- Opowiadanie: Frankeinstein95 - Pycha Jabłonki cz.1

Pycha Jabłonki cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pycha Jabłonki cz.1

 

– Virgia?

– Co?

– Nico. – Gallap wybuchł śmiechem wraz ze swoimi przyjaciółmi.

On, Rindi, Maro, Anuri i Virgia leżeli na łące. Słońca świeciły niemiłosiernie, ogrzewały ich mokre twarze, przed chwilą skąpane w jeziorze. Gallap patrzył na błękitne niebo rozciągające się nad nimi, próbując dostrzec jakąkolwiek chmurkę. Bez skutku. Jego wzrok powędrował w stronę gałęzi drzewa, która rozciągała się dalej niż wszystkie inne, jakby chciała być lepsza. A wcale nie była. Inne obradzały jabłkami, tańczyły z wiatrem. Ta była zmurszana i odosobniona. Wszystkie jej owoce rodziły się zgniłe i niedobre.

Gallap wiedział, że owa gałąź to nic innego jak pycha drzewa, Jabłonki. Jabłonka nie była najmilszą ze stworzeń jakie chłopak miał okazję poznać. Gdy tylko wychylała się z drzewa nic tylko wychwalała się, jakie to ona ma piękne liście i jabłka. Nigdy nie wspominała o gałęzi, która była odzwierciedleniem jej wady.

– Gall? – Gallap odwrócił głowę. Spojrzał na Anuri. Jej głębokie, fiołkowe oczy wpatrywały się gdzieś na niebo. Była myślami gdzieś bardzo daleko. – Idziesz się kąpać? – powiedziała wciąż patrząc w niebo. Nagle, ni z tego ni z owego, pojawiła się maleńka, biała chmurka. Ann się uśmiechnęła i dopiero wtedy jej oczy spojrzały na jego rudą czuprynę.

– Jasne. – odpowiedział.

Chłopczyk jako jedyny, z całej czwórki wiedział o jej sekrecie. A ona o jego.

 

Karczma była brudna i brzydka. Wszędzie walały się rozbite kieliszki i powywracane krzesła oraz kawałki jedzenia. Ściany były obskurne, na jednej z nich wisiał obraz przedstawiający jednorożca skubiącego trawę w lesie. To chyba była jedyna pogodna rzecz w całym pomieszczeniu.

Gdy wchodził poślizgnął się o skórkę banana. Kiedy się podniósł, zaczął chwiejnie podążać ku karczmarzu, który powoli i ociężale wycierał kufel piwa. Mężczyzna podniósł wzrok znad brudnego kubła i spojrzał z trwogą na przybysza. Ze strachem wpatrywał się w jego piwne oczy. Mężczyzna nie wyglądał na tutejszego ze wsi. Jego ubiór mówił o tym sam za siebie. Był odziany w fioletową szatę, lśniącą w blasku jedynej świecy, zapalonej koło karczmarza. W pasie miał przepasany sznurek, a za nim wystawał jakiś chudy patyk. Jego długie włosy, jak i broda, a także wąsy były siwe. Jego spojrzenie nie należało do najsympatyczniejszych.

– W-witaj p-pa p-panie – wyjąkał karczmarz. – c-co d-dla ppana

– Kufel piwa – odpowiedział ozięble mężczyzna. Patrzył złowrogo na karczmarza jak na mrówkę, którą miał zamiar zdeptać. – ale żebym mógł wziąć go ze sobą. Nie mam zamiaru tracić czasu, siedząc tutaj.

– Ale dlaczego mam dać, tak ot, po prostu piwo z kuflem – oburzył się karczmarz. – mam tylko takie trz…

– Nie mam czasu, na pogaduszki. – przerwał nowo przybyły cedząc każde słowo. Patrzył coraz bardziej wrogo na karczmarza.

– Waćpanie, jam biedny jak mysz kościelna, muszę coś w zamian niżeli dwa tylko falle za piwo. – oponował przerażony karczmarz – Kufel teraz drogi na rynku, 30falli. Niech waćpan konia mi da to się doga…

– Koniec tego! – warknął przybysz waląc pięścią w blat. Zaraz potem się uspokoił. – Jeden kufel z piwem…

– Ja naprawdę nie mogę…

Rozjuszony mężczyzna wyciągnął badyl i wypowiedział coś w nieznanym dla karczmarza języku.

Vaa miniё ku vil da zenna!

Z patyka wytrysnął snop żółtego światła.

– Panie, co pan robi, tak nie moż… – usta karczmarza zastygły w bezruchu, tak jak i on sam. Jego mózg jednak pracował, gałki oczne również. Gdyby mężczyzna mógł się ruszać z pewnością klapnąłby się w czoło mówiąc „na Merkajika, ależ ja byłem głupi!”, bo uświadomił sobie, że zadzierał z czarodziejem. A czarodziei z natury bardzo łatwo wyprowadzić z równowagi. Taka już natura czarodzieji. Są gorsi od niejednego chłopa.

Mężczyzna wyszedł z pomieszczenia trzymając kufel piwa głośno trzaskając drzwiami.

Karczmarz musiał przeczekać jeszcze półgodziny nie ruszając się. Dopiero wtedy czar pryśnie.

Nagle poczuł ogromny głód.

 

Denurio wyszedł z karczmy popijając ciurkiem piwo i wsiadł na konia.

– Na przód Varta! – wykrzyknął i pogalopował w stronę wsi.

Minął ostatni domek i zaczął przemierzać wąziutką ścieżkę, położoną w gęstym lesie. Nic nie widział, noc była za ciemna, a on nie miał czasu by wyostrzyć sobie wzrok dzięki prostemu zaklęciu. Zbyt dużo go stracił negocjując z karczmarzem.

Księżyc był w pełni, Denurio usłyszał skowyt wilkołaka. Na szczęście dobiegał gdzieś z głębi lasu, więc stwór nie umiałby go do gonić, a on nie musiał zawracać sobie głowy z jego pokonaniem.

Galopował coraz szybciej. Nie mógł przejść w cwał, drzewa mu na to nie pozwalały, rosły zbyt gęsto. Mógł tylko mieć nadzieję, że nie natrafi się na jakiegoś kotołaka albo zjawę. Nie mógł już sobie pozwolić na taką stratę czasu. Był coraz bliżej celu.

Po godzinie jazdy, szczęśliwie nie napotkawszy żadnej przeszkody, usłyszał ludzki gwar. Spojrzał w niebo. Nie widział by słońce wschodziło. Najwidoczniej ta wieś nie należała do najsenniejszych. Zaczął powoli zwalniać.

Nagle całkowicie zatrzymał Vartę i zaczął rozumieć dlaczego słyszy ludzkie wrzaski. To nie były okrzyki radochy i zabawy. To były okrzyki przerażenia. Pełnia, bezgwiezdne niebo, środek nocy… Czemu wcześniej o tym nie pomyślał? Przecież to była ta noc…

Zerwał się i pognał prosto przed siebie, będąc coraz bliżej wsi.

 

Gallap patrzył zanurzony po szyję w jeziorze jak Anuri tańczy z wodą. Ta wywijała obroty, pluskała i zanurzała się. Wszystko to robiła kołysząc biodrami i uśmiechając się wesoło. Jak na dziesięciolatkę zdaniem Gallapa tańczyła pięknie. Jej ruchy były zamierzone i doskonale dobrane, a muzyką była woda, rozbryzgująca się w te i we w te. Pod koniec Gallap zaczął głośno klaskać, śmiejąc się jednocześnie. Anuri spojrzała na niego wkurzona i podtopiła go. Kiedy po pięciu sekundach chłopak się wynurzył oboje wybuchli głośnym śmiechem.

Nagle zrobiło się ciemniej i zimniej. Gallap podniósł głowę i zobaczył, że jedno słońce zostało zasłonięte przez chmurkę wytworzoną przez Anuri. Chłopak uśmiechnął się pod nosem.

 

Denurio szybko przemierzał trasę. Pragnął jak najszybciej znaleźć swój cel i nie zastać go nieżywym. A gdy się nie pospieszy tak się stanie. Przeszedł w cwał nie zwracając uwagi na gałęzie, które ciągle rozcinały jego skórę. Varta też starała się nie rżeć z bólu. Pędzili przed siebie, najszybciej jak mogli. Czarodziej z trudem łapał oddech.

Wtem coś zaćmiło księżyc. Denurio poderwał głowę patrząc prosto w górę. Coś szybowało w stronę wsi. Niedługo miało tam dotrzeć.

Czarodziej słyszał okrzyki przerażenia już bardzo wyraźnie, co oznaczało, że jest coraz bliżej. Ale potwór wygrywał wyścig.

Wreszcie drzewa przestały rosnąć tak gęsto, Denurio zauważył krzaki. Przed czarodziejem jaśniały zapalone świece i zarysy pierwszych chałup oraz wystraszonych ludzi zebranych w jednej wielkiej grupce. Kobiety obejmowały swoje dzieci, a mężczyźni zasłaniali je ciałem uzbrojeni w widły i pochodnie. Wszyscy mieli przerażone spojrzenia.

Czarodziej wparował jak burza do osady i zatarasował wszystkich wieśniaków swoim koniem. Obrócił się w stronę lasu. Mignęły mu czerwone oczy. Chwilę później potwór zjawił się. Miał czerwone oczy i bladą skórę. Oprócz tego wyglądał tak samo jak wcześniej. Deniro wytrzeszczył oczy ze zdumienia, ale oprócz tego nie dał nic po sobie poznać.

– Znów się spotykamy „p-pan-nie” – powiedział z uśmiechem.

Przed oczami czarodzieja stał karczmarz. Tyle że karczmarz nie był już strachliwym, jąkającym się panikarzem. Zamrożenie człowieka w pełnie i przy bezgwiezdnym niebie robi z niego wampira. Szkoda, że Denurio o tym zapomniał.

 

Gallap powrócił z Anuri na polanę i opadł z westchnieniem na trawę. Przez kilkanaście minut wygrzewał się na słońcu i oglądał chmurkę Anuri, która posuwała się powoli, z powodu bardzo małego wiatru. Patrzył jak leci poza horyzont. Wszystkie rzeczy z czasem się ulatniają, pomyślał, nawet te wydające się najtrwalsze.

 

Denurio stał naprzeciwko wampira-karczmarza. Był bezradny. Nie mógł pokonać wampira zaklęciami, gdyż to onzmienił go w owego stwora. To dawało czarodziejowi pewną ujemność. Jedynym wyjściem było pokonanie wampira siłą. Karczmarz patrzył na niego czerwonymi, błyszczącymi oczyma.

– Jestem głodny – ryknął. – głodny krwi!

Czarodziej wyjął swoją różdżkę i zamienił ją w osinowy kołek. Zaczęli tańczyć. Tańczyć o śmierć i życie. Wampir rzucił się na czarodzieja z uśmiechem. Otworzył usta by pokazać swoje kły. Denurio wykonał unik, a później pchnął kołkiem w stronę wampira. Ten kucnął i przeturlał się w bok. Czarodziej podbiegł do niego, korzystając z tego, że wampir leży. Karczmarz jednak wstał z nadludzką szybkością i rozłożył ręce, które zmieniły się w nietoperze skrzydła. Wampir wzbił się w powietrze. Zamierzał atakować z lotu.

Ale Denurio był sprytniejszy. Szybkim ruchem zmienił osinowy kołek w różdżkę i skierował ją na siebie.

Za minark akkani nabikok! – wyszeptał.

Z różdżki wystrzeliło białe światło i chwilę później czarodziej miał skrzydła na karku. Denurio miał przewagę – mógł latać, a do tego miał dwie ręce. Czarodziej poleciał w niebo. Znalazł się przy wampirze. Ten uśmiechnął się i rzucił się na niego, swoimi ogromnymi pazurami umieszczonymi na skrzydłach. Objął go. Czarodziej nie miał szans. Wampir już za chwile miał wgryźć się swoimi kłami w jego szyję i wyssać z niego krew. A przecież Denurio już nieraz borykał się z gorszymi problemami…

Wtem stwór zawył z bólu, jego ciało zaczęło dymić. Karczmarz zaczął lecieć na ziemię. Czarodziej poszybował za nim. Gdy znalazł się na ziemi, zobaczył, że ciało wampira jest całe zwęglone. Potwór jakimś cudem spłonął.

 

 

 

Gallap odwrócił się do swoich towarzyszy i westchnął.

– Robi się ciemno. Chyba czas wracać do osady.

 

 

 

Denurio odwrócił się w stronę osadników. Jego uwagę skupił malutki, wystraszony chłopiec o rudych włosach, który miał ręce wzniesione w górę. Jego palce dymiły. Obok niego stała wystraszona dziewczynka. Czarodziej zrozumiał, że uratował go cel, po który przybył.

– Ty – wskazał na chłopca o rudych włosach. – i ty – jego wzrok powędrował na dziewczynkę. – pójdziecie ze mną.

– Ale… – zaczęła matka chłopca przyciskając go do siebie.

Mężczyzna przybliżył się do kobiety.

– Odda go pani w dobre ręce. Jestem mariganem. Moim zadaniem jest zabranie i wychowanie dwójki dzieci, które mają Dar. A ten chłopczyk o imieniu… – Denurio spojrzał na chłopca. – Gallap, tak Gallap ma Dar Palenia, z kolei dziewczynka Anuri ma Dar Pogody. Moją pracą jest wyhodowanie u nich tych Darów, by umieli się nimi dobrze posługiwać. Sam mam Dar Różdżkarstwa. Umiem wyczarować wszystko za pomocą różdżki. Więc czy panie chcą czy nie muszę zabrać te dzieci ze sobą. Rozumiemy się? Kobiety ze łzami w oczach pokiwały głowami. Mężczyźni się rozstąpili. Czarodziej uśmiechnął się i wyczarował dwa małe koniki. Mężczyzna wyciągnął ręce ku Gallapowi i Anuri.

 

– Panie?

 

– Tak? – czarodziej odwrócił się i spojrzał na chłopca.

 

– A co to są te Dary i jak się je hoduje?

 

– Wszystko w swoim czasie mały. A teraz wsiadaj na konia.

 

Dzieci powoli wsiadły na źrebaki i pomachały rękami w stronę mam, ojców i przyjaciół. A potem odjechały w stronę lasu wraz z nieznajomym.

Koniec

Komentarze

To moje pierwsze opowiadanie więc proszę o wyrozumiałość. Miłego czytania :)

Warsztat leży na obu łopatkach i pokwikuje dość załośnie. Język jest słaby i prosty niczym konstrukcja cepa. Na początek proponuję zaznajomienie się ze słownikiem synonimów, bo powtórzeń jest od groma, niektóre zresztą zupełnien zbędne. Przykłady:

 

Mężczyzna podniósł wzrok znad brudnego kubła i spojrzał z trwogą na stojącego mężczyznę

ale żebym mógł wziąć go ze sobą. Nie mogę tracić czasu, siedząc tutaj.
- Ale nie mogę, tak ot, po prostu wam dać piwo z kuflem

Czarodziej słyszał coraz lepiej okrzyki przerażenia, co oznaczało, że jest coraz bliżej. Ale potwór wygrywał wyścig.
Wreszcie las zrobił się coraz rzadszy



Jeszcze więcej jest językowych niezręczności, jak te poniżej:


Patrzył złowrogo i bezlitośnie - czy odwrócenie wzroku byłoby przejawem litości? Z jakiego powodu?

Waćpanie... - nie mówi się i nie mówiło w ten sposób. Zamiast wołacza używano mianownika: "Waćpan". Pozatym był to zwrot nieco poufały, użyć go mógł w stosunku do szlachcica inny szlachcic, ale nie chłop. Właściwszym zwrotem byłoby: "panie".

Po godzinie jazdy, całe szczęście nie napotykając żadnej przeszkody, usłyszał ludzki gwar. Spojrzał w niebo.

Po pierwsze: "na całe szczęście", albo jeszcze lepiej "szczęśliwie".

Po wtóre: "usłyszenie gwaru" miało miejsce równocześnie z "nie napotykaniem", czy później? Obstawiam, że to drugie, a w takim razie należy użyć imiesłowu uprzedniego: "nie napotkawszy".

 

Jest tego więcej. No i wreszcie treść też jest nieprzemyślana. 

1. Potężny i światły mag zachowuje się w karczmie jak tępy osiłek.

2. Mimo całej bogatej wiedzy i doświadczenia, zapomina o prostych konsekwencjach własnych zaklęć?

3. Skoro mag umie wyczarować wszystko za pomocą różdżki, to dlaczego po prostu nie spopieli wampira jednym słowem?

4. Świat jest jakiś taki niedookreślony; nie za bardzo wiadomo, o co tu chodzi. Jakiś mag pędzi na koniu, tak mu się spieszy, że nawet nie może rzucić prostego zaklęcia(?). W końcu dociera na miejsce, porywa dwójkę dzieci i koniec. Nic z tego nie wynika, nic się nie wyjaśnia, jak coś takiego ma zapaść w pamieć? Choć akapit wyjaśnienia, o co chodzi z tymi Darami, kim sa mariganie lub jak wygląda "hodowanie" Daru - to nie łaska?

 

Słowem - niestety nie podobało mi się. Powodzenia następnym razem.

Postarałem się wszystko poprawić, dziękuję za krytykę. A co do Darów i ich hodowania miałem zamiar powiedzieć w drugiej części niestety nie napisałem, że "Pycha Jabłonki" to część pierwsza. Jeszcze raz dzięki za napisanie co zmienić, przydało się :).

Bardzo przepraszam za brak czasu, ale niestety nie mogę się poświęcić wskazaniu błędów w tym tekście. A jest ich straszliwie wręcz dużo.

 

Prowadzenie historii jest bardzo naiwne, bohaterowie niewiarygodni, wydarzenia tak nieprawdopodobne, że aż zabawne. Skoro magowi tak cholernie się spieszyło (tak, że aż nie miał czasu na wypowiedzenie zaklęcia, prostszego chyba przecież niż zamrożenie?), to po co w ogóle zaglądał do karczmy? I tak dalej, i tak dalej.

 

Warsztat jest słabiutki, użyty język ubogi. Nieprawidłowo zapisane dialogi, problemy z odróżnianie podmiotów, interunkcja, powtórzenia, niezręczności językowe, dziwne kolokacje, nawet ortografia, zaimkoza...

 

Dużo pracy przed Tobą, bardzo dużo. Dobrym pomysłem byloby zajrzenie na początek tu, ten wątek to prawdziwy skarb. Czytanie wielu dobrych książek, bo dzięki nim można obyć się z językiem, nauczyć go niemal podświadomie, wyrobić wrażliwość na to, co jest napisane poprawnie i dobrze, a co źle. Mniej gier (wzmianka o tym, że wampira można pokonać tylko siłą, bo użycie magii działa przeciwko czarodziejowi, skojarzyło mi się właśnie z grami), więcej lekcji języka polskiego (bo, wybacz, odniosłam nieprzeparte wrażenie, że wciąż się uczysz).

To dobrze. Ucz się. I nie rezygnuj. Powodzenia.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki za podpowiedzi. Na pewno będę korzystał z tego poradnika.

Przepraszm, próbowałam.

Nowa Fantastyka