- Opowiadanie: Galzag - Ofiara

Ofiara

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ofiara

Dwadzieścia? Czterdzieści? Pięćdziesiąt? Kiedy tylko ostatecznie przekroczył próg kościoła, myśli o śmierci zaatakowały go jeszcze natarczywiej. W kościach czuł młodość, w rękach czuł młodość, w lędźwiach czuł młodość… a w głowie kołatało mu bez ustanku pytanie: ile jeszcze lat przyjdzie mu żyć?

Kondukt żałobny wyruszył. Ponad maszerującym szeregiem unosił się głośny lament płaczek. Wóz terkotał, koła zgrzytały na zmarzniętej ścieżce.

Szlachetny pan podstarości chęciński – Janusz Gawroński – odszedł z tego świata przed dwoma tygodniami. Okoliczności zgonu pozostawały niejasne. Nawet w przeddzień pogrzebu ci, którzy zamierzali zjawić się na mszy świętej szemrali między sobą, czy aby pan podstarości sam nie zadusił się konopnym sznurem. Z niesmakiem spoglądano również na jego brata – Hieronima, będącego wszak człowiekiem, który dawno temu wyrzekł się swojego rodu i krwi.

O tym dlaczego młodszy od swego brata Hieronim postąpił tak, a nie inaczej długo rozprawiano po gospodach. Nie potrzebowano ku temu zachęty ani nowych, niesłychanych wieści, mogących napędzić rozmowę. Pan podstarości znany był w całym województwie sandomierskim, a przez to także i jego brat. Któż chciałby dziedziczyć jedynie złą sławę i wszechobecne zgrzytanie zębów na dźwięk własnego nazwiska? Nikt z poczciwej szlachty, a do takiej, powiadano, należał Hieronim Gawroński.

O występkach Janusza głośno było nim jeszcze dostał swój urząd. Rozboje, gwałty i rabunki – taką etykietę przypięto mu niemalże zaraz po śmierci jego ojca, trzymającego jeszcze zapalczywego młodzika w ryzach. Oczywiście nie były to wyłącznie puste słowa, a mala nota pana podstarościego nieraz została dowiedziona. Mimo tego sądy pozostawały jakby głuche, a jeśli już wymierzono karę, to i tak przepadała ona gdzieś pod stertą obietnic, darów i pieniężnych zadośćuczynień.

Taką renomą cieszył się ów zmarły, odprowadzany teraz przez liczny kondukt, a którego mijani chłopi, wychodzący przed domostwa, żegnali cichymi przekleństwami i splunięciem przez lewe ramię. Na odpędzenie złych mocy.

Michał Węgowski pokręcił głową, wyrzucając z niej ponure wspomnienia. Źle udzielał mu się ten wszechobecny chłód, śnieg i wyjący w oddali wicher. Gdy myśli o śmierci wreszcie dawały mu spokój, to znów napastowały nieprzychylne zmarłemu wspomnienia.

– O trupie po dobroci – mruczał pod nosem. – Co lepszego uczynił na wierzch trzeba wyciągać, nie jeno skazy.

A myśli jakby na przekór słowom dalej wędrowały ku wyrządzonemu przez podstarościego złu. Każdy spoglądał ku herbowej tarczy umieszczonej z tyłu wozu, mającej zostać strzaskaną na progach cmentarza – na znak śmierci ostatniego członka rodu. Oddychano z niejaką ulgą, że symbol ów już nigdy nie zaświeci nikomu przed oczyma.

Droga dłużyła się.

Za prowadzącymi kondukt chorążymi, maszerującymi z opuszczonymi sztandarami oraz heraldycznymi znakami Chęcin, kroczyła spora grupa kapłanów, a także samotny jezuita pomiędzy nimi. Dalej terkotał wóz, ciągnięty z oporem przez starą klacz pana podstarościego. Z reguły to właśnie wokół powozu gromadzili się żebracy, słudzy czy chłopi, jednakże Janusza Gawrońskiego nie żegnał nikt spośród stanu ubogich.

– Skąpy był, ot co!

Pan Węgowski pokręcił głową nie wiedząc do końca, skąd padły te słowa.

– Myśli płatają mi figle – wytłumaczył w duchu, zaciskając zmarzniętą dłoń na rękojeści szabli.

Uniósł głowę, przyglądając się Hieronimowi, dumnie wyprostowanemu w kulbace. Potem poleciał wzrokiem po idących tuż za młodszym Gawrońskim. Winni być to przyjaciela, lecz dziś kolumnę zamykali po prostu ci, którzy podstarościego znali – bliżej i dalej.

– Ki diabeł? – sapnął ktoś z przodu.

– Czego zwalniają? – padło drugie pytanie, wyjaśniając przyczynę nagłego zamieszania.

Płaczki w moment przestały lamentować, zaabsorbowane nową zagadką. Wóz rzeczywiście się zatrzymał, a to dlatego, że z przodu stanęli sztandarowi.

Jakie łycho? – zagadnął pana Węgowskiego stojący obok setnik rejestrowego Kozactwa, stacjonującego daleko stąd.

– Nie wiem. – Michał wzruszył ramionami. – Z przodu stanęli, któż wie dlaczego.

– A tam co? – padały kolejne pytania. Niektórzy poczęli wskazywać dłońmi grzbiet pobliskiego wzgórza.

– Zbrojni jacyś – dodawali inni.

Kazaki – wtrącił setnik, przykładając dłoń do czoła.

– Jakże to? – warknął ktoś z tyłu, zasłyszawszy słowa Kozaka. – Rejestrowi? Tutaj?

– A jużci rejestrowi! – Michał Węgowski spiorunował tamtego spojrzeniem. – Skądże by tu mieliby ich wziąć. Przyjrzyjcie się, waszmościowie. Semeni albo i… z Siczy zaporoskiej ściągnięci? Nie może być!

Ne semeny – rozsądził cichą dyskusję setnik kozacki. – Ja Jurko Gadec, wiem, co mówię.

Pośród kroczących za trumną szlachciców zapadło głuche milczenie. Tylko kobiety szeptały z zainteresowaniem, pytając jedna przez drugą, jacy to znów panowie zastąpili im drogę. Do żadnej jeszcze nie doszedł ponury głos setnika Jurko Gadeca.

Hieronim Gawroński nie rzucił nawet jednego spojrzenia za siebie, by upewnić się, czy szlachetni panowie są z nim. Ukłuł wierzchowca ostrogami i ruszył w stronę nieproszonych gości.

– Odważny pan – powiedział ktoś, lecz nikt nie ważył się poprzeć pochwały.

– Zobaczymy – syknął Węgowski. – Lonty mają zapalone, patrzcie. Zobaczymy czy to odważny człek, czy jeno głupi. Widzicie, waszmościowie? Jużci do ramion samopały podnoszą.

– Ano podnoszą – dodał ktoś, przyglądając się sytuacji.

Zebrani wstrzymali oddechy, gdy pan Hieronim zatrzymał się nagle, jakby zdjęty trwogą, że przybyli mogą jednak doń wypalić. Niektórzy ze szlachetnie urodzonych łapali już za szable, by przyskoczyć z pomocą bratu zmarłego. Inni z kolei przeklinali pod nosem brak samopałów. Wystarczyło spojrzeć i wniosek nasuwał się sam: na nic szabla przeciwko konnym do tego znacznie lepiej uzbrojonym.

– Puścili – sapnął z nieukrywaną ulgą pan Węgowski, kiedy Kozacy opuścili broń.

Gawroński powoli zbliżył się do przybyłych i począł dyskutować z prowodyrem kompanii. Przez dłuższą chwilę rozmawiali, aż wreszcie obaj popatrzyli w stronę kolumny. Obdarzonego niezwykle bystrym wzrokiem Michała przeszył dreszcz. Było w ich oczach coś, co wcale go nie uspokajało. Wręcz przeciwnie.

– Waszmościowie – mruknął pod nosem. – Coś mi się widzi, żeśmy w sam środek parszywej zasadzki weszli.

Nikt nie odparł, bo i nikt nie słuchał. Każdy był zajęty obserwowaniem na własną rękę przebiegu wydarzeń.

– Waszmościowie! – zawołał głośniej Węgowski, mając już dość czekania na nieznane. – Słuchajcie mnie! W zasadzkę wpadliśmy.

Jedni wybałuszyli oczy, inni z furią wyciągnęli szable, a byli i tacy, co tylko machali leniwie rękami, mrucząc: ,,pijany”. Jednakże z oczu Michała biła taka powaga i pewność, że zaraz i oni zebrali się w sobie.

Za późno.

Na wzgórzu padła już komenda i Kozacy z krzykiem rzucili się do ataku. Huknęły wystrzały, lecz kule pofrunęły w niebo, gdzie były kierowane w celu zastraszenia konduktu. Na niewiele się to zdało, bo wschodnia, niezwykle bitna szlachta zaraz podjęła działanie. Wóz z otwartą, obitą szarym materiałem trumną zepchnięto z drogi, staczając w stronę pobliskiego wzgórza, by stamtąd prowadzić aktywniejszą obronę. Kobiety nie bacząc na wysiłki mężów z wrzaskiem rozbiegły się na wszystkie strony, ale konni Zaporożcy zatoczyli szeroki łuk, zaganiając je w stronę zaimprowizowanej barykady.

Pan Węgowski biegł tuż koło setnika Jurko Gadeca, który nie baczył na to, kto po jakiej stronie walczy. Widział zagrożenie i dla własnego życia, dlatego nie zamierzał się układać. Zebrawszy wokół siebie dziesięciu, począł wydawać komendy, choć szlachcice nie przywykli do służenia nic sobie z nich nie robili.

Samopały huknęły po raz wtóry. Tym razem nie mierzono w powietrze. Kule świsnęły między zebranych i niejednego zwaliły z nóg. Rannych kapłani wciągali pomiędzy liche wojsko.

Nagle wszystko ucichło. Kozacy przestali harcować przed barykadą, ucichły też wrzaski i strzały. Wrzawa umilkła zupełnie. Wówczas dopiero ze wzgórza zjechał pan Hieronim.

– Wdzięcznym wam jest – zaczął ponurym, drżącym głosem – żeście wóz mości pana podstarościego, brata mego, pod wrota grobowca zawiedli.

Urwał. Szlachta poczęła wodzić wzrokiem po okolicy, szukając wspomnianej mogiły.

Spasi Bih! – jęknął Jurko Gadec, dotykając dłonią wzgórza, przy którym ustawili się obrońcy.

– Toć kurhan, jako dla poganina! – zawołał któryś z kapłanów, unosząc ręce ku niebu. – Kara boska was wszystkich dosięgnie, zdrajcy! Psy parszywe, piekło przyjdzie wam krokami mierzyć. Długo na tej ziemi nie ostaniecie.

– Prawda – przyznał natychmiast Hieronim Gawroński, nie pozwalając wybuchnąć reszcie zebranych. – Szybciej ja umrę niźli wy, szlachetni panowie. Grotę za sobą widzicie. Prowadzą do niej okute żelazem wrota. Raczcie je otworzyć, wnieście do środka ciało brata mego wraz z trumną i w miejscu przygotowanym ostawcie. Słyszycie, mości panowie? Nie kazać wam chcę jeno prosić. Zróbcie po dobroci, bo samopały już nabite, a kobiety wasze zaraz każę Kozakom chędożyć. Po dobroci, proszę waściów, po dobroci!

Zrobili po dobroci. Pierwszy ruszył się z miejsca sam Michał Węgowski, krocząc z ponurą miną ku wozowi. Kilku innych do niego dołączyło. Dźwignęli trumnę i ponieśli pośród rozstępujących się szlachciców. Dotarli do wrót.

Tam stanęli jak wryci, dostrzegając szatańskie symbole. Głowa kozła wpisana w odwrócony pentagram, a ponad nią potrojona cyfra sześć.

– Otwierać! – nakazał z oddali Hieronim.

Szlachta przemogła wstręt i wkrótce drzwi zostały otwarte. Węgowski pierwszy przekroczył próg, stękając pod ciężarem dębowej trumny. W kurhanie paliła się wysoka kadzielnica, u stóp której piętrzył się marmurowy sarkofag. Ostrożnie osadzono w nim mogiłę.

– Zrobione – mruknął któryś z niechcianych grabarzy. – Wynośmy się stąd, strach oblatuje…

W odpowiedzi zagrzmiały wystrzały. Serce zadudniło w piersiach Michała i wszystkich przy nim obecnych. Porwali za szable, skoczyli ku wrotom, lecz te już zaległy tłumy. Kobiety, kapłani, a ponadto najliczniejsi przedstawiciele herbowego stanu. Wszyscy biegli na złamanie karku, wpadali do środka jakby ich sam szatan gnał.

Łupnął ostatni wystrzał, a po nim jeszcze donośniejszy odgłos zagłuszył okrzyki trwogi i rozpaczy.

– Zamknęli! – ryknął ktoś, drapiąc pazurami zatrzaśnięte właśnie przejście.

W kurhanie wybuchło niesamowite zamieszanie, gdy do wszystkich głów dotarła ta sama myśli: pogrzebani żywcem.

 

Hieronim Gawroński szybko odprawił Kozaków. Oddał tylko dokumenty, w których zawarto prawo do całego jego majątku, a także przypisanych mu przed kilkoma tygodniami posiadłości brata. Wszystko to, cała spuścizna rodu Gawrońskich, przypadła rozbójnikom z Siczy – zdrajcom, mordercom i podobnym wyrzutkom.

Zaczął padać śnieg. Zawieja jeszcze się wzmagała, kiedy Hieronim ściągał z wozu herbową tarczę rodu, którego się wyrzekł. Wziął potężny zamach i trzasnął heraldyką o twarde podłoże. Drewno rozsypało się w drzazgi.

Gawroński niewiele robił sobie z wrzasków dobiegających z wnętrza kurhanu. Spokojnym krokiem obszedł kopiec i zatrzymał się przed wysokim dębem. Wzrok utkwił w sznurze zwisającym z gałęzi i długo stał tak bez ruchu, śledząc dziki taniec pętli, popychanej wiatrem.

Wrzaski w zatrzaśniętej krypcie jeszcze się wzmagały. Ktoś z zapalczywością walił w drzwi. Przy ścianach słychać było wyraźny chrobot. Jednakże w całym tym zamieszaniu najwyraźniejsze były wrzaski kobiet. Hieronim uśmiechnął się. Oto czego dokonał. Spełnił ostatnią wolę umarłego, grzebiąc żywcem dziesiątki wiernych katolików. Teraz wystarczyło dopełnić okrutnej ofiary.

Rozkulbaczył wierzchowca i ustawił siodło tuż pod dyndającym na gałęzi konopnym sznurem. Powoli, jakby leniwie, stanął na podwyższeniu. Zaciągnął pętlę na szyję, ścisnął.

Dlaczego to robię? – zabłysło mu w głowie jeszcze ostatnie pytanie.

Wszystko zaczęło się od dziecinnej igraszki. Wbrew woli ojca, którego wraz z bratem zawsze tak bardzo się bali, porzucili wiarę w jedynego Boga. Podpisali cyrograf. Z początku miała być to forma wyłącznie protestu, sprzeciwu wedle panującemu w domu porządkowi.

Później poczęły dziać się dziwne rzeczy.

Z cienia wypełzały jakieś kształty, układając się w nienaturalne symbole na ścianach. Ognie w niewyjaśniony sposób przygasały, a ciemność wydawała się dwóm braciom jakaś dziwnie bardziej ciemna niż zwykle. Wkrótce odezwały się głosy. Bywało, że różne, wyjące niczym upiorny chór, a innym razem pojedyncze solo sączyło w ich uszy jad. Oni słuchali i wykonywali wszystkie polecenia. Napadali ludzi na gościńcach, żywcem odzierali ze skóry, wypalali na ciałach szatańskie pieczęcie, a potem porzucali zwłoki gdzieś na bagnach.

Niczego nie można było im udowodnić, a kiedy Janusz po raz pierwszy dopuścił się nieostrożności, Hieronim nie miał zamiaru czekać, aż i na niego spodnie parszywa sława brata. Odszedł… jednakże tajemnych praktyk nie zaniechał.

Dzisiaj było już za późno na wyrwanie się z matni. Dziecięca igraszka przerodziła się w szaleństwo, a droga odwrotu z dawien dawna została zamknięta.

Młody szlachcic kopnął uginające się pod nim siodło. Pętla szarpnęła mocno, podtrzymując ciężar całego ciała. Hieronim najpierw stracił wzrok, później zupełnie przestał czuć. Nogi po trzykroć zadrżały mu w konwulsjach i ciało znieruchomiało na dobre.

 

Kadzielnica zagasła niemal natychmiast. Chłód i ciemności szybko opanowały wściekłość oraz obecne we wszystkich głowach poczucie zgrozy. Tak oto bowiem pogrzebano żywcem kwiat miejscowej szlachty. Zamknięto ich w kurhanie ozdobionym zewsząd pogańskimi znakami, symbolami samego szatana, na których widok szlachecka krew marzła w żyłach.

Michał Węgowski dawno już gruchnął na ziemię, chwycony przez lodowate szpony rezygnacji. Tłuczenie w drzwi rękojeściami szabel nic nie dawało. Wzywanie pomocy także pozostawało bez odzewu, a ciągłe sprzeczki podsycały tylko gorącą krew doprowadzając niemal do bratobójczej walki.

Nikogo nie obchodziła wspólna bieda. I tutaj dbano wyłącznie o prywatę, chroniąc własną skórę. Wielu zrzekało się również własnych żon, wrzeszcząc wniebogłosy, że niechybnie je oddadzą, byleby otwarto wyklęte już po wielokroć drzwi.

Węgowski nieustannie rozglądał się wokoło, próbując przebić wzrokiem absolutne ciemności. Na próżno trudził się, na próżno próbował odgadnąć kto siedzi obok niego, kto tuż przed nim spaceruje niespokojnie. Po szeptanych cichaczem obelgach mógł poznać tylko stojącego przy grobie Gawrońskiego Kozaka Jurko Gadeca.

Bat'ki! – zakrzyknął nagle Ukrainiec, jakby go grom poraził. – Pomóżcie, Lachy, pomóżcie! Za trumnę łapać i w odrzwia.

Pan Michał pierwszy poderwał się z ziemi i ostrożnie, by nikogo nie potrącić, podszedł do krzątającego się w centrum grobowca Kozaka. Zaraz wokół niego zebrała się spora grupa i słuchali z niecierpliwością komendy. Wszystkim zaświeciła w głowach ta sama idea, co Jurko Gadecowi. Silne ramiona w mig uchwyciły ciężką trumnę. Szlachta, sapiąc i wzdychając pod brzemieniem, powędrowała w stronę drzwi – wykonanych z jasnego drewna, więc zdawałoby się, że lśniących w ciemności. Stanęli u celu.

– I raz! – zakrzyknął ktoś. Huknęło uderzenie.

– I dwa! – Zawtórowało mu drugie.

– Trzy!

Komendy urwały się. Szlachetni panowie poprawili chwyty.

– Raz! – zabrzmiało kolejne rozkazanie. – Dwa! Trzy!

Efektów nie było. Drewno dudniło donośnie, trumna skrzypiała już od kolejnych zderzeń, ale masywne wrota ani drgnęły.

– Nic to – jęknął ktoś z zebranych dookoła. – Daremne próby, waszmościowie.

Słowa te od razu podłamały ducha wysilających się. Trumna zaraz gruchnęła przy wyjściu. Szczęknęła szabla wysuwana z pochwy.

– Mości panowie, opamiętajcie się! – wykrzyknął Węgowski, przeczuwając najgorsze.

Ty ne sumuj, dyetino – zabrzmiał mu wprost do ucha głos Kozaka Gadeca.

Wieko szczęknęło i wnętrze drewnianego grobowca zostało otwarte. Michał jedynie słysząc wyobrażał sobie, jak Jurko zrzuca szarawary. Chwilę później Ukrainiec już sikał na twarz wyklętego Janusza Gawrońskiego. Niektórzy wybuchnęli na to szyderczym śmiechem, inni dorzucili jeszcze kilka przekleństw.

Michał sam należał do tych ostatnich, lecz w porę się zreflektował.

– Waszmościowie, dajcie spokój – parsknął. – Profanacja zwłok wolności nam nie zwróci, a trup to trup. Ostawcie, niech śpi. W piekle się z pewnością już smaży. Chociaż przyznać musicie, że prawdy wcale nie znamy. Wciąż nam nie wiadomo czy los ten zgotował nam przed śmiercią jeszcze nieboszczyk, czy sam Hieronim.

Atmosfera zgęstniała natychmiast.

– Znałem ja szlachetnego pana Hieronima! – zakrzyknął ktoś. – Przeciwko mnie stajcie, skoro jego dobre imię obrażacie.

– Czyżby? – wtrącił basowy głos tuż nad uchem pana Michała. – Toć nie trup Kozakom kazał nas do kurhanu zagnać, a właśnie wasz Hieronim, za którego głowę nadstawiacie.

– Głowę, psie parszywy?! – ryknął tamten. – A to spróbujcie się do niej dobrać, spróbujcie.

Znów zgrzytnęło żelazo. Węgowski także sięgnął po szable. Potrafił przewidzieć do czego mogła doprowadzić walka na ślepo. Kobiety siedzące w kącie kurhanu poczęły jęczeć.

– No, gdzieżeś się schował? – mruczał bas, to oddalając się, to znów zbliżając do ucha Michała. – Powiedz coś, szaraczku, nim cię rozsiekam.

– Szaraczku? Dam ci ja szaraczka!

Szable trzasnęły. Raz, drugi, trzeci. Po czwarty już nie zdołały. Słychać było świst żelaza przecinającego powietrze, ale dwie głównie nie zetknęły się.

– Mości panowie pozwolą, że i ja się wtrącę – zabrzmiał głos, którego nikt jeszcze do tej pory tu nie słyszał.

Dwaj pojedynkujący się jęknęli, jakby jakaś ogromna siła ściskała dłonie dzierżące szable. Węgowski już wyobrażał sobie owego mocarza, lecz nie potrafił przypomnieć sobie nikogo z zebranych, który odpowiadałby temu obrazowi. Pan Michał kroczył niemalże na końcu pochodu szlachty, a nikogo takiego nie wypatrzył. Zatem…

– Na miły Bóg! – ciągnął tamten. – Życie nas wszystkich pod topór idzie. Gorzej jeszcze, bo głodowa śmierć straszniejsza niźli katowskie narzędzie. Wszyscyśmy tu na skonanie gotowi, a wam, dzieci Boże, tłuc się zachciało?

– Zejdź z drogi, klecho – warknął bas – bo nie ręczę za siebie.

Michał Węgowski podjął decyzję natychmiast. Skoczył w stronę, skąd dochodziły słowa i runął na owego typa, przygniatając go do ziemi. Szabla brzęknęła o kamień. Drugi z awanturników najwidoczniej oberwał w gębę, bo także słychać było, jak wali się na twardy kamień, którym wyłożono podłoże.

Zapadła głucha cisza.

– W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego! – zawołał z mocą kapłan. – Jeszcze któremuś z waszmościów na pojedynki się zbiera?

Nikt nic nie odrzekł. Teraz już każdy głowił się, na kogo tak właściwie trafili dwaj nazbyt zapalczywi wojacy. Cisza i odrętwienie zapadło ponownie. Tylko Jurko Gadec ciągle spacerował przy trumnie, rozmyślając nad sposobem wyrwania się z matni.

 

Minuty, godziny mijały, a poniektórzy szeptali pod nosem, że to już od kilku dni siedzą w zamknięciu, co niechętnie uznawano za smutną prawdę. Czas płynął nieubłaganie, a na nic przychodziły kolejne próby wyważenia wrót, wykonania podkopu głowniami szabli czy też wrzeszczenie wniebogłosy i błaganie o ratunek.

– Cóż byśmy sami uczynili, gdyby do nas spod ziemi wołano, hę? – protestowali niektórzy. – Ja sam pierwej bym wracał, skąd przyszedłem.

– Boś tchórz…

I już zgrzytała broń, już rwano się do bójek, które co chwila tłumił mocarny kapłan.

– Mości panowie! – krzyczał. – Jeszcze sobie do gardeł skaczecie? Darujcie, błagam was, darujcie.

I na prośby tegoż człowieka milkły wszelkie wyzwiska czy bijatyki. Zaprzestawano wraz waśni i ponownie mrok ogarniała cisza.

Ile to będzie trwało? – rozmyślał Michał Węgowski, skubiąc zarost. – Ile razy jeszcze mu się uda, nim szlachta zupełnie straci rozum?

Próbował nie snuć domysłów, bo każda z odpowiedzi nie niosła ze sobą ni krzty optymizmu. W końcu jednak przestał się powstrzymywać.

– Przyjdzie mi tu zdechnąć – mruczał pod nosem. – Nie będę sobie zabraniał?

– Pewniście tej śmierci jakoby od was zależała – wtrącił się ktoś.

Michał zmrużył powieki.

– Cóż mam mówić? – prychnął. – Żadnego wyjścia stąd nie widzę, więc i nic nie pozwala mi wierzyć w ocalenie.

– Nic wam także nie zabrania.

Węgowski zmarszczył brwi. Przekonał się już nieraz, że pośród tego ponurego zgromadzenia tylko jedna jedyna osoba wciąż wierzyła w nieoczekiwane wybawienie.

– Kimkolwiek jesteście, ojcze, nie próbujcie wlewać mi do głowy swoich pragnień – odparł Michał po chwili milczenia. – Przyznam wam rację, niech tak będzie, bylebyście nie ciągnęli tego dalej.

– Zatem… pogodzeni ze śmiercią nie chcecie spędzić ostatnich chwil swego życia na rozmowie? Czy macie, waszmość, coś lepszego do roboty?

Michała zadrżał. Przemknęła mu przez głowę myśl, że przecież w tej czarnej jamie, gdzieś w kącie, kuliły się przerażone kobiety. Przypomniał sobie małżonkę i upojne chwile z nią spędzone. Po plecach przebiegł mu dreszcz. Sam uważał się za człowieka niezwykle lojalnego, oddanego, godnego zaufania. Jednakże jeśli jego dopadała pokusa, innych musiała także…

– Ojcze – zaczął Węgowski, ściszając głos do szeptu – trudno będzie nam się zgodzić, bo sądzę, że śmierci nikt z nas nie zdoła się już wywinąć, a wy wręcz odwrotnie. Jednakże boję się…

– Ja też, zdradzę waszmości, ja też. – Kapłan przystąpił bliżej. – Kiedyście jeszcze przed kurhanem poczynali, od razu was zauważyłem i nie nadaremne teraz z wami rozmawiam. Jesteście człowiekiem godnym szlachectwa.

– Nie znacie mnie, więc nie sądźcie, ojcze.

– A czegóż to mam się od czegokolwiek wstrzymywać, skoro już nam wszystkim przepowiadacie śmierć?

Pat. Żaden z nich nie chciał ciągnąć dalej podobnej dysputy, ale spierając się w tak prosty sposób pan Michał czuł, że nabiera zaufania do owego duchownego. Przymknął oczy. W niewyjaśniony sposób i jemu zaczynała udzielać się wiara w możliwość ocalenia. A kiedy nadzieja gdzieś przygasła, zaraz znów rozbudziło ją szczere pragnienie.

– Nie dacie rady, ojcze, trzymać ich w ryzach – ciągnął dalej szlachcic. – Z każdą chwilą będzie gorzej.

– Wiem to – przyznał tamten. – Dlatego chodzę, szukam. Wierzę, że jam nie Noe, a jaskinia, w której przyszło mi szukać nie Sodoma i Gomora.

– Podzielam ojca wiarę. Cóż jednak z tego?

– Trzeba czekać, zarządzić spoczynek. – Kapłan urwał na chwilę. Odetchnął głośno. – Obejmijcie wartę jako pierwsi, panie Michale. Zmienię was później, a następnie zbudzę innych. Sen dobrze nam zrobi, ostudzi zapalczywych.

Węgowski przytaknął bez słowa.

– Oby, czcigodny ojcze, oby…

 

Zbudził go szczęk żelaza. Ktoś naparł na leżącego przy ścianie Michała, a ten w mig zerwał się na równe nogi. Krzyki, tumult zewsząd uderzyły na niego. Ledwie mignęły mu w głowie pierwsze trzeźwe myśli, a już ktoś zwalił się nań, przygniatając do posadzki. Węgowski poczuł na twarzy gorącą posokę.

– Boże! – ryknął, po raz wtóry gramoląc się z ziemi. – Waszmościowie, opamiętajcie się!

Nikt nie słuchał. Walczono już teraz wszędzie. Z każdej strony dobiegały okrzyki rannych, brzęk stykających się szabel, a ponad nimi płacz i lament przerażonych kobiet. Jak to się stało? Kto wywołał awanturę?

Węgowski już nie myślał o przerwaniu jatki, a jedynie chronił własną skórę. Wbrew swojemu własnemu mniemaniu wciąż zależało mu na życiu. Nie minęło wiele czasu, gdy siekał już na oślep, rąbał bez wytchnienia, byleby tylko nie dopuścić obcego ostrza poza własną zasłonę. Pleców nie odrywał od ściany nawet o cal, by chociaż z tyłu nikt nie potraktował go sztychem.

Nie potrafił zliczyć ilu usiekł, ilu ranił. Dał się porwać gorączce pulsującej w żyłach, pozwolił, by dłoń sama z furią zataczał śmiercionośne kręgi. Aż wreszcie wszystko zaczynało cichnąć, a Michał zdał sobie sprawę, że i jemu krew zaczyna stygnąć.

Szable szczęknęły gdzieś po raz ostatni, a odgłosy bijatyki zastąpiło głośne sapanie wtórując nieprzerwanemu lamentowi kobiet.

– Żyw któryś jeszcze? – rzucił ktoś niedaleko pana Węgowskiego.

– Jam – odparł Michał, opuszczając głownię szabli. – Nie znam waszmości, alem broń już schował.

Żelazo rzeczywiście zgrzytnęło w pochwie.

– I jam – dodał tamten. – Rzeknijcie mi więc jedno, bracie: o co poszło?

– Któż wie. – Węgowski pokręcił głową. – Spałem jeszcze, gdy mnie pierwsze starcie zbudziło. Niczego waszmości nie wyjaśnię.

– Zatem kto? – zawołał tamten, kierując słowa do wszystkich zebranych. – Kto bijatykę zaczął, hę? Kto szablę pierwszy wyciągnął i po kiego diabła? Szlacheckie słowo daję, że nie ja. Tako też jako szlachcic szlachtę pytam: kto zaczął?

– Nikt z nas, bat'ku.

Wszyscy skierowali oczy w stronę miejsca, skąd odezwał się nowy rozmówca. Nastawiono uszu. Michał Węgowski zadrżał, bo jakiś dziwny chłód zrosił mu kark. Znał tek głos doskonale. Nie sposób było przeoczyć obcego akcentu i twardo wypowiadanych słów Kozaka z Ukrainy.

Spasi Bih – jęknął Jurko Gadec. – Chcecie wy mnie, to brać. Ja pierwszy szable złapałem, pierwszy ciąłem, pierwszy krew przelałem.

Początkowo zdawało się Michałowi, że tumult wybuchnie ponownie, ale coś trzymało w ryzach całą zgromadzoną w grobowcu szlachtę. Strach, tak doskonale wyczuwalny w słowach setnika kozackiego, trzymał na dystans wszystkich.

Bat'ki, Lachy pomiłujte! – zawołał Kozak. – Co w mroku moje oczy dojrzały, na tom żelazo podniósł.

– Coś dojrzał? – syknął Węgowski, nie mogąc już znieść niepewności i niewiedzy. – Gadaj, coś dojrzał.

– Ślepia… – Ukrainiec urwał na chwilę. – Czerwone jako krew, a świeciły, jakby dwa kotły ogniste, do których sami czarci węgla podrzucają.

– Jam nie widział! – Węgowski od razu poznał głos duchownego, z którym rozmawiał jeszcze przed rzezią.

– Boś boży sługa – skwitował Kozak, widocznie też poznając kapłana. – Wyświęconego łycho nie tyka, jeno grzeszników.

– Skoroś taki grzesznik, to jak możemy ci wiarę dać? – dodał ktoś.

– Możecie, Lachy, możecie. Któż z was szatańskich symboli nie widział na wrotach? Któż sławy przeklętej umarłego nie znał?

– Myśmy wszyscy widzieli i znali – odrzekł na to szlachcic stojący obok Michała. – Tako samo widzieliśmy Kozaków, którzy na usługach Hieronima byli. Takich samych Kozaków, jak ty.

– Prawdę rzecze! – pochwycono w mig te słowa. – Kozak jesteś, zdrajca.

– W tej samej Rzeczypospolitej żyję, co wy, pany.

Jenoś człek inny.

Wolne kroki odbiły się echem od ścian, żelazo już nie wiadomo który raz zgrzytnęło.

– Waszmościowie! – ryknął ksiądz ze środka komnaty. – Opamiętajcie się!

– Po co? Śmierć nam wszystkim pisana.

– I jako zabójcy przed sądem Bożym staniecie! Jako zabójcy będziecie sądzeni i tako samo – jako zabójcy – do piekła was skażą.

Mocne słowa podziałały. Węgowski słuchał tego wszystkiego w milczeniu. Złapał się wreszcie za głowę, ścisnął skronie i czekał tylko, aż nogi same ugną się pod ciężarem ciała. W jednej chwili chciał wstać, krzyczeć, rąbać szablą, lecz zaraz znów dopadała go zupełna drętwota.

Ostatecznie przysiadł tylko na piętach i począł rozważać z chłodną obojętnością, czy nie lepiej szablę do własnego gardła przystawić.

Zrobiłby to, miał absolutną pewność. Zrobiłby to… gdyby nie para lśniących wściekłą czerwienią oczu, patrzących wprost na niego. Węgowski zamrugał po trzykroć, ale obraz nie rozpłynął się na kształt pustynnej fatamorgany. Trwał dalej. Okrągłe punkciki zwęziły się w ciasne szpary.

– Zabijcie mnie – jęknął i dopiero wówczas poczuł niesamowite wręcz pragnienie.

Spędził w grobowcu kilka długich dni, a teraz organizm zaczynał upominać się o swoje. Oczy świeciły dalej, rzucając blade światło na porośniętą kłakami sylwetkę.

Chodź ze mną – brzmiał w głowie Michała głos bestii – napoję cię. Chodź do mnie, podpisz. Wystarczy byś uronił kroplę krwi, a ja cię napoję. Chodź, chodź. Przyjdziesz?

Węgowski postąpił krok naprzód, potem jeszcze jeden i jeszcze. Powoli uniósł rękę, ale ta bezwładnie opadła na rękojeść szabli.

Podpisz – nalegał głos. – Podpisz, podpisz…

Stal wizgnęła w powietrzu i mlasnęła głucho w ciało. Bestia wraz z jej świecącymi, czerwonymi oczyma zniknęła, a jej miejsce zajął człowiek. Zebrani w mig zdali sobie sprawę z tego, co zaszło, lecz Węgowskiego już to nie obchodziło. Padł na posadzkę tuż obok pchniętego bronią kapłana, który niedawno jeszcze przywrócił Michałowi nadzieję. Teraz przepadli obaj, a wraz z nimi także i nadzieja.

Pozostali rżnęli się znów, folgując własnym żądzom. Niektórzy rzucali się na stłoczone razem kobiety w nadziei, że nikt nie zastąpi im drogi. Pożoga wybuchła we wszystkich już głowach. Wrzaski toczyły się z szeroko otwartych ust wraz ze spienioną śliną, dłonie chwytały za wygięte w koszmarnych grymasach, umazane krwią twarze. Szaleństwo. Bezwzględne, całkowite szaleństwo.

Szczęknęły rygle.

Po odrzwiach zachrobotała zdejmowana właśnie zasuwa i do wnętrza kurhanu wpadł szeroki snop światła.

Który to już raz wrzawa ustała jak ucięta nożem? Nikt nie śmiał zliczyć, nikt nie śmiał w ogóle o tym myśleć, bo ów tunel światła podziałał na skąpanych we krwi szlachciców niczym czarnoksięski narkotyk – oślepiał i odurzał.

Michał Węgowski doskonale widział czarne sylwetki stojące na progu. Poznał też niektóre twarze, lecz z trudem wierzył w ich istnienie. Zdawało mu się, że były one kolejną bestią z czerwonymi ślepiami, pastwiącą się nad umarłymi.

Tamci weszli, mierząc w zebranych z bandoletów. Obrzucili wzrokiem pobojowisko.

– Ty! – zakrzyknął jeden w stronę żywego jeszcze Jurko Gadeca. – Włości obiecywałeś i bogactwo. Z nami pójdziesz.

Wówczas Michał rozpoznał i głosy. Należały do tych samych Kozaków, którzy niczym bydło zagnali szlachtę do wnętrza kurhanu.

Jurko postąpił krok naprzód. I właśnie wtedy leżący na posadzce, ranny pan Michał zauważył kierowane ku niemu spojrzenie. Oczy setnika wyraźnie czegoś żądały, wydawały niemy rozkaz. Węgowski usłuchał. Zmusił ciało do ostatniego wysiłku i stanął na nogi.

Chwilę później biegł pierwszy na uzbrojonych w samopały Kozaków. Wrzawa i tumult wybuchły w kurhanie po raz ostatni. Szlachta waliła się pod drzwi, które przybysze za wszelką cenę próbowali zatrzasnąć. Na marne. Ci, którzy wyszli bez szwanku z ostrzału odepchnęli niespodziewanych gości i z nieludzką furią rzucili się w pościg.

Pan Węgowski padł dwa kroki za progiem. Myśli wirowały mu w głowie, a jedna wybijała się ponad pozostałe: wystarczyło kilka dni bez wiary, wody, światła i nadziei, by zmienić ludzi w zwierzęta.

Szlachta i kobiety zaraz zniknęli w oddali. Wybawcy pierzchli jeszcze szybciej. Na pokrwawione błocko poczęły spadać drobinki śniegu.

Michał nie leżał długo, choć niesłychanie tego pragnął. Chłód śniegu szybko zmusił go do powstania. Podniósł się więc i wolnym krokiem pomaszerował w kierunku szeroko otwartych wrót ozdobionych pentagramem.

Wszedł do krypty, ostrożnie przekraczając ciała poległych. Zatrzymał się na samym środku komnaty, tuż przy sarkofagu, uniósł w ramiona zwłoki rosłego księdza i powoli wymaszerował na zewnątrz.

Zastanawiało go tylko, czy zdoła donieść zwłoki do najbliższej wioski, czy zdoła dopełnić ostatniej ceremonii. Wreszcie przestał myśleć.

Z wnętrza krypty spojrzała na niego para czerwonych oczu.

Koniec

Komentarze

Z reguły to właśnie wokół powozu gromadzili się żebracy raczej: Z reguły to właśnie żebracy (...) gromadzili się wokół wozu, a przynajmniej tak z kontekstu wynika

 

Wbrew woli ojca, którego wraz z bratem zawsze tak bardzo się bali, porzucili wiarę w jedynego Boga. - Rozumiem, że szanowny ojciec (katolik, jak mniemam) miał pewne zastrzeżenia co do przejścia synów na stronę szatana ;)

 

wnętrze drewnianego grobowca - tu to chyba akurat o trumnę chodzi, bo w grobowcu to oni byli zamknięci

 

bo każda z odpowiedzi nie niosła ze sobą ni krzty optymizmu. - raczej żadna z odpowiedzi. Wiem, że podwójne zaprzeczenie jest sprzeczne logicznie, ale jest też poprawne językowo, przynajmniej w naszej mowie

 

Wierzę, że jam nie Noe, a jaskinia, w której przyszło mi szukać nie Sodoma i Gomora. - Nie za bardzo wiem, co ma Noe do Sodomy i Gomory

 

Zbudził go szczęk żelaza. Ktoś naparł na leżącego przy ścianie Michała, a ten w mig zerwał się na równe nogi. Krzyki, tumult zewsząd uderzyły na niego. Ledwie mignęły mu w głowie pierwsze trzeźwe myśli, a już ktoś zwalił się nań, przygniatając do posadzki. Węgowski poczuł na twarzy gorącą posokę. - Tutaj coś mi nie pasuje. Kto jest podmiotem w pierwszym zdaniu?

 

 

Ogólnie to mam nieco mieszane uczucia. Historia niby ok, napisana poprawnie, z fajnym przekazem, ale niektóre elementy mi zgrzytają. Czemu na przykład poddali się już po kilku uderzeniach trumną w drzwi? Jakim cudem ktoś wziął w obronę Hieronima, który przecież ściągnął na nich wszystkich ten los. I w końcu, po jaką cholerę wrócili ci kozacy?

O Kozakach było napisane wprost. Jeden z zamkniętych w grobowcu obiecał im coś w zamian za wypuszczenie, więc po jakimś czasie wrócili po niego:

,,- Ty! - zakrzyknął jeden w stronę żywego jeszcze Jurko Gadeca. - Włości obiecywałeś i bogactwo."

 

Zdaje mi się, że jest to zupełnie jasne, ale skoro był z tym problem, to przydałaby się jeszcze jakaś opinia.

A, wybacz! Dzięki za przeczytanie i komentarz.

No niby było, ale nigdzie wcześniej takiej obietnicy nie zauważyłem w tekście, więc stąd niejasność, gdzie i kiedy im to obiecywał?

Właśnie o to mi chodziło, żeby nigdzie wcześniej się taka obietnica nie pojawiała. Mniej wszystko jest przewidywalne.

Nie wiem, jak odbiorą to inni, ale dla mnie wyszło nieco dziwnie, bo skoro obiecał im bogactwa, to po co go w ogóle zamykali, mogli go jakoś przemycić. Jeśli jednak krzyczał już w zamknięciu "wypuśćcie mnie! oddam wam swój majątek" to przecież nie on jedyny z pewnością oddałby wszystko, byle się wydostać. Poza tym, akurat Jurko nie pasuje, ponieważ to on usiłował jakoś się wydostać, to on zorganizował akcję wyważania drzwi trumną, a skoro miał zagwarantowaną pomoc kozaków, to po co się wyrywał?

Niczego nie miał zagwarantowanego. Po prostu on jako jeden, w chaosie, rozgardiaszu i panice, pomyślał, żeby zaproponować Kozakom coś, co możę ich zainteresować. Znał ich dobrze, bo sam był Kozakiem, więc nie dziwne, że i sam pomyślał. Nikt mu jednak nie zagwarantował, że owi Kozacy przyjadą z powrotem, by już po wszystkim odebrać swoje. Kozacy też nie bardzo przypuszczali, że po kilku dniach zamknięcia wygłodzeniu panowie szlachta będą mieli jeszcze tyle energii, by wyrwać się z matni.

Przemycić Jurka nie mogli, bo niby jak? Hieronim siedział im za plecami, a chyba zauważyłby, gdyby kilkudziesięciu konnych zamieniło się nagle w konnych i pieszego.

 

Tyle. Zobaczymy faktycznie, co inni na ten temat rzucą.

Nieźle napisane, chociaż potknięć trochę było, głównie związanych z archaizacją, jak mi się zdaje.

Druga sprawa, że całość średnia - bo owszem, może współcześni tak by zareagowali, ale wtedy? "wystarczyło kilka dni bez wiary, wody, światła i nadziei, by zmienić ludzi w zwierzęta"? Zresztą, daleko szukać nie trzeba. Wystarczy posłuchać wspomnień ludzi, którzy bez wiary, wody, światła i nadziei pozostawali ludźmi - w Auschwitz, w kanałach, pod lawiną.

Przyzwyczajeni do wielu wygód traktujemy je jak niezbędne, chociaż to tylko ułatwienia.

W tamtych czasach wystarczyłyby szatańskie symbole, żeby ludzie się do takiego grobowca nie zbliżyli. Z niewielkimi wyjątkami, oczywiście, ale ja tu mówię o ogóle. Zatem zamknięcie w takowym grobowcu, do tego z trupem kogoś uważanego za przeklętego, musiało swoje zrobić. Dzisiaj wyglądałoby to z pewnością inaczej. Ludzie do luksusów są przyzwyczajeni, ale do nadmiernej wolności - charakterystycznej dla szlachty tamtego okresu - z pewnością nie.

Jeśli chodzi o wspomniane Auschwitz... na jakiej podstawie to stwierdzenie? Trudno powiedzieć, żeby ludzie, którzy wówczas tam żyli nie zatracili choćby na moment swego człowieczeństwa. Jest wiele książek napisanych o tego typu obozach (podciągam tu również sowieckie Łagry) - niektóre omawia się nawet w szkołach - i trudno powiedzieć, żeby jakoś niezwykle się trzymali. Raczej są tam opisywane sprawy zupełnie nieludzkie, a możę to tylko mi właśnie one pozostały w pamięci?

Jeśli ze strachu omijano takie miejsca szerokim łukiem, to wciąż bardziej na miejscu wydaje się umieranie z przerażenia zwłaszcza, jeżeli zostali zamknięci ze zwłokami domniemangeo sługi szatana.

Nie podobało mi się. Coś jest takiego w tym tekście, że męczyłam się z nim przez trzy dni, a przecież nie jest długi. Po pierwsze styl: niby wszystko ok, a jednak co chwilę musiałam ktoreś zdanie czytać drugi raz, bo okazało się, że jednak źle zrozumiałam. Przez to, praktycznie wszystkie sceny akcji są dla mnie niezrozumiałe, albo przynajmniej niejasne, a cołość jedynie pobieżnie.

 

Co do samej fabuły, teoretycznie pomysl jest fajny i dosyć oryginalny, a jednak zupełnie nie zrobił na mnie wrażenia. Grupka zamkniętych ludzi, to przede wszystkim popis dla warstwy psychologicznej (np. "Mgła" Kinga). Tutaj tego praktycznie nie ma. Jest kilka pobieżnych scenek i kilka schematycznych postaci. Kiepsko.

www.portal.herbatkauheleny.pl

King pisze o ludziach nam współczesnych. Żaden problem, bo samemu się można na tydzień zamknąć i sprawdzić co się będzie w głowie działo. Co innego z XVII-wieczną szlachtą. Stąd w pewnym sensie pominąłem ten wątek. 

Nie przekonało mnie. Nie rozumiem, po co szlachecka otoczka, skoro sama historia niewiele ma wspólnego ze szlachtą. Chodzi mi o to, że w takiej postaci opowiedanie można by osadzić praktycznie w każdym settingu i wyszłoby tak samo. I ten powrót kozaków jest jakby słabo uargumentowany.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka