- Opowiadanie: marlęta - Demonia przysługa

Demonia przysługa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Demonia przysługa

Dzień był ponury i pochmurny, chociaż „pochmurny” to w tym wypadku spore niedopowiedzenie. Dziś całe niebo było jedną, wielką chmurą, a patrząc na nie można było odnieść wrażenie, że nad nią znajduje się kolejna wielka chmura, a nad tamtą jeszcze jedna. Z najniższej chmury gęsto padał deszcz, a ludzie (i nie tylko) kurczowo ściskając ociekające wodą parasole brnęli gdziekolwiek ich niosło przez szybko powiększające się kałuże. Było naprawdę paskudnie. Aura ta doskonale odzwierciedlała nastrój tych nielicznych pacjentów, którzy wstali wcześnie, by o godzinie 7:00 zjawić się w poczekalni magicznego Centrum Medycznego MAG-Med. Dziś czekało ich pobieranie krwi, które w przypadku istot magicznych było bardziej niż nieprzyjemne. Nerwowo ściskając w spoconych dłoniach skierowania na badania, stali trzęsąc się lekko przed gabinetem numer 666, oznaczonym tabliczką z dużym i jak zwykle nieprzyjemnie brzmiącym napisem: „Zabiegowy”. Starając się nie myśleć o wielkich, ostrych igłach wbijanych w napięte żyły i powoli sączących krew do plastikowych pojemniczków – znacznie pojemniejszych niż by się mogło wydawać – uspokajali oddech. Pobieranie krwi zawsze uważali za zło konieczne. Brr… Tylko jakiś demon-masochista mógłby to lubić. I lubił. Stał nawet w kolejce i w odróżnieniu od pozostałych pacjentów wydawał się wyjątkowo rozluźniony i pewny siebie. Z kpiącym uśmiechem obserwował spod półprzymkniętych powiek grupę wystraszonych krasnali, podskakujących przy każdym otwieraniu drzwi. Żadne poczynione wcześniej plany nie mogły przeszkodzić mu w czerpaniu radości z tych drobnych „atrakcji”. A trzeba przyznać, że dzisiejszy dzień zapowiadał się fantastycznie – rano badanie, wieczorem asysta przy przedstawieniu nawiedzonego pseudo-iluzjonisty wbijającego różne ostre przedmioty w swoich pomocników. W międzyczasie uczestnictwo w programie honorowego krwiodawstwa. Z racji swej demoniej natury wcale nie uznawał honorowego oddawania krwi, a słowo „dobroczynny” każdorazowo powodowało u niego niekontrolowane przesuwanie się podejrzanego pochodzenia treści pokarmowej do gardła. Jednak pewnym było, iż nikt o zdrowych zmysłach nie podałby choremu krwi demona (obecne w niej przeciwciała wykazywały wyjątkowo silną potrzebę zwalczania wszelkich obcych komórek). Ale gdy tożsamość dawcy wychodziła na jaw, on był już z całą zdobyczną czekoladą na akupunkturze, gdzie, ku jego wielkiej uciesze, drobna Azjatka upodabniała go do wielkiego jeża. Znalezienie odpowiedniej akupunkturzystki było nad wyraz proste. Wystarczyła godzina spędzona na przeglądaniu forów medycznych, na których oburzeni pacjenci pchani naglącą potrzebą czynienia świata lepszym, starali się ostrzec społeczeństwo przed konowałami. Felix, bo tak było na imię demonowi, bardzo się postarał aby spośród wszystkich opisanych specjalistów od akupunktury wybrać najgorszego i koniecznie sadystycznego. Wybrana Azjatka tylko pozornie wyglądała na subtelną, delikatną i znającą się na rzeczy. W rzeczywistości długie igły wbijane gdzie popadnie nie tylko sprawiały ból. Istniało wysokie prawdopodobieństwo, że przy pomyślnym zbiegu okoliczności mogły nawet uszkodzić jakiś nerw. Na myśl o tym oczy Feliksa rozbłysły. Spośród wszelkich możliwych narzędzi zadawania bólu, igły cenił najbardziej. Wyczuwając promieniujące od demona szczęście, blady skrzat z anemią odsunął się o 2 kroki, ku swemu wielkiemu zdziwieniu dostrzegając w kolejce więcej osób wyglądających na wyraźnie zadowolone z życia. Stojąca najbliżej drzwi elegancka kobieta niepierwszej młodości, właśnie wchodziła do gabinetu cała oblana rumieńcem.

 

*

 

– Czy ma pani skierowanie? – zapytał doktor Filip czując ostry zapach perfum bijący od wchodzącej do gabinetu kobiety. Doskonale znał ten zapach i wiedział co oznacza. Pytanie lekarza było pierwszym, które rozpoczynało codzienny rytuał jego i pacjentek.

 

– Panie doktorze… – zaczęła uprzejmie elegancka czarodziejka siadając naprzeciwko najdelikatniej jak umiała. Do uszu lekarza dotarło skrzypienie uginającego się drewna. – Wie pan, taka zabawna historia… Niech pan sobie wyobrazi, że byłam wczoraj z wizytą u pewnej mojej koleżanki po fachu. To naprawdę urocza, chociaż nieco zwariowana dama, a do tego ma wspaniałą willę z ogrodem… Właściwie, to z tym ogrodem, a konkretnie ze słynnymi pelargoniami owej damy związana jest pewna niezwykle interesująca anegdotka…

 

– Więc nie ma Pani skierowania…? – przerwał doktor, zerkając na kobietę znad blatu biurka, szczelnie pokrytego różnego rodzaju papierzyskami. Znał już dobrze takie anegdotki – one też były częścią rytuału. Były zadziwiająco długie, bogate w, niekiedy nawet całkiem interesujące, szczegóły z życia sąsiadów i zawsze kończyły się zniknięciem skierowania w mniej lub bardziej tajemniczych okolicznościach.

 

– Niezmiernie mi przykro, ale sama pani rozumie… Procedury. Nawet nie miałbym nic przeciwko, ale taki jest regulamin. Nie wolno. – Uśmiechnął się przepraszająco, powodując tym samym wzrost intensywności, i tak już bardzo czerwonego, rumieńca pacjentki.

 

– Ależ proszę doktora… Skierowanie doniosę, tylko… Pan rozumie… – Czarodziejka wykrzywiła wargi w średnio udanej imitacji kuszącego uśmiechu, patrząc na lekarza badawczo spod zalotnie podkręconych sztucznych rzęs. Najwyraźniej nie rozumiał. – Ja… Doktorze… A może po pracy…? – zaryzykowała. Filip już dawno przestał się dziwić, więc rzucił jej tylko przenikliwe spojrzenie bystrych, zielonych oczu, siląc się na powagę.

 

– Niestety. Niezmiernie nad tym ubolewam, ale nie mogę. Ustawa zabrania mi… przyjmowania po godzinach – odwrócił wzrok, świadomy właśnie wypowiedzianego kłamstwa. Dwóch kłamstw, dla ścisłości. Bo wcale nie było mu przykro, a przepisy… No cóż, zdaniem Filipa każdy przepis pozostawiał pewną elastyczność interpretacji. Jakieś 50 lat i co najmniej 20 kilogramów temu może by się zastanowił, ale nie teraz. Podstarzała czarodziejka zdecydowanie nie była w jego typie.

 

– To jest… Wymagają tego pewne, uzasadnione skądinąd, względy bezpieczeństwa. Proszę – dodał wręczając czarodziejce wyjęty z szuflady arkusz papieru – paragraf 4 – „Działalność po pracy”. To powinno rozwiać wszelkie wątpliwości. Miłego dnia życzę. Czy byłaby pani tak dobra i poprosiła kolejną pacjentkę? – Zdeterminowany, aby nie spojrzeć w stronę kobiety, Filip powrócił do przeglądania rozrzuconych po biurku kartek.

 

Wyraźnie widząc, że nic nie wskóra, dama, z miną wyrażającą absolutną rezygnację, wyszła za drzwi. Lekarz odetchnął z ulgą. Rozpoczął pracę w gabinecie pobrań ledwie dwa tygodnie temu, a już spotkał kilka naprawdę natrętnych pacjentek. Każdego dnia wracały poprzebierane, z historyjką pod tytułem: zgubiło się/ zamokło/ zajęło się od zaklęć/ sąsiadka zabrała (wie pan, strasznie zdesperowana…) / ożyło i uciekło/ wiatr porwał/ smok zjadł (niepotrzebne skreślić). Wszystkie z tym samym „kuszącym” uśmiechem, wyperfumowane tą samą wodą toaletową, która, Filip przysiągłby, że tak jest, nazywa się „Desperacja 300+”. Wzdychały, mdlały, powoływały się na obowiązek lekarski, nawet groziły. Zazwyczaj. Niektóre po prostu uciekały z krzykiem – jak za starych, choć niekoniecznie dobrych czasów, jeszcze niecałe 100 lat temu…

 

– Doktorze, kolejna pacjentka… – głos siedzącej w głębi gabinetu pielęgniarki wyrwał Filipa z rozmyślań. Szybko nadał twarzy bardziej obecny wyraz, spoglądając na sadowiącą się naprzeciwko drobną rusałkę, ubraną na przekór pogodzie w zwiewną, błękitną sukienkę.

 

– Czy zdążyła się już pani zapoznać z nową metodą pobrań? – zapytał uprzejmie.

 

Dziewczyna otworzyła usta z których nie wydobył się żaden dźwięk, jednak zmiana odcienia cery z bladego na kredowy wystarczyła Filipowi za odpowiedź. Z jakiegoś powodu słowo „nowy”, pacjentkom zazwyczaj kojarzyło się z „bolesny” i nasuwało na myśl wszystko co najgorsze i bardzo, ale to bardzo sadystyczne. Widząc, że stan rusałki wskazuje na całkiem realną możliwość nagłej utraty przytomności, pospieszył z wyjaśnieniem.

 

– Proszę się nie bać, to nie boli! – wykrzyknął najszybciej jak potrafił.

 

„To nie boli”. Te trzy słowa w mgnieniu oka przywróciły twarzy dziewczyny coś, co można umownie nazwać kolorem. Miała jednak poważne wątpliwości co do prawdomówności pracowników służby zdrowia. Oni zawsze mówili: „to nie będzie bolesne” i „jeszcze tylko chwilka”. Jednak na podstawie wszystkich jej dotychczasowych doświadczeń, to była zawsze cholernie bolesna i długa chwilka, po której na zgięciu łokcia pozostawał wielki fioletowo-żółty krwiak i całodniowy ból w ramieniu.

 

– Właściwie to Centrum rozesłało wszystkim pacjentom broszury informacyjne… Kto by się spodziewał, że nikt tego nie czyta…? – kontynuował Filip korzystając z chwilowego uspokojenia rusałki. – Dobrze… Wygląda to tak, że stosujemy obecnie dwie metody pobrań. Pewne względy kulturowe, wyznaniowe i diabli wiedzą jakie jeszcze, nie pozwalają stosować jedynie tej nowej. Dlatego pani Helenka – wskazał na siedzącą nieopodal i wyraźnie znudzoną pielęgniarkę, czytającą czasopismo o modzie – nadal pobiera krew tradycyjnie. Igłą. Tak więc nowa metoda… Jest znacznie szybsza i przyjemniejsza, jednak stwarza niewielkie zagrożenie uszczerbku na zdrowiu… To znaczy zagrożenie niewielkie, uszczerbek znaczny, nawet bardzo znaczny… A właściwie zagrożenie życia… To znaczy… – zaczął, biorąc głęboki oddech. – Może pani umrzeć nawet nie poczuwszy, ale… – przerwał, widząc, że pacjentka bliska jest zejścia na zawał. – Pani Helenko – powiedział zrezygnowany, zrozumiawszy, że zadanie go przerosło – byłaby pani tak miła?

 

– Ślina wampirów – wyjaśniła rzeczowo pielęgniarka, po czym wróciła do lektury czasopisma. Na kilkadziesiąt długich sekund zapanowała niezręczna cisza. Filip dosłownie przewiercał koleżankę wzrokiem w oczekiwaniu na kontynuację genialnej myśli, rusałka spoglądając raz na jedno, raz na drugie rozważała swój poziom inteligencji, natomiast pani Helenka czytała dalej, najwyraźniej uznawszy wyjaśnienie za w zupełności wystarczające.

 

– Ślina wampirów – co? – zapytała w końcu rusałka, powoli godząc się z tym, że inteligencją nie dorównuje przeciętnemu pacjentowi MAG-Medu.

 

– Taaak… – Filip niechętnie odwrócił się od zaczytanej pielęgniarki, przyrzekając sobie w duchu, że po powrocie do domu zapisze się na kurs skutecznego przewiercania ludzi (i nie tylko) wzrokiem. – Jak to rzeczowo ujęła pani Helenka, kluczem jest ślina wampirów. A konkretnie jednego wampira. Otóż, widzi pani… Ślina wampirów zawiera silne substancje znieczulające. Oczywiście całkiem bezpieczne – dodał szybko. – O żadnych przemianach nie ma mowy.

 

– Więc podacie mi ślinę wampira, żeby nie bolało, tak? I jest to bezpieczne, tak? Ale mimo wszystko mogę umrzeć, tak? – zapytała wyraźnie już zdezorientowana dziewczyna.

 

– Tak, dokładnie tak! To znaczy… Właściwie to nie. A raczej i tak, i nie. Widzi pani… śliny nie można przechowywać, dlatego jej pani nie podamy. Ja ją pani… zaaplikuję. Bezpośrednio. – Lekarz uśmiechnął się niepewnie, prezentując imponujące uzębienie i obserwując jak pacjentka bez czucia osuwa się na dywan.

 

„No cóż” – pomyślał. – „W sumie nie było tak źle. Wciąż żyje”. Kiedy miesiąc temu Niezależne Zrzeszenie Krwiopijców przedstawiło Ministerstwu Magii swój najnowszy projekt przywracania szkodliwych jednostek społeczeństwu, kilkaset wampirów zyskało szanse podjęcia pracy w magicznych centrach zdrowia w całej Polsce. Pomysłodawcy argumentowali wprowadzenie nowej ustawy w życie jako korzystne, ze względu na „przywrócenie wampirom wiary w to, że ich życie (sic!) ma sens”. Wprowadzone zmiany okazały się korzystna dla obu stron. Magiczne centra zdrowia pozyskały niezwykle skuteczne i szybkie „narzędzia” do badań laboratoryjnych, umożliwiające podniesienie jakości usług dzięki szybkim, tanim i bezbolesnym znieczuleniom. Wampiry natomiast zyskały możliwość całkowicie legalnego oraz powszechnie akceptowanego (i dobrze płatnego) wysysania krwi okolicznej ludności. Oczywiście dla bezpieczeństwa pacjentów ustanowiono odpowiednie przepisy, zabraniające wampirom-lekarzom „działalności” po godzinach, wprowadzające dobowe limity „pobrań” wraz z surowymi karami za ich nieprzestrzeganie i postanowieniami dotyczącymi ograniczeń w dostępie do zawodu (nałogowcom Ministerstwo mówiło stanowcze nie!). Zarówno pomysłodawcy projektu jak i Ministerstwo Magii wiedzieli, że pijane krwią wampiry są w centrach opieki medycznej ostatnią rzeczą, której by sobie życzyli. Sami zainteresowani jednak, zazwyczaj bez trudu znajdowali furtki prawne pozwalające im na prowadzenie niektórych form „działalności” dodatkowej. Bądź co bądź służbowe wysysanie nie było czymś mogącym ich w pełni zadowolić.

 

Czekając, aż pielęgniarki przywrócą przytomność rusałce, Filip postanowił odwiedzić pokój obok i zobaczyć jak radzi sobie jego koleżanka po fachu. Kiedy wszedł, ciemnowłosa Anna właśnie pochylała się nad ręką siedzącego w fotelu, lekko podenerwowanego mężczyzny w średnim wieku. Stanął cicho obok otwartych drzwi, obserwując z zainteresowaniem jak zabójczo piękna wampirzyca miękko wbija lśniące kły w skórę oniemiałego mężczyzny. Widział czerwoną, krótką sukienkę, doskonale podkreślającą wąską talię wampirzycy, szczupłe nogi w wysokich szpilkach i długie, rozpuszczone włosy opadające uwodzicielsko na odsłonięte ramię… A raczej tak to sobie wyobrażał mężczyzna siedzący w fotelu. Jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast filmowej piękności zastał w gabinecie niewysoką dziewczynę w tenisówkach i znoszonych jeansach wyglądających spod długiego lekarskiego kitla. Równie bardzo zawiodły go włosy ­– nie rozpuszczone, a związane z tyłu grubą frotką (zapewne aby pokrzyżować ich diabelskie plany plątania się przy zębach w trakcie kąsania). Kilka sekund później mężczyzna trzymał już przy ranie spory wacik, starając się jak najszybciej pozbyć z umysłu resztek fantazji, a lekarka siedziała za biurkiem, w lekkim zamyśleniu wstukując do komputera dane.

 

– Czerwone i białe ciałka w normie, dużo płytek krwi, smakowite… przepraszam… duże krwinki, dobry poziom żelaza… Minimalnie za mało magnezu, proszę o to zadbać. Poza tym wyczuwam wzmożoną aktywność komórek magicznych. Używa pan wspomagaczy? ­– zapytała wampirzyca.

 

– No wie pani…? Czarodziej na moim… – zaczął czarodziej.

 

– Tak, tak, oczywiście. Czarodziej na pańskim stanowisku nigdy przenigdy nie zniżyłby się do tak prymitywnych metod. Rozumiem – odparła szybko Anna, przerywając potok znanych już na pamięć kłamstw. Była bardziej niż pewna, że siedzący przed nią mężczyzna używa wspomagaczy. I to diabelnie silnych sądząc po mocno-malinowym smaku komórek magicznych. Ale takie były zasady gry. Czarodziej zarzeka się, że nic nie brał, ona udaje, że mu wierzy, czarodziej wychodzi udając, że się cieszy. – Prawdopodobnie komórki się mnożą. Gratulacje. Poza tym, ma pan bardzo zdrową krew, tylko zalecam mniej kawy – powiedziała Anna wręczając mężczyźnie wydrukowane wyniki.

 

– Dlaczego w twoim wykonaniu wygląda to tak łatwo? – nachmurzył się Filip po wyjściu uśmiechniętego mężczyzny. – Zwyczajnie siadasz i kąsasz. Żadnych zgubionych skierowań, natrętnych pacjentów nadstawiających szyje (zupełnie jakbyśmy naprawdę mieli wgryzać im się w tętnice… pff…) i szepczących: „ugryź mnie, ugryź!”, żadnego mdlenia, żadnego uciekania z krzykiem… To nie fair.

 

– Jeden dziś uciekł z krzykiem zaraz po tym jak zamachnął się na mnie krucyfiksem. Będę miała guza wielkości jajka… Kto w ogóle zabiera takie rzeczy do lekarza? – pożaliła się Anna mimowolnie rozmasowując skroń. – Ale na razie nie ma ich więcej. Skoczymy do kantyny na kawę?

 

– Niestety nie mogę. – Wampir pokręcił głową. – Mam jeszcze kilka pacjentek w kolejce. Jedną właśnie cucą pielęgniarki. W sumie ciekawe urozmaicenie po tych wciąż wracających desperatkach…

 

– Wiesz, mógłbyś być bardziej wyrozumiały. Te kobiety po prostu szukają nowych wrażeń i wyobrażanie sobie niebezpiecznego romansu z przystojnym wampirem zwyczajnie sprawia im przyjemność… To wcale nie muszą być desperatki – rzekła Anna tonem znawczyni ludzkiej psychiki.

 

– Ale są.

 

Stwierdzenie koleżanki miało sens – Filip, choć zdecydowanie bledszy niż spozierający z plakatów umięśnieni młodzieńcy, wyglądał na około 30 lat i miał w sobie coś z niewymuszonego uroku XIX-wiecznego dżentelmena. W sposób naturalny przyciągał kobiety gdy tylko chciał. Problem w tym, że nie chciał. Nie chciał ofert składanych w Centrum przez podstarzałe czarodziejki, nie chciał małolat wyginających jędrne szyje. Nie kiedy był pod okiem Ministerstwa. Z tego mogły być kłopoty. Duże kłopoty.

 

– Ktoś im powiedział, że gdy wampirowi zasmakuje ludzka krew, może zakochać się w jej posiadaczu. A przecież sama wiesz, że cała ta heca z wysysaniem nie ma nic wspólnego z miłością. Przyznaję, podtekst erotyczny jest, ale na litość boską, nie w przypadku wiedźmy, która w latach młodości tańczyła z Napoleonem!

 

– Narzekasz – podsumowała chłodno dziewczyna. – I tak dobrze wiem, że lubisz tę pracę.

 

– Lubię. Wysysanie krwi jest fajne – zaśmiał się krótko. – Dobra, wracam do pacjentki, chociaż coś mi mówi, że nie zdecyduje się na nową metodę…

 

Gdy Filip wszedł do gabinetu rusałka była już przytomna. Siedziała w fotelu wpatrując się intensywnie w zaabsorbowaną lekturą miesięcznika, panią Helenkę. Ta z kolei, po raz kolejny udowadniając jak absolutnie nic jej nie obchodzą wbijane w nią spojrzenia, uparcie zdobywała wiedzę na temat najmodniejszych wzorów czarodziejskich rekwizytów oraz wiosennego makijażu podkreślającego naturalny typ urody. To ostatnie zdecydowanie mogłoby się jej przydać, dlatego wampir postanowił na wszelki wypadek nie odrywać nachmurzonej pielęgniarki od lektury.

 

– Czy już się pani lepiej czuje? – zapytał rusałkę. – Widzi pani, tak jak mówiłem zanim mi pani… przerwała, mamy dwie metody. Właśnie takie jak opisałem… Czy już się pani zdecydowała?

 

Rusałka niechętnie pokiwała głową. Po odzyskaniu przytomności miała zaledwie kilka minut na rozważenie wszystkich „za” i „przeciw”, jednak gdy stawiano przed nią bolesne ukłucie igłą oraz bezbolesne zagrożenie życia, wybór od początku wydawał się być dość oczywisty. Spojrzała jeszcze raz na zaczytaną pielęgniarkę, wyglądającą jakby oderwanie od czasopisma miało obudzić w niej niezbyt głęboko skrywane mordercze instynkty i podjęła decyzję.

 

– Zdecydowałam się na nową metodę – rzekła spokojnie, patrząc beznamiętnie na oniemiałego lekarza.

 

Na kilka długich sekund Filip poczuł się całkowicie zbity z tropu. Ludzka (choć w tym wypadku raczej rusałcza) logika nie przestawała go zadziwiać, choć powinien już był przywyknąć do tego rodzaju deklaracji w świecie, gdzie, jak pokazują wyniki badań, ludzie bardziej boją się pająków niż śmierci. I chociaż w tym przypadku nie były to pająki, a igły… No cóż, pozostawało ten fakt zaakceptować i wziąć się do roboty. Lekarz wyjął spod biurka sporej wielkości flaszkę i – zgodnie z zasadą, że higiena jest najważniejsza – starym, sprawdzonym sposobem zaczął dezynfekować kły. Po gabinecie rozszedł się lekki zapach etanolu i cytryn. Skończywszy tę czynność spojrzał na pacjentkę, ku swej wielkiej irytacji odkrywając, że siedząc w fotelu rozciąga jasną, jędrną szyję. No uwzięły się go kusić! I denerwować. W gabinecie zabiegowym te dwie rzeczy zawsze szły w parze. Nic nie mówiąc podszedł i nachylając się nad lekko zaznaczoną tętnicą, mlasnął głośno.

 

– Czy jest pani gotowa? – zapytał cicho. – Tak? Mogę już gryźć? To będzie lekkie ukłucie, jednak proszę się nie denerwować… i nie ruszać, najważniejsze to się nie ruszać! Jeden milimetr i mogę trafić w tętnicę… To może nie być przyjemne… Głównie dla pani, oczywiście. Przy wysokim ciśnieniu krew wytryśnie w górę jak z nieszczelnego węża ogrodowego. Nie, nie… Oczywiście, że to nic takiego… Tylko szklanka, może dwie krwi, nic wielkiego. Tu, na podłodze będzie spora kałuża, może pani poczuć zawroty głowy, ale spokojnie…W pani wypadku będzie to najwyżej średniej wielkości kałuża. Szybko zatamuję krwawienie gazą, chociaż minie trochę czasu zanim tętnica się zasklepi i krew przestanie przesiąkać… Widzi pani, kły są jednak sporo grubsze niż igła…Ale nie, nie… nie ma się czym martwić – najwyżej wyląduje pani w szpitalu… Wtedy mogą nawet zostać ślady… Tak się zdarza, ale nie… nie boli… To co, zaczynamy, tak…? CZY PANI DO RESZTY ODBIŁO??? – wykrzyknął, widząc jak rusałka z pełnym zrozumieniem kiwa głową. – Naprawdę myślała pani, że zamierzam…

 

Przeszedł się po gabinecie wyraźnie nie wiedząc co ze sobą zrobić. Ktoś chyba dolał czegoś do wody, bo ostatnio pacjenci stawali się wręcz niemożliwi.

 

– Proszę wyciągnąć rękę – jęknął zrezygnowany, zajmując miejsce na niskim taborecie przed fotelem. Mina dziewczyny wyrażała bezgraniczne zdumienie.

 

Próbując przekonać siebie, że świat nadal kręci się w tę samą stronę, Filip pochylił się nad ręką pacjentki, ignorując dzwoniący telefon. Trudno, najwyżej pielęgniarka dowie się jak się malować, żeby mniej straszyć, innym razem.

 

– Halo – usłyszał trącący irytacją głos pani Helenki. – Tak, rozumiem, przekażę… Doktorze, kod czerwony na piątym!

 

– Wampir zabija pacjenta? – zapytał półprzytomnie lekarz patrząc z niepokojem na po raz kolejny zmieniającą kolor rusałkę.

 

– No i po co wymyślamy te wszystkie zaszyfrowane kody? Chyba tylko po to, żeby… No niech pan już leci, ja ją docucę! – krzyknęła pani Helenka spoglądając na zdezorientowanego lekarza podtrzymującego nieprzytomną pacjentkę.

 

Zanim do Filipa dotarł sens słów pielęgniarki, ta siedziała już obok otwierając buteleczkę soli trzeźwiących i mamrocząc pod nosem coś o niekompetencji lekarzy. Wampir z prędkością wiatru wypadł z gabinetu i rzucił się w kierunku schodów. Lekarski fartuch powiewał za nim jak skrzydła nietoperza dokładnie oblanego wybielaczem. Gdy dotarł do pokoju pobrań na piątym piętrze, Anna, dysząc ciężko, starała się właśnie odciągnąć ociekającego krwią Zdzicha od nieprzytomnej czarodziejki. Widok był mało przyjemny. Kobieta leżała w sporej wielkości czerwonej kałuży, podczas gdy oszalały wampir jęcząc potępieńczo starał się wyrwać z żelaznego uścisku Anny, usiłującej zapiąć na nim kaftan bezpieczeństwa. Zgromadzeni lekarze i pielęgniarki stali przed gabinetem szepcząc miedzy sobą i wyraźnie bojąc się zbliżyć do szarpiących się kolegów.

 

–Ja pomogę, nie chciałem… To ona! Ona chciała, żeby… a ja przecież tylko tak lekko… Wtedy drgnęła i… iii… No co wy?!! Puszczaj, nie… Ja urrratujęęęęęę! – zawył, widząc wyłaniającą się z kieszeni Anny strzykawkę. Sądząc z ilości płynu w pojemniczku, była to dawka zdolna powalić dorosłego trolla.

 

– Wszyscy rozejść się! – krzyknęła władczo wampirzyca. – No już, nie ma na co patrzeć!

 

Zebrani, choć wyraźnie niezadowoleni, odeszli posłusznie, nie chcąc stawiać czoła porządnie rozjuszonej koleżance. Zagryzanie pacjentów może i nie było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem, ale praca z wampirami też w końcu do najzwyklejszych nie należała. No cóż, ryzyko zawodowe… Filip szybko zamknął drzwi, zostawiając w gabinecie tylko ich troje.

 

– No zostaw, ona żyje! – wrzasnął Zdzich, widząc że drugi lekarz lada moment włączy się do walki. – To znaczy… Chyba.

 

Filip kucnął obok leżącej na posadzce kobiety, delikatnie sprawdzając puls. Tak, zdecydowanie żyła. Instynktownie obejrzał rękę pacjentki poszukując źródła krwotoku, jednak nie znalazł na niej śladów. Ugryzienia nie było, a krew najwyraźniej ciekła z okolic… szyi.

 

– Zdzichu, coś ty narobił? Jak ty ją kąsałeś, nałogowcu przeklęty, erotomanie jeden?! Do reszty zgłupiałeś?! Wiedziałem, że zatrudnianie wampira 2 tygodnie po terapii odwykowej jest błędem, ale nie… Kto by słuchał…? – wściekł się wampir przewracając pacjentkę na bok. Całą szyję i dekolt kobiety pokrywała czerwona ciecz.

 

– Ona… chciała – wydyszał Zdzich. – Kusiła. Ty byś nie spróbował?

 

– Pielęgniarka!!! – zawołała Anna, głosem, zdaniem Filipa, zdolnym obudzić umarłego, a już na pewno przebić się przez zamknięte drzwi. – Niech ktoś tej kobiecie pomoże!

 

Żadna jednak nie usłyszała rozkazu wampirzycy. Wszystkie uciekły już jak najdalej od miejsca „wypadku”, aby bezzwłocznie rozgłosić gorącą plotkę w całym Centrum. Filip sam musiał zająć się opatrzeniem rany czarodziejki, używając znalezionych w szafkach bandaży. Kątem oka dostrzegł jak Anna kończy zapinać kaftan na nieprzytomnym już Zdzichu. Na podłodze leżała w połowie pusta strzykawka – po tej dawce ktoś jego postury powinien spać co najmniej dobę, jednak z wampirami nic nie wiadomo.

 

– Co robimy? – zapytała zdyszana wampirzyca. – Chyba trzeba poinformować Ministerstwo…

 

– Hmm… – zamyślił się Filip – na pewno nie ma innego wyjścia? Można wysłać Zdzicha do psychiatry, dać pół roku urlopu… Nie chcę kablować na swoich.

 

– Nie wiem Filip. On jest niebezpieczny! Zagraża nie tylko sobie i pacjentom, ale również nam. Jeśli wpadnie tu komando z Ministerstwa załatwią nas wszystkich. Jeśli sami się zgłosimy może i cofną nam licencje, ale potem zostawią w spokoju.

 

Gdy po chwili wampirzyca ciężko opadła na podłogę, Filip usłyszał rozlegający się w całym budynku charakterystyczny dzwonek – alarm informujący cały personel o przybyciu kontroli z Ministerstwa. Jego pracownicy mieli jak zwykle imponujące wyczucie czasu.

 

– Niech to szlag! – zaklęła Anna rozglądając się po gabinecie. Jego stan był opłakany. Oprócz okalającej czarodziejkę kałuży, prawie cała podłoga pokryta była krwawymi śladami Zdzicha, jej fartuch był cały poplamiony, na ścianie odbiły się czyjeś zakrwawione ręce, a pośrodku tego całego syfu leżał nieprzytomny wampir w kaftanie bezpieczeństwa. Jedyną w miarę czystą osobą był Filip, zastygły w bezruchu nieopodal pacjentki. Ten jednak miał teraz wyświnione krwią podeszwy, gotowe z każdym krokiem zostawić jeszcze więcej śladów.

 

– Filip, pomóż mi. Chyba nie będziesz tak tu siedział czekając na kolejną śmierć! – krzyknęła Anna. Wampirzyca, nie myśląc wiele wstała z podłogi i właśnie zdążyła wpakować sobie na plecy kaftan z bezwładnym Zdzichem w środku. – Trzeba go schować w szafie. Możesz otworzyć?

 

Oniemiały wampir wstał z podłogi postanawiając jednak na coś się przydać, chociaż czuł, że wysiłki koleżanki na niewiele się zdadzą. Dobrze wiedział, że jeśli inspektorzy z Ministerstwa wejdą do gabinetu, nawet nie będą zadawać pytań. Od razu rzucą się na nich z tymi swoimi kołeczkami. Zwyczajne schowanie „dowodów zbrodni” na pewno nie wystarczy. Gdzieś obok zaczął dzwonić telefon, jednak żadne z nich nie pofatygowało się by odebrać.

 

– Po co? – zapytał zrezygnowany, otwierając dużą szafę na dokumenty i wywalając wszystko ze środka. – Anka, oni tu przyszli nas sprawdzić i szukają trojga wampirów. Nawet jeśli jakimś cudem zdołasz posprzątać ten syf… a dobrze wiesz, że nie zdołasz… – omiótł wzrokiem pokój. – Jak im wyjaśnisz brak trzeciego wampira? Moglibyśmy jeszcze spróbować uciec przez okno… – wyjrzał na ulicę. – Jednak nie, oczywiście pilnują budynku… Strzelą tymi ogłuszaczami i koniec. To raczej nie ma sensu. Tak jak sprzątanie.

 

– Nie marudź. Ja nie zamierzam poddać się tak łatwo. Mam tylko 270 lat! Nie mogę zginąć tak młodo! Zaraz coś wymyślę, a ty poszukaj jakiejś ściery. Albo nie, nie ma czasu. Połóż kobietę na kozetce i podaj jej znieczulenie. Powinna wytrzymać do przyjścia pielęgniarki. Właśnie, zadzwoń po jakąś, a ja znajdę zapasowy kitel Zdzicha. I wyczyść te buty! Brudzisz wszystko wokół!

 

*

 

– Dzień dobry, Hanna Hibiskus Ministerstwo Magii – powiedziała niewysoka kobieta pokazując recepcjonistce legitymację. – Przyszliśmy w związku z rutynową kontrolą. Gdzie znajdę gabinety kolegów wampirów?

 

– Na piątym piętrze w 555 robimy badania dla honorowych krwiodawców, na szóstym w 666 – pozostałe. Niestety winda nie działa. Monter przyjdzie dziś po południu, ale tymczasem muszą państwo wejść po schodach – odpowiedziała recepcjonistka najszybciej jak potrafiła. Kobieta z Ministerstwa zdecydowanie nie wyglądała na osobę lubiącą na cokolwiek czekać.

 

– Dziękuję, poradzimy sobie.

 

Recepcjonistka odetchnęła, gdy pani inspektor i dwaj towarzyszący jej mężczyźni ruszyli niespiesznie w stronę schodów. Dyrekcja spodziewała się na dniach kontroli Ministerstwa, niemniej była ona i tak sporym zaskoczeniem. I to jeszcze w momencie tego zamieszania na piątym… Dziewczyna słyszała pogłoski o czarodziejce zabitej przez wampira, jednak nie chciała w to wierzyć. To oznaczało kłopoty dla całego Centrum. Szybko zatelefonowała do 555, aby uprzedzić kolegów o zmierzających tam inspektorach, jednak nikt nie odebrał. Czyżby Anna i Filip postanowili się gdzieś schować? Oby nie… Ci ludzie wyglądali na takich, którzy są w stanie wyciągnąć człowieka nawet z samego piekła. A wampira? Tego kobieta nie była pewna, ale zdecydowanie nie wróżyło to niczego dobrego. Ze zdenerwowania poczuła nagły głód, który mogła zaspokoić tylko znajdująca się w torebce paczka chrupków serowych.

 

*

 

Inspektorów z Ministerstwa Filip spotkał na klatce schodowej. „Tylko troje?” – Zdziwił się w duchu. – „Traktują nas jak młode kociaki, nie kilkusetletnie wampiry. Czarodzieje – jak zwykle arogancja wyprzedza rozum.”

 

Na wszelki wypadek przyjrzał im się jednak uważnie. Kobieta nosiła fioletowy, dobrze dopasowany kostium i gustowne okulary z oprawkami w tym samym kolorze, a towarzyszący jej mężczyźni wyglądali jak szympansy w garniturach. Zupełnie nie zdziwiło go, że „wchodząc” po schodach używali lewitacji. Tacy jak oni nigdy nie wchodzili. Kobieta – najwyraźniej najważniejsza z całej grupy – miała twardy i zdradzający niezadowolenie wyraz twarzy. Filip dostrzegł nieco zbyt wyraźny makijaż i czarne włosy starannie upięte w pokaźny kok. Gdy zaczęła się zbliżać, z niechęcią stwierdził, że w jej sztywnych ruchach nie ma absolutnie nic kobiecego. Już wiedział, że nie będzie łatwo.

 

– Witam serdecznie szanownych inspektorów. Jestem Filip – powiedział uprzejmie, patrząc kobiecie prosto w oczy i przybierając najbardziej czarujący ze swojego arsenału czarujących uśmiechów. Nie było sensu wspominać, że jest wampirem. Oni już to wiedzieli. – Zgaduję, że życzą sobie państwo odwiedzić gabinet zabiegowy. Zapraszam za mną.

 

– Hanna Hibiskus, nadinspektor Ministerstwa Magii. Powiedziano nam, że na piątym obsługujecie krwiodawców. Chcielibyśmy wejść – odparła sztywno kobieta, całkowicie ignorując urok osobisty rozmówcy.

 

– Oczywiście, jednak nikogo tam nie ma – skłamał gładko Filip. – Kolega ma właśnie przerwę. Prawdopodobnie siedzi na górze – dodał modląc się, aby Anna zdążyła coś wymyślić. Jakiś magiczny urzędniczyna z plastikowymi kłami, pokryty grubą warstwą pudru mógł nie wystarczyć. Filip rzucił okiem na napiętą, pozbawioną śladu uśmiechu twarz kobiety. „Tak, tandetne halloweenowe przebranie to stanowczo za mało” – pomyślał, gestem zapraszając gości do skorzystania ze schodów.

 

Inspektorzy niechętnie podążyli za wspinającym się niespiesznie wampirem. Liczyli, że obejrzą gabinet, ale ostatecznie mogli porozmawiać z całą trójką za jednym zamachem. Filip odetchnął z ulgą. To była jednak najprostsza część planu. Tak jak się z Anną spodziewali, kobieta nie zareagowała na roztaczany przez niego czar. Musiała mieć jakiś immunitet albo być na eliksirach, tego był pewien. To prawda, ostatecznie inspektorów było tylko troje, plus kilkoro na zewnątrz. Mogliby z Anną załatwić ich w kilka, może kilkadziesiąt sekund. Jednak wtedy musieliby uciekać, a zgodzili się, że ucieczka po ataku na pracowników Ministerstwa mogła się źle skończyć. Ministerstwo bardzo nie lubiło tracić pracowników. Bardzo. Dlatego póki co Filip karmił się nadzieją, że Anna szybko znajdzie zastępstwo za Zdzicha. Przecież nie mógł w nieskończoność trzymać tej bandy w gabinecie, a perspektywa nawiązania rozmowy z panią nadinspektor bynajmniej go nie zachwycała. Kobieta wyglądała na typ, który bardzo nie lubi, gdy ktoś się spóźnia lub gdy coś idzie nie po jej myśli. Jeszcze zacznie węszyć. Oczywiście nikt ze współpracowników raczej nie powie co przed chwilą zaszło. To groziło natychmiastowym zamknięciem całego Centrum. Jednak gdyby inspektorzy zaczęli węszyć, jak nic znaleźliby nieprzytomną czarodziejkę, a konsekwencje na pewno nie byłoby przyjemne.

 

*

 

Ty! – krzyknęła Anna w kierunku osoby siedzącej w gabinecie. Ciemnowłosy mężczyzna o kpiącym uśmiechu skorzystał z panującego pod jej nieobecność zamieszania i właśnie, gwiżdżąc na wszelkie zasady bezpieczeństwa, szukał na zgięciu łokcia miejsca na piątą igłę. Widząc wampirzycę uśmiechnął się drwiąco. Mogła go sobie zwymyślać, ale nic mu nie zrobi. Wiedział o tym, a ona zaraz się dowie. Z demonami lepiej nie zadzierać. Nawet będąc wampirem. – Ty mi pomożesz. Potrafisz zmieniać kształty, prawda? – spytała bez ceregieli. Demon zmuszony był przyznać w duchu, że lekarka nie jest tak przewidywalna jak sądził.

 

– A co będę z tego miał? – odparł znudzonym głosem, napinając mięśnie lewej ręki. Jedna z żyłek na przedramieniu zapulsowała gniewnie.

 

– Masochista, tak? – zgadła Anna patrząc niechętnie na wystające z jego ręki igły. – 2 razy w tygodniu będziesz mógł wpadać bez skierowania. Wszystko załatwię i nawet odpowiednio poinstruuję pielęgniarkę.

 

– Cztery razy i zmienię się dla ciebie nawet we włochatego karalucha.

 

– Trzy i zmienisz się w wampira – odpowiedziała twardo Anna, uznając negocjacje za zakończone. – Wystarczą kły i blada cera. Aha, i nie gadaj za dużo. Za chwilę przyjdzie Filip z inspektorami. A tak w ogóle to Anna – przedstawiła się wampirzyca.

 

– Felix. Czy tak będzie dobrze? – zapytał zmieniając postać. Teraz przed Anną stała jego bledsza i odrobinę bardziej czarująca wersja. Odrobinę, bo do wampirzego uroku wciąż było mu daleko. Uśmiechając się obnażył nieco przydługie kły. Nie było jednak czasu ani sensu robić korekty dentystycznej. Zwykli magowie w życiu nie zauważą oszustwa.

 

– Super, tylko włóż ten kitel – powiedziała, rzucając mu fartuch Zdzicha. – Od teraz nazywasz się Zdzisław, masz 360 lat i pracujesz tu od pięciu dni. Twój gabinet to 555, gdzie obsługujesz honorowych krwiodawców. Jakby trzeba było, powiem za ciebie resztę. I wyjmij wreszcie te cholerne igły!

 

*

 

Naciskając klamkę gabinetu 666, Filip skrzyżował palce prawej ręki w kieszeni fartucha. No, raz kozie śmierć – pomyślał, śmiejąc się w duchu z nieadekwatności tego sformułowania. Nie wahając się ani chwili dłużej, otworzył drzwi. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jakby w gabinecie siedziało dwoje wampirów. Ona – nieduża brunetka z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, on – wysoki brunet z kpiącym uśmiechem. Kilka sekund zajęło mu dostrzeżenie, że nieznajomy gość z pewnością wampirem nie jest. Ku jego wielkiej uldze nie był też jednak upudrowanym przebierańcem. Kim więc? Tylko potężny czarodziej, zmiennokształtny albo demon mógłby choć na moment oszukać wampira. O zmiennokształtnych, których od wieków nikt nie widział, krążyły już tylko legendy i historie wyssane z palca przez młodzież obdarzoną zbyt bujną wyobraźnią i mężczyzn wracających do domu po przegraniu całej wypłaty w kasynie. A potężni czarodzieje… cóż, ich udział w takiej maskaradzie wykraczał nawet poza wyobraźnię najbardziej naćpanych poetów. A więc demon. Z całej trójki on jeden wydawał się prawdopodobny. Chwilowe uczucie ulgi zastąpił niepokój. Demon. Nie, to się nie mogło dobrze skończyć.

 

*

 

Czegokolwiek by nie powiedzieć o Feliksie, wampira udawał co najmniej zadowalająco. Taktyka, polegająca na siedzeniu za biurkiem z tajemniczą miną i odpowiadaniu na wszelkie pytania w góra trzech słowach, sprawdzała się fantastycznie. Inspektorzy szybko zrezygnowali z prób nawiązania rozmowy i tylko co jakiś czas przyłapywali go na ukradkowym spoglądaniu na błyszczący zestaw właśnie wydezynfekowanych igieł. Czystość gabinetu oraz znakomite opinie nieprzypadkowej grupy starszawych pacjentek najwyraźniej zrobiły na nich dobre wrażenie.

 

– Dobrze – powiedziała wreszcie nadinspektor Hibiskus, uśmiechając się lekko. Z jakiegoś powodu uśmiech ten sprawił, że Filip poczuł się nieswojo. – Ostatni test, chociaż to oczywiście formalność. Muszę sprawdzić wasze umiejętności badawcze. – Rzuciła w stronę Feliksa fiolkę z rubinowym płynem. – Proszę wypić i powiedzieć czyja to krew, ile ma hemoglobiny, magicznych ciałek i takich tam…

 

– Pani inspektor, obawiam się, że to niemożliwe – przerwał szybko Filip. – Kolega, zdaje się, przekroczył już dzisiaj limity…

 

– Bzdura. Kilka kropel nie zrobi różnicy, a ja muszę mieć to w raporcie. Nie traćmy czasu! Czyja to krew?

 

Demon niechętnie odkorkował małą buteleczkę. Anna i Filip stali jak wryci wymieniając pełne niepokoju spojrzenia. To, że nadinspektor Hibiskus jako przedstawiciel Ministerstwa nie zamierzała pozwolić się ukąsić demonowi było najjaśniejszym punktem całej sytuacji, jednak o szczęściu raczej nie mogło być mowy. Feliks wlał sobie zawartość fiolki do ust, smakując krew z miną zawodowca. Przełknąwszy płyn, spojrzał badawczo na panią inspektor próbując wyczytać coś z jej spojrzenia. Jej mina wyrażała zawodowe zainteresowanie. Po chwili podniósł wzrok, a na jego twarz wrócił ślad złośliwego uśmiechu. Wszyscy w pokoju zastygli w napięciu czekając na „werdykt”. W oczach demona pojawił się złowieszczy błysk.

 

– To krew krowy – rzekł z przekonaniem. – Starej samicy dla ścisłości. Hemoglobiny ma mało, jak to krowa… ale co ciekawe ma więcej ciałek magicznych niż zwykłe bydło. Mój werdykt: jest to krew magicznej, choć z pewnością niezbyt utalentowanej krowy.

 

– Krew czego? Proszę powtórzyć, bo chyba nie dosłyszałam… – wydyszała oszołomiona kobieta.

 

– Krowy, mówię przecież. Ale magicznej. Nie ma wątpliwości.

 

– Doprawdy? – wysyczała nadinspektor HIbiskus. – W takim razie ja też nie mam już watpliwości. Możecie się już wszyscy zacząć pakować. Miejsce, w którym w ten sposób bada się krew powinno zostać natychmiast zamknięte. I zostanie, już moja w tym głowa. A tak na marginesie – dodała – to moja krew ty imbecylu!

Po tych słowach na twarzy demona pojawił się szeroki uśmiech. Denerwowanie pracowników Ministerstwa było nawet lepsze niż tortury fundowane mu regularnie przez akupunkturzystkę.

 

– Przecież powiedziałem, że chodzi o starą krowę. Wszystko się zgadza. Proszę zapisać w raporcie, że się zgadza – rzucił wyraźnie zadowolony z siebie.

 

Kobieta, tracąc panowanie nad sobą, rzuciła się na demona z dziką furią. Ten jednak zwinnie uchylił się przed gradem jej zaklęć, doskoczył do niej jednym susem i unieruchomił celnym ciosem igłą. Co jak co, ale dzięki małej Azjatce, wiedzę gdzie należy wbić igłę, aby kogoś unieruchomić, opanowaną miał do perfekcji. Tymczasem Anna i Filip szybko poradzili sobie z mężczyznami, którzy leżeli już nieprzytomni po spotkaniu trzeciego stopnia ze ścianą. Nawet nie zdążyli zareagować. Anna powstrzymała się od komentarza, że Ministerstwo musi naprawdę ich niedoceniać skoro przysyła takich patałachów. Miała teraz coś innego na głowie.

 

– Ty kretynie! Bezmyślna egoistyczna świnio! Coś ty do cholery narobił?! – ryknęła, starając się wyrwać z uścisku trzymającego ją Filipa. – Od początku wiedziałeś, że to jej krew!

 

– Nie od początku. Ale gdy się zorientowałem, nie mogłem się powstrzymać. – Uśmiechnął się ironicznie. – Przecież jesteście wampirami. Nie możecie ich jakoś zahipnotyzować?

 

– A czy gdybyśmy mogli, siedzielibyśmy tutaj? – odparł Filip. – Tym tu pewnie udałoby się wmówić, że spadli ze schodów, ale ją chronią jakieś zaklęcia… – dodał z rezygnacją.

 

Dysząca ze wściekłości Anna, uwolniwszy się z uścisku kolegi pomaszerowała na drugi koniec gabinetu i opadła na fotel. Wampir usiadł na podłodze pod ścianą. Tak, mniej więcej czegoś takiego spodziewał się po demonie. Nie ma co, dzień zapowiada się wspaniale! Pogryziona czarodziejka, nieprzytomny Zdzich w kaftanie bezpieczeństwa, demon-psychopata, trójka powalonych inspektorów plus kilku czekających na zewnątrz. A jest dopiero dziewiąta. Ciszę przerwał krótki jęk odzyskującego przytomność maga. Filip spojrzał na koleżankę. Oboje wiedzieli, że muszą natychmiast zniknąć.

 

– No dobra – wtrącił niespodziewanie demon – zróbcie to swoje abrakadabra, powiedzcie tym małpowatym, że spadli ze schodów czy co tam chcecie, a ja zajmę się tą tu… I będziecie sobie żyli… czy raczej nie żyli… długo i szczęśliwie, a ja was tu czasem odwiedzę… Prawie jak w bajce – dodał rozbawiony.

 

– Niby jak? – zapytała oszołomiona wampirzyca.

 

Demon uśmiechnął się paskudnie, mrużąc oczy. Zdążył już przybrać ponownie swą pierwotną postać. – 3 razy w tygodniu, pamiętaj – rzucił w stronę Anny. Jego oczy zalśniły złowrogo. – A teraz… Założę się o co chcecie, że pani inspektor nie jest chroniona przed nawiedzaniem.

Koniec

Komentarze

Wreszcie jakiś wampir o imeiniu Zdzichu!

Chociazby dlatego mogłabym uznać, że mi się podobało.

Podejrzewam, że spore kuku zrobił temu tekstwi tytuł, który nie zwiastuje niczego dobrego. Raczej jakieś nastolackie "opko". A szkoda, bo tekst jest naprawdę sympatyczny :) Kilka razy uśmiałam się w głos :) Świetne dialogi, reszta wykonania też bez większych zarzutów (tylko liczby na przyszłośc pisz słownie), no i, co najważniejsze, całość trzyma się kupy :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Ja przeczytam na pewno - jutro sobie wydrukuję ; >

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przeczytałam. Bez rewelacji, ale sympatyczne, ładnie napisane, ślicznie zapisane dialogi... tylko końcówka taka byle jaka, spodziewałam się czegoś lepszego.

 

Tak, jak wspomniała Suzuki (i jak było mówione pod drugim tekstem) - liczby zapisujemy słownie. Od tego są literki by tak zwani literaci z nich korzystali. A już zwłaszcza "2 kroki" mnie zabiły... Kiedy coś ma przypisany numer, ok. Jak pokój 666. Może być. Ale "3 razy w tygodniu"? W żadnym razie. Forbidden.

 

Już w pierwszym akapicie słowo "pochmurny" występuje dwukrotnie, a "chmury" trzykrotnie. Fatalne nagromadzenie powtórzeń.

Ponadto drugie zdanie do remontu. Głosi ono bowiem, że niebo było jedną wielką chmurą, a patrząc na nie... jakie nie? chmury czy niebo?... można było odnieść wrażenie, że nad nią... nad nią? czyli jednak nad jedną chmurą? Zdecyduj się. Wiesz, o wiele prościej jest ustalić, co stanowi jeden jedyny podmiot zdania i odmieniać tylko ten podmiot.

 

"Więc nie ma Pani skierowania?" - pani małą literą.


Tam, gdzie wymieniasz powody dla których nie ma skierowania, spacje po ukośnikach są zbędne.

 

I czemu doktor zapytał o skierowanie czarodziejkę, ale rusałki już nie?

 

"- Ślina wampirów - co? - zapytała..." - dodatkowy myślnik przed "co" komplikuje nieco przekaz. W końcu w dialogu półpauzy oddzielają dialog od części opisowej, jeśli jeszcze w samą kwestię mówioną coś wciśniesz, czasem można się pogubić.

 

"...kilkaset wampirów zyskało szanse podjęcia pracy..." - raczej jedną szansę?

 

"Pomysłodawcy argumentowali wprowadzenie nowej ustawy w życie jako korzystne, ze względu na „przywrócenie wampirom wiary w to, że ich życie (sic!) ma sens”. Wprowadzone zmiany okazały się korzystna dla obu stron." - Powtórzenie, poza tym literówka: korzystne.

 

"...pożaliła się Anna mimowolnie rozmasowując skroń..." - przecinek po Anna, albo może po mimowolnie, zależnie od tego, czy mimowolnie odnosi się do żalenia, czy do rozmasowywania.

 

"W sposób naturalny przyciągał kobiety gdy tylko chciał. Problem w tym, że nie chciał." - Troszkę bez sensu. Skoro jasno piszesz, że przyciągał, kiedy tylko chciał, to przekłada się na to, że jeśli nie chciał, to nie przyciągał. A przyciągał niezależnie od woli. Nieudany bo nielogiczny żarcik.

 

Generalnie stosujesz ładniutką interpunkcję, ale czasem wychodzą kwiatki. Na przykład tu:

"Siedziała w fotelu wpatrując się intensywnie w zaabsorbowaną lekturą miesięcznika, panią Helenkę." - po co ten przecinek?

 

"...starała się właśnie odciągnąć ociekającego krwią Zdzicha od nieprzytomnej czarodziejki. Widok był mało przyjemny. Kobieta leżała w sporej wielkości czerwonej kałuży, podczas gdy oszalały wampir jęcząc potępieńczo starał się wyrwać z żelaznego uścisku Anny..." - powtórzenie

 

"–Ja pomogę, nie chciałem…" - brak spacji

 

"– Nie wiem Filip. On jest niebezpieczny! Zagraża nie tylko sobie i pacjentom, ale również nam. Jeśli wpadnie tu komando z Ministerstwa załatwią nas wszystkich." - Przed wołaczem przecinek. Przed załatwią takoż.

 

"– Niech to szlag! – zaklęła Anna rozglądając się po gabinecie. Jego stan był opłakany. Oprócz okalającej czarodziejkę kałuży, prawie cała podłoga pokryta była krwawymi śladami Zdzicha, jej fartuch był cały poplamiony, na ścianie..." - Podmiot. Wpierw jest nim anna. Potem gabinet. Potem nagle mamy podłogę i jej fartuch... fartuch podłogi? Trzeba dookreślić.

 

"Hanna Hibiskus Ministerstwo Magii" - przecinek po nazwisku

 

"Ministerstwo bardzo nie lubiło tracić pracowników. Bardzo. (...) Kobieta wyglądała na typ, który bardzo nie lubi, gdy ktoś..." - powtórzenie

 

"Ty! – krzyknęła Anna w kierunku osoby siedzącej w gabinecie." - a gdzie myślnik na początku dialogu?

 

Tyle.

 

Pozdrawiam i życzę dobrych pomysłów.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Trochę mi się tych błędów nazbierało... Z tym, że te chmury na początku to celowo, aby pokazać, że było ich dużo. W drugim zdaniu utożsamiłam niebo z tą chmurą i faktycznie trochę się zlało. A lekarz nie pytał rusałki o skierowanie, bo byłoby to nudne i uznałam za mało potrzebne. Ale dzięki za uwagi. Będę ostrożniej czytać w przyszłości.  Zakończenie to faktycznie moja zmora (szczególnie w tym opowiadaniu), więc chyba następnym razem będę musiała od niego zacząć :)

Bardzo sympatyczne opowiadanie, zabawne z ciekawymi bohaterami. Chętnie poczytałabym coś więcej o nich;-)

Pozdrawiam

 

Kurcze, nie wiedziałam, że ktoś jeszcze tu zagląda :) Dzięki. Nie planowałam raczej ciągu dalszego, ale z tym planowaniem u mnie nigdy nic nie wiadomo :)

Nowa Fantastyka