- Opowiadanie: jasoebert - Umiera się całe życie

Umiera się całe życie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Umiera się całe życie

Pot sprawiał, że szorstki, gryzący materiał przylepiał się do mojej głowy i zaciskał na niej swoje śmiercionośne palce. Przez dwa nierówne otwory w kapturze widziałem dziesiątki oczu, które spijały spojrzeniami słowa z warg czarnobrodego urzędnika. Na placu zebrał się dość spory tłum – dziś miała zawisnąć trójka przestępców. Ich sławę, patrząc po ilości gapiów, oceniałbym lekko na powyżej średniej. Najwyższy stopień zarezerwowany był dla królów, zaś najniższy dla ich niewygodnych krewnych. Tych grzebano w nocy i potajemnie.

 

– …Za zdradę króla, ojczyzny oraz swego narodu, uprawianie czarów, kłusownictwo… – nadęty urzędnik stawiał przesadny akcent na ostatnią sylabę każdego słowa. Ten skrzekliwy głos przebijał się przez grubą tkaninę mojego stroju kata, terroryzując bębenki swoim paskudnym brzmieniem. Czułem jak mój umysł zaczynała oplatać czerwona siateczka furii. Zacisnąłem palce mocniej na trzonie wielkiego topora, bez którego katu nie wolno pokazywać się publicznie. Prawdopodobnie pod skórzanymi rękawiczkami zbielały mi knykcie.

W taki upał niewidzialny balon skrajnego szaleństwa, unoszący się nad głową każdego człowieka, jest w stanie przebić najmniejsza drobnostka. Zdawało mi się, że mój już od rana był napompowany do granic możliwości.

Gorąc sprawiał, że cała prawa strona mojego ciała stała w ogniu. Słońce grzało jakby postanowiło dziś wyrobić ponad normę i wziąć tydzień wolnego. Pot mozolnie sączył się po moich policzkach, szyi i plecach, tworząc labirynt kanionów w grubej warstwie soli. Żar dawał się we znaki wszystkim. Część gapiów mając już dosyć ględzenia herolda wróciła do domów lub, co bardziej prawdopodobne, do brudnych barów, aby dalej uzupełniać braki wody nadwyżką alkoholu. Wielu jednak wciąż tłoczyło się przed wysokim podestem, na którym stała trójka skazańców, urzędnik oraz ja. I po co się tak męczą? Jedynie po to by zobaczyć jak jakiś nieszczęśnik wykonuje ostatni taniec w rytm muzyki z zaświatów?

Nie tylko plebs gustował w takich rozrywkach – z tyłu, za tłumem ściśniętych mieszczan i chłopów, dostrzegłem drogi powóz z czarnego drewna, ciągnięty przez dwie szlachetne klacze. Zatem swoją zaszczytną osobą uświęcił okazję któryś ze szlachciców. Może nawet sam król?

Egzekucja miała zostać wykonana lada chwila. Miałem wrażenie, że urzędas, bardzo dumny ze swojej zaszczytnej funkcji kłapania dziobem, celowo stara się przedłużyć tę część ceremonii, która zawiera jego osobę.

– …na śmierć… – oczywiście nie potrafił odmówić sobie przyjemności uczynienia dramatycznej pauzy. Przewróciłem oczami pod kapturem – …przez powieszenie!

Wreszcie zakończył i teatralnym gestem dał mi znak powszechnie znany jako „kacie, czyń swoją powinność!”

– Dalej niech wiszą! – zawołał ktoś z tłumu.

– Właśnie chcemy zobaczyć jak dyndają – w górę wzniosło się kilka pięści, lecz ponury wiwat nie został podchwycony przez spocony tłum.

Westchnąłem głęboko, odstawiłem ostrożnie topór na bok i ruszyłem w stronę skazańców. Urzędas stał wciąż w tym samym miejscu, promieniując powagą.

– Palant – mruknąłem, przechodząc obok niego. Rozejrzał się zdziwiony, ale najwyraźniej myśl, że naprawdę ktoś mógłby ośmielić się naruszyć jego aurę patosu taką impertynencją nawet nie przeszła przez cenzurę jego godności osobistej. Mimo wszystko z jakiegoś powodu odchrząknął i wycofał się parę kroków w głąb podestu.

Gorące powietrze wypełniało moje płuca niczym gęsty, śmiercionośny dym. Migrena czaiła się gdzieś bardzo blisko, gotowa zaatakować w każdej chwili. Kretyńskie czarne ciuchy, co za idiota je wymyślił? Najlepiej jak najszybciej załatwić sprawę, a potem pójść do małego, śmierdzącego, przytulnego mieszkania na poddaszu, położyć się na łóżku i rozpłynąć jak budyń. No dobrze, może nieszczególnie przytulnego mieszkania, ale małego i śmierdzącego na pewno. W tej chwili mógłbym zabić za szklankę wody, pomyślałem i uśmiechnąłem się do tego kiepskiego żartu pod kapturem.

Pierwszym nieszczęśnikiem na mojej drodze poprzez scenę śmierci była kobieta. Nie miałem pojęcia jak się nazywała, mimo że urzędas odczytywał jej imię co najmniej dwa razy. Może niezapamiętywanie imion to naturalny odruch obronny w moim zawodzie? Nie wiem. Ech, lepiej o tym nie myśleć. Lepiej w ogóle o niczym nie myśleć. To chyba też odruch obronny.

Stała przede mną drżąca, ze spuszczoną głową. Pot spływał jej na ubranie i parował pozostawiając delikatne, białawe ślady. Twarz miała ukrytą w burzy brązowych włosów, które spływały kaskadami na chude ramiona. Pod jej stopami klapa zapadni wyraźnie odcinała się od innych desek czarnymi szczelinami. Ciekawe o czym myśli. Czy o tej ciemności, w którą za chwilę opadnie jej ciało? Czy o ciemności, w którą spadnie dusza? O świetle?

Chwyciłem zwisającą z grubej belki linę. Odruchowo sprawdziłem szybkim szarpnięciem, czy górny węzeł jest solidnie wykonany. Był to ruch wykonywany całkowicie bez udziału świadomości. Instynkt kata. Nikt przecież nie chciał robić dogrywki.

– Proszę unieść głowę – zwróciłem się do kobiety z uprzejmością, której od dzieciństwa nie udało mi się pozbyć, mimo wielu starań. Materiał kaptura tłumił nieco mój głos.

Nie zareagowała.

– Proszę… – zacząłem ponownie, wyciągając rękę w jej kierunku gotów brutalnie złapać ją za brodę, ale w tym momencie gwałtownym ruchem odrzuciła włosy na plecy i sama wsunęła głowę w pętlę, trzymaną przeze mnie przed jej twarzą.

Lekko skróciłem powróz oplatający jej szyję. Przywodził mi na myśl węża kuszącego Ewę. Następnie wyciągnąłem z kieszeni płócienny worek, służacy do oszczędzania gapiom niesmacznego widoku gałek ocznych wytrzeszczonych do granic możliwości. Albo nawet dalej.

Gdy unosiłem tkaninę kobieta spojrzała prosto na mnie. Nagle coś zatrzymało moje dłonie w połowie drogi. Zamarłem. Na chwilę świat dookoła przestał istnieć. Zostałem tylko ja i te oczy.

Wpatrywałem się w nie i czytałem. Czytałem o tym, jak ciężko jej było kiedyś. Jak ciężko wiele lat pracowała, by zasłużyć w końcu na namiastkę szczęścia. Czytałem o tym, jak udalo się jej zdobyć kogoś, kto sprawił, że przestała być samotna. Przestała umierać. I czytałem o tym, jak jej to odebrano. Jak odebrano jej wszystko. Całe szczęście. Nie zostało jej nic. Nawet łzy. Odebrano jej wszystko z wyjątkiem suchego szlochu, piekących resztek oddechu i życia. Życia, stającego się przekleństwem.

To wszystko było zapisane w jej oczach specjalnym pismem. Pismem, które rozumieją tylko ci, którzy sami przeżyli to samo.

Przyszło mi na myśl, że ta kobieta – kobieta zmuszona do takiego wzroku – nie mogła być winna. Mogła popełnić najgorsze przestępstwa, ale te oczy… te oczy już są karą. Życie jest karą.

Zacisnąłem zęby i szybkim ruchem przykryłem jej twarz materiałem, uspokajając w ten sposób nieco burzę brązowych włosów. Może nawet ten mój kaptur to nie jest aż taki durny pomysł, pomyślałem ciesząc się, że nikt nie widział przez te kilka sekund mojej twarzy. Byłem wściekły na siebie. Znałem przecież pierwszą zasadę.

Nigdy nie patrzeć prosto w oczy.

No dobrze, tak naprawdę, to nie ma żadnej pierwszej zasady, ani żadnych w ogóle zasad, ale gdyby były, to pierwsza brzmiałaby z pewnością właśnie tak.

Sięgnąłem do drewnianej wajchy wyrastającej z podestu. Nawet przez czarną rękawiczkę czułem jak bardzo nagrzany jest mosiężny uchwyt na jej końcu.

Potem odwróciłem wzrok na pękającego z powagi urzędnika, następnie na swoją dłoń i na końcu na ciężkie zasłony w oknach czarnego powozu.

Kto z nas jest śmiercią w tej grze? Kto decyduje? Dłoń w geście "czyń powinność"? Pierścień przypieczętowujący dokument? Powróz pod brodą? Czarna rękawica na gorącym metalu? Tłum oczu promieniujących żądzą śmierci?

Szarpnąłem wajchą tak mocno, że usłyszałem trzask jakiegoś pękającego elementu zapadni. Mechanizm zadziałał mimo to, a przez lud przeleciała fala radości i obrzydzenia.

Dopiero kiedy byłem pewien, że ruch ciała wynika jedynie z impetu, z jakim wpadło w otwór, zdjąłem rękę z dźwigni. Uświadomiłem sobie, że przez cały czas zagryzałem wargi. Poczułem jak krew zmieszana z potem spływa po brodzie. Nie oglądając się na kołyszącego się nadal trupa, ani nie zwracając uwagi na okrzyki tłumu, ruszyłem szybko w stronę następnego skazańca.

Przeszedłem kilka kroków i znalazłem się przed młodym mężczyzną. Droższa szata wskazywała na pewną zamożność, a dumnie uniesiony podbródek, wycelowany we mnie oskarżycielsko, na totalnego dupka. Ten sam zwyczaj naszego kraju, który nakazywał likwidowanie skazańców po kolei zamiast wszystkich naraz, mówił też, że każdy z nich ma prawo założyć na egzekucję taki strój, jaki chce. Oczywiście o ile znalazł się ktoś, kto ma ochotę przynosić mu ciuchy do zatęchłego, ponurego, wiecznie wilgotnego i ciemnego budynku, w którym byli przetrzymywani więźniowie.

Jego niebieskie oczy wpatrywały się w jakiś punkt umieszczony wysoko nad głowami tłumu, jakby sama myśl o spojrzeniu na mnie lub na zgromadzoną tłuszczę napawała go niezmierną odrazą.

Sięgnąłem po powróz, spełzający z belki nad jego uchem, niczym jadowity gad szykujący się do ataku, a jego usta wygięły się w podkowę niesmaku, jakby powąchał odchody. Zignorowałem to i obojętnie przesunąłem stryczek przed jego twarz.

On również nie pozwolił mi założyć pętli. Powoli, majestatycznie, prawie jak król podczas koronacji, sam wsunął w nią głowę. Wyciągnąłem z kieszeni materiał, lecz gdy zbliżyłem go do jego twarzy, potrząsnął czupryną żółtych włosów. Za moimi plecami rozległa się salwa krzyków, obelg i śmiechu. Skoro tego chcą…

– Jak wolisz – mruknąłem, sam nie wiem po co unosząc jedną brew i odwróciłem się w stronę kolejnej dźwigni.

Obdarzył mnie spojrzeniem zwykle zarezerwowanym dla ludzi czyszczących wychodki lub ulicznych panien. W przypadku tych ostatnich chodzi oczywiście o publiczne spojrzenia. Chyba nie spodziewał się, że czarny kaptur potrafi mówić.

Po czym mężczyzna wyprostował się i zwrócił do tłumu.

– Jestem gotowy na śmierć – zawołał, a ja znowu musiałem powstrzymać głupkawy chichot, który cisnął mi się na usta, kiedy przyszła mi do głowy myśl, że powiedział to śmiertelnie poważnie. Odpowiedzią były gwizdy, dwie przejrzałe śliwki oraz okrzyk jakiegoś grubasa: „To zdychaj!”

– Oto jak kończą bohaterowie – dodał już bardziej do samego siebie, spoglądając na owoce, leniwie spływające po drogiej koszuli.

Nagle poczyłem gniew. Kolejny nadęty palant, który myśli, że patrzy na niego cały świat, a nie banda brudnych pijaczków i snob w czarnym powozie. Udając, że poprawiam węzeł na jego nadgarstkach, zbliżyłem usta do jego ucha.

– Kłamiesz – szepnąłem cicho, tak, by jedynie on usłyszał. Sam nie wiem po co. – Człowiek nigdy nie jest gotowy na śmierć. Za to śmierć na człowieka zawsze.

Rzucił mi wściekłe spojrzenie, po którym natychmiast się zorientowałem, że moje słowa, nie wiedzieć czemu, stały się szpilką wbitą w unoszący się nad jego głową cienki balon szkarłatnego szału. Szału, który właśnie w tej chwili spłynął jednym wielkim strumieniem na jego głowę i pogrążył umysł w swoich ciemnych odmętach. Niewiele można zrobić, mając spętane ręce i nogi, a szyję przywiązaną do belki nad głową, jednak nie zdążyłem zareagować, nim trafił mnie barkiem w pierś, wkładając w ten cios cały ciężar swojego ciała. Zatoczyłem się do tyłu od siły uderzenia i zachaczyłem stopą o nierówność między krawędzią klapy a resztą podestu. Przez sekundę balansowałem na wąskiej granicy równowagi, zastanawiając się czy upadnę.

Upadłem. Prosto na dźwignię. Zachaczyłem o nią żebrami, uruchamiając mechanizm zapadni. Jeszcze w locie widziałem twarz skazańca, którą strach zamienił w maskę grozy. Obserwowałem z dołu jak przez sekundę stopy miotają się, szukając oparcia i jak lina ucina krzyk, który jeszcze nie zdążył wydobyć się z gardła.

Przez chwilę jedynymi dźwiękami na zatłoczonym placu było skrzypienie napiętego powrozu i odgłosy drżącej konwulsji mężczyzny. Później któryś z gapiów nieśmiało zawiwatował pod nosem, następnie dołączył do niego drugi, aż w końcu cały tłum ryczał jak dziki i śmiał się wniebogłosy. Z pewnością będą tę krótką historyjkę opowiadać w swoich spelunach jeszcze przez wiele tygodni, nim kogoś nie kopnie osioł albo nie stanie się coś ciekawszego.

Podniosłem się powoli wśród oklasków, otrzepałem ostentacyjnie i ruszyłem do trzeciego skazańca. Kiedy mijałem świeżego jeszcze trupa, ujrzałem wybałuszone nieprzyjemnie oczy i ciemne, zaślinione usta, które z pewnością nie należały do człowieka gotowego na śmierć. Za to śmierć jak zwykle wykazała się profesjonalną czujnością.

Rozpoczął się ostatni akt tego przedstawienia. Tak jak zbyt wiele razy wcześniej, bym mógł myśleć o tym jako liczbie, stanąłem przed pechowcem. Był to człowiek w tym dziwnym wieku kiwiającym się między starcem a po prostu doświadczonym przez życie mężczyzną. Pierwszą rzeczą, która rzucała się w nim w oczy było jego ubranie. Zlepek szmat, brudnych łachów i łat. On sam rzucał się w oczy dopiero jako drugi, gdyż jego małe i chude jak goły strach na wróble ciało, było prawie niewidoczne zza skrawków tkaniny. Dziwne, że cienka, pozbawiona tłuszczu skóra jeszcze nie została przebita przez kości, do których przylegała ciasno niczym kłamstwo do ust.

Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl. Przez sekundę próbowałem się jej opierać, ale potem ujrzałem oczami wyobraźni jak, zamiast otwierać mu drzwi na drugą stronę, kłaniam mu się, wyciągam dłoń uprzejmym gestem, on nieśmiało podaje mi swoją, po czym razem ruszamy w rytmie walca przez deski podwyższenia, które zmienia się w prawdziwą scenę, a zgromadzony tłum w publiczność. Kręcimy się i kręcimy, coraz szybciej, coraz żywiej, przechodzimy w rytm tanga, teraz przemierzamy scenę od jednego końca do drugiego, patrząc sobie głęboko w oczy…

Kretyński, stary łeb. Potrząsnąłem głową z poirytowaniem, ponieważ już po raz trzeci tego dnia wykazałem się brakiem profesjonalizmu. Zdawałoby się, że po tylu latach powinienem wykonywać swoja pracę bez mrugnięcia okiem, nawet nie zauważając kiedy, jednak rutyna naprawdę potrafi zabijać. I po raz trzeci tego dnia ponuro uśmiechnąłem się z kolejnego kiepskiego żartu. Po jednym dla każdego trupa.

Tak jak wcześniej chwyciłem pętlę i zbliżyłem do twarzy skazanego. Delikatnie, prawie przepraszającym ruchem wsunąłem mu ją na głowę. Wyglądał jakby nawet tego nie zauważył. Stał tam dalej, tak samo wpatrzony w jakiś punkt na podeście. Co widział w rzeczywistości? Przeszłość? Przyszłość?

Obróciłem się w stronę wajchy i położyłem na niej dłoń. Wtedy usłyszałem jego głos. Brzmiał bardziej jak świst powietrza wydobywającego się z płuc nieboszczyka po naciśnięciu na pierś niż głos żywej istoty.

– Górny węzeł – powiedział cicho. Przez sekundę czułem, że moje nogi są zrobione z litej skały. Przyszła mi do głowy przerażająca myśl, że już nigdy nie będę mógł chodzić i zostanę na zawsze w tej pozie z jedną ręką na gałce wajchy, jak pomnik okrucieństwa na przestrogę wszystkim mieszkańcom tej ziemi. Jednak po chwili zrozumiałem, o czym mówił prawie – starzec i odzyskałem władzę nad sobą. Odwróciłem się i lekko drżącą z zaskoczenia ręką szarpnąłem za powróz, jednocześnie zastanawiając się jak to możliwe, że tym razem zapomniałem o tym obowiązku i zwyczaju wszystkich katów.

I znowu dobrze, że kaptur uniemożliwiał wszystkim dookoła dowiedzenie się jak wygląda moja najlepsza mina bezbrzeżnego zdumienia, gdy wpatrywałem się jak lina ześlizguje się swobodnie z belki, jak jaszczurka czmychająca w trawę… Tyle lat… Tyle lat nie zdażyło się, żebym zawiązał zły węzeł… Usłyszałem jakiś szelest i dopiero gdy spojrzałem na skazańca, zrozumiałem, że było to westchnienie.

Czym prędzej zdjąłem pętlę z jego szyi, przerzuciłem linę nad belką i zawiązałem drugi węzeł.

– Podnieś mój rękaw, chłopcze – powiedział mężczyzna, gdy chciałem ponownie nałożyć mu na szyję obrożę śmierci.

Po raz kolejny byłem zbyt zaskoczony, by odpowiedzieć i wydałem z siebie jakieś nieartykułowane bąknięcie ze znakiem zapytania na końcu.

– Podnieś rękaw, do licha, Synu Nocy!

Rozejrzałem się gwałtownie, sprawdzając, czy nikt oprócz mnie tego nie słyszał. Na szczęście herold stał na drugim końcu podestu i niezbyt dyskretnie dłubał w nosie, a tłum był po prostu za daleko. Jednak wpatrywała się w nas ponad setka ludzi. Z drugiej strony…

Synu Nocy… Tak w tajemnicy nazywali samych siebie niektórzy kaci. Według greckiej mitologii Moros, bóstwo gwałtownej śmierci, był synem Nyks, czyli Nocy. I nikt oprócz samych katów nie znał tego określenia…

Przeklinając się za to w duchu, sięgnąłem dłonią do strzępka jakiejś ścierki, która zakrywała ramię skazańca. Odsłoniłem skórę.

Pod nim znajdował się tatuaż. Właściwie pół tatuaż, pół blizna. Znamię.

Zacisnąłem powieki tak mocno, że poczułem ból. Znałem to znamię. Znałem ten symbol zbyt dobrze. Zbyt dobrze… Nigdy nie zapomnę tych nieprzespanych nocy, podczas których, skamląc jak pies, usiłowałem odpłynąć w spokojną krainę snu, byle tylko uciec od straszliwego cierpienia pulsującego z ramienia. Ramienia szarpanego wspomnieniem rozgrzanego do czerwoności metalu, całującego moją skórę.

Topór opleciony grubym powrozem. Znamię katów.

W naszym kraju właściwie nikt nie zostaje katem z własnej woli. Najczęściej młodzi chłopcy są porywani i oddawani na szkolenie. Każdemu nowemu jest wypalane na ramieniu znamię po to, aby do końca życia nie mógł zmienić zawodu. Uważa się, że kto raz zabił innego człowieka inaczej niż na wojnie lub w honorowym pojedynku, ten już zawsze będzie nosił plamę na swojej duszy. Dlatego też kaci są ludźmi samotnymi i ponurymi. I dlatego noszą na skórze wypalony topór z powrozem.

– Ty też tego nie chciałeś, prawda? – zapytał.

Nagle wszystko znów odpłynęło. Tym razem jeszcze dalej.

– Nie chciałem – wymamrotałem, wciąż wpatrując się w purpurowo czarny znak. Kat zgładzający kata. Śmierć pochłania zadającego śmierć.

– Mnie zmusili. Miałem być nauczycielem.

I zanim zdążyłem się powstrzymać słowa same wyleciały z ust.

– Ale chyba sam do nich przyszedłem.

Tym razem on spojrzał na mnie zaskoczony.

– Zgłosiłeś się? A… ale dlaczego?

Westchnąłem ciężko, kiedy coś wyszarpnęło z pamięci tłumione wspomnienia, niczym rybę z samego dna. Taką, która nie bierze byle jakiej przynęty.

– Nieważne – powiedziałem przez zaciśnięte zęby, kiedy niechciane obrazy zalały umysł.

Obrazy. Dym na horyzoncie. Nagły strach chwytający za płuca. Szaleńczy bieg. Jeszcze więcej biegu. Straszny ból rozsadzający ciało. Bieg. I nagle… płomienie. Cały dom stojący w ogniu. Krzyki. Cień postaci w oknie. Krzyk kobiety i pisk dziecka. Łokcie roztrącające ludzi z wiadrami. Gęste, czarne słupy dymu, przesłaniające widok. Mój własny krzyk drapiący gardło do krwi. Gardło, krzyczące jej imię. I… ogromny gorąc. Żar na skórze. Płomienie gryzące ubranie. Stopy depczące płonące bele. Straszny ból, miażdżący świadomość. Krzyk kobiety, dziecięcy płacz. Drgnienie serca, ziarenko radości i nadzieji. Jej postać w oddali, na końcu płonącego pokoju. Mały chłopiec na jej rękach… Huk. Trzask pękającej podłogi. Ból. Ciemność. Ból…

Nie pamiętam gdzie się obudziłem. Wiem tylko, że gdy otworzyłem oczy, od razu wiedziałem, że nie mam już nic. Że straciłem wszystko.

Wlokłem się ulicami na skraju życia. Czułem oddech śmierci na karku. Słyszałem jej kroki tuż za sobą. Widziałem jej cień kątem oka.

I właśnie wtedy… wtedy pierwszy raz usłyszałem tę muzykę. Muzykę śmierci. Muzykę z innego świata. Z tamtego świata. Poszedłem za nią. Poszedłem za muzyką. Nie byłem już w tym świecie. Ale nie byłem jeszcze tam. Szedłem za muzyką, aż stanąłem przed bramą śmierci. Czułem jak muzyka mnie przyzywa. Chciałem tam iść. Tylko tego pragnąłem. Tam było moje miejsce.

Ale nagły ból, ból ognia i metalu, wyrwał mnie stamtąd. Złapał moją duszę w swe palące palce i przyciągnął spowrotem. Ocknąłem się przywiązany do łoża katów. Jedna ogromna, silna dłoń przyciskała moją głowę, do drewnianego łoża, a druga płonący pręt do ramienia. Nie miałem pojęcia jak się tam znalazłem. Tam gdzie szkolą Synów Nocy i gdzie pokazują im czym jest śmierć. Ale ja już wiedziałem.

Od tamtego czasu za każdym razem, gdy śmierć przychodzi na kolejne żniwo, słyszę jej muzykę. Słyszę jej oddech i cichy szelest kroków oddalającej się za muzyką duszy. Za chwilę usłyszę ją po raz trzeci tego dnia.

Równocześnie ze zgniłą brzoskwinią nadleciał okrzyk: “No co jest?! Niech skurwiel wisi!”, który zatrzasnął powieki mojej wyobraźni i przywrócił do świata desek, powrozów i tłumu.

– Nie krępuj się mną – powiedział chudy mężczyzna. – Rób swoje.

Szybko założyłem na jego łysą głowę worek i podszedłem do dźwigni. To nie tak powinno być, myślałem, kładąc dłoń na mosiężnej gałce. To nie ja powinienem tu stać. To nie tu jest moje miejsce. Tam na ruchomych deskach, tam mógłbym grać główną rolę, tam mógłbym oczarowywać publiczność śliną tryskającą na koszulę. Włożyłbym elegancki krawat z liny, ukłonił się grzecznie Pani Nocy i razem z nią odpłynął na falach muzyki, tam gdzie nie wschodzi słońce. Tu już nie mam z kim tańczyć.

A teraz tam stoi człowiek z toporem i powrozem na ramieniu. Ale nie ja nim jestem. Żegnaj, mój przyjacielu, pozdrów ode mnie naszą matkę. Przekaż, żeby czekała cierpliwie, pewnego dnia znów podniemy sobie w objęcia!

Chwyciłem mocniej wajchę i napiąłem mięśnie.

W ostatniej chwili usłyszałem jeszcze jego słowa.

– Człowiek umiera…

Był to początek motta katów. Końcówkę zdania pochłonęła ciemność.

Stałem tam, z dłonią wciąż opartą na mosiężnym uchwycie, kiedy zniecierpliwiony tłum eksplodował okrzykami, gwizdami i owocami.

Stałem tam, kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić w poszukiwaniu czegokolwiek, co przynajmniej dla żartów nazywa się alkoholem.

Stałem, kiedy za moimi plecami pracownicy zakładu pogrzebowego zabierali bezwładne ciała.

Stałem nieruchomy, kiedy ostatni skrawek morderczego słońca zniknął za horyzontem, by nieść zniszczenie w innej części świata.

I stałem tam, dopóki nie udało mi się zebrać na odwagę, by dokończyć za niego:

-… przez całe życie.

I ruszyłem wolnym krokiem w stronę małego, śmierdzącego mieszkania na poddaszu, a za moimi plecami cichły ostatnie tony wibrującej muzyki.

 

 

 

jaś ebert

12.08.2012.

Koniec

Komentarze

" Szorstki, gryzący materiał lepił się od potu do moich skroni i karku, zaciskając wokół głowy swoje śmiercionośne palce. "

Ciekawe zdanie.. A może tak napisać je nieco prościej i bardziej zrozumiale, bez pompatycznego, niezrozumiałego zadęcia? Dwa razy czytałem to zdanie i nadal nie mam pojęcia, co Autor chciał przekazać czytelnikowi.  

Materaił sam się lepił od potu,  ale sam się lepiąc, lepił się jednocześnie do skroni i karku bohatera,  tym samym zaciskając śmiercinośne palce. Swoje oczywiście, czyli materiału.

Chyba tak.

Brr...

a co powiesz na to? 

Lepiej. Ale -- jeszcze należy to rozwinąć. To pierwsze zadanie opiwiadania i powinno czytelnikiem nieco wstrząsnąć.

"Pot sprawiał, że szorstki, gryzący materiał nakrycia głowy  przylepiał się do mojej głowy, a tkanina zdawała się zaciskać  na niej swoje wymaiginowane, lecz wyrażnie odczuwalne  śmiercionośne palce."

Lub coś lepszego w tym stylu...

Po "odczuwalne" przecinek.

W propozycji zrobiłem dwa powtórzenia plus do tego niepotrzebny zaimek... Ha! Pośpiech.

Przylepial się do czaszki, a nie "mojej głowy".  

Pozdrówko.

i ortografa :) ale to prędzej literówka w "wyrażnie"

Hmm, co by Ci tu napisać...

Po pierwsze fajny pomysł. Egzekucja z punktu widzenia kata - nigdy się jeszcze z tym nie spotkałem, więc mnie to zaintrygowało i skłoniło do przeczytania opowiadania.

Po drugie: bez akcji i bez fabuły. Już przed straceniem pierwszej dziewczyny wiadomo, że bohaterem jest nieszczęśliwy kat, którego własna praca przyprawia o rozstrój nerwowy. Już wtedy widać, że on zabija wbrew sobie. Później okazuje się, że cały tekst jest tylko o tej jego tragedii, nie wydarza się nic. Od początku wiadomo, do czego pijesz i nic czytelnika nie zaskakuje.

Po trzecie: skoro bez akcji i fabuły, to trzeba uderzyć w klimat. Zależało Ci, aby czuć było w tekście tragedię i trochę  przedobrzyłeś z tą dramatyczną stylistyką. Jest tego przesyt - przerost formy nad treścią, tak to się mówi?  Podczas czytania miałem jednak wrażenie, że mocno się wczułeś w stan zniewolonego kata, w całą tą sytuację; tylko brakło Ci wyczucia w swojej poetyce. Tak czy inaczej - styl masz niezły, tylko w dobrą całość jakoś się to nie złożyło...

Po czwarte: motyw z tym dziadkiem i Synami Nocy dla mnie jest słaby. Jakbyś chciał na siłę wcisnąć w opowiadanie element fantastyczny. Rozterki moralne kata mogły mieć inną przyczynę. Dialog z dziadkiem wypadł dość sztucznie, tak samo opis wspomneń kata. Za to podobały mi się opisy herolda i marzenie o zatańczeniu walca ze staruchem. 

Tyle ode mnie. Powodzenia w dalszej karierze! ;)

PS Przeczytałem przy okazji Prometeusza. Lepszy.

Rozejrzał się zdziwiony, ale najwyraźniej myśl, że naprawdę ktoś mógłby ośmielić się naruszyć jego aurę patosu taką impertynencją nawet nie przeszła przez cenzurę jego godności osobistej.  

Jeżu kolczasty! Nie można krócej, prościej, zrozumialej? Naprawdę nie można?

Nie wiem, czy późnawa pora, czy to, że Twoje opowiadanie jest szóstym, które dziś przeczytałam, ale wyznać muszę, iż mocno mnie ono znużyło. Pewnie starałeś się ozdobić swe dzieło najlepiej jak umiałeś, ale skutek jest taki, że miałam trudności ze znalezieniem sensu w niektórych zdaniach, gdyż przytłaczają go słowne wygibasy. Uważam też, że opowiadanie jest bardzo statyczne. Do tego błędy (np. zdarzyło Ci się zachaczać, że o literówkach nie wspomnę.

Na przyszłość, jeśli to możliwe, proszę o coś lżej strawnego.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka