- Opowiadanie: cyphrae - Pan Zielonego Zamku (fantasy)

Pan Zielonego Zamku (fantasy)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pan Zielonego Zamku (fantasy)

 

To opowiadanie powstało niemal przypadkiem. Autor wiedział "kto jest kto", jednak dla czytelnika nie musi to być jasne, dlatego też powstał mały słowniczek zamieszczony na początku opowiadania. W tej chwili nie istnieją jeszcze inne przygody Atre, ale (sam nie wiem czemu) polubiłem tego bohatera, tak więc będzie niewątpliwie zmuszony przeżyć jeszcze wiele przygód. A zatem zapraszam do lektury.

 

 

Z Wszechleksykonu Królestwa Pogranicza:

 

 

 

– Niewolnik – człowiek na najniższym szczeblu społecznym; bez praw osobistych i publicznych.

 

– Onych – wolny obywatel; często żołnierz, rolnik lub rzemieślnik; posiada pełnię praw; czasem korzysta z pracy innych onychów i niewolników.

 

– Manel – wolny i zamożny obywatel; często korzysta z pracy zależnych onychów i niewolników; manelowie noszą żelazną bransoletę.

 

– Pej – bardzo zamożny obywatel; kupuje od Czarnych Alchemików eliksiry zapewniające nieśmiertelność – to różni go od manelów; pejowie noszą złotą bransoletę.

 

– Desmodon – zwierzę podobne do człowieka żywiące się ludzkim mięsem; nie gardzi też ludzkimi zwłokami; bardzo silny fizycznie; można go sobie podporządkować.

 

– Drewniaki i bistowie – są ludźmi, wyglądają jak ludzie i żyją wśród ludzi; powstali jako eksperyment Magów; drewniaki mają pewne cechy drzew – długowieczność, spokój; bistowie mają pewne cechy lwów – siła, agresja; drewniaki, bistowie i zwykli ludzie tworzą razem społeczeństwo; każdy z nich może być niewolnikiem, onychem, manelem lub pejem; muszą pić wodę ze Studni Bytu – bez niej zamieniają się powoli w drzewa lub lwy.

 

– Rada Równych – najwyższy organ kolegialny Królestwa Pogranicza; Rada Równych decyduje o wszystkich sprawach państwa; może do niej wejść każdy wolny człowiek.

 

– Prefekt – osoba wyłoniona przez Radę Równych do bieżącego zarządzania Królestwem i dowodzenia wojskiem.

 

– Kolegium Sześciu Magów – tworzą je Magowie Powietrza, Ognia, Wody, Ziemi, Wielkości i Małości; organ nieformalny i istniejący tak długo, dopóki Magowie przebywają w Królestwie Pogranicza; jego znaczenie opiera się jedynie na powszechnym szacunku do Magów; pełni funkcję doradczą.

 

 

 

 

 

 

I.

 

Prefekt Atre stał na ocembrowaniu studni i wrzeszczał wniebogłosy. Wyglądał na bardzo zadowolonego. Po dziedzińcu łazili onychowie. Nikt jednak nie zwracał uwagi na zachowanie pana Zielonego Zamku.

 

Przybysz, nie wiedząc co się dzieje, stanął w bramie i patrzył z zainteresowaniem. Atre był wielkim mężczyzną i pomimo ukończenia pięćdziesiątego siódmego roku życia, sprawnością i muskulaturą przyprawiał o wstyd większość młodzików. Stał całkiem nagi i mokry, nie robiąc sobie nic z leżącego śniegu i lekkiego mrozu. Jedyne, co miał na sobie to żelazną bransoletę na lewym nadgarstku – znak wszystkich manelów. Jego ciało ogrzewało wodę, która gwałtownie parując tworzyła biały obłok.

 

Odgarnął do tyłu długie, siwe włosy. Spojrzał w dół. Ewidentnie szykował się do skoku. Nikt z jego służby nie interesował się tymi poczynaniami.

 

Odbił się bardzo lekko, na tyle tylko, by dolecieć do środka otworu. Zdawało się, że zawisł na chwilkę, po czym runął pionowo w dół.

 

Przybysz drgnął lekko, chcąc odruchowo rzucić się na pomoc, ale było już za późno.

 

Po kilku chwilach usłyszał plusk. To Prefekt przebił lustro wody gdzieś głęboko pod ziemią.

 

Jeden z onychów przerzucił wówczas sznur przez bloczek zamocowany na poziomym ramieniu żurawia i opuścił do studni wiadro. Podeszło doń kilku innych i zapierając się o śliski bruk wyciągnęli Atre stojącego w kuble.

 

– Wystarczy! – zagrzmiał Prefekt.

 

Wyskoczył boso na kamienie i okrył się przyniesionym przez służących futrem.

 

– Atre! – Zawołał przybysz.

 

Wszyscy spojrzeli w jego stronę z zainteresowaniem. Rzadko widywano tu zamożnych gości, a szaty tego zdradzały, że jest bogaczem. Ubrany był w błękitne futro, a jego twarz skrywał cień kaptura.

 

– Proszę, proszę! Któż to nas odwiedził?! – Pan Zielonego Zamku najwidoczniej wiedział kim jest przyjezdny. – Witam w moim skromnym domu!

 

Zielony Zamek rzeczywiście nie był szczególnie okazały w porównaniu z siedzibami innych manelów. Z posiadłościami pejów w ogóle nie można było go zestawiać – byłby przy nich niczym chatka przy pałacu. Zamek wzniesiono na planie kwadratu. Na środku jednego z boków umieszczono bramę, a w jednym z rogów wybudowano wieżę, nie wiele jednak wyższą od budynków, z których wyrastała. Każdy z nich miał dwa piętra przykryte stromym, skośnym dachem. Okalały one dziedziniec, którego środek wyznaczała studnia.

 

– Wejdźmy do środka. – Zaproponował gospodarz.

 

– Prowadź.

 

Przeszli przez drzwi w ścianie naprzeciwko bramy i po drewnianych schodach dostali się na pierwsze piętro, do dużej komnaty. Panował w niej upał, bo w dwóch dużych kominkach szalał ogień. Umeblowanie było raczej skromne. W pobliżu jednego z kominków postawiono ogromne łoże, przykryte teraz futrami, a przy drugim znajdował się okrągły stół i parę ładnych, dużych krzeseł z poręczami. Pod ścianami ustawiono kilkanaście skrzyń. Każda była inna.

 

Atre podszedł do jednej. Zrzucił futro i założył wyjęte ze skrzyni odzienie. Miał teraz na sobie skórzane spodnie i kaftan, spod którego wyzierała biała koszula.

 

Wskazał gościowi, od którego służący odebrał właśnie futro, jedno z krzeseł, a sam usiadł na drugim.

 

– Jedzenie! Picie! – Wrzasnął w stronę uchylonych drzwi.

 

Patrzył z lekkim uśmiechem na przybysza.

 

– Co cię sprowadza? Minęły już dwa lata…. – Zagaił.

 

Odkąd Rada Równych zawiesiła Prefekta, prosząc jednocześnie Kolegium Sześciu Magów o ocenę zarzucanego mu czynu, Atre siedział karnie w areszcie domowym nie wyściubiając nosa poza bramę Zielonego Zamku.

 

– Tak, minęło trochę czasu. – Odpowiedział przyjezdny.

 

– Zdecydowaliście coś w końcu?

 

– Nie, nie zajęliśmy się tym jeszcze. Wiesz jak jest…

 

– Wiem, wiem, pejowie zrobią wszystko, abym resztę życia spędził na wygnaniu.

 

– Właśnie…

 

Atre pochylił się w stronę gościa i kiwnął palcem, by ten również się przybliżył.

 

– Ale pamiętaj… Moja cierpliwość nie jest wieczna. – Wyszeptał.

 

– Wiem. A ty wiesz, że ja nic do ciebie nie mam, ale decyzja musi być jednomyślna.

 

Prefekt wyprostował się na krześle. Wiedział, że gość trzyma jego stronę. Po swojej stronie miał także Magów Powietrza, Ziemi i Małości. Nie znał zdania Maga Wielkości, a Mag Ognia był mu nieprzychylny.

 

– Zaczęło się już, co? – Odezwał się Czarownik patrząc na odsłonięty kawałek przedramienia gospodarza.

 

Atre spojrzał również. Rzeczywiście, niewielkie fragmenty jego skóry zaczęły przypominać korę drzewa. Jeszcze kilkadziesiąt, może kilkaset lat bez wody ze Studni Bytu i zamienił by się w dąb.

 

– Nie korzystasz z usług Czarnych Alchemików? – Zapytał Mag.

 

– Nie. Po co? Jestem kim jestem – drewniakiem. Teraz reprezentuję drzewa w świecie ludzi. Najwyżej znowu będę drzewem. Nie ma problemu. Zresztą, te ich mikstury… Sam wiesz. To w większości szarlatani i gamonie. Jeszcze by mi wyrosły pazury! Cha, cha, cha! Będzie co ma być!

 

– Proszę. – Mag podał mu bukłak. – Będziesz miał na jakiś czas.

 

– Woda ze Studni Bytu? Wiesz przecież, że nie wolno mi jej pić do czasu uniewinnienia.

 

– Wiem. Ja właśnie w tej sprawie.

 

W tym momencie służba wniosła gąsiory z winem, dzbany z wodą, pieczone mięsa, placki i kaszę.

 

– Jemy! – Huknął Atre i nie czekając na gościa zaczął pochłaniać ogromne porcje.

 

– Czy ty w ogóle wiesz, co się dzieje na świecie?

 

– Coś tam obiło mi się o uszy. Napadli nas wschodni desmodoni, a przy okazji zamieszania część onychów zjednoczyła się ze zbiegłymi niewolnikami. Nazwali się Buranami i mordują pejów, tak?

 

– Tak. – Przytaknął Mag.

 

– Mówiłem, że tak się stanie. Pejowie, to durnie. Jedyne co mają, to bogactwo. Kupują wszystko i wszystkich. Utraconego rozumu nie można jednak odkupić…

 

– Niestety… Ale pokusa jest duża. Prawie każdy, czy to manel, onych, czy niewolnik chce być kimś więcej, chce żyć dłużej. Jak się któremuś trafi jakiś grosz, to go wyda, by być pejem.

 

– Ja nigdy za to nie zapłacę!

 

– Ty jesteś wyjątkiem. Nawet nie masz niewolników. Uwalniasz każdego, którego spotkasz i czynisz go onychem. Inni chcą więcej i więcej…

 

– Ale odkąd powiększyli podatki… Nagrabili sobie, to niech teraz zdychają. Sam bym ich wyrżnął!

 

– Wiem, ale to nie Buranowie są problemem, tylko desmodoni.

 

– Desmodoni? To przecież zwierzęta! Wprawdzie mordują, jedzą ludzkie mięso i piją krew, ale nie są zbyt bystrzy…

 

– …jednak pokonali Królestwo Wschodniej Bramy i są już u nas!

 

– Hmmm…

 

– I dlatego jestem tu. Rada Równych uznała, że pełniący obowiązki Prefekta Zajdur zwany Księciem Wybrzeża nie radzi sobie. Teraz chcą, byś wrócił. – Wyłożył sprawę Mag.

 

– Co, myślą, że jestem ich marionetką? Nie ma mowy! Dobrze mi tu, u siebie!

 

– Zastanów się, ciebie też to dotknie. – Tłumaczył Mag.

 

– Możliwe. Takie życie!

 

– Pomyśl Atre, proszę. Chcesz, by świat był krainą desmodonów?

 

– A co mi tam! Będzie, co ma być!

 

– Pomyśl jeszcze, proszę…

 

– Może niech Magowie coś zadziałają? – Zaproponował Atre.

 

– Nie wygłupiaj się, wiesz, że nie wolno nam ingerować w ten sposób.

 

– To bardzo wygodne, nieprawdaż?

 

– Atre…, daj spokój, świat taki już jest.

 

– Świat taki już jest… – Gospodarz powtórzył jak echo. – Powiedz mi jedno.

 

– Co?

 

– Po co desmodononom Królestwo Wschodniej Bramy? Po co im jakiekolwiek królestwo. Dla nich wystarczają jaskinie i czasem jakiś człowiek do pożarcia. Przecież nie będą uprawiać ziemi.

 

– Nie będą, to prawda.

 

– Nie wybudują sobie domów. Ba! Doprowadzą nawet do ruiny te zdobyte!

 

– Prawda.

 

– Więc po co?

 

– Nie wiem Atre.

 

– Nawet nie wpadną na pomysł, żeby uwięzić człowieka, by mieć mięso na później. Żrą ile wejdzie i nie myślą o tym, co potem. To zwierzęta, chociaż o ludzkiej aparycji…

 

– Masz rację… Pomożesz więc?

 

– Nie! Mam to gdzieś! Niech najpierw pożrą wszystkich pejów, wtedy się zastanowię.

 

– Atre…, oni z jakiegoś powodu nie zabijają pejów, tylko niewolników, onychów i manelów.

 

– Żartujesz? Dopadają człowieka i patrzą, czy nie ma złotej bransolety?

 

– Tak.

 

– Dziwne… – Prefekt nic nie rozumiał.

 

– Dziwne…

 

Nadszedł wieczór. Nic nie załatwiwszy Mag Wody udał się do wskazanej komnaty na spoczynek. Rano musiał wracać.

 

Atre postawił przy swoim łóżku gąsior czerwonego wina i położył się na futrach. Popijał trunek i myślał o tym wszystkim, co usłyszał. Nic nie wymyślił, za to w końcu upił się i zasnął.

 

Tuż po północy obudził go wrzask strażnika siedzącego nad bramą:

 

– Desmodon! DEEEESMOOOOOOODOOOOOOOOOON!

 

Pan Zielonego Zamku zerwał się z łóżka. Nie musiał się ubierać, bo zasnął w odzieniu. Zdjął ze ściany Żelastwo i pobiegł do bramy.

 

Była zamknięta, a kraty opuszczone – jak zawsze na noc.

 

– Otwórzcie bramę! – Polecił tym, którzy już zgromadzili się pod nią. – I rzućcie kilka pochodni!

 

Pochodnie poleciały na ziemię, podniesiono kratę i lekko uchylono bramę.

 

– Most!

 

Most zwodzony opuszczono, a Atre przeszedł na drugą stronę fosy. Stanął naprzeciwko desmodona. Patrzyli na siebie. Desmodon był wzrostu mężczyzny. Był jednak znacznie bardziej umięśniony. Jego ciało pokrywały włosy gęstsze niż u człowieka, za rzadkie jednak, by nazwać je futrem. Włosy na jego głowie były długie i posklejane. Wyglądałby niemal jak człowiek, gdyby nie te kły i pazury. Był nagi. Stał tak na śniegu, a para unosiła się nad nim. Musiał być rozgrzany. Pewnie długo biegł.

 

Warknął.

 

Atre chwycił Żelastwo w obie ręce. Ognie pochodni odbiły się złowrogo od ogromnego miecza. Wiedział, że desmodoni nie mają żadnej strategii. Są groźni tylko wtedy, gdy jest ich wielu. Atakują w biegu. Rzucają się ofierze do gardła, lub uderzają w nogi, przewracając przeciwnika. Albo tak, albo tak – nigdy inaczej. Przeciąć takiego, to żaden problem. Chyba, że jest ich kilku na jednego człowieka.

 

Desmodon dreptał po kilka kroków w prawo i w lewo. W końcu zaatakował. Pędził prosto na Atre. Ten spokojnie przygotował się do rozpłatania napastnika. Kilka metrów dzieliło ich jeszcze od siebie, gdy dzikus nagle zatrzymał się. Spojrzał Prefektowi w twarz. Stali tak kilka chwil patrząc sobie w oczy. Desmodon przekrzywił głowę, jak pies słuchający swojego pana. Potem odwrócił się i pognał w noc.

 

Atre patrzył chwilę w miejsce, w którym bestię skrył mrok, a później wrócił do zamku.

 

– Pozamykać wszystko! – Polecił. Potem poszedł do swojej komnaty.

 

 

 

 

 

 

 

 

II.

 

Leżał i myślał o tym, co zaszło. Nigdy jeszcze nie spotkał się z czymś takim. Może jednak oceniał ich zbyt nisko, może desmodoni wcale nie są tacy głupi? Należy wszak szanować każdego przeciwnika. A Atre szanował. Dlatego wygrywał. Prawie zawsze.

 

Zasnął. Nie spał jednak długo. Obudził się nagle. Słońce jeszcze nie wzeszło. Wziął Żelastwo, przerzucił przez ramię futro i poszedł do Maga. Obudził go energicznym klepnięciem.

 

– Wstawaj! – Zawołał. – Ruszamy!

 

– Skąd ta nagła zmiana decyzji?

 

– Tak jakoś…

 

– Nie wierzę.

 

– Ubieraj się, czas nagli!

 

Zostawił Maga i wyszedł na dziedziniec. Spojrzał w niebo. Patrzył na tysiące gwiazd i jasny księżyc. Lubił to robić.

 

„Czy gdzieś tam jakiś inny Atre rozmyśla o tym, czy jest sam w tym bezmiarze? Czy gdzieś tam żyje ktoś jeszcze?” – Zastanawiał się. – „Czy może jesteśmy tu sami na tej skałce, na której próbujemy pozabijać się i udręczyć?”

 

– To dobre pytanie. – Głos Maga przerwał mu rozmyślanie.

 

– Nie lubię, jak ktoś czyta mi w myślach.

 

– Nie czytałem. Jeśli zobaczysz jakiegoś człowieka patrzącego w Otchłań, to śmiało możesz mu powiedzieć to, co ja powiedziałem teraz. Jest wielce prawdopodobne, że zadaje sobie wówczas jakieś pytania.

 

– Może też się modlić.

 

– Może, ale ludzie lubią ceremoniały. Rzadko modlą się ot tak, po prostu.

 

– Może też po prostu patrzeć. Nie myśleć, nie pytać…

 

– Owszem, ale ty najwidoczniej pytałeś, skoro tak właśnie zareagowałeś na moje słowa.

 

– Jedźmy już. – Atre zmienił temat.

 

– Weź dwa konie dla nas i kilku ludzi, żeby je odprowadzili. Jedziemy tylko do przystani, tam powinna czekać moja łódź.

 

– Ile czasu płynąłeś do mnie? To w końcu podróż pod prąd.

 

– Nie płynąłem. Łódź z załogą wypłynęła kilkanaście dni temu. Zakładam więc, że już jest. Ja miałem szybszy sposób podróżowania.

 

– Domyślam się. Nie mógłbyś nas teraz również…. Tak jakoś, no wiesz… Po twojemu.

 

– Wiesz, że nie mogę.

 

– Wiem, wiem. Zapytać jednak zawsze warto. Nigdy nie widziałem jeszcze Maga robiącego coś magicznego.

 

– Widziałeś wiele razy, ale nie wiedziałeś, że to ten moment. Tak właśnie postępujemy.

 

Wsiedli na konie i ruszyli. Słońce właśnie zaczynało wschodzić.

 

Zielony Zamek wzniesiono się na końcu skalnego cypla. Obok zamku huczał wodospad. Jego wodę skierowano tak, by przepływała przed bramą, tworząc fosę, i dalej do urwiska skąd spadała do rzeki. Pozostałe trzy ściany zamku chroniła przepaść.

 

Jechali w milczeniu drogą wijącą się po zboczu. Po dwóch godzinach byli na przystani. Zgodnie z oczekiwaniem Maga łódź już czekała. Była to długa, smukła jednostka. Na każdej burcie przewidziano dwadzieścia miejsc dla wioślarzy. Wyposażono ją też w maszt i prostokątny żagiel. Na środku pokładu znajdowało się zadaszone pomieszczenie, mogące schronić przed deszczem członków załogi.

 

Ludzie Atre zabrali konie, a on z Magiem wszedł na pokład.

 

– Ruszaj. – Powiedział Mag do jednego z członków załogi.

 

Odcumowano od pomostu i odepchnięto jednostkę wiosłami na sam środek wartkiego nurtu, gdzie szybko nabrała prędkości. Teraz wystarczyło tylko sterować.

 

Weszli do pomieszczenia. W jednym z rogów, przytwierdzony do dwóch ścian wisiał kociołek, w którym rozpalono ogień. Pręty łączące go ze ścianami osadzono w ten sposób, że mogły obracać się wokół swych osi zarówno w uchwytach ściennych, jak i w tych na kotle. Dzięki temu pokrywa kotła zawsze była w pozycji poziomej. Kociołek przykryto grubą kratą. Na niej stał imbryk. Mag wziął dwie czarki z półki. Postawił je na stole i napełnił tym, co gotowało się w czajniku.

 

Usiedli naprzeciwko siebie i każdy pociągnął łyk napoju. Atre bardzo lubił te ziela przygotowywane przez Czarowników.

 

– Skąd ta nagła zmiana decyzji? – Mag ponowił pytanie.

 

– Desmodon, który przylazł w środku nocy… Te zwierzęta zachowują się zwykle inaczej. Ten był szkolony. Ktoś je uczy. I chyba wiem kto.

 

– Hę?

 

– Pejowie.

 

– Po co?

 

– Żeby pokonać Burianów, żeby trzymać ich w ryzach i jeszcze skuteczniej móc ich okradać! To znaczy… Nie mam pewności, że tak jest, ale jeśli tak, to wszystkie wydarzenia składają mi się w całość…

 

– Znam cię Atre, chcesz stanąć po stronie Burianów, prawda? Chcesz ich poprowadzić.

 

– Tak.

 

Mag uśmiechnął się. Pili w ciszy gorący napój.

 

– Atre, po co ci to było?

 

– Co?

 

– Ta cała historia z oskarżeniem. Po co dałeś pejom pretekst?

 

– Pretekst?

 

– Odmówiłeś przecież swojego udziału w składaniu ofiar przed bitwą. Jasne było, że jak przegrasz, to ci to wyciągną!

 

– Jakoś wcześniej… Zawsze odmawiałem i nikt nie robił problemu!

 

– Bo wygrywałeś, Atre! Nie mieli jak się do ciebie dobrać.

 

– Nie będę brał udziału w jakichś bzdurnych gusłach! Jak się to komuś nie podoba, niech się ze mną nie zadaje!

 

– Nie czcisz bogów? – Dopytywał Mag.

 

– Nie!

 

– Nie wierzysz w nich?

 

– Nie!

 

– W żadnego?

 

– W żadnego! W co tu wierzyć? Wystarczy poczytać o nich. Mam wierzyć w jakichś pajaców, którzy walczą między sobą, spiskują, piją i pieprzą się? Tacy bogowie mieliby stworzyć świat? W głowie mi się to nie mieści! Oni nie stworzyliby nawet szałasu!

 

– To skąd to wszystko? – Pytał Czarownik.

 

– Nie wiem… Wielu rzeczy przecież nie wiemy. Ale to jeszcze nie powód, żeby każdą dziurę w wiedzy zapychać bogami. Bóg – zapchajdziura! Też mi idea… Może kiedyś ludzie będą mądrzejsi i więcej zrozumieją? Może wytłumaczą wszystko bez zapełniania świata bogami?

 

– Może… A jeśli jednak jakiś stwórca, lub stwórcy, istnieją? Jeśli gdzieś tam są i gdy umrzesz powiedzą: przepadnij, bo w nas nie wierzyłeś! Może warto ich czcić choćby po to, by tego nie usłyszeć?

 

– Z tchórzostwa? Naprawdę myślisz, że kogoś takiego będą szanować? Ja bym nie szanował! Ja mam swoją, nie najgorszą myślę, moralność i jej się trzymam. Żyję tak, by się nie wstydzić przeglądać w rzece! Wiem, że mój czas jest ograniczony, więc robię to, czego pragnę! Jak mi przychodzi do łba skakać do studni, to skaczę, bo jutro może być na to za późno…

 

– Przeszkadza ci nieśmiertelność pejów?

 

– I tak i nie. Zresztą, co to za nieśmiertelność? Mogą żyć wiecznie, bo nie starzeją się i nie chorują, ale można ich zabić mieczem, czy czymkolwiek, tak jak mnie i każdego innego człowieka. Chodzi mi o coś innego…

 

– O co?

 

– Pomyśl Magu, gdy zamożny człowiek zapłaci Czarnym Alchemikom za eliksir i go spożyje, to się zmienia. Staje się żądny bogactw. Nie myśli o niczym innym. Tylko władza i posiadanie. Przestaje uczyć się, rozmyślać… Nie jest tak?

 

– Jest! To dobra obserwacja.

 

– Dlaczego tak jest?

 

– Może po prostu ludzkość nie dorosła jeszcze do nieśmiertelności?

 

Mag siedział i patrzył na Atre z lekkim uśmiechem.

 

– Wiem, wiem… – Prefekt przerwał milczenie. – Ja jestem tylko zwykłym żołnierzem. Nie jestem filozofem, ale lubię patrzeć w niebo i myśleć. Ty wiesz to, czego ja nigdy się nie dowiem. Siedzisz tak sobie i śmiejesz się z moich wywodów…

 

– Nie śmieję się Atre. Nigdy się z ciebie nie śmiałem…. Dobrze o tym wiesz.

 

– Wiem…

 

Mag zmrużył oczy.

 

– Wyjdźmy na zewnątrz. – Powiedział. – Leci do nas posłaniec ze stolicy.

 

Dzień był brzydki, niebo zachmurzone. Siąpiło i wiał przeszywający wiatr. W tym świetle woda miała złowrogi, czarny kolor.

 

Mag spojrzał w górę. Atre również zadarł głowę śledząc jego spojrzenie. Gdzieś tam, bardzo wysoko ujrzał ciemny punkt. Ten zaczął się szybko powiększać. Leciał ostro w dół, w stronę ich łodzi.

 

Po kilku chwilach można już było rozpoznać kształt sokoła. Zaraz potem ptak wylądował na wyciągniętej ręce Maga. Do łapy miał przywiązaną niewielką skórzaną sakiewkę. Czarownik pogładził go po głowie i delikatnie odwiązał przesyłkę.

 

– Leć! – Powiedział, a sokół wykonał polecenie.

 

Wrócili pod dach. Mag w skupieniu czytał to, co mu dostarczono. Atre widział te dziwne literki. Pismo czarowników. Tylko kilku je znało, bo wiedza o nim to któryś ze stopni wtajemniczenia.

 

– Wszystko się pozmieniało… – Czarownik westchnął ciężko przeczytawszy wiadomość.

 

– Co się pozmieniało? Mów!

 

– Magowie uniewinnili cię..

 

– …to dobrze…

 

– …ale nie masz po co płynąć do stolicy. Pejowie przejęli całą władzę. Na ich czele stanął Zajdur. Rozwiązali Radę Równych. Służą im, jak mówiłeś, desmodoni. Oczywiście mają też zależnych onychów i wielu niewolników.

 

– A Burianowie?

 

– Stoczyli bitwę i przegrali. Są zepchnięci nad Czarne Rozlewisko. Pewnie tam wszystko się rozstrzygnie…

 

– Czarne rozlewisko… – Głośno myślał Atre. – To niezłe miejsce.

 

– Niezłe? To miejsce bez wyjścia. – Zauważył Mag.

 

– To naprawdę dobre miejsce. Będziemy płynąć tamtędy. Chyba jeszcze dziś?

 

– Tak, przed wieczorem.

 

– Tam wysiądę.

 

– Dobrze. Ja niestety nie mogę zostać z tobą. Muszę wracać do reszty Magów…

 

– Wiem. Możecie tylko patrzeć… Chociaż i tak nie wierzę w to do końca. Nawet wy gdzieś tam w głębi jesteście ludźmi.

 

Mag Wody uśmiechnął się i wszedł pod dach. Atre zaś poszedł na dziób łodzi i patrzył przed siebie na szalejący nurt rzeki. Wiedział, że za kilka godzin dotrą do Czarnego Rozlewiska i myślał, czy będzie jeszcze co ratować? Czy może do tej pory pejowie rozbiją buntowników. Jego kraj zmieniłby się wówczas. Byłby na tyle inny, że Atre nie widziałby już w nim miejsca dla siebie. Ale póki co wierzył, że jest jeszcze o co walczyć.

 

Zimowe dni są krótkie. Gdy dotarli na miejsce było już ciemno. Rzeka w tym miejscu była bardzo szeroka i nurt wydawał się spokojniejszy. Łódź podchodziła do brzegu przy pomocy wioseł.

 

– Kto wy? – Usłyszeli głos z lądu. – Zatrzymajcie się albo zasypiemy was strzałami.

 

– Atre! – Krzyknął Prefekt.

 

Odpowiedź z brzegu nie nadchodziła przez kilka długich chwil.

 

– Prefekt Atre?

 

– Tak!

 

– Podpływajcie powoli. – Poinstruował głos z ciemności. – Atre niech stanie na dziobie, chcemy go widzieć!

 

– Dobrze! Płyniemy! Tylko spokojnie!

 

Płynęli bardzo wolno. Gdzieś dalej, w ciemnościach Prefekt widział światła ognisk.

 

– Niech Atre weźmie pochodnię do ręki! Chcemy go widzieć!

 

Podano mu ogień. Trzymał go tak blisko siebie, jak to tylko możliwe. Było to wyjątkowo nieprzyjemne uczucie. Drewniaki nie lubią obcować z płomieniami…

 

– Poznajemy cię! – Zakomunikowano z brzegu. – Przybijajcie!

 

Podpłynęli tak blisko, jak tylko się dało.

 

Mag wyszedł na pokład. Atre trzymał w ręku Żelastwo i był już gotowy do skoku.

 

– Powodzenia. – Rzekł Czarownik.

 

– Do zobaczenia. – Odpowiedział Prefekt i skoczył do wody.

 

Było dosyć płytko. Zanurzył się tylko do piersi. Poszedł przez lodowatą wodę do brzegu. Łódź Maga Wody odpłynęła w ciemność.

 

 

 

 

III.

 

Zaprowadzono go do jednego z licznych ognisk rozświetlających polanę. Przywitał go tam wysoki, szczupły człowiek. Wyciągnął rękę i przedstawił się.

 

– Edym.

 

– Atre.

 

– Wiem kim jesteś. Usiądź.

 

Wokół ognia siedziało kilkunastu mężczyzn o niewesołych twarzach.

 

– Powinienem teraz okazać nieufność, zapytać, co tu robisz…. – Zauważył Edym. – Wiem jednak, że nienawidzisz pejów i zapewne dlatego tu jesteś.

 

Atre kiwnął głową.

 

– Jesteś dowódcą? – Zapytał.

 

– Już nie. Teraz ty nim jesteś, jeśli oczywiście zechcesz. Ja będę znowu jedynie szewcem.

 

– Jesteś szewcem? Kim są inni?

 

– Znajdziesz tu przedstawicieli wszystkich niemal zawodów. – To mówiąc Edym rozejrzał się, jakby chciał sobie przypomnieć, kto siedzi przy innych ogniskach. – Są tu, tacy jak ja – szewcy, są też rzeźnicy, rybacy, piekarze i zielarze. Spotkasz tkaczy, powroźników, kowali, młynarzy i murarzy. Gdzieś na pewno siedzi jakiś karczmarz, gdzie indziej kuśnierz i kołodziej. Jak zaczniesz pytać o profesję, odpowiedzą ci garbarze i grabarze, miecznicy i ludwisarze, grotnicy i flisacy. Na pewno nie brak u nas także cieśli, bednarzy i bartników. Przybyli gręplarze, piwowarzy i cieśle. Niewątpliwie jest tu też trochę łazęgów i powsinogów różnej maści. Towarzyszy nam też kilku złodziei i kilka prostytutek i …

 

– …i prawie żadnego żołnierza… – Podsumował Atre.

 

– Oni zostali w mieście.

 

– Nie martwią mnie żołnierze w mieście. Nie martwią mnie onychowie i niewolnicy, którzy do was nie przystali. Oni nie chcą walczyć po stronie pejów. Zostaną użyci ewentualnie na samym końcu, w ostateczności. Pejowie obawiają się ich zdrady. Skorzystają najpierw z własnych sił i oczywiście z tysięcy desmodonów.

 

– Skąd wiesz?

 

– Ty też to wiesz. Pomyśl! Mag Wody postara się o to, by rozeszła się wieść, że ja jestem z wami. Wojsko nie wystąpi przeciwko mnie. Żaden niewolnik raczej też nie. Taką mam przynajmniej nadzieję.

 

– To prawda Atre. Zwykli ludzie, nieważne czy biedni, czy zamożni, będą po twojej stronie. Wszyscy mają już dosyć pejów. Niewolnicy wiedzą, że ich uwolnisz. Masz we wszystkim rację… Tylko że jest ciągle problem desmodonów.

 

– Uwierz mi, to nie problem. Wprawdzie pejowie ich szkolą, ale to głupie bydlęta. Łatwo się ich zabija. Jeśli mamy kilka dni…

 

– …kilka mamy…

 

– …to zdążę was nauczyć.

 

– To nie wystarczy Atre. Broń… Mamy bardzo mało broni. Tylko jeden na kilkunastu ma miecz, lub łuk. Możemy zaostrzyć patyki, zrobić piki, ale to koniec naszych możliwości…

 

– Coś wymyślimy. – Atre starał się, by w jego głosie zabrzmiał optymizm, ale słabo mu to wyszło. Ciężko jest walczyć nie mając broni. – Coś wymyślimy… – Powtórzył zamyślony.

 

Edym zaprosił go do swojego namiotu. Poszli spać. Przy innych ogniskach również robiło się coraz ciszej.

 

Atre obudził się w chwili, gdy pierwsze promienie słońca nieśmiało próbowały wychynąć zza zachmurzonego horyzontu. Wyszedł przed namiot. Obozowisko spało. Tylko gdzieniegdzie przechadzał się samotny strażnik.

 

Nie miał wesołych myśli. Pejowie, choć jest ich niewielu, są wspaniale uzbrojeni. To jednak nie jest ważne, bo przy tylu tysiącach Burianów zostaną pokonani gołymi rękoma. Ale desmodoni… Ich są tysiące. Mają kły i pazury. Rozszarpią buntowników.

 

Atre szedł w stronę rzeki. Na brzegu, przy ognisku siedziało dwóch strażników. Milczeli. Pozdrowili przybysza skinieniem głowy. Ten rozebrał się i wszedł do rzeki. Strażnikom sam ten widok mroził krew w żyłach. Choć zima miała się już ku końcowi, to jednak temperatury nie zachęcały do kąpieli. Drewniaki potrzebują wody i nie rezygnują z kąpieli z powodu tak błahego jak niska temperatura.

 

Pływając dostrzegł, że strażników jest już nie dwóch a kilkunastu. Wszyscy byli poruszeni. Wrócił więc szybko na brzeg. Ubrał się i podszedł do nich.

 

– Panie Prefekcie!

 

– Co się stało?

 

– Sami nie wiemy… Musi pan na to spojrzeć.

 

Poszedł za nimi przez obozowisko. Czuł, że aż rwą się do przodu, by mu pokazać to „coś”. Po kilku minutach marszu stanęli i wskazali rękoma kilka wozów.

 

„Wozy, jak wozy…” – Pomyślał Atre. – „W każdym obozowisku pełno takich.”

 

– No i co z tymi wozami? – Zapytał.

 

– No… nie mamy wozów… Znaczy…. nie było ich tu jeszcze niedawno…, panie Prefekcie.

 

– Co w nich jest?

 

– Nie wiemy….

 

Atre uśmiechnął się. Nie miał przy sobie Żelastwa, więc wziął miecz (mieczyk raczej w porównaniu z tym, do czego przywykł) i podszedł do pierwszego. Uniósł delikatnie materiał okrywający pojazd. Zdumiał się. Zajrzał szybko do pozostałych i zdumiał się jeszcze bardziej.

 

– Zawołajcie Edyma! – Rozkazał.

 

Jeden ze strażników pobiegł w głąb obozu. Reszta patrzyła na niego z głupimi minami.

 

– No! Sami zobaczcie! – Rozkazał.

 

Podeszli, spojrzeli i wszyscy zgłupieli. W międzyczasie nadszedł Edym.

 

– Co tam jest? – Zapytał.

 

– Szkoda słów, sam zobacz. – Zaproponował Atre.

 

Edym zerknął pod przykrycia i omal nie upadł. Na skraju obozowiska stało osiem wozów wypełnionych po brzegi mieczami, łukami i strzałami.

 

– Atre… – Dukał Edym. – Jak ty to tu…? Dziękujemy!

 

– Głupcze! Widziałeś, że dotarłem tu łodzią, to nie moja zasługa!

 

– A czyja? – Edym chyba całkiem nie rozumiał, co się dzieje.

 

„Już ja wiem czyja…” – Zaśmiał się w duszy Prefekt.

 

– Rozpalcie ogniska! Trzeba coś zjeść i brać się do pracy!

 

„Nie wolno mu ingerować bezpośrednio…” – Myślał.

 

– Atre, Atre! – Krzyczał Edym. – To chyba jednak twoja zasługa…

 

Podał mu miecz, który wziął z wozu. Pokazał palcem coś na samym środku jelca. Widniał tam herb Atre – rozłożysty dąb…

 

– Nie ma o czym mówić… – Atre poczuł się głupio. Musiał przyjąć podziękowania za coś, co nie było jego zasługą.

 

– Edym! – Zawołał.

 

– Tak?

 

– Macie tu konie?

 

– Kilka dosłownie.

 

– Wystarczą dwa. Pojedź ze mną do wąwozu. Chcę obejrzeć go dokładnie. Przy okazji zrobimy mały zwiad.

 

– Teraz?

 

– Teraz.

 

Edym kiwnął ręką, dając znak by przyprowadzono konie. Gdy już przyczłapały, wsiedli na nie i ruszyli do jaru, który, oprócz rzeki, był jedynym szlakiem wiodącym do tego otoczonego górami miejsca.

 

Atre milczał, więc i Edym nie odzywał się. Wąwóz nie był długi, szybko dotarli do jego końca.

 

Widzieli teraz lekko opadającą równinę a na niej…..bardzo duże obozowisko.

 

– Dwa, góra trzy dni… – Wyszeptał Prefekt.

 

– Słucham?

 

– Za dwa, może trzy dni zaatakują.

 

Edym zamilkł przerażony.

 

– Twoi ludzie biją się marnie, prawda?

 

– Tak jak to zwykli ludzie. Nie są żołnierzami…

 

– Jest jednak wśród nich kilku żołnierzy?

 

– Paru na pewno się znajdzie…

 

– Dobrze! Wracamy. Trzeba przysłać tu trochę uzbrojonych ludzi, żeby zwiadowcy tamtych nie przeszkadzali nam. Żołnierze będą uczyć resztę strzelania z łuków i fechtunku. W dwa dni wiele nie zdziałają, ale zawsze…

 

Ruszyli w drogę powrotną. W wąwozie Atre zastopował konia i zeskoczył na ziemię. Edym również zatrzymał swojego. Prefekt wziął do ręki Żelastwo i zaczął nim dłubać w podłożu. Odrzucił trochę ziemi niczym łopatą. Powtórzył to kilka razy. Nic nie mówiąc wsiadł na konia. Po paru chwilach powtórzył całą operację. Jeszcze dwa razy ponowił ten zabieg.

 

– Edym, podaj mi dłoń.

 

– Po co?

 

– Podaj.

 

Podał. Atre spojrzał na nadgarstek, który niczym bransoletą opleciony był grubym sznurem.

 

– Powiedz, czemu to nosicie, co to znaczy?

 

– Manelowie noszą żelazne bransolety, pejowie złote. My zawiązaliśmy sobie sznurki, żeby pokazać, że złoto nic nie znaczy.

 

Atre pokiwał głową. Długo patrzył przed siebie, po czym rzekł:

 

– Gdy tu dotarliście, zapewne zrobiliście jakiś zwiad…

 

– …tak…

 

– … i wiecie, że poza wąwozem i rzeką nie ma innych dróg do Czarnego Rozlewiska.

 

– Nie ma.

 

– Na pewno?

 

– Na pewno. Kilku ludzi pochodzi z tych stron. Mówią, że nie znajdziesz nawet ukrytych ścieżek. Tylko skały. Może kilka osób umiałoby wspiąć się na te skały…

 

– Dobrze. Zatem do roboty. Wydasz ludziom rozkazy, słuchaj więc uważnie….

 

 

 

 

IV.

 

Świt był zimny i oślizły. Niebo spowijały chmury. Było ciemniej niż zwykle o tej porze i padał deszcz ze śniegiem.

 

– Atre! Atre! – Krzyczał Edym.

 

– Hmmm?

 

– Chyba atakują! Budź się!

 

Atre wskoczył na konia i już miał ruszać na drugą stronę jaru, gdy usłyszał pytanie Edyma:

 

– Uda się?

 

– Musi.

 

– A jak nie?

 

– To przynajmniej umrzemy jako wolni ludzie.

 

– Słaba pociecha…

 

– Ale jedyna. I pamiętaj, rób to co ci powiedziałem. Nie więcej, nie mniej. Niech twoi ludzie po prostu strzelają. Dasz radę!

 

– Dam!

 

– To bywaj!

 

– Bywaj Atre…

 

Prefekt pognał do wąwozu, w którym czekało już kilkuset łuczników. Musiał tam zwolnić. Gdzieniegdzie na ziemi rozłożono grube deski. Przejeżdżał po nich wolno i ostrożnie.

 

Dotarł wreszcie na koniec i ujrzał atakujących. Uśmiechnął się. Zaplanowali atak dokładnie jak przewidział. Najpierw biegło ogromne stado desmodonów. Później jechali zbrojni pejowie. Na samym końcu biegli lekkozbrojni żołnierze i onychowie, których zmuszono do służby. Wycofał się po pierwszej desce i polecił ją usunąć. Przejechał przez następną i ją także kazał zabrać.

 

– Pamiętajcie, by w miarę wycofywania się zawsze usuwać deski! – Krzyknął.

 

Łucznicy mieli nietęgie miny. Nic dziwnego, po raz pierwszy w życiu mieli zabijać. Wiedział jednak, że potrafią to zrobić. Byli świadomi tego, że najbliższe chwile zadecydują o życiu ich rodzin i ich samych.

 

Atre zamknął oczy i wsłuchiwał się w narastający huk. Jeszcze kilka chwil… Już! Otworzył oczy. Pierwsi desmodoni zbliżali się do miejsca, w którym jeszcze niedawno leżały deski. Były to pomosty nad wykopanymi w ciągu ostatnich dwóch dni rowami. W ich dno wbito naostrzone pale. Całość przykryto dla niepoznaki gałęziami i darnią.

 

Ziemia zapadła się pod pierwszymi desmodonami. Polecieli w dół nadziewając się na pale. Następne szeregi chciały się zatrzymać, lecz nie mogły, bo tysiące kolejnych napastników napierało wrzucając ich do rowów. Dodatkowo łucznicy Edyma razili tłum strzałami. Rowy były za szerokie, by móc je przeskoczyć. Trzeba było by dziura wypełniła się zwłokami i dopiero po nich można było przejść dalej. Można by oczywiście przerzucać jakieś pomosty, ale na to żaden desmodon nie wpadnie.

 

Gdy jeden rów się wypełniał Atre i jego ludzie przechodzili po deskach za następny i usuwali kładki. Wąwóz wypełnił ryk zdychających desmodonów. Atre czuł zapach krwi. Musiał przyznać sam przed sobą, że dobrze mu na wojnie. Jak mógł wytrwać dwa lata w Zielonym Zamku? Walka była jego przeznaczeniem!

 

W końcu został tylko jeden rów. Tu było już szerzej, więc dołączyli łucznicy czekający od strony obozowiska. Tysiące strzał przysłoniły i tak liche słońce.

 

Ścierwo desmodonów nie zdołało wypełnić ostatniego wykopu. Gdy te pół zwierzęta zginęły w pułapkach oczom Atre i jego onychów ukazały się zastępy pejów. Nie było ich wielu. Góra tysiąc osób. Nie mieli żadnych szans. Też to zrozumieli i chcieli się wycofać, jednak onychowie, których zmusili do służby zrozumieli już co się stało i skierowali w ich stronę miecze, dając do zrozumienia, że pejowie zostali osaczeni.

 

– Dwa pieńki! – Krzyknął Atre. – Książe Wybrzeża, zapraszam! – Dodał.

 

– Jak mam przejść? – Odkrzyknął Zajdur.

 

Atre rozkazał położyć deskę. Wykonano polecenie i dowódca pejów przeszedł przez rów pełen parujących trupów.

 

– Siadaj. – Atre wskazał jeden pieniek, a sam usiadł na drugim.

 

Książę nic nie mówił, więc Prefekt zabrał głos jako pierwszy.

 

– Przegrałeś. Jesteś głupcem, zawsze nim byłeś. Chciałeś mieć ten kraj dla siebie, a wszystkich ludzi za niewolników.

 

– Chcesz usłyszeć warunki naszej kapitulacji? – Książę Wybrzeża zmienił temat.

 

– Nie chcę.

 

– Nie chcesz?

 

– Nie będziesz stawiał warunków. To ja ci powiem, co się stanie, a jeśli się nie zgodzisz, wybijemy was co do nogi.

 

– Mów!

 

– Zostaniecie wszyscy wypędzeni z tej ziemi. Skierujecie się zapewne na wschód…

 

– … co z naszymi majątkami?

 

– Możecie zabrać swoje rodziny, a każda rodzina może zabrać jeden wóz czego tylko zapragnie ze swej posiadłości.

 

– To kradzież, to rozbój! – Wrzasnął Książę. – Nie myślisz chyba, że po czymś takim nie będziemy chcieli wrócić, by pomścić nasze krzywdy?!!!!

 

– Sugerujesz więc, że lepiej bym wszystkich was kazał natychmiast zabić?

 

– Nie… Ale…

 

– …zamknij się! Powiedziałem ci jak będzie. Albo bierzesz, co dajemy, albo wracasz na drugą stronę rowu i giniesz z honorem, o ile takowy posiadasz.

 

Książę patrzył wściekle na Atre. Zrozumiał, że nic więcej nie wskóra.

 

– Biorę co dajesz.

 

– Dobrze. Wyrzućcie całą broń i wynocha. Każdy oddzielnie. Będziecie eskortowani do swoich posiadłości. Każdy bierze tyle ile pozwoliłem i odprowadzamy was do granicy. Każdą próbę złamania tego rozkazu ukaramy śmiercią. Acha! Zabieracie też te swoje tępe bydlaki. Nie chcemy tu mieć ani jednego desmodona.

 

Książe zacisnął usta i kiwnął potakująco głową.

 

 

 

 

V.

 

– Co dalej? – Zapytał Mag Wody.

 

– Nic takiego… Ot, rządzenie krajem. – Odparł Atre.

 

– Oni wrócą. Wiesz o tym, prawda?

 

– Nieprędko.

 

– Jednak nieuchronnie.

 

– Wiem. Nie potrafiłem ich jednak wyrżnąć. Nie mieli przecież żadnych szans. To byłaby egzekucja.

 

– Za dobry jesteś na te czasy.

 

– Ty byś ich zabił?

 

Mag patrzył na Prefekta i uśmiechał się dobrotliwie.

 

– Ja na szczęście nie muszę podejmować takich decyzji. – Odparł.

 

– Zostaniesz tu?

 

– Nie mogę. Magowie rozeszli się w różne strony świata. Też muszę wyruszyć w drogę.

 

– Ech… – Atre westchnął ciężko. – Ten świat będzie już chyba tylko gorszy, skoro nawet Sześciu Magów nie mogło się dogadać…

 

– Zobaczymy, co czas przyniesie… Bądź sobą Atre.

 

– Będę… Odwiedzisz mnie kiedyś?

 

– Na pewno!

 

Atre zamknął na chwilę oczy. Gdy je otworzył Maga już nie było…

 

c.d.n….

 

 

luty – 2012 r.

Koniec

Komentarze

Nie najgorszy początek, ale nie podoba mi się, że to tylko sporo dialogów, żadnych opisów, poza przedstawiem nam Zielonego Zamku, a i to pobieżnie, oraz jednej potyczki, bo nawet walką nazwać tego nie można. Niby coś się dzieje, ale jakoś tak "bez jaj", bez przybliżenia tła opowieści. Mam nadzieję, iż w kolejna część będzie barwniejsza i więcej "życia" w niej znajdę.

 

Zdawało się, że zawisł na chwilkę, po czym runął pionowo w dół. – Skoro runął pionowo, to nie dodajesz, ze w dół, bo wszak w górę nie mógł runąć.

 

…wybudowano wieżę, nie wiele jednak wyższą… – …niewiele jednak wyższą…

 

…w dwóch dużych kominkach a w kolejnym zdaniu

 

W pobliżu jednego z kominków postawiono… – Może w drugim zdaniu: W pobliżu jednego z palenisk postawiono…

 

…od którego służący odebrał właśnie futro – Futro mamy w poprzednim zdaniu, może tutaj: …od którego służący odebrał właśnie okrycie

 

…i zmienił by się w dąb. – …i zmieniłby się w dąb.

 

Dla nich wystarczają… – Ja napisałabym: Dla nich są wystarczające…, lub: Im wystarczają… 

 

Zielony Zamek wzniesiono się… – Zielony Zamek wzniesiono…, albo: Zielony Zamek wznosił się… 

 

W wąwozie Arte zastopował konia… – A może: W wąwozie Arte zatrzymał konia…

 

Każdą próbę złamania tego rozkazu ukaramy śmiercią. – Ja napisałabym: Każdą próbę złamania tego rozkazu będziemy karać śmiercią. Lub: Każdą próbę złamania tego rozkazu ukarzemy śmiercią

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za uwagi. Przyznaję, że brakuje mi kogoś, kto w ten sposób pomógłby mi w redakcji moich tekstów. Ja mam z tym problem. Po prostu często nie widzę własnych błędów i powtórzeń. Rzeczywiście masz rację z drugą częścią tekstu.

Niebawem będzie jeszcze kilka opowiadań starszych i nowszych. Również liczę na uwagi. Z góry dzięki.

Masz ładny zwyczaj dziekować za komentarze, nawet te bardzo krytyczne. Nie każdy to potrafi. W tej sytuacji chyba możesz liczyć na uwagi, przynajmniej z mojej strony.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Z góry dzięki :-)

Powstrzymuję się z ocenami treści do czasu poznania ciągu dalszego. 

Aby tenże ciąg dalszy wyglądał od strony technicznej jeszcze lepiej, niż powyższe opowiadanie, pozwolę sobie skrytykować błędy w zapisach partii dialogowych --- jest tychże błędów za wiele, by składać ich istnienie na karb sporadycznych pomyłek. Proponuję zajrzeć do tematu, poświęconego zapisowi dialogów. Znajdziesz ten temat w Hyde Parku.  

Druga uwaga, związana z zapisami dialogów. Otwierasz kwestię łącznikiem (dywizem), w dalszym zapisie, przy didaskaliach, stosujesz półpauzę. Trochę śmiesznie to wygląda... Skoro wiesz, pod jakim skrótem kryje się półpauza, zapewne wiesz, jak wstawiać myślniki. Więc wstawiaj...  

"Zdjął ze ściany Żelastwo i pobiegł do bramy." - że co zdjął? Należałoby gdzie wspmonieć wcześniej, że jego oręż się tak nazywał. Zachowanie Atre w tej scenie jest po prostu głupie - po co w ogóle wychodził z tego zamku i otwierał bramę, narażając tym samym siebie na niebezpieczeństwo? Po pierwsze ma chyba swoich ludzi, a po drugie bestię można było odstrzelić z murów...

 

"Jeśli zobaczysz jakiegoś człowieka patrzącego w Otchłań" - dlaczego z wielkiej litery?

 

Z kwestii technicznych - błędny zapis dialogów, na co zwrócił już uwagę AdamKB.

 

Jeśli chodzi o fabułę, to nie podobało mi się. Z logicznego i militarnego punktu widzenia historia leży i kwiczy. Powyższy tekst to opis wojny w pigułce, ale nie mający z jakimikolwiek realiami wojennymi nic wspólnego. Za szybko, za prosto,  za płytko się to wszystko dzieje. Kompletenie nieprzekonujące.

Jako Czytelnik w życiu nie uwierzę w taką bajkę, że pejowie zawojowali całe królestwo przy pomocy desmodonów (błyskawicznie swoją drogą - zacząłem podejrzewać, że to królestwo ma wielkość podobną do Watykanu), aż tu nagle jakiś gość (słownie: jeden) wyszedł sobie ze swojego zamku i przy pomocy niewyszkolonej armii (przepraszam - wyszkolonej w dwa (!!!) dni) wygrał za pomocą jednej bitwy wojnę. "Genialną" taktykę polegającą na wykopaniu wilczych dołów i pobożnym życzeniu, że niemal cała wroga armia sama się na nich unicestwi - pominę milczeniem. Rozumiem, że osoby kierujące desmodonami były równie głupie jak one skoro kazały im się pchać w te doły?

 

Myślę, że kolejne części należy dużo bardziej przemysleć.

 

Pozdrawiam.

Tym razem nie dałam rady. Postaram się wrócic i spróbuję znów przeczytać za jakiś czas.

No to zdecyduj się, SF czy fantasy…

Babska logika rządzi!

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka