiad. – Z tak sformułowanego zdania rozumiem, że Korzeniowski chce się wprosić na obiad do Beniowskiego. Proponuję: W takim razie proszę mi pozwolić zaprosić pana na obiad.

 

…człowiek żyje na prawdę – …naprawdę…

 

Uśmiech chyba nigdy nie znikał z twarzy Noblisty. – …z twarzy noblisty.

 

Ty jako fizyk, Noblista – …noblista

 

…nie negował istnienia boga. – …istnienia Boga.

 

…jakoś mi nie gra fizyka z bogiem. – …z Bogiem.

 

…patrzył na Maurycego długim, przyjaznym spojrzeniem. […] Beniowski nie wytrzymał tego spojrzenia. – W pierwszym zdaniu proponuję: …patrzył na Maurycego długo i przyjaźnie. 

 

Po prosu, zgadzałby się twój wiek… – Po prostu

 

…że ktoś taki, Noblista – …noblista…

 

…że gdy człowiek umiera traci kilka gram ze swej wagi? – …że gdy człowek umiera, traci kilka gramów ze swej wagi?

 

…że stworzyliśmy swoimi myślami i boga – …i Boga

 

…że nie dość, że bóg istnieje… – …że Bóg istnieje…

 

Powiedziałeś, że bóg słowem stworzył świat… – …że Bóg słowem…

 

Konrad lekko skinął głową, jak by chciał… – …jakby chciał…

 

…że to człowiek, a nie żadna fotokomórka otworzył mu drzwi. – Fotokomórka z pewnością nie otworzyłby mu drzwi. Proponuję: …że to człowiek, a nie żadna fotokomórka, otworzył mu drzwi. Lub …że to nie fotokomórka, tylko człowiek otworzył mu drzwi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ogromne dzięki! Skorzystałem z cennych uwag i zdążyłem jeszcze poprawić. Ja czasem palę fajkę i rzeczywiście jedną z jej części jest komin :-)

Naprawdę bardzo dziękuję. Dzięki Twoim uwagom teraz jest lepiej.

Pozdrawiam

Fantastyka naukowa w czystej postaci. Trudno powiedzieć czego więcej fantastyki, nauki, new eage czy jeszcze czegoś innego. Lubię takie teorie.

Opowiadanie czytałam dość późno, komentarz i uwagi wysłałam jeszcze później, ale cieszę się, że zdążyłeś zrobić poprawki. Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A to przypadkiem nie do cybucha wrzuca się tytoniu? Choć w życiu nie paliłem fajki, więc się też nie znam.

Ten dialog jak dla mnie, może i ciekawy, ale trochę przydługi. I taka uwaga - nikt by nie dostał Nobla za zwykłą hipotezę, a tu właśnie coś takiego jest, o tej ciemnej materii, i to niezbyt wiarygodna i sensowna.

Cybuch łączy ustnik fajki z komorą spalania, czyli główką (lub jak woli cyphrae, kominem). Zdążyłam się podszkolić i dzielę się świeżo zdobytą wiedzą teoretyczną. Natomiast, nadal wydaje mi się, że tak jak nie można tytoniu do fajki nasypać, tak samo trudno będzie go wrzucić. No, chyba, że są różne tytonie. Ja widziałam takie, które, wzięte w dwa palce, przypominaja szczyptę cienko poszatkowanej kwaszonej kapusty - z palców zwisają długimi frędzlami. Będę wdzięczna za dodatkowe wyjaśnienia od ewentualnych znawców i wielbicieli fajek.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tytonie są cięte w różny sposób i mają różną wilgotność. Dużo fajnych informacji na temat fajek i tytoni znajdziesz na: http://www.fajka.net.pl/ w zakładce Fajkowe ABC.

Dzięki wielkie. To paradoks – jestem niepaląca, palaczy ledwo toleruję, a pogłębię wiedzę "tytoniową". Oczywiście wyłącznie teoretyczną. :-) Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No tak, ale fajka, historia, rytuały itp. Jest też świetna książka pt. "Fajka mniej szkodzi" .

Homar - ta teoria pewnie się gdzieś jeszcze pojawi, bo w mojej głowie jest znacznie szersza, ale jest w tym pewien problem... Ostatnio w jakiejś książce wyczytałem, że są fizycy zajmujący się sprawami dosyć podobnymi i trochę boję się oskarżenia "małpowanie". Popracuję jednak jeszcze nad tym i może wyjdzie coś ciekawego.

Agroeling - to naprawdę komin, nie cybuch. W tekście nie ma słowa "hipoteza", tylko "teoria", a "teoria" w znaczeniu naukowym ma nieco inne znaczenie niż w języku potocznym; weź np teorię względności, teorię ewolucji itp. Jak napisałem wcześniej, pomysł z tą właśnie teorią doczeka się jeszcze kiedyś rozwinięcia.

Dzięki wszystkim za uwagi :-)

Pozdrawiam

Interesująca koncepcja. Tym snem pod koniec trochę mnie zniesmaczyłeś, ale “odszczekałeś”. ;-)

Dialog wydał mi się miejscami bardzo rwany, ale może tak miało być.

Babska logika rządzi!

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka