- Opowiadanie: Tregard - Zamknięci - część I

Zamknięci - część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zamknięci - część I

OD AUTORA

Poniższy tekst jest pierwszą z sześciu części. W zamierzeniu miał być opowiadaniem, ale rozrósł się w trakcie pisania do stu dwudziestu stron maszynopisu. Kolejne fragmenty, liczące po około piętnaście stron, będę zamieszczał w tygodniowych odstępach. Oczywiście, jeśli tekst spotka się z zainteresowaniem, bo nie ma sensu katować czytelników czymś, czego nie będą chcieli czytać.

Tym ostrzeżeniem uspokoiwszy sumienie, zapraszam do lektury.

 

ZAMKNIĘCI

Część I

 

Nienawidzę swojej pracy.

Wiem, nie jestem wyjątkiem. To samo może powiedzieć jakieś dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa. Ale nie po to skończyłem studia humanistyczne, aby stać na kasie po osiem godzin dziennie, piątek, świątek czy niedziela. Tu również nie jestem wyjątkiem, zdaję sobie z tego sprawę. Złośliwi zapytają po co wybrałem politologię? Trzeba było pójść na politechnikę, skończyć informatykę albo robotykę, uzyskać tytuł inżyniera, zarabiać konkretne pieniądze i mieć satysfakcję ze swojej pracy.

No cóż, Bóg nie pobłogosławił mnie umysłem ścisłym. Mam nawet problemy z dodawaniem w pamięci, jakim więc cudem mógłbym zostać inżynierem?

Trzynastego listopada budzik w komórce wyrwał mnie ze snu jak zawsze przed szóstą. Na dworze wciąż było ciemno. Wstawanie po ciemku to tylko jedna z rzeczy, jakich nie znoszę jesienną porą. Ostatnie i pierwsze miesiące roku to dla mnie najgorszy okres. Jest ciemno, zimno, a do tego pada albo deszcz, albo śnieg. Dlaczego musiałem się urodzić na tej szerokości geograficznej?

Jedyną dobrą rzeczą, jaką mogę powiedzieć o tamtym dniu, to to, że akurat nie padało. Wyglądając przez okno widziałem jedynie suchą szosę i chodniki skąpane w świetle latarni. Na wpół przytomny powlokłem się do łazienki, aby się wysikać i umyć zęby. Zapalając światło odruchowo zmrużyłem powieki. Później nastawiłem wodę na herbatę i wyciągnąłem z lodówki śniadanie, które przygotowałem sobie poprzedniego dnia. Jedząc czytałem książkę, którą zacząłem miesiąc temu. Kiedyś dużo czytałem, ale teraz mam na to czas tylko rano, nim wyjdę do pracy. Kiedy stojący na parapecie okna zegarek pokazał szóstą piętnaście, zamknąłem książkę, odstawiłem naczynia do zlewu i zacząłem się ubierać. Po ciemku ucałowałem żonę i synka, i najciszej jak umiałem, wyszedłem z mieszkania. Patrycja była bezrobotna. Opiekowała się domem i niespełna półtorarocznym Adasiem, a ja często brałem nocki i podwójne zmiany. Nie było nam łatwo, ale rodzice i teściowie pomagali jak umieli i jakoś sobie radziliśmy.

Na pierwszym piętrze klatki schodowej nie było światła. Zarządca, mieszkający pod jedynką Czesław Mużyk, miał ją wymienić już dwa tygodnie temu, ale on na wszystko miał czas, jak to emeryt.

Zszedłem na parter i szarpnąłem drzwi wejściowe. Ani drgnęły.

Zdziwiłem się, bo od środka dało się je otworzyć bez problemu. Blok miał zamontowany domofon, więc aby wejść trzeba było mieć klucz, znać kod albo zostać przez kogoś wpuszczonym. Nikt nie zamykał tych drzwi od środka, bo nie było takiej potrzeby. Odkąd zamieszkałem tu z żoną, tylko raz były zamknięte, nim jeszcze zainstalowano domofon. O ile dobrze pamiętam, było to na drugi dzień po przeprowadzce, kiedy odwiedziła nas przyjaciółka żony. Wyszła koło dwudziestej trzeciej i wróciła minutę później, prosząc, aby ktoś ją wypuścił, bo drzwi wejściowe były zamknięte. Wtedy po raz pierwszy i ostatni użyłem klucza, który otwierał ten zamek.

Tymczasem stałem jak głupek przed drzwiami i coraz poważniej martwiłem się, że nie zdążę do pracy. Kierowniczka znów mnie ochrzani i sprawi jej to nie lada satysfakcję.

Wyciągnąłem z kieszeni kurtki pęk kluczy, odszukałem właściwy i wsunąłem go w zamek. Wszedł bez problemu, ale nie chciał się obrócić ani w lewo, ani w prawo. Zakląłem szpetnie i spróbowałem szczęścia z innymi kluczami. Żaden, oprócz pierwszego, nie pasował. Wciąż klnąc pod nosem postanowiłem wrócić do mieszkania i wziąć te należące do Patrycji. Może z moim było coś nie tak? Wykrzywił się albo co?

Wyszła z sypialni, gdy grzebałem w jej torebce.

– Coś się stało? – mruknęła zaspana.

– Drzwi na dole są zamknięte, a mój klucz nie działa. Wezmę twój, wracaj do łóżka.

– Aha.

Odwróciła się i zniknęła w pokoju. Nawet nie wiem, czy zrozumiała cokolwiek z tego, co powiedziałem.

W końcu go znalazłem i wybiegłem z mieszkania. Czas naglił i wizja spóźnienia była coraz bardziej realna.

Klucz Patrycji również nie pasował.

– Co jest, kurwa? – zapytałem retorycznie szarpiąc bezskutecznie klamkę.

– Wstałeś lewą nogą? – usłyszałem za sobą głos sąsiada.

To był Jarek Rębak, rosły chłop, który mieszkał z rodziną naprzeciwko nas, pod dziewiątką.

– Nie mogę otworzyć tych cholernych drzwi – odparłem. – Żaden klucz nie pasuje.

Jarek na wszelki wypadek nacisnął klamkę.

– Hm – mruknął, gdy drzwi nie ustąpiły i sięgnął po swój. Podobnie jak mój, przy wkładaniu nie stawiał oporu, ale nie chciał się przekręcić. – Ki diabeł?

To już było dziwne.

– Trza będzie Mużyka pogonić do spółdzielni, żeby załatwili ślusarza – dodał Rębak, nadal próbując przekręcić klucz. Zawsze mówił „trza”, zamiast „trzeba”.

– Nie wiem jak ty, ale ja się spieszę do roboty – powiedziałem lekko zdenerwowany.

– Ja też. Akurat dziś zaczynamy wcześniej na budowie – przez chwilę kontemplował zastałą sytuację, po czym rzucił: – Może je wyłamiemy kopniakami, jak w filmach?

Propozycja Jarka była kusząca, ale mało realna.

– Otwierają się do wewnątrz, pamiętasz? Od środka nie da się ich tak po prostu wykopać. Zawiasy i framuga przeszkadzają.

Jarek podrapał się po głowie. Wyglądało to tak komicznie, że parsknąłem śmiechem.

– Co cię tak rozbawiło? – zapytał, a wtedy na dodatek zgasło światło. Tego już było za dużo i obaj ryknęliśmy śmiechem.

– Przestań, bo sąsiadów pobudzisz – rzuciłem próbując się pohamować.

Pstryknąłem przełącznikiem i w słabym świetle żarówki zobaczyłem, że Jarek aż się popłakał.

– No i co? Mużyk i tak musi iść do spółdzielni po ślusarza – powiedział ocierając rękawem łzy.

– Ale jak wyjdzie?

Złapał nas kolejny atak stłumionego śmiechu. Gdy w końcu zdołaliśmy się uspokoić, zapytałem:

– Dobra, ale teraz poważnie. Jak stąd wyjdziemy?

Jarek przez chwilę milczał. Potem jego oblicze rozjaśnił szeroki uśmiech.

– Nasza piwnica łączy się z piwnicą sąsiedniej klatki. Tamtędy się wydostaniemy.

– Masz klucz?

– Zawsze.

– No to już.

Strome, wilgotne schody prowadziły pół piętra pod ziemię. Na ścianie naprzeciwko wisiało zdjęcie pomarańczowego kota. Słowo daję, wyglądał, jakby się uśmiechał takim delikatnym, cwanym uśmieszkiem. Adaś go uwielbiał. Zawsze gulgotał radośnie na jego widok i pokazywał paluszkiem. Patrycja zabierała go ze sobą, gdy szła po jakieś przetwory, których mieliśmy całą szafkę.

Każde mieszkanie w klatce miało swoją komórkę w piwnicy. Korytarz na prawo kończył się ślepo jedną z nich, skręciliśmy więc w lewo i pomaszerowaliśmy między kolejnymi zamkniętymi na kłódkę drewnianymi drzwiami.

W końcu trafiliśmy na schody i przepełnieni nadzieją ruszyliśmy w górę.

Drzwi były zamknięte.

– Oż, w mordę – stwierdził Jarek bezskutecznie szarpiąc klamkę. Potem próbował otworzyć drzwi swoim kluczem od piwnicy, ale ten nie pasował.

– To są jakieś jaja – powiedziałem poirytowany, choć podejrzewałem już, że dzieje się coś bardzo niedobrego i wcale nie jest to śmieszne. – Choć, wracamy.

Powlekliśmy się pełnym złowrogich cieni korytarzem do naszej piwnicy, a potem znów w górę, do zamkniętych na głucho drzwi wejściowych. Wyłącznik czasowy znów zalał klatkę schodową mrokiem. Włączyłem światło, po czym powodowany bardziej odruchem niż rzeczywistą nadzieją na zmianę, nacisnąłem klamkę. Nic, zamknięte, nikogo nie ma w domu. Tylko że to nieprawda, my byliśmy w cholernym domu, z którego nie mogliśmy wyjść.

– Skończyły mi się pomysły – wyznał Jarek. – Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to wyskoczyć przez okno.

– Może najpierw zadzwońmy po ślusarza? – zaproponowałem.

– Masz numer?

– Mużyk ma.

Najpierw musiałem jednak zadzwonić do szefowej i przekazać jej, że spóźnię się do pracy. Na pewno się ucieszy.

Wyciągnąłem z kieszeni spodni telefon i wybrałem numer. Usłyszałem komunikat poczty głosowej. Poczekałem, aż przebrzmi sygnał, po czym nagrałem wiadomość, w której w zwięzłych słowach informowałem szefową, że się spóźnię, ale na pewno dojadę. Przynajmniej nie będzie mogła mieć pretensji, że jej nie uprzedziłem. Marna to pociecha, ale lepsza taka, niż żadna.

– Dobra, idziemy budzić Mużyków – powiedziałem chowając telefon do kieszeni.

Lidia i Czesław Mużykowie, jak przystało na emerytów, nie potrzebowali dużo snu i już nie spali.

– Co to były za awantury przed chwilą na klatce, hę? – zapytał Czesław, wysłuchawszy już moich przeprosin za najście wczesną porą itp.

– Wydaje mi się, że mamy problem – rzekłem. – Drzwi wejściowe i okna na klatce są zamknięte i nie da się ich otworzyć. Chcielibyśmy, aby zadzwonił pan po ślusarza.

Mużyk bacznie mi się przyglądał. Pomarszczona i ogorzała twarz, usta ściągnięte w dół i małe oczy nadawały mu wyraz wiecznie niezadowolonej rodzynki.

– Co też pan wygadujesz? – żachnął się.

Z kuchni wyjrzała Lidia. Widziałem tylko głowę z włosami nawiniętymi na wałki. Nie mogę przysiąc, ale minę miała chyba taką, jak jej mąż. Dwie niezadowolone rodzynki w cieście.

– Niech pan sam się przekona.

Małe oczka przez chwilę jeszcze mnie świdrowały, w końcu jednak Mużyk podreptał, szurając kapciami, ku drzwiom. Był prawie całkiem łysy, w dodatku chudy jak tyczka. Piżama w niebieskie prążki sprawiała, że wyglądał jak więzień obozu koncentracyjnego.

– Jeśli to jakiś głupi żart… – usłyszałem, gdy mnie mijał.

Ale to nie był żart, o czym Czesław przekonał się w ciągu paru chwil. Widziałem, jak naciska klamkę, a potem ją szarpie.

– Masz pan klucz? – zawołał do mnie.

Westchnąłem w duchu, choć spodziewałem się tego pytania. Zapewne uznał, że jestem zbyt głupi, aby samodzielnie przekręcić klucz w zamku. Zszedłem więc i wręczyłem mu go. Mużyk próbował trzykrotnie, nim się poddał.

– Dobra, czekaj pan, idę po numer – powiedział Czesław i zniknął w mieszkaniu. Po kilku chwilach pojawił się trzymając w ręku notes. – Zadzwoń pan sam, nie mogę znaleźć okularów.

Stary sknera pewnie żałuje trzydziestu groszy na połączenie, ale zachowałem tę myśl dla siebie. Otworzyłem notes na literze „S” i znalazłem potrzebny numer. Wystukałem go na swojej komórce i po trzech sygnałach usłyszałem zaspany głos:

– Słucham, Baruch.

– Dzień dobry, Marek Dyga z tej strony. Przepraszam, że pana budzę, ale mamy tu pewien problem. Wydaje się, że drzwi się zacięły i nie możemy wyjść z budynku.

Ciche westchnięcie poprzedziło pytanie ślusarza:

– Skąd pan dzwoni?

Podałem adres.

– Będę za dwadzieścia minut – rzekł Baruch i rozłączył się.

– Dwadzieścia minut – powtórzyłem, żeby słyszeli też Jarek i Mużykowie.

Czesław uznał sprawę za załatwioną, zabrał swój notes i wrócił do mieszkania. Zostaliśmy z Jarkiem sami na klatce. Urozmaicaliśmy sobie czekanie rozmawiając o pogodzie, pracy i dzieciach. Jarek jak zawsze narzekał na swoją żonę, Kasię. Czas płynął, a my czekaliśmy. Gdy minęło pół godziny zacząłem się denerwować. Wyjąłem telefon i wybrałem ostatni numer.

– Słucham, Baruch.

Odniosłem wrażenie, że facet był tak samo zaspany, jak gdy dzwoniłem do niego po raz pierwszy.

– Witam, ponownie Marek Dyga z tej strony… Pamięta pan, żeby do nas podejść?

– Ale o co chodzi?

– No jak to… – zdębiałem. – Dzwoniłem do pana pół godziny temu, mówiłem, że drzwi się zacięły i potrzebujemy pomocy ślusarza…

– Skąd pan dzwoni?

Facet naprawdę nie pamiętał naszej rozmowy. Podałem mu ponownie adres i usłyszałem, że będzie za dwadzieścia minut.

Spojrzałem na Jarka.

– Baruch chyba zasnął.

– Kurwa mać – jęknął mój sąsiad. – I co, przyjdzie za dwadzieścia minut?

Kiwnąłem głową.

– Szlag.

– No, teraz to na pewno się spóźnimy do roboty.

Jarek tylko parsknął.

– Wiesz co, lepiej zadzwoń do gościa jeszcze raz, bo znów położy się spać – powiedział po chwili.

Przyznałem sąsiadowi rację, w końcu miał tu być już jakiś czas temu.

– Słucham, Baruch.

Ślusarz sprawiał wrażenie, jakbym go obudził z głębokiego snu. Spojrzałem na zegarek. Od ostatniego połączenia nie mogło minąć więcej niż dwie minuty. Nawet gdyby od razu po odłożeniu telefonu położył się spać, nie mógłby zasnąć tak mocno. Powinien być chociaż trochę przytomny.

– Pamięta pan naszą niedawną rozmowę? – zapytałem.

– Jaką rozmowę?

– Dzwoniłem, żeby pan do nas przyszedł i otworzył nam drzwi.

– O czym pan mówi?

– O moim telefonie do pana przed chwilą. I o tym pół godziny wcześniej.

– Co pan wygaduje? – głos z zaspanego stał się poirytowany. – Nikt do mnie nie dzwonił. Wiem, bo telefon mam przy łóżku i bym usłyszał!

Rozłączyłem się. Uznałem, że na ratunek z tej strony nie mamy co liczyć.

– I co? – zainteresował się Jarek.

– Dupa zbita – odparłem. – Baruch w ogóle nie pamiętał poprzednich telefonów.

– Jak to?

– Normalnie. Nie wiem, czy się tak mocno schlał wczoraj, czy co, ale w ogóle nie kontaktuje.

– Niezły kanał.

Nie skomentowałem.

– Ty, a może spróbujemy wyjść przez okienka piwniczne? – zaproponował nagle Jarek.

Każda komórka miała małe okno tuż pod sufitem. Niedawno były wymieniane na nowe, plastikowe i sprawiały się doskonale. Część z nich wychodziła na betonowy plac za budynkiem, a część na chodnik przed blokiem.

– Masz klucz do swojej? – zapytałem.

– Mam.

– No to chodźmy.

Po raz drugi zeszliśmy na dół. Pomarańczowy kot ze zdjęcia wciąż się uśmiechał, gdy pokonywaliśmy strome schody.

Jarek zdjął kłódkę z drzwi prowadzących do jego komórki i zapalając światło, wszedł do środka. Piwnica była tak zagracona, że ledwo co udało mu się przecisnąć do przeciwległej ściany, w której znajdowało się okno. Był wysoki, więc nie miał problemów z dosięgnięciem uchwytu w ramie. Pociągnął w dół, ale rączka ani drgnęła.

– Co jest? – usłyszałem.

Jarek spróbował po raz drugi. Widziałem, że użył całej swojej siły, a nie była ona mała, ale niczego nie wskórał. Uchwyt pozostał w tej samej pozycji, co na początku. Rębak spojrzał na mnie. Wydawał się zagubiony.

– Chyba się zacięły, czy coś…

– Chodź, sprawdzimy moje.

Patrycja przy swoim breloczku z Kubusiem Puchatkiem miała klucze nie tylko do mieszkania, ale też do piwnicy i strychu. Musiałem stanąć na palcach, żeby dosięgnąć do okna, a kiedy pociągnąłem za rączkę, okazało się, że jest zamknięte.

– Czekaj, pomogę ci – powiedział Jarek stając obok. Odsunąłem się.

Rębak pociągnął za uchwyt raz i drugi, w końcu dał za wygraną.

– To już, kurwa, nie jest śmieszne – stwierdził.

Miałem podobne odczucia. Ciarki przeszły mi po plecach. Zamknięte drzwi wejściowe i piwniczne, okna, których nie da się otworzyć, ślusarz nie pamiętający, że do niego dzwoniłem dwa razy…

– Marek, co tu się dzieje?

– Nie mam pojęcia.

Tknięty nagłym przeczuciem odwróciłem się i pokonując po dwa stopnie wybiegłem z piwnicy. Rzuciłem szybkie „chodź” za siebie, ale niepotrzebnie. Jarek chyba pomyślał o tym samym co ja.

Stanęliśmy na półpiętrze, przed oknem wychodzącym na ulicę. Latem, za sprawą Mużyka, było wiecznie otwarte, powodując utyskiwania mieszkańców na stada much krążących po klatce. Nasz zarządca nic sobie nie robił z tych narzekań.

Rozpiąłem kurtkę, bo się zgrzałem wbiegając po schodach. Potem, nie zastanawiając się długo złapałem za uchwyt i próbowałem go przekręcić. Nawet nie drgnął.

– Odsuń się – powiedział Jarek i kiedy spełniłem jego prośbę, sam spróbował dokonać tego, czego ja nie potrafiłem.

Widziałem, że włożył w to naprawdę sporo siły. Nic to nie dało. Okno pozostało zamknięte.

– Drugie piętro – rzucił i znów pobiegliśmy w górę, po drodze trącając włącznik światła.

Zatrzymaliśmy się przed oknem zdyszani i niepewni. Żaden z nas nie chciał sprawdzić, czy i ono jest zamknięte. Ja w każdym razie bałem się już jak cholera.

– No dobra – powiedział w końcu Jarek. – Trza to zrobić.

Chwycił rączkę i pociągnął. Zamknięte. Oczywiście, chciałoby się dodać.

– Co jest, kurwa?! – krzyknął Rębak, kopiąc przy tym w ścianę. Pracował fizycznie i nosił buty podbite blachą, mógł więc sobie na to pozwolić.

– Co się dzieje?

Kobiecy głos, cichy i zaspany, skutecznie uspokoił Jarka. Patrycja stała w drzwiach naszego mieszkania, boso i w piżamie. Tarła oczy. Słyszałem płacz Adasia dochodzący z wewnątrz.

Spojrzałem na Jarka, a on na mnie.

– W mieszkaniu – powiedziałem, choć już wiedziałem, że będzie tak samo, jak na klatce.

Bez słowa minąłem Patrycję i prawie wbiegłem do sypialni. Była najbliżej drzwi. Odsunąłem rolety i spróbowałem otworzyć okno.

Czy muszę dodawać, że było jak zaspawane?

– Marek? O co chodzi? – Patrycja przyczłapała za mną. Choć nadal zaspana, była też wyraźnie zaniepokojona. Adaś w kuchni głośno domagał się mleka albo towarzystwa, a może jednego i drugiego. – Powinieneś być w drodze do pracy.

– Nie mogę wyjść, kochanie.

– Jak to?

– Drzwi wejściowe i wszystkie okna w całym budynku są zamknięte – co prawda nie sprawdziłem wszystkich, ale wiedziałem, że tak jest. Po prostu wiedziałem.

– Nie rozumiem.

– Sprawdź sama – zaproponowałem. Odsunąłem się od okna i zaprosiłem ją gestem.

Podeszła nieśmiało, zerkając na mnie z ukosa, jakby spodziewając się jakiegoś żartu. Chwyciła za rączkę i spróbowała pociągnąć do góry. Zaskoczona brakiem efektu puściła, żeby po chwili ponowić starania, zapierając się mocniej. Nadal nic. Oszołomiona spojrzała na mnie.

– Tak jest wszędzie – powiedziałem, jakbym był tego absolutnie pewny. Tak też zresztą było.

Patrycja tymczasem poszła do kuchni. Uspokoiła siedzącego w wysokim krzesełku Adasia, podała mu butelkę, którą po chwili upuścił na podłogę, i spróbowała otworzyć okno. Kilkanaście sekund później siłowała się z oknem balkonowym w dużym pokoju. Skutek wszędzie był ten sam.

Żaden.

– Co się dzieje? – zapytała ponownie.

– Nie wiem – odparłem zgodnie z prawdą. Podszedłem bliżej i przytuliłem ją do siebie. – Wiem tylko, że rano chciałem wyjść do pracy i nie mogłem. Telefony też nie działają.

Poczułem, że drży.

– Spokojnie – pogładziłem ją po włosach. – Wszystko się ułoży.

Powiedziałem to tak, jakbym był tego absolutnie pewny, mimo że nie byłem. Ani trochę.

Tak wtulonych w siebie zastał nas Jarek. Była z nim jego żona, Kasia, niska, przysadzista brunetka.

– Zamknięte? – zapytał, a kiedy potwierdziłem skinięciem głowy dodał: – U nas też. Wszystkie.

– Co to za głupie żarty? – Kasia była oburzona. – Ludzie muszą iść do pracy, dzieci do szkoły.

– Widziałaś przecież, kobieto – mówił Jarek. – Nie da się! Nie wierzysz, to sama idź się przekonaj.

Kasia odwróciła się na pięcie i szybkim marszem wyszła z mieszkania. Po chwili dało się słyszeć jej kroki na klatce schodowej.

– Miłość przemija, babsko zostaje – powiedział Jarek z przepraszającym uśmiechem.

Już od dłuższego czasu byli nie tyle małżeństwem, co raczej dwójką znajomych mieszkających razem i wychowujących dzieci. Ponoć dla ich dobra, ale jakoś nie sądziłem, żeby szesnastoletni Maks i czternastoletnia Ola byli jakoś szczególnie wdzięczni za poświęcenie rodziców.

Wróciła Kasia. Nie szła już dumnie i szybko. Była oszołomiona.

– I co? – dopytywał Jarek. – Przekonałaś się?

Pokiwała głową.

– Ale to przecież niemożliwe – stwierdziła. – Te drzwi nigdy nie są zamknięte na klucz.

– Podobnie jak okna nie bywają zaspawane – dodałem. – A jednak nie da się ich otworzyć. Ani u ciebie, ani u nas, ani na klatce schodowej.

– Ale może da się je wybić? – zauważył Jarek.

Zamilkliśmy rozważając tę opcję. Ciszę przerwała Patrycja.

– Nie ma mowy! – zawołała. – Nikt nie będzie wybijał okien w moim mieszkaniu. Najpierw idźcie sprawdzić, czy u pozostałych jest tak samo.

W sumie nie było to głupie. Nie wierzyłem, żeby przyniosło jakieś rezultaty, ale, jak stwierdził nie tak dawno temu Jarek, trza to zrobić.

– Zacznę od parteru – powiedziałem. – Wy idźcie od góry i spotkamy się w połowie drogi.

Pocałowałem Patrycję, potem Adasia i ruszyłem na dół przedstawić sytuację Mużykom.

Rozjaśniało się. Na klatce nie panowała już całkowita ciemność, robiło się szaro. Wstawał nowy dzień. Rzuciłem okiem na zegarek w moim telefonie i westchnąłem. Powinienem właśnie dojeżdżać do pracy.

Czesław otworzył prawie od razu, gdy zapukałem.

– O co chodzi? – zapytał.

– Drzwi są zamknięte, okna w piwnicach i na klatce też – rzuciłem bez zbędnych wstępów. –

Podobnie jak u mnie w mieszkaniu i u Rębaków. Ślusarz nie przyjdzie. Chciałbym, aby państwo sprawdzili okna u siebie.

Lidia, która, wciąż z wałkami we włosach, stała zatroskana za plecami męża, odwróciła się i zniknęła w głębi mieszkania. Tymczasem Czesław, który zawsze wszystko traktował z ogromną nieufnością, został na posterunku. Jakby się bał, że wykorzystam okazję i ukradnę ich marne emerytury.

– To niemożliwe, co pan mówisz – uznał. – Jak to: zamknięte? Rozumiem, że okna czasem w zimie mogą przymarznąć, ale przecież mamy listopad. Do śniegu i mrozu jeszcze daleko.

– Ma pan rację, panie Mużyk, ale tak właśnie jest. Nie wiem dlaczego, ale okien nie da się otworzyć – tłumaczyłem starcowi.

– Bzdury pan pleciesz, mówię!

– On ma rację, Czesiu – powiedziała Lidka podchodząc do męża. – Sprawdziłam. Żadne się nie otwiera.

Czesław wydał z siebie jakiś niezrozumiały dźwięk i poszedł sprawdzić samemu. Lidka została i spojrzała na mnie przepraszającym wzrokiem.

– On już taki jest, panie Marku – powiedziała cicho. – Nikomu nie wierzy ani nie ufa, już nawet mnie.

Mruknąłem, że nie szkodzi i rozumiem.

Mużyk wrócił szybciej, niż jego żona.

– Co to za głupie żarty? – rzucił obcesowo.

– To nie są żarty, panie Czesławie. Mam o tym takie samo pojęcie, jak pan.

Gdy naradzaliśmy się na korytarzu nad sytuacją, z mieszkania obok wyszła Monika Świgoń. Nie znałem jej zbyt dobrze. Nasze rozmowy ograniczały się do zdawkowego „dzień dobry”, gdy mijaliśmy się na schodach. Wiedziałem tylko, że ma trzydzieści siedem lat i jest bezdzietną rozwódką.

– Przepraszam, czy dobrze słyszałam, że coś się dzieje z drzwiami?

– Tak – odparłem. – Nie można ich otworzyć.

– Czy… – zawahała się. – Czy ktoś nas zamknął?

Wcześniej nie wpadło mi to do głowy. Póki co skupiony byłem na tym co się stało, a nie jak.

– Dlaczego pani tak myśli?

– Śniło mi się – odpowiedziała cicho.

Przyjrzałem się jej nijakiej twarzy. Zauważyłem worki pod oczami, a brązowe, średniej długości włosy były potargane. Nie wyglądała jak ktoś, kto przespał spokojnie całą noc.

– Śniło? – powtórzyłem.

Skinęła głową.

– Proszę opowiedzieć – sam nie wiem, dlaczego taką wagę przywiązałem do koszmaru kobiety, której prawie nie znałem.

– Śniło mi się, że jakiś mężczyzna wyszedł stamtąd – wskazała na mieszkanie po swojej lewej, które od lat stało puste. – Było ciemno i nie widziałam jego twarzy. Potem wyszedł z bloku i w poprzek drzwi wejściowych położył grubą żelazną sztabę, na której zawiesił ogromną kłódkę. I uśmiechnął się – zadrżała. – To był straszny uśmiech. Miał usta o wiele szersze niż zwykły człowiek i pełne ostrych zębów. Spiczastych.

Przez chwilę na klatce panowała cisza. Pierwszy otrząsnął się Czesław.

– Bzdury pani pleciesz – zawyrokował. – Zacięły się po prostu.

Nie wiem, czy sam w to uwierzył.

– To tylko sen – przyznała Monika wzruszając ramionami, jakby na swoją obronę.

Tymczasem usłyszałem dobiegający z góry gwar. Ponad wszystko przebijał się doniosły głos Ani, który rozpoznałbym wszędzie. Zostawiłem Mużyków i Monikę samych sobie i ruszyłem na pierwsze piętro.

– Co to ma znaczyć, do kurwy nędzy?! – krzyczała. – Jak to nie da się otworzyć? Ochujałeś?!

Naprawdę nie mam pojęcia czym Jarek zasłużył sobie na te gromy, ale zabawnie było patrzeć, jak ten wysoki, silny mężczyzna kuli się w sobie przed o półtorej głowy niższą, ale za to tęgą kobietą.

Anny Cereńskiej spod szóstki nie można było nazwać grubą czy nawet puszystą. W każdym razie nie w jej obecności i jeśli chciało się zachować zęby w komplecie. Należało się również wystrzegać słowa „blondynka”, chociaż nią była, podobnie jak moja żona. Była raczej mocno zbudowana, miała bujny biust i wybuchowy temperament. Za jej plecami stali dwaj piętnastoletni synowie, Piotr i Łukasz. Tomasz Kanat, jej aktualny facet, nerwowo poprawiał okulary. Pod nogami Anny plątał się pies, mieszaniec jamnika wabiący się Kubuś, i cichutko popiskiwał.

Nieopodal stał Mateusz Ornatowicz, samotny mężczyzna, mieszkający pod piątką. W drzwiach mieszkania numer cztery zauważyłem Magdę, kolejną blondynkę o długich, falujących włosach, i Krzysztofa Bocianów. Ona ochronnym gestem przytrzymywała powiększający się z dnia na dzień brzuch, on czule obejmował ją w pasie. Wyglądali na lekko przestraszonych.

Na schodach prowadzących na drugie piętro przycupnęli Ola i Maks. Z zaciekawieniem typowym dla nastolatków obserwowali przedstawienie. Oboje odziedziczyli sylwetkę po ojcu. Byli wysocy i szczupli. Zarówno Kasia jak i Jarek byli brunetami, ich dzieci więc również musiały mieć kruczoczarne włosy. Maks nosił swoje ścięte krótko, w przeciwieństwie do Oli, która pozwalała, aby długa grzywka przysłaniała jej jedno oko. Nadawało jej to cokolwiek zawadiacki wygląd.

– Anka, uspokój się – Jarek z marnym skutkiem próbował pohamować jej furię. – Co ja ci na to poradzę? Nie da się i już. Sprawdzałem razem z Markiem.

Wskazał na mnie. Oczy Anny skupiły się na mnie i poczułem się tak, jakby jakiś drapieżny kot oceniał moją wartość odżywczą. Ciarki przeszły mi po plecach. Kątem oka zerknąłem na Kasię. Chyba ją bawiło, że mąż obrywa nie wiadomo za co. W sumie nie powinienem się dziwić.

– On ma rację – stanąłem w obronie sąsiada. – To samo tyczy się wszystkich okien w budynku. Sama sprawdź, jak nie wierzysz. Mużykowie sprawdzili.

Anka zmrużyła oczy. Przez chwilę się zastanawiała, potem chyba uznała, że nie zaszkodzi się upewnić.

– Piotrek – powiedziała.

To jedno słowo wystarczyło, żeby chłopiec pobiegł w głąb mieszkania. Brat po chwili wahania postanowił do niego dołączyć. Spostrzegłem też, że Krzysztof Bocian się ulotnił, zapewne w tym samym celu. Tylko Ornatowicz się nie ruszył.

– Pan nie chce się przekonać?

– A po co? – wzruszył ramionami. – Jeśli rzeczywiście tak jest, nie ma sensu, abym biegał od okna do okna jak kot z pęcherzem. A jeśli to tylko głupi żart… Cóż…

Zaskoczył mnie. Jako jedyny przyjął wiadomość ze stoickim spokojem i bez zdziwienia.

Rozejrzałem się. Dołączyli do nas Mużykowie i Monika, na schodach pojawiła się też Patrycja z Adasiem na rękach. Mieszkańcy bloku byli w komplecie, jeśli nie liczyć jednego.

– Gdzie Pasoń? – zapytałem.

– Nie otworzył – odparł Jarek. – Pewnie śpi.

To też mnie nie dziwiło. Jerzy Pasoń, nasz miejscowy pijak i sąsiad spod ósemki. Będzie miał niezłego kaca.

Pojawił się Krzysztof. Minę miał nietęgą. Podobnie jak synowie Anny. Piotrek szepnął jej coś na ucho i widziałem, jak z jej oczu znika furia, a pojawia się niepewność.

– Na strychu też pozamykane – powiedział Jarek, jakby chciał uprzedzić jej pytanie. – Sprawdziłem. Podobnie piwnica.

Czesław Mużyk niechętnie skinął głową, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, potwierdzając słowa Rębaka.

– A czy któryś z was, geniusze, wpadł na pomysł, żeby zadzwonić pod sto dwanaście? – zapytała Anna.

Ręce skrzyżowała na piersi, a jej oczy miotały błyskawice. Wyglądała, jak nauczycielka wytykająca uczniowi jakiś podstawowy błąd. Nie było to dalekie od prawdy. Po raz kolejny wyciągnąłem komórkę, mając nadzieję, że rumieniec wstydu nie jest zbyt widoczny w słabym świetle poranka. Wybrałem numer. Usłyszałem trzy krótkie sygnały świadczące o braku sieci. Spojrzałem na wyświetlacz i w miejscu, gdzie zazwyczaj widniało pięć kresek, nie zobaczyłem ani jednej.

– Jarek – rzuciłem. – Ty spróbuj. Ja nie mam zasięgu.

Rębak wyciągnął z kieszeni swój telefon. To był jakiś nowy model nokii z klawiaturą ukrytą pod dużym ekranem dotykowym. C-ileś tam. Wybrał numer i przez chwilę słuchał.

– Brak sygnału – powiedział w końcu.

– Sprawdźcie, czy ktokolwiek ma zasięg – powiedziałem do zebranych na klatce mieszkańców.

Nastąpił chwilowy zamęt, gdy każdy sięgał po swój aparat.

Wszystkie telefony wyświetlały zgodnie komunikat o braku sieci.

– No to niezły pasztet – podsumowała Anna, chowając komórkę do kieszeni. Wydawało mi się to nieco nieadekwatne, ale nie miałem zamiaru jej poprawiać.

Spojrzałem za okno. Robiło się coraz jaśniej i od jakiegoś już czasu nikt nie włączał światła, gdy gasło.

– To co, możemy przejść do wybijania szyb? – zapytał Jarek.

– A czyją to szybę chcesz wybić? – rzuciła Anka, odzyskując buńczuczny ton.

– Mużyków – odparł bez wahania.

– Co?

– Dlaczego?

Lidka i Czesław zaprotestowali jednocześnie.

– Bo mieszkacie najbliżej ziemi i macie dwie emerytury, z których łatwo pokryjecie szkody. A reszta się dorzuci. Ktoś jest przeciw?

– Najbliżej ziemi są okna w piwnicy – odezwał się cichy głos ze schodów nad nami.

Wszyscy zwróciliśmy głowy w tamtą stronę.

– No co, nie mam racji? – dodała Ola odgarniając grzywkę przysłaniającą jej jedno oko.

Wśród ogólnych pomruków i kiwania głowami przyznaliśmy, że istotnie ma rację. Poza tym koszt wstawienia szyby w małe okienko piwniczne byłby nieporównywalnie mniejszy od wymiany okna w mieszkaniu.

Zeszliśmy do piwnicy. Jako że korytarz był wąski, ludzie tłoczyli się jeden za drugim. Nie jestem do końca pewien, ale byli chyba wszyscy, którzy stali na schodach, oprócz Patrycji z Adasiem, małżeństwa Bocianów i Ornatowicza. Najbardziej ciekawskie były oczywiście dzieci. Chłopcy Anny oraz Ola i Maks trzymali się tuż za mną i Jarkiem.

– Moja, czy twoja? – zapytał Rębak.

Wzruszyłem ramionami dając do zrozumienia, że jest mi to obojętne. Nasza komórka była bliżej schodów, a stłuczona szyba wydawała się niską ceną za możliwość wydostania się z budynku.

Jarek uznał mój gest za zaproszenie i wszedł do środka. Zapalił światło i rozejrzał się wokół. Zauważył leżący wśród rupieci młotek z długim trzonkiem. Ostatnio używałem go podczas remontu mieszkania, nim się do niego wprowadziłem z żoną i zapomniałem o jego istnieniu. Jarek nie zastanawiał się długo. Chwycił narzędzie i odwracając twarz od okna, aby nie oberwać jakimś odłamkiem w oko, zamachnął się. Młotek odbił się od szyby z głuchym łupnięciem. Jarek spojrzał niepewnie na szybę i na młotek. Zważył go w dłoni i nie odwracając się tym razem, uderzył jeszcze raz. Syknął z bólu, gdy energia z młotka przeniosła się na jego ramię. Szyba pozostała nietknięta.

– Panie Czesławie! – zawołał. – Montowaliście tu wzmacniane okna?

– Oszalał żeś pan? – odpowiedział pytaniem zarządca. – Zwykłe szkło, bez udziwnień. Kto by za to zapłacił?

Jarek spojrzał na mnie.

– Wymieniałeś na własną rękę?

Pokręciłem głową.

– Coś tu nie gra – mruknął i zamachnął się młotkiem po raz kolejny, z tym samym skutkiem. – To niemożliwe – stwierdził i niemal wybiegł z pomieszczenia.

– Co się dzieje? – zapytała Anna stojąca wraz z innymi na korytarzu.

– Szyba nie chce pęknąć – odparłem patrząc na Jarka, który zniknął za drzwiami swojej komórki.

Podszedłem akurat na czas, żeby zobaczyć, jak wydając z siebie nieartykułowany krzyk zamierza się na okno. Włożył w to chyba całą siłę, mimo to na szybie nie pozostała nawet rysa.

– Nie rozumiem tego – stwierdził stając w drzwiach. – Po prostu nie rozumiem. Powinna pójść w drobny mak.

– Musimy spróbować w czyimś mieszkaniu – uznałem.

Kiełkowało we mnie straszne podejrzenie, które bałem się wypowiedzieć na głos. Widziałem, że Jarek myśli o tym samym.

Tym razem Mużykowie się nie sprzeciwiali i wszyscy razem, pod przewodnictwem Jarka, ruszyliśmy do ich mieszkania. Na miejsce demolki wybrana została kuchnia, ze względu na sporo wolnego miejsca i podręczne narzędzie dewastacji w postaci taboretu. Do samej kuchni wszedł tylko Jarek, każąc nam się zatrzymać za progiem, tak więc tłoczyliśmy się w korytarzu i dużym pokoju, który był naprzeciwko kuchni.

Jarek chwycił taboret za jedną nogę i przez chwilę ważył go w dłoni, patrząc w stronę okna.

– No to lecimy – powiedział i zamachnął się.

Taboret przeleciał przez kuchnię, uderzył w szybę, odbił się i rąbnął Jarka w nogę.

– O żesz kurwa! – wrzasnął, łapiąc się za piszczel.

Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak to bolało. Nie dalej jak wczoraj w nocy sam lekko stuknąłem goleniem o krawędź łóżka i musiałem ugryźć się w język, żeby nie krzyczeć z bólu.

Szyba nie doznała żadnego uszczerbku. Ani rysy, a powinna przecież rozbić się w drobny mak.

Kasia podbiegła do Jarka, przyklęknęła przy nim i spytała, czy nic mu nie jest. On jednak był zbyt wściekły, aby docenić jej troskę. Warknął na nią i Kasia cofnęła się.

– Wszystko w porządku? – zapytałem, podchodząc.

– Tak, kurwa. Jebane krzesło prawie złamało mi nogę, a ty pytasz, czy wszystko w porządku?! Rozpierdolę tę szybę, choćby nie wiem co!

Podniosłem ręce w geście „wyluzuj, chłopie” i wróciłem na swoje miejsce. Jarek przez chwilę jeszcze rozcierał nogę. Czekaliśmy w ciszy. Mój sąsiad miał zamiar zmierzyć się z oknem raz jeszcze i chcieliśmy zobaczyć, czy tym razem mu się uda. Widziałem, że ludzie wokół mnie są przerażeni. Zwykła szyba nie powinna się tak zachowywać. Nie powinna się oprzeć solidnemu kawałowi drewna wspartego surową, brutalną siłą, jaką dysponował Jarek.

W końcu Jarek wstał. Chwycił taboret za jedną z nóg i zamachnął się, o włos mijając zwieszający się nisko żyrandol. Miałem irracjonalne wrażenie, że czas zwolnił. Widziałem, jak mebel przecina powietrze zmierzając na spotkanie szybie. Jestem pewien, że gdybym stał obok sąsiada, a nie za nim, widziałbym też lśniące krople potu na czole i usta wykrzywione we wściekłym krzyku. Może nawet strużkę śliny zmierzającą w tym samym kierunku, co taboret.

Wydawało się, że minęło dużo czasu od momentu, gdy Jarek wziął zamach do chwili, gdy drewno uderzyło w szkło, w rzeczywistości były to ułamek sekundy. Czekaliśmy z zapartym tchem. Chciałbym powiedzieć, że słyszałem, jak pani Mużyk się modli, ale trudno zauważyć coś takiego w ułamku sekundy. Pewnie się modliła, bo obydwoje z mężem są bardzo religijni.

Taboret wreszcie osiągnął cel. Rozległo się łupnięcie. Mebel odskoczył wyrywając się z uścisku Jarka i uderzył w szafkę nad zlewem. Rozbił szklane drzwiczki, brzęknęły tłuczone kubki i szklanki. Szyba w oknie pozostała nienaruszona.

– To niemożliwe! – darł się Jarek. – Kurwa, niemożliwe!

Podskoczył do okna i zaczął tłuc w nie pięściami.

– Nie-moż-li-we! – krzyczał, akcentując każdą sylabę uderzeniem ogromnych dłoni.

Chwilę później Kasia znalazła się przy nim i też zaczęła wrzeszczeć.

– Ratunku! Ludzieee! Niech ktoś nas wypuści!

Nikt nie odpowiedział na ich desperackie krzyki.

Odwróciłem się. Mużykowie rzeczywiście klęczeli ze złączonymi dłońmi i zamkniętymi oczami przed niewielkim krzyżem wiszącym w korytarzu nad drzwiami do łazienki. Pewnie nawet nie widzieli całego zdarzenia. Magda wtuliła się w ramię męża i płakała. On ją głaskał i szeptał coś uspokajającego, choć widziałem, że sam jest przerażony. Czasem trudno być mężczyzną. Nie widziałem Anny i jej dzieci, ani Tomka. Pewnie wyszli. Na progu dużego pokoju stała Monika Świgoń, po jej nijakiej twarzy spływały łzy. Moja żona z Adasiem na rękach stała za nią. Nie płakała, ale widziałem, jak drży jej ręka, którą głaskała syna. Podszedłem i objąłem ją.

– Będzie dobrze – rzekłem. Nie odpowiedziała, ale kiwnęła głową. – Co tam smyku? – zwróciłem się do Adasia. Odpowiedział coś w sobie tylko znanym języku. Nie rozumiał co się dzieje, ale na pewno czuł strach otaczających go ludzi. Wpatrywał się we mnie. Trochę się zdziwiłem, że nie płakał, ale to akurat było dobre.

– Chodźmy – powiedziałem i ruszyłem ku drzwiom.

Zauważyłem, że w kuchni Maks stara się uspokoić rodziców. Kasia klęczała przy kaloryferze, Jarek oparł się o ścianę, wyczerpany. Ola wyszła z sypialni emerytów.

– Zauważyliście, że na zewnątrz nikogo nie ma?

Wyjrzałem przez kuchenne okno. Ola miała rację. Chodniki i ulice były puste. W naszym małym miasteczku zwykle panował niewielki ruch. Tylko w soboty, kiedy czynny był miejscowy targ oraz w niedziele, w porach mszy, na ulicach był tłok. W zwykłe dni mało kto wychodził z domu po godzinie dwudziestej pierwszej. Jednak za dnia zawsze napotykało się ludzi dokądś zmierzających, czy to pieszo, czy za pomocą samochodu.

Ale nie tamtego dnia. Choć wychylałem się, jak mogłem najbardziej, nie dostrzegłem żywej duszy.

– Przez cały czas byłaś w sypialni? – zapytałem.

– Tak – odparła Ola niezbyt precyzyjnie. – I nie widziałam żadnego samochodu, ani autobusu. Ani w ogóle nikogo. Co się dzieje?

Miałem to pytanie usłyszeć jeszcze nie raz. Na razie jedyną odpowiedzią, na jaką mogłem się zdobyć, było:

– Nie wiem.

– Wszyscy umrzemy, prawda?

Nastolatki nie powinny nawet myśleć o takich rzeczach. Z głosu Oli biła bezsilność, może nawet rezygnacja. Jakby pogodziła się z losem, o jakim nikt inny jeszcze nie myślał. W jej oczach dostrzegłem tak bezbrzeżny smutek, że aż mnie zabolało serce.

– Nie mów tak. Poradzimy sobie jakąś z tą sytuacją – zapewniłem. Miałem nadzieję, że wyszedłem na o wiele bardziej pewnego siebie, niż byłem w rzeczywistości.

Wróciłem do żony i dziecka. Objąłem Patrycję w pasie i poprowadziłem do wyjścia. W korytarzu minąłem Ornatowicza. On jeden zachowywał spokój w tym chaosie. Stał niewzruszony, jakby nic się nie stało. Albo jakby wiedział wcześniej, że nic się nie stanie. Jego stalowoszare oczy przez chwilę mnie świdrowały. Potem odwrócił się i bez słowa wyszedł z mieszkania.

Ja z żoną i Adasiem wróciliśmy do naszego.

– Wygląda na zmęczonego, położę go – powiedziała Patrycja.

Nie wiem, która była godzina, na pewno nie minęła jeszcze dziewiąta. Na dworze było już jasno. Pora Adasia zazwyczaj wypadała gdzieś między jedenastą a dwunastą, w zależności, o której wstał, a nawet wtedy protestował głośno przeciwko umieszczeniu go w łóżeczku. Tym razem nawet nie pisnął. Może rzeczywiście był zmęczony?

Poszedłem do pokoju i włączyłem komputer.

– Chyba zaraz zaśnie – powiedziała Patrycja. – Na razie ogląda książeczkę. Dałam mu wodę.

Usiadła w fotelu i podkuliła nogi. Zawsze lubiłem, gdy tak siadała mając na sobie spódniczkę. Podziwiałem wtedy jej smukłe nogi i zgrabne stopy. Tym razem miała na sobie piżamę, ale i tak wyglądała uroczo.

– Marek, co się dzieje? – zapytała.

W jej oczach było błaganie o jakąkolwiek odpowiedź, choćby tylko odrobinę racjonalną. Z ciężkim sercem rozwiałem jej nadzieje.

– Nie wiem, kochanie. Naprawdę nie wiem.

Wtedy się rozpłakała. Do tej pory trzymała się naprawdę dzielnie, ale teraz nie wytrzymała. Podszedłem i objąłem ją, gdy łkała spazmatycznie. Nie mówiłem nic, bo nie mogłem dać jej żadnej pociechy, tylko gładziłem ją po włosach, czekając aż skończą się łzy.

Trochę to trwało, a gdy już minęło, twarz Patrycji była czerwona i spuchnięta. Powiedziałem jej, żeby też się położyła, na co chętnie się zgodziła.

Znów usiadłem przy biurku. Komputer uruchomił się bez problemu, co samo w sobie nie było niczym niezwykłym. Przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Kliknąłem ikonę przeglądarki internetowej. Podejrzewam, że każdy kto był podłączony do Internetu robił w tym czasie to samo.

Bardzo szybko pojawił się komunikat o braku połączenia z siecią. W sumie nie zdziwiło mnie to zbytnio, choć miałem nadzieję, że będzie inaczej. Zerknąłem na modem. Zielona dioda mrugała regularnie sygnalizując problem z zasięgiem. Włączyłem wieżę, ale usłyszałem szum zamiast wiadomości. Nie mieliśmy telewizora, ale jestem pewien, że na wszystkich kanałach leciałby ten sam program: „Śnieg i szum”.

Tak więc byliśmy odcięci od świata. Przez głowę przelatywały mi myśli, że w nocy wybuchła trzecia wojna światowa i jesteśmy jedynymi ocalałymi ludźmi na ziemi. Szalone i zupełnie nieprawdopodobne.

A może był to jakiś chory eksperyment? Raczej niemożliwe wydawało mi się, żeby ktoś, nawet mając do dyspozycji cały sztab ludzi, byłby w stanie wymienić w nocy wszystkie okna na pancerne i to tak, żeby nikogo nie obudzić. Może przeniesiono nas do innego bloku będącego pod ciągłą obserwacją? Tylko po co? No cóż, podobne pytanie zadałem sobie oglądając po raz pierwszy „Sześcian”. Po co zamykać ludzi i zastawiać na nich śmiertelne pułapki? Dla perwersyjnej przyjemności patrzenia jak giną rozczłonkowywani, pocięci, przeżarci kwasem podczas prób wydostania się na zewnątrz?

No, ale to był film, a to jest rzeczywistość. Czy to mógł być jakiś szalony eksperyment? Jeśli tak, na pewno nie był finansowany przez żadną organizację rządową. Nikt nie zgodziłby się na takie traktowanie obywateli państwa. Prawda…? W cywilizowanym świecie wymagana jest zgoda na udział w eksperymencie. Środki na jego przeprowadzenie musiałyby być ogromne, w końcu chodzi o wybudowanie miasta! Nawet jeśli budynki na zewnątrz są z papieru, to nasz blok z pewnością nie jest. I z pewnością nie udałoby się odtworzyć mieszkań idealnie. Musiałyby być błędy, choćby najmniejsze.

Zacząłem ich szukać. Znałem swoje mieszkanie, znałem każdą rysę i wybrzuszenie paneli w dużym pokoju. Wszystkie wydawały się być na swoich miejscach. Podobnie grzyb w rogu sufitu łazienki. Mały, nie pomalowany kawałek tapety za grzejnikiem w kuchni tkwił na swoim miejscu. Poluzowana śrubka trzymająca kratkę wentylacyjną nadal była poluzowana. To z pewnością było moje mieszkanie, nie żadna podróbka. A więc teza o eksperymencie nie została potwierdzona. Co nie znaczy, że nie była prawdziwa.

Wróciłem do dużego pokoju i wyjrzałem przez okno balkonowe. Niebo było zasnute jednolitą warstwą szarych chmur. Wczoraj zapowiadano, że będzie piękny, słoneczny dzień. Jedyne drzewo na podwórku zrzuciło już większość brązowych liści, nieliczne pozostałe żółkły na konarach. Dotknąłem szyby i poczułem, że wibruje. Zaskoczony cofnąłem dłoń, ale zaraz z ponownie położyłem ją na zimnym szkle. Drgania były ciągłe i o stałej częstotliwości, o ile mogłem to stwierdzić. Zapewne są jakieś przyrządy, które mierzą takie zjawiska dokładnie, ale ja nie posiadałem takich. W końcu byłem humanistą, a mój zestaw narzędzi ograniczał się do młotka, kombinerek i kilku śrubokrętów. Nawet wiertarkę musiałem pożyczać od sąsiada albo teścia.

Wiedziony ciekawością sprawdziłem, czy to samo dzieje się z szybą w kuchni. Okazało się, że tak. Mogłem spokojnie założyć, że okno w sypialni również wibruje, ale nie chciałem tam wchodzić, żeby nie budzić żony i syna. Zamiast tego zszedłem dwa piętra w dół i przystawiłem dłoń do drzwi wejściowych. Poczułem drgania. Na moje oko (czy raczej dłoń) o tej samej sile i częstotliwości co wibracje, w jakie wpadły szyby w moich oknach. Czy drzwi wibrowały już rano, kiedy razem z Jarkiem próbowaliśmy je otworzyć? Nie mogłem sobie przypomnieć.

Pomyślałem o szczerzącym się człowieku z ostrymi zębami ze snu Moniki i ciarki przebiegły mi po plecach.

Stwierdziłem, że nic tu po mnie i postanowiłem wrócić do mieszkania. Na klatce panowała cisza. Wszyscy zamknęli się w mieszkaniach i próbowali uporać z sytuacją o własnych siłach.

Gdy dotarłem na pierwsze piętro, pod wpływem impulsu zapukałem do drzwi Ornatowicza. Otworzył po chwili.

– Panie Ornatowicz… – zacząłem, ale mi przerwał.

– Myślę, że zważywszy na zaistniałą sytuację możemy śmiało przejść na ty. Wejdź.

Przepuścił mnie w progu i gestem nakazał iść dalej. Środkowe mieszkania na każdym piętrze były kawalerkami, składały się z jednego większego pokoju z balkonem, nieco mniejszej kuchni i jeszcze mniejszej łazienki.

Nigdy wcześniej nie byłem u Ornatowicza, nie wiedziałem nawet czym się zajmuje. Jego wiek oceniałem na jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat. Miał ciemne włosy gęsto przetykane siwizną, podobnie jak krótko przystrzyżone brodę i wąsy, które na dodatek przydawały mu wieku.

– Dalej, śmiało – ponaglił widząc, że zatrzymałem się zaraz za progiem.

Posłusznie ruszyłem przed siebie i po chwili znalazłem się w pokoju.

Nigdy nie widziałem tylu książek. Pół ściany po lewej stronie zajmowały regały od podłogi po sufit zapełnione książkami wszelkiego formatu i grubości. Wiele z nich wyglądało na bardzo stare. Za regałami stała komoda, na niej barek, a dalej sporych rozmiarów szafa. Wszystkie meble były ściśle dopasowane do wysokości pomieszczenia, więc zgadłem, że robiono je pod specjalne zamówienie.

W rogu stał telewizor, a obok niego całkiem niezły jak na moje oko zestaw stereo. Był też stół, kanapa i wygodny fotel, zza którego wznosiła się lampa.

Ten pokój wprost krzyczał, że jego właściciel jest bibliofilem i miłośnikiem muzyki.

– Proszę, siadaj – powiedział Mateusz wskazując kanapę. – Napijesz się czegoś?

– Nie, dzięki – nie wiedziałem co powiedzieć. Nie byłem nawet pewien dlaczego postanowiłem do niego przyjść.

– Chcesz pogadać o naszej niezwykłej sytuacji? – zapytał zajmując miejsce w fotelu po drugiej stronie stołu.

Gdy tylko to powiedział, wiedziałem już, co mnie nurtowało i skłoniło do odwiedzin.

– Mateusz – zacząłem. Dziwnie się czułem mówiąc per ty do mężczyzny, którego praktycznie nie znałem. – Ty jeden zachowujesz spokój w okolicznościach, które nazwać „niezwykłymi” to mało. I to nie tylko na korytarzu, gdy sprawdzaliśmy, czy u wszystkich okna są zamknięte, ale i u Mużyków podczas próby rozbicia szyby.

Wspomniałem jego chłodne, stalowoszare spojrzenie, którym mnie obdarzył, kiedy wychodziłem z Patrycją i Adasiem od Mużyków.

– Niektórzy się modlili – kontynuowałem – inni wzajemnie się pocieszali, jeszcze inni popadali w histerię, a ty byłeś oazą spokoju.

– Nie tylko ja – powiedział.

Wstał i podszedł do barku.

– Na pewno nic nie chcesz? – spytał robiąc sobie drinka. – Wiem, że jeszcze nie ma południa, ale cóż, to nie jest zwykły dzień, a ja mam Jacka Danielsa.

Dałem się skusić i po chwili stała przede mną szklanka wypełniona mieszanką whiskey i coli. Ornatowicz robił mocne drinki.

– Wracając do tematu – podjął sadowiąc się znów w fotelu – nie tylko ja jestem zadziwiająco spokojny.

– Kogo masz na myśli?

– Ciebie, oczywiście – odparł wskazując na mnie szklanką.

Zastanowiłem się chwilę nad jego słowami i wyszło mi, że muszę mu przyznać rację. Jasne, czułem niepokój, jak chyba każdy, kto doświadcza czegoś niezrozumiałego, ale jednocześnie zachowałem jasność umysłu. Nie panikowałem, nie rozpaczałem. Myślę, że brało się to stąd, że wciąż wierzyłem, że to wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć i jakoś znajdziemy wyjście z tej sytuacji. Pozytywne myślenie nigdy nie było moją mocną stroną i wyćwiczenie go w sobie kosztowało mnie mnóstwo czasu i wysiłku. Teraz mogłem stwierdzić, że chyba mi się udało.

– Mógłbym zadać ci to samo pytanie, które ty chciałeś zadać mnie – powiedział cicho Mateusz nachylając się w moją stronę. Jego oczy znów były zimne, a spojrzenie wwiercało się w mózg. – Dlaczego?

No właśnie, dlaczego? Dlaczego my w dwójkę zachowaliśmy stoicki spokój, podczas gdy pozostali mieszkańcy bloku tak intensywnie przeżywali ostatnie wydarzenia?

– Nie zdziwiłeś się, gdy okazało się, że nie tylko okna w korytarzu i u ciebie w mieszkaniu są zamknięte na głucho, prawda? – mówił Ornatowicz. – Przyjąłeś to jako coś oczywistego. Miałeś rację, oczywiście.

– Ty nawet nie poszedłeś sprawdzić swoich.

– Wyjaśniłem ci to już wtedy, na klatce.

– Racja.

Przez chwilę milczeliśmy popijając drinki.

– Wiesz, co się tu dzieje? – zapytałem w końcu. – Albo chociaż podejrzewasz?

– Nie mam pojęcia – odpowiedział.

– Ale? – ponagliłem, podejrzewając, że to tylko część odpowiedzi.

– Zauważyłeś, że szyby drgają?

– Tak. Drzwi wejściowe również.

– Domyślałem się tego – przez chwilę nic nie mówił, jakby próbował zebrać myśli. – Wiesz, czym się zajmowałem przez całe dorosłe życie?

Pokręciłem głową.

– Byłem fizykiem. Pracowałem w CERN, gdy Wielki Zderzacz Hadronów istniał jedynie w głowach kilku zapaleńców. I powiem ci, że dokonywaliśmy tam rzeczy, o jakich innym nawet się nie śniło. Ale czegoś takiego…

Zamilkł. Czekałem na ciąg dalszy, ale wyglądało na to, że Ornatowicz powiedział wszystko, co chciał powiedzieć. Nagle wstał z fotela i podszedł do jednego z regałów. Przez chwilę wodził palcami po grzbietach woluminów, w końcu jeden wyciągnął.

– Przeczytaj to – powiedział wręczając mi książkę.

Tytuł głosił „Hiperprzestrzeń”. Autorem był Michio Kaku. Tytuł ani nazwisko nic mi nie mówiły.

– Przeczytaj i powiedz, co myślisz – powtórzył Mateusz.

Na tym nasza rozmowa się zakończyła. Podziękowałem za whiskey i książkę, po czym wyszedłem kompletnie zdezorientowany. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Czy książka, którą dał mi Mateusz kryła w sobie odpowiedzi?

Na klatce poczułem dym papierosowy. Na półpiętrze spotkałem Olę. Siedziała na parapecie, z jedną nogą zgiętą w kolanie i podciągniętą pod brodę, podczas gdy druga zwieszała się swobodnie.

– Cześć, wujek – pozdrowiła mnie wydmuchując kłąb dymu.

Zwracała się do mnie per „wujek” od kilku lat, konkretnie odkąd zaprzyjaźniliśmy się z Jarkiem i Kaśką. Często wpadaliśmy do siebie z wizytami, które nie raz przeciągały się do późna w noc. Nie wiem nawet skąd się to wzięło, ale któregoś razu zarówno Ola jak i Maks nazwali nas wujkiem i ciocią, mimo, że nie byliśmy w żaden sposób spokrewnieni. I tak już zostało.

– Cześć, Ola – odparłem. – Rodzice wiedzą, że palisz?

Ja wiedziałem nie od dziś. Czasem z Patrycją prosiliśmy, aby zajęła się za niewielką sumę Adasiem, gdy mieliśmy ochotę gdzieś się wyrwać. Ola chętnie się zgadzała, bo uwielbiała mojego syna, zresztą z wzajemnością. Kiedyś, po powrocie z kina czy restauracji, nie pamiętam dokładnie, znalazłem na balkonie niedopałek papierosa. Oboje z żoną nie palimy, więc musiał należeć do Oli. Stwierdziłem wtedy, że to nie moja sprawa. Jasne, mało to wychowawcze, ale sęk w tym, że ja również lubiłem Olę i nie chciałem, żeby miała przez mnie problemy. No i nie lubiłem być kapusiem.

Dziewczyna wzruszyła ramionami, dając mi do zrozumienia, że mało ją to obchodzi.

– Mama pewnie coś podejrzewa – rzuciła. – Ale ona z natury taka jest. Od lat podejrzewa, że tato ma romans, choć brakuje na to dowodów. Często się o to kłócą. Kiedyś widziałam, jak oglądała i obwąchiwała kołnierzyk koszuli, którą tato wrzucił do prania.

Pomyślałem, że na miejscu Jarka, mając za żonę taką heterę, sam mógłbym się pokusić o znalezienie kochanki, ale zatrzymałem to dla siebie.

– Teraz na pewno rozwiałaś wszelkie podejrzenia – stwierdziłem zamiast tego. – Poza tym zdajesz sobie sprawę, że nie będziemy mogli wywietrzyć klatki schodowej?

Znów wzruszyła ramionami.

– Ktoś nas zauważy, prawda? – zapytała nagle. – Zauważą, że coś jest nie tak, ktoś się zorientuje, że nas nie ma, że dzieje się coś złego, prawda?

– Mam nadzieję, że tak – rzekłem.

Wiedziałem, że potrzebuje pocieszenia, ale nie potrafiłem jej go dać. Nie byłem w tym dobry. Poza tym ona pierwsza dostrzegła, że ulice są puste.

Uśmiechnęła się blado, a potem odwróciła się do okna i zaciągnęła papierosem. Powlokłem się do siebie. Coraz bardziej chciało mi się spać, chociaż rozmowa z Olą trochę mnie otrzeźwiła.

Zanim się położyłem, musiałem coś sprawdzić. Poszedłem do dużego pokoju i wyjrzałem przez okno. Pod domem zawsze, o każdej porze dnia i nocy stało kilka samochodów. Nasz blok był połączony z innymi, tworząc literę U. Zatoczka między ramionami litery była wybetonowana i stanowiła naturalny parking dla mieszkańców. Okno z naszego dużego pokoju wychodziło właśnie na ten betonowy plac. Był pusty. Nawet nasz samochód, stary golf, zniknął.

Nagle poczułem, że w mieszkaniu było zimno. Zimniej, niż rano, gdy wstawałem. dotknąłem kaloryfera. Był chłodny. Ogrzewanie przestało działać.

Nie miałem wtedy siły, żeby się nad tym zastanawiać. Poszedłem do sypialni, położyłem się obok żony i zamknąłem oczy. Chyba nigdy wcześniej nie czułem się tak wyczerpany.

Koniec

Komentarze

Ciekawy pomysł. Może być z tego fajne opowiadanie, to zależy od rozwinięcia.

Nieco jest to przegadane, ale nieznacznie. Sprawnie napisane.

Chyba trzy błędy. Pierwszy --- czemu nie było wybuchu zbiorowej histerii? Oczekiwalbym w tej sytuacji czegoś takiego. Drugi --- czemu paliło się światło? Przynajmniej później, po utracie zasięgu przez telefony komórkowe, powinno skończyć się przesyłanie energii elektrycznej. Grzejniki też przestały grzać.  I trzeci -- trochę za łatwo Autor naprowadza na fizykalne roozwiązanie problemu (chyba, że to fałszywy trop...).

Niezbyt fortunnie uzyty waraz "demolka" gdzieś tam mignął. 

Ale --- ciekawe, czytałem z zaintersowaniem. Jeżeli dalej Autor wydobędzie psychiczne i społeczne skutki stanu dziwacznego odosobnienia plus powoli zacznie wyjaśniać przyczyny takiego stanu, może być naprawdę interesujące.

Pozdrówko.

Zaczęło się dobrze. I mam nadzieję że tak będzie przez pięć kolejnych tygodni. Nie wiem czy słusznie, ale sytuacja skojarzyła mi się z "Kopułą" S.Kinga. Spokojne zachowanie mieszkańców tłumaczę sobie dość wczesną pobudką i zaskoczeniem niecodzienną sytuacją. Podejrzewam, że jeszcze nie w pełni zdają sobię sprawę z powagi sytuacji, no może z wyjątkiem Marka, Ornatowicza i Oli. Czas pokaże. Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy. Poniższe drobne błędy wytykam, ale zaznaczam, że nie zepsuły mi przyjemności lektury.

 

Wyszło koło dwudziestej trzeciej…Wyszła

 

Tego już było za dużo i oboje ryknęliśmy śmiechem. – Mamy dwóch panów, więc: obaj ryknęliśmy śmiechem

 

– Dobra, idziemy budzić MuzykówMużyków

 

…żeby dosięgnąć do okna, a kiedy pociągnąłem za rączkę, okazało się, że zamknięte. – Okno jest jedno, więc …okazało się, że jest zamknięte.

 

Piotrek szepnął jej coś na ucho i widziałem, ja z jej oczu znika furia… – …widziałem, jak z jej oczu znika furia

 

Robiło się coraz jaśniej i do jakiegoś już czasu nikt nie włączał światła gdy gasło.Robiło się coraz jaśniej i od jakiegoś już czasu…  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy

Za literówki biję się w pierś. Adminowi niech będą dzięki za możliwość edytowania tekstu przez 24 godziny po opublikowaniu :-)

@RogerRedeye
Autor postara się nie zawieść zainteresowanego Czytelnika ;-)

Aż tak bardzo zainteresowany to nie jestem... Nieźle napisane – z pewnymi uwagami. Zobaczymy, co będzie dalej.

 

Co się robi po politologii? Wzbudza politowanie.

Opowiadanie chyba dobre, nie mogę obiektywnie ocenić, bo calkiem nie w moim guście.

Niezgodo.b, dzięki, że mimo wszystko przeczytałaś do końca :-)

Przeczytałam, zamierzam sięgnąć po część drugą. Zaiste lekko przegadane, ale zapowiada się ciekawie. Napisane całkiem ładnie, no i osobiście lubię takie zagadki.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Podoba mi się pomysł. Czytałem tę część podczas podróży i udało Ci się wzbudzić moje zainteresowanie na tyle, żebym sięgnął po kolejne części nie tak znowu długo po powrocie do domu.
Chociaż muszę przyznać, że można było nieco mniej rozwlekle... ; )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka