- Opowiadanie: Apopis - Ból i cierpienie śmiercią pisane

Ból i cierpienie śmiercią pisane

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ból i cierpienie śmiercią pisane

 

Strażnicy pilnujący Bramy Szpitalnej zatrzymali podejrzanie wyglądającego, okrytego czarną opończą jegomościa. Ten przystanął. Tłum mijał go niczym morska fala omywająca poszarpane skały fiordów. Jakiś przygarbiony starzec, postukując niemrawo laską, przypatrywał się całej scenie oczami zjadanymi przez kataraktę. Gwardziści pochylili halabardy, jakby oczekiwali zmasowanej szarszy ciężkozbrojnej kawalerii.

– Pokarzcie twarz, migiem! – krzyknął pierwszy stróż prawa.

– Tylko bez sztuczek! – dodał drugi. Koniec styliska oparł o zewnętrzną część stopy. Promienie porannego, wiszącego nad horyzontem słońca, grały na żelaznych hełmach mętnymi refleksami.

Postać odsłoniła oblicze. Spod odrzuconego kaptura wyjrzała dumna twarz. Środek ogolonej na łyso czaszki wieńczył warkocz długich włosów, zaplecionych podług modły plemion zamieszkujących wschodnie stepy.

– Gdzie się pchasz dzikusie? Pozwolenie wstępu masz?

Nieznajomy skinął głową. Nadal milczał.

– Nie wierzę, pewnie podrobione!

– Przebyłem daleką drogę i nie pozwolę, by poświęcony czas i trud poszły na marne. Przepuście, przychodzę odegnać wiszące nad cesarzem nieszczęście.

Strażnicy spojrzeli po sobie.

– Najpierw okaż glejt.

– Potrafię uleczyć krwawiącą ranę tej krainy.

– Wielu próbowało – wyjaśniał strażnik. – Większość to zwykli hochsztaplerzy, gotowi wymyślać oszustwa za wikt i kufel piwa. Kogo u nas ci nie było: magowie wróżbici, wyrocznie, nekromanci różnej maści, w obdartych łachmanach, a każdy żarł i chlał za dziesięciu. Wszyscy łakomi na złoto. Kuglarze jarmarczni.

– Intencję posiadam szczere.

– Won psie!

Liczył, że zdoła przemknąć niezauważony, bez problemów. Jednak wszelkie szanse przekreśliła ciekawość strażników, służbistość i zbyt pedantyczne podejście do obowiązków. Chciał uniknąć zwady. Teraz pozostało jedno wyjście. Zacisnął dłonie w pięści.

– Głuchy jesteś?! Mówię do ciebie! – szturchnął barbarzyńcę halabardą.

Gwardziści stali skonsternowani, mitygowali się przed podjęciem zdecydowanych działań. Stojący przed nimi człowiek przewyższał ich o dwie głowy. Imponował wzrostem, a przy tym odznaczał się szczupłą sylwetką. Nie przypominał mocarza, mimo wszystko nie należało lekceważyć jego potencjalnej siły i zwinności.

Nieznajomy błyskawicznym zamachem walnął pierwszego strażnika w nasadę nosa, poprawił w podbródek. Ten wypuścił broń drzewcową i z okrzykiem bólu zwalił się na ziemię. Drugi tkwił w miejscu, przerażony. Jego kolega wykazał dużo więcej przytomności umysłu. Usiłował natrzeć i nadziać napastnika na szpic halabardy. Barbarzyńca wykręcił zgrabny piruet, unikając uderzenia, zręcznym kopniakiem pod kolano przewrócił przeciwnika, usiadł mu na piersi, zaczął okładać po mordzie.

– Rozejść się, przejście zrobić!

Wsparcie nadeszło. Kroki zadudniły o drewniany pomost. Żołnierze biegli ulicą, roztrącając idący ulicą tłum, przepychając się przez przygodnych gapiów. Otoczyli nomada kołem. Spojrzenia mieli rozedrgane.

– Odłóż broń! – rozkazał człowiek z wydatnym wąsem.

– Jestem nieuzbrojony – podniósł ręce do góry.

– Związać go!

Nikt nie zareagował.

– Związać go, powiedziałem!

Ochotników nadal brakowało.

– Siemko, Simon, Thijen, Marcus, bierzcie powrozy i do dzieła. Tylko załóżcie solidne węzły.

Przybysz zaprzestał oporu. Zresztą bezsensownego.

 

* * *

 

W lochu panowały ciemności. Barbarzyńca nie posiadał bladego pojęcia gdzie go osadzono, mógł tylko przypuszczać, że został ulokowany w więzieniu, w najgłębszym poziomie kazamatów. Z rozmów i stłumionych pokrzykiwań, dobiegających zza drzwi, zgadywał, iż w sąsiednich celach przetrzymuje się więźniów politycznych oraz oczekujących egzekucji złoczyńców.

Palcami pomacał mur, policzył nacięcia, kawałkiem utrąconego kamienia zaznaczył następne. Już tylko dwóch kresek brakowało do czternastu. Z niecierpliwością liczył upływające dni.

Czyżby moje kalkulacje zawiodły? myślał. Prawda, plan obarczony był dużą dozą ryzyka, ale w końcu ktoś powinien się o mnie upomnieć. Dwa tygodnie to zdecydowanie za długo.

Zagrały rygle, szczęknęły metalowe zawiasy. Klawisz trzymał w rękach pochodnię, która krwawym blaskiem rozpraszała tutejszy, wszędobylski mrok. Nareszcie, rano nikt nie przyniósł śniadania – może przez niedopatrzenie, może w wyniku niedbalstwa, a prawdopodobnie z czystego i bezinteresownego sadyzmu. Nomada wyciągnął ręce, spodziewając się otrzymać miskę kleistej brei. Pociągnął łańcuchy, żelazne ogniwa zastukały rytmicznie na obejmach. Obręcze ocierały skórę nadgarstków, wrzynały się w ciało, aż do krwi. Najlepiej było trwać nieruchomo, wtedy tortura stawała się znośna, mniej dotkliwa.

Strażnik przyprowadził ze sobą zbrojną asystencję.

– Masz farta, czarowniku – przyklęknął obok, zdejmując więźniowi kajdany. Światło pochodni raziło oczy. – Wieści o tobie dotarły na samą górę. Cesarz pragnie z tobą pomówić. Wstawaj, idziemy.

Przy schodach zaczepił ich – wyraźnie znudzony pełnioną służbą – wartownik. Bacznie zlustrował owianą grą cieni twarz więźnia. Była brudna, wychudzona, kości policzkowe wyraźnie zaznaczały się pod skórą. Tak, na pewno. Jednak coś nie dawało mu spokoju, jakiś detal w fizjonomii.

– Gdzie masz brodę? – zapytał.

Nieznajomy odruchowo pomacał gładką twarz.

– W mojej ordzie mężczyźni nie posiadają zarostu. To u nas naturalne, rzekłbym dziedziczne.

– Kuriozalne – skomentował. – Mnie pięć dni wystarczy, aby broda wyrosła niczym futro niedźwiedzia. A potem w łóżku baba zrzędzi, że ją drapie.

Wszyscy zaczęli ryczeć śmiechem. Nomada nie zrozumiał dowcipu, jednak w geście kurtuazji udał rozbawienie.

Na dziedzińcu mijani dworzanie rzucali mu pogardliwe spojrzenia. Ktoś przechodząc obok powiedział:

– Powiesić dzikusa. Najlepiej dupsko palem wychędożyć.

Na człowieku wychowanym pośród bezkresnych stepów, nieograniczonych przestrzeni, gdzie morze traw faluje smagane podmuchami wiatru, ogromny kamienny korytarz, rozbrzmiewający odbijającym się od ścian echem, robił przytłaczające wrażenie. Gdzieś tam, na samym końcu tego architektonicznego gardła, widniały drzwi. Wrota inkrustowano bogato, ornamenty przybierały postać kwiecistych arabesek. Oba skrzydła pokryto płaskorzeźbami, których sceny tworzyły niemą, wyrytą w mosiądzu, historię. Co przedstawiała? Nie śmiał nawet przypuszczać.

Flankujący drzwi gwardziści drgnęli.

– Zmiana warty? Tak szybko?

– Chcielibyście. Otwierać, władca ma gościa.

Strażnicy podejrzliwie przyglądnęli się obdartusowi.

– Proszę – rzekł jeden – barbarzyństwo pcha się na pałace.

– Malcolm, ostaw dyskusje, pogadamy o tym w karczmie, przy piwie.

Nomadę popchnięto, wprowadzono do przestronnej sali. Smuga światła rozdarła panującą wewnątrz noc. Okna zasłonięto grubymi, czarnymi tkaninami, broniącymi wstępu jasności dnia. Palenisko pieca pozostawało zasłane kobiercem popiołów. Tylko kilka dopalonych do połowy świec oraz zatknięta na lichtarzu pochodnia napełniały pomieszczenie skąpym półmrokiem.

– Zostawcie nas – siedząca za stołem postać wydała rozkaz.

– Ależ panie, ten dzikus…

– Powiedziałem – okryta maską cieni persona powtórzyła stanowczo.

Wartownik zgiął pokornie głowę i wycofał się tyłem, za drzwi.

Zostali sami.

– Siadaj, barbarzyńco.

Pierworodny wschodnich stepów podszedł ku stole, podsunął sobie fotel. Twarde, drewniane siedzisko było niewygodne, rzeźbione oparcia uwierały plecy, nie pozwalały się wygodnie rozłożyć.

– Wszcząłeś burdę, poturbowałeś dwóch ludzi – monarcha głos miał ponury. – Zapewne musiałeś posiadać ważne powody. Z byle błahostki nie ryzykowałbyś więzieniem. Chyba, że jesteś ostatnim głupcem.

– Przybywam z zamiarem odjęcia cierpień drążących wasze serce.

Władca prychnął. Ujął dzban i z ostentacyjną dezynwolturą nalał sobie wina.

– Śmiałe, pewne słowa – wypił dwa łyki. – Proszę, wyjaw mi swoje imię.

– Stadlin, tak przynajmniej zwą mnie w siczy.

Cesarz przewrócił puchar, czerwona kałuża trunku zalała intarsjowany blat. Rzucił się, wyciągnął ręce nad stołem, chwycił czarownika za łachmany, zbliżył jego twarz do swojej. W oczach pana połowy znanego świata płomienie świec odbijały się demoniczną iluminacją.

– Wielu, nad zbyt wielu, usiłowało mnie okpić. Marnie skończyli. Jeśli nie masz do zaoferowania nic prócz kuglarskich sztuczek, lepiej odejdź. Nie pozwolę uwłaczać pamięci Sofii.

Stadlin czuł na policzku zabarwiony winem oddech.

– Istnieje w moich rodzinnym stronach przysłowie, mówiące że mądry człowiek nim podejmie działanie, zadaje wcześniej pytania. – Objął dłonie monarchy swoimi, pod wpływem dotyku palce rozluźniły chwyt. Twarz, dotychczas wykrzywiona obłąkańczym gniewem, przybrała spokojny wyraz. Brwi nadal marszczyła podejrzliwość, a w źrenicach oczu czerniły się węgielki powściągliwości. – Nie obiecuję sukcesów. Wielce prawdopodobne, iż zadanie przerasta me umiejętności. Wielu czyniło starania, niejeden życiem przypłacił ambicje, jednak żaden, nigdy, nie zdołał przywołać zmarłego z zaświatów, ani duszą, ani ciałem. Mimo wszystko mam zamiar spróbować.

Cesarz postawił przewrócony puchar, ponownie nalał wina. Długo przypatrywał się szkarłatnym odmętom alkoholu, niczym sybilla ustawionej na trójnogu kadzi.

– Wybacz, cesarzu Gwilhelmie, jeśli nadmierne indagacje sprawią ci ból. Dobrze wiem, że przeszłość i myśli z nią związane, kiedy się do nich powraca, rozdrapują zagojone rany…

Władca słuchał, lekceważąco wspierał głowę na dłoni, końcem palca wodził po brzegu kielicha. Co jakiś czas upijał wina. Wzrok wbijał uporczywie w Stadlina. Spojrzeniem wyłapywał gesty, nerwowe drgnięcia ust. Słuchał, coraz uważniej. Jego twarz przybrała zacięty wyraz.

– Przerażasz mnie, czarowniku – skomentował na koniec. – Ale dobrze, niech będzie. Dostajesz tydzień. Przez ten czas możesz mieszkać na zamku, korzystać z usług służby oraz wiktu.

– Dziękuję, doceniam waszą gościnność, naprawdę – odparł nomada. – Zadowolę się jednak skromną izbą w gospodzie, wynajętą własnym sumptem.

– Podchodzisz mnie?

– Okazuję szczerość intencji.

 

* * *

 

– Cóż was sprowadza o tak późnej porze? W dodatku w taką ulewę – Stadlin zapytał przerywając ciszę. – Mamy środek nocy. Gdyby nie burzowe chmury księżyc świeciłby pełnią blasku.

Cesarz potarł zmęczone bezsennością powieki.

– Trapią mnie wątpliwości.

– Słucham, wasza wysokość.

– Czy ona… czy Sofii, kiedy wszystko już się skończy, czy ona będzie normalna? Fizycznie i psychicznie?

Nomada ponownie usiadł na podłodze, nogi skrzyżował i podkurczył pod uda, nadgarstki oparł o kolana. Odgarnął zwisający warkocz na plecy. Połowę jego twarzy pokrywały meandryczne, sięgające czaszki i ginące gdzieś za uchem, tatuaże, w zakola których wpleciono symbole astralne i telluryczne.

– Trudno powiedzieć. – Szaman westchnął. Nie miał ubranej koszuli, był półnagi. Rysunki tatuażowe, zdobiące muskularną klatkę piersiową, zdawały się falować, niczym wody jeziora wzburzone podmuchem wichru. – Zawsze coś może pójść niezgodnie z przewidywaniami. Musicie, cesarzu, zrozumieć, że jestem wyłącznie człowiekiem. Wprawdzie posiadłem wiedzę i umiejętność chodzenia po krainach zmarłych, ale bynajmniej nie jestem wszechmocny. Próba przywrócenia komuś życia gwałci prawa natury, rzuca wyzwanie samemu Bogu, ustanowionemu porządkowi świata.

Monarcha skrył twarz w dłoniach.

– Czyli zostaniemy potępieni? Ja i ty, dzikusie?

– Byłem tam, po drugiej stronie, gdzie mieszkają umarli. Nawet kilkakrotnie. I nie dostrzegłem kary ani nagrody. Zaświaty są zimnym miejscem, po którym dusze spacerują bez celu, bez nadziei na poprawę swojej kondycji.

– Cierpią? – głos władcy załamał się.

– Żadnego bólu, żadnej radości.

Cesarz podszedł do okna, dłonią przetarł szybę, czule, jakby gładził lico pięknej sylfidy. W tym samym momencie srebrna tarcza księżyca wychynęła zza granatowych obłoków. Wiatr szalał, rozbijał deszczowe krople o okiennice.

– Rozumiem, że poświęcenie mojej córki stanowi konieczny wymóg?

Stadlin pokiwał głową, rozwiewając wątpliwości Gwilhelma.

– Ale brak pewności, że ofiara…?

– Nie tak prosto odszukać ducha w Otchłani – nomada rozmasował zdrętwiały kark. – Mary kryją się, często uciekają. Lecz kiedy zwietrzą obecność bliskiej im za życia osoby, wtedy same przychodzą. Bo w rzeczywistości wszyscy zmarli dźwigają brzemię doczesnego bytowania, karmią się pięknymi wspomnieniami, którymi nasiąknęli w poprzednim życiu.

– Wierzysz w to?

– Nie wierzę. Ja to widziałem na własne oczy.

Władca nic nie odpowiedział. Narzucił płaszcz, zapiął pod szyją żelazną fibulę, na głowę naciągnął kaptur.

– Co do twojej nagrody…

– Stawka pozostaje identyczna. Pięć tysięcy. Jak stało w ogłoszeniu.

 

* * *

 

Promienie zachodzącego słońca wpadały oknami, tkając na posadzce izby mroczne cienie wieczora. Stadlin minął strażników i wszedł do komnaty. Na środku, przy północnej ścianie, ustawiono łóżko; kołdra przykrywała drobne kobiece kształty. Na pierwszy rzut oka dziewczyna nie mogła mieć więcej niż czternaście lat. Jej włosy, lśniące niczym czarna polerowana stal, kontrastowały z bielą prześcieradła. Lica posiadała gładkie, upstrzone kropkami piegów. U wezgłowia klęczał cesarz. Cały czas czuwał.

– Rozumiem wasze rozterki – powiedział nomada.

– Kłamiesz. Nie masz o niczym pojęcia. Zresztą, powiedz, czarowniku, skąd możesz znać moje uczucia, skoro sam ich nie posiadasz. – Władca obejmował palce córki, wpatrywał się w jej śpiące oblicze szklistymi od łez oczami.

Skrzydła delikatnie zaszumiały. Dwa grzywacze spłynęły z powietrza i przycupnęły na skraju okna. Pierwszy ptak pielęgnował dziobem nieskazitelną biel piór. Drugi zeskoczył na posadzkę pokoju. Zagruchał. Jego uwagę przykuł punkt pod ścianą, jakiś okruch. Podszedł w tamtym kierunku, dziobnął coś, popatrzył niepewnie.

– Kochałeś ją – Stadlin raczej stwierdził niż spytał.

– Gdy kogoś kochasz – cesarz nadal nie podnosił się z klęczek – potrafisz mu przebaczyć, wiele, nawet bardzo wiele. Nie twierdzę, że zapomnieć. Przebaczyć.

Skrzydła ponownie zatrzepotały, para gołębi poderwała się do lotu.

– Caroliny nigdy nie rozgrzeszyłem, nigdy jej nie przebaczyłem. A tym bardziej nie umiałem puścić wszystkiego w niepamięć. Po tym co zrobiła… – ścisnął skraj prześcieradła. – Wiązałem z jej zamążpójściem plany dynastyczne. Dużo sobie obiecywałem. Ale smarkula o żadnym małżeństwie nie chciała słyszeć. Konterfektami ciskała o ściany, albo rzucała je do pieca. Siedziała cały czas w komnacie. Wystarczył sam mój widok i z miejsca zaczynała ryczeć. Kiedyś umyśliła sobie popodcinać żyły, lekarze ledwo ją odratowali. Szczęściem zatamowali krwotok. A służkę, która dostarczyła nóż, kazałem wybatożyć, na rynku, przy pręgierzu.

Władcę ogarnęła zaduma.

– Jaką karę przewiduje barbarzyńskie prawo za kazirodztwo? – spytał.

Nomada przełknął ślinę.

– Zakopanie żywcem.

– Nasze sądy stanowią więc identycznie. Postanowiłem złamać upór małolaty, nakazując zamknąć ją w wysokiej wieży. Niech rozważy dotychczasowe postępowanie, myślałem wówczas. Niech zrozumie, że posłuszeństwo i szacunek stanowią świętą powinność względem ojca.

Stadlin popatrzył na słońce, którego górna krawędź wystawała ponad horyzontalną linię lasu. Posiadał powody do niepokoju. Ostatni raz spał tydzień temu. Postąpił zgodnie z wymogami rytuału. Przed niespełna godziną, nim piasek w klepsydrze zdążył przesypać się z jednej komory do drugiej, zaparzył wywar na bazie wilczej jagody oraz bielunia dziędzierzawy. Mikstura potokiem ciepła wlała się do żołądka, uderzeniami gorąca zdawała się rozsadzać żyły. Wszystko zostało przygotowane poprawnie, podług prawideł magii szamańskiej.

– W końcu prawda ujrzała światło dzienne – cesarz kontynuował opowieść. – Carolina usiłowała jeszcze maskować swój faktyczny stan, ubierając szerokie i obwisłe kiecki. Całą sprawę zaraportował mi strażnik, pełniący akurat wartę pod drzwiami beluardy. Początkowo podejrzewałem gwardzistów, co było wielce prawdopodobne, gdyż przypadki gwałtów oraz pobić więźniów zdarzały się nader często. Ale cesarską córkę zdeflorowałby tylko przygłup. Lekarz stwierdził siódmy miesiąc, już tylko dwa pozostały do rozwiązania.

Władca podniósł się z klęczek. Stanął przy stole, rozedrganą ręką nalał wina do kielicha.

– Suka – rzekł. – Nie chciała po dobroci zdradzić imienia ojca. Nakazałem wszcząć dochodzenie, rozszerzając krąg podejrzanych na całą służbę pałacową. A nuż dała dupy, jakiemuś parobkowi albo koniuszemu. Na innych dworach dochodzi do podobnych skandali, bo chutliwej księżniczce ubzdurało się małżeństwo morganatyczne. Winę ponoszą w pierwszym rzędzie goliardzi, wyśpiewujący po zamkach pieśni romantyczne, o miłości, pięknej, wzniosłej i nie znającej ograniczeń. Zawodowi łgarze i oszuści, sprzedający kłamstwa za pieniądze – prychał, jakby lada dzień planował wydać edykt przeciwko wagabundom. – Wierszokletom powinno się ustawowo wyrywać języki.

Trzema haustami wypił wino. Czerwona ciecz pociekła po piersi plamiąc koszulę.

– Na torturach parę osób wskazało potencjalnych winnych. Tyle że gdyby potraktować wszystkie zeznania wiarygodnie, wyszłoby, iż Carolinę regularnie chędoży połowa męskiej części służby. Dopiero po wyłamaniu kilku palców i potraktowaniu ogniem, nasza dzierlatka wyznała prawdę. I szczerze powiedziawszy, wolałbym żyć w kłamstwie.

Stadlin wzdrygnął się. Każdy kodeks, ustawodawstwo każdego jednego państwa zgodnie zabraniały stosowania fizycznych represji wobec ciężarnych kobiet. Nawet przy dowiedzeniu winy, przesłuchanie i wykonanie wyroku może nastąpić dopiero po urodzeniu dziecka.

– Parzyła się z własnym bratem, moim pierworodnym, dziedzicem tronu – ponownie ujął dzban i nalał wina.

Skrawki światła rozpraszały zaległy na ziemi półmrok. Nomada wiedział, że trzeba zaczynać, że rytuał wchodzi w decydującą fazę. Czuł zachodzące w organizmie przemiany. Był coraz bardziej senny. Mimo to postanowił wysłuchać relacji cesarza do końca. Kiedy już zstąpi w zaświaty najlichszy detal może przesądzić o powodzeniu bądź porażce. A drugiej szansy nie będzie.

Władca dopił kolejny, trzeci już, puchar wina.

– W pierwszym odruchu zamierzałem obydwoje wygubić. Lecz kiedy trochę ochłonąłem, kiedy opadły emocje i gniew, zdecydowałem się na akt miłosierdzia. Syna ogłosiłem banitą i wygnałem poza granice cesarstwa, Carolinę osadziłem w wieży, gdzie miała pokutować aż po kres dni. Nie patrz na mnie takim przerażonym wzrokiem, mówię ci, podobnych zbrodni nie sposób wybaczyć.

– Co z dzieckiem? – Stadlin ostatkiem sił utrzymywał koncentrację.

– Myślałem, aby zlecić chirurgowi wydarcie płodu z łona obcęgami, ale ostatecznie postanowiłem zaczekać. Zgodnie z przewidywaniami, bachor przyszedł na świat ułomny. Autentyczny mały potworek o zdeformowanej czaszce. Wyzbyłem się wątpliwości, nakazałem zabić pokrzywnika, a zwłoki spopielić i wysypać do fosy. Prewencyjnie. Czart wie co by z tego w grobie urosło, strzyga, gul albo inne tałatajstwo, które się panoszy po cmentarzach i ludzi zjada. Było to ponad rok temu. Dokładnie rok i dwa miesiące. Serce Sofii nie wytrzymało tragedii, nie potrafiła dłużej patrzyć jak jej dzieci hańbią ród i pamięć przodków. Podarła suknię, na końcu skręciła pętlę.

Cholera, przemknęło szamanowi przez myśl. Samobójczyni. Z takimi idzie najciężej. Ale nie pozostało zbyt wiele czasu do namysłu, zmierzchało, noc czerniała coraz bardziej.

– Wybacz, cesarzu, że przerywam. Musimy zaczynać.

– Racja, czyń wszystko co według ciebie istotne.

– Proszę ino, dopilnujcie, aby drzwi pozostały zamknięte i aby nie przeszkadzano. Nikomu nie wolno przerwać rytuału, gdyż to niebezpieczne. Moja dusza, tak jak i dusza Caroliny, mogłyby pobłądzić i nigdy więcej nie odnaleźć drogi powrotnej.

– Rozumiem – monarcha skinął głową, pogładził brodę. – Koce…

– Ułożę się na gołej posadzce, wystarczy.

– Skoro uważasz… Nie będę się spierał, w końcu to ty jesteś specjalistą.

– Jeszcze jedno. Gdyby wystąpiły komplikacje, czyli gdybym nie odzyskał przytomności, a duch waszej żony powrócił bezpiecznie, każcie jej nosić amulet z jaja żmii. Z tego co mi wiadomo ich wyrobem trudnią się druidzi.

– Jajo węża?

– Usiłuję związać duszę z obcym ciałem. To bardzo krucha oraz niestała operacja. Amulet teoretycznie zabezpiecza przed dezintegracją.

– Teoretycznie?

– Jak do tej pory nikomu nie udało się wskrzesić zmarłego.

Nomada został sam. Ostatni raz podszedł do okna. Na zewnątrz panował mrok rozpraszany astralnym blaskiem gwiazd i księżyca. Na ulicę – z pochodniami w rękach – wyszedł nocny patrol, niektóre alejki zamykano przeciągając w poprzek zawieszone na kamiennych słupach, łańcuchy.

Szaman położył się, podłoga była zimna, zaplótł dłonie na piersi. Ledwo zasunął powieki ogarnęły go wizje.

Tego ranka, gdy kur zapieje, zwiastując początek nowego dnia, będzie już po wszystkim.

 

* * *

 

Stadlin otworzył oczy. Ponad nim rozpościerała się monochromatyczna czerń firmamentu nieba. Właściwie rzecz biorąc, to nie było niebo w ścisłym tego słowa znaczeniu. Należało raczej uznać to coś za ekwiwalent nieboskłonu, jego szczególną, typową dla zaświatów odmianę. Substytut przestworzy miał kolor absolutnej czerni. Tak mrocznymi barwami potrafi epatować wyłącznie osnuta burzowymi chmurami noc. Tylko, że wówczas ciemność wygląda mało romantycznie, brakuje jej gracji, jest jakaś taka pomarszczona i skołtuniona, gniewna wręcz. Tymczasem tutaj czerń tkwiła nieruchomo, niby smoła zastygła wewnątrz kotła lub nakrochmalona tkanina.

Nomada podniósł się na klęczki, z trudem wstał. Zawiał suchy wiatr, niosący drobinki czerwonego pyłu. Podmuch smagnął twarz szamana, zaprószając piaskiem powieki. Stadlin zakasłał, przetarł odruchowo piekące gałki oczne.

Dziewczyna spoczywała dziesięć kroków dalej, rozłożona niczym szmaciana lalka. Wicher owijał sobie wokół eterycznych palców loki jej kręconych włosów, targał połami koszuli nocnej.

– Wstawaj – potrząsnął nią. – Wstawaj, musimy iść – powtórzył, ponownie potrząsając Caroliną, tym razem mocniej.

Stadlina dopadły naprawdę niedobre przeczucia. Odnosił wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Jakaś istota. Odwrócił się. Kamienisty pył zaszurał pod stopami. Monstra wyglądały groteskowo, wręcz pokracznie, jednak szamanowi nie było do śmiechu.

– Apetyczna ta twoja dzieweczka – zaskrzeczał pierwszy demon, potrząsając kogucią głową. Okazały grzebień oklapnął mu na prawą stronę, zasłaniając oko. Z pomarszczonej bladej skóry wyrastały gdzieniegdzie postrzępione pióra o mętnym brunatnym kolorze, przez co diabeł budził skojarzenia z niedbale oskubanym kurczakiem.

– No – potwierdził drugi, skrobiąc pazurzastą łapą pokryty szczeciną świński ryj. – Choć jak dla mnie zbyt koścista. Zresztą, obydwoje tłuszczem nie obrastacie. Trudno, od biedy można wyssać szpik z kości.

Za plecami czartów widniało gruzowisko, między głazami powbijano solidne, metalowe pręty, na których wisiały wynędzniałe dusze nieszczęśników. Jeden duch, nadziany niby wieprz na rożen, skwierczał przypiekany nad ogniskiem. A ogień buchał, obficie i wysoko, sam z siebie, bez żadnego drwa, węgla, jakby za podpałkę wystarczało mu wyłącznie powietrze. Nie rzucał przy tym cieni, ani nie dawał ciepła. Płonął monotonnym rytmem, niby wymalowany farbą olejną na płótnie.

– Ged oraz Inkaust. Cóż za spotkanie – szaman nie krył repulsji. – Widzę, że mordy szkaradne nie wyładniały wam od ostatniego spotkania. A śmiem twierdzić, iż nawet bardziej się pokrzywiły.

Ged, ten ze świńskim łbem, wyszczerzył siekacze.

– Dosyć hardo sobie poczynasz. Ciekawy natomiast jestem czy pamiętasz o naszej umowie i czy zamierzasz ją wypełnić? – łapę owinął mocniej wokół trzonu rzeźnickiego topora.

Człowiek z rożna przekrzywił głowę w ich stronę, chyba dostrzegł coś szczególnego, bo dziwnie zastękał.

– Carolina…! – wyjęczał.

Na dźwięk swojego imienia dziewczyna podniosła powieki. Rozespanym wzrokiem powiodła po horyzoncie, patrzyła tam gdzie szczyty gór wgryzały się w czerń nieba. Leniwym ruchem usiłowała strzepnąć czerwony pył z nocnej koszuli. Ze zdziwieniem zarejestrowała, że drobinki kurzu lepiły się niemal do całego ciała, przylgnęły do twarzy, ramion, karku. Również jej włosy przyprószyła blada czerwień. Wstała z trudem.

– Carolino, siostro! – mężczyzna powiedział ponownie.

Księżniczka postąpiła krok do przodu. Ostre krawędzie kamieni raniły bose stopy. Stadlin dostrzegał iskierki pożądania, jakie tańczyły w ślepiach demonów. Łapczywie spoglądały na krwawe krople rosy, które zwilżały miejsca, gdzie nadepnęła cesarska córka.

Przeszła między diabłami, nonszalancko, wręcz ich rozpychając.

– To naprawdę ty, Conradzie? – objęła dłońmi i przytuliła do piersi przeciętą na pół głowę brata. – Tyle czasu cię nie widziałam.

– Zmieniłem się, Carolino. Nawet ty z trudem mnie rozpoznałaś. Właśnie taki los, zgotował nam ojciec – poruszył zmasakrowanym kikutem prawej ręki.

Inkaust wykonał pokracznymi palcami złożony gest. Ogień wzrósł, płomienie strzeliły. Conrad zasyczał. Całe jego ciało pokrywały bąble i rozległe oparzenia.

– Czy trafiliśmy do piekła? – Carolina spojrzała w kierunku Stadlina, nie przestając gładzić okadzonych dymem włosów księcia.

Szaman zamyślił się.

– Piekło i niebo oraz dogmaty kary i nagrody stworzyła fantazja teologów. Puste dociekania miały stać się biczem, pod którego razami wierni gięliby karki i kroczyli z jarzmem posłuszeństwa na barkach. Definicja tego, co dobre i tego, co złe reguluje ludzką moralność, pozwala kontrolować zachowania mas, wpływać na nie i czynić je poddanymi.

Carolinie nie spodobała się odpowiedź, jakiej udzielił nomada.

– Nie pojmuję twoich słów, czarowniku, wiem natomiast, że wy, barbarzyńcy, odmawiacie przyjęcia wiary i odrzucacie Ahurę, jedynego prawdziwego boga. Nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego Conrad musi cierpieć. Przecież w niczym nie zawinił, żył jak godnemu człowiekowi przystało.

Stadlin wziął głęboki oddech, jakby za chwilę zamierzał skoczyć na głęboką wodę.

– Może ty postrzegasz pewne sprawy inaczej, jednak ja widzę w męce i cierpieniu głęboki sens, wpisany w naturalny porządek świata. Także tego tutaj. Cierpienie nie wynika bezpośrednio z przewagi grzechów nad uczynkami miłosierdzia. Zwróć uwagę na te wszystkie ciała nawleczone na pręty. Wiele z tych dusz było sprawiedliwymi za życia, choć pewnie nie jedna uczyniła wiele złego i w pełni zasłużyła na swoją dolę. Ta kraina, gdzie zmarli błądzą bez celu, rządzi się niemal identycznymi prawami, jak świat doczesny. Czym takim bowiem chłop, zwykły rolnik, zawinił, iż wojskowa dragonada zrabowała mu zboże ze spichlerza, wyrżnęła bydło i zgwałciła córki? Pozwól, wyręczę cię, odpowiedź jest prosta. Niczym.

– Po co więc silić się na dobro?

– Ponieważ tak trzeba, ponieważ tego wymaga ludzkie sumienie.

– A czy sumienie domaga się, by człowieka wędzić niczym wieprza?

Dotknęła rozgrzanego metalu. Oparzyła się. Żelazny rożen sterczał Conradowi z barku, przebijał klatkę piersiową, penetrował brzuch, wychodził miednicą.

– Jego akurat spotkała zasłużona kara. Trzeba było pieprzyć pałacowe dziewki, a kutasa trzymać z dala od własnej siostry.

Ged zamlaskał, wyraźnie podekscytowany.

– Nigdy wcześniej nie smakowałem pieczonego kazirodcy.

– Prawdziwe mecyje – zawtórował Inkaust.

Carolina wykrzywiła twarz. Chwilę wpatrywała się w humanoidalnego kapłona. Zaraz jednak przeniosła wzrok na Stadlina.

– Ciebie także omamił tymi opowiastkami o wyrodnych dzieciach – bardziej stwierdziła niż spytała.

– Omamił? Więc istnieje druga prawda?

– Owszem.

– Chętnie posłucham.

– Wyobraź sobie ojca, którego duszę rozpala chorobliwa miłość. Jego wybranka do pięknych panien nie należy, acz trudno powiedzieć, że jest brzydka. Zwyczajnie: piegi na buzi, czarne kręcone włosy, zgrabne palce wyrobione od przędzenia kądzieli. A teraz udekoruj czoło ojca koroną i zobacz jak na dwór przybywają poselstwa z dzikiego wschodu, gorącego południa, mocarnego zachodu i nieokiełznanej, zimnej północy. Książęta ślą konterfekty, zabiegają o pannę na wydaniu. Bo przecież matrymonialne wejście w koligacje z cesarstwem to nie byle jaka gratyfikacja, a i młódka całkiem, całkiem. Lecz monarcha odmawia, jednych szczuje psami, drugim stawia ciężkie warunki, wręcz absurdalne i niemożliwe do spełnienia.

– Pewnie czegoś się obawia – nomada przyjął reguły gry narzucone przez księżniczkę.

– Obawia się prawdy. Tyleż wstydliwej co przerażającej – zawiesiła głos, z kącików oczu, po policzkach, spłynęły dwie perły łez. – Nocami, kiedy pałac śpi, władca zakrada się cichaczem do komnaty córki, wślizguje się do alkowy, mocno przyciska dziewczynę i daje upust swojemu pożądaniu.

Usta szamana przybrały kształt złośliwego uśmiechu.

– Zdaje się, że resztę historii znam. Cała sprawa wyszła na jaw, gdy córka zaszła w ciążę. Pierwszy odkrył ją następca tronu, później wieści doszły do uszu żony, która w obliczu zgrozy odebrała sobie życie. Brat pohańbionej poszedł na wygnanie. Natomiast księżniczkę zamknięto w wieży, pod czujną strażą, bękarta zaraz po urodzinach zabito.

– A banitę wyśledzili najemni siepacze – Conrad wycharczał, ślina spłynęła mu po rozoranej sztychem miecza brodzie.

– Zastanawia mnie ino jedna rzecz.

– Jaka? – głosy księcia i księżniczki nałożyły się na siebie równocześnie.

– Gdzie w tej opowieści miejsce dla pewnego czarownika ze stepów?

Jej źrenice rozbłysnęły, niczym stal w blasku kaganka, bardzo złowrogo.

Przyskoczyła, w kilku krokach pokonała dzielącą ich przestrzeń. Nawet nie zdążył zareagować, wszystko rozegrało się za szybko. Zaatakowało go, wymierzyła uderzenie z refleksem lamparcicy. Pazurami przeorała mu policzek, zdzierając skórę, ryjąc w mięśniach krwawe bruzdy. Instynktownie złapał ją za nadgarstki. Przytrzymał.

– Draniu! Puszczaj! – usiłowała się wyrwać. – Wszystko przez ciebie, to twoja wina. Czy wiesz co oni mi zrobili?

– Rytualny wymóg. Sam nie spałem od siedmiu dni.

– Tylko, że ciebie, ilekroć próbowałeś przymknąć powieki, nie tłuczono pięściami, nie wlewano przemocą do gardła cuchnących wywarów.

– Sam wydałem zalecenia.

Szarpnęła się. Rzuciła głową do przodu, zębami wgryzła się w bark nomady, pociągnęła, odrywając spory kawał mięsa. Stadlin zawył z przeraźliwego bólu.

– Poniechaj go!

Carolina zamarła. Gdyby nie ten przypadek najprawdopodobniej rozszarpałaby szamanowi gardło.

– Poniechaj go, powtarzam, wyrodna córko! – dźwięk dochodził ze sterty mięsnych ochłapów, piętrzących się w stosie nieopodal ogniska.

– Matko? – dziewczyna otarła przedramieniem zakrwawione usta.

– Uhh… – stęknął Inkaust z obrzydzeniem, łapiąc się za brzuch. – Nawet poćwiartowane żyją, gadają, ruszają się. Kiedyś niefortunnie połknąłem niepogryziony palec, w całości, autentycznie. Do dzisiaj siedzi mi na żołądku, uwiera i wierci od środka.

Wieńcząca szczyt hałdy ochłapów głowa otwarła powieki, poruszyła ustami. Z oderwanego ucha wylewały się kawałki mózgu, twarz była pogryziona, policzki obżarte z mięsa, włosy potargane, jakby ktoś nieudolnie próbował zerwać skalp. Mimir przewracał białkami oczu, pozycję miał niewygodną, chcąc coś widzieć musiał gimnastykować gałki oczne do granic, aż do bólu.

Ciekawe czy rzeczywiście była taka piękna, jak twierdził cesarz, zastanawiał się nomada. Widziałem wprawdzie portret, oglądałem jej konterfekty, ale malarz zawsze mógł podretuszować urodę, wygładzić garbaty nos, zamazać nieeleganckie piegi, ustom nadać wysmukły kształt. A na podstawie obdartego czerepu trudno cokolwiek wnioskować. Choć pod wieloma względami mogła przypominać Carolinę.

– Posłuchaj, nieznajomy. Nie dawaj wiary tym kłamstwom. Prawda jest taka, że obydwoje chowali się po zamku i parzyli po kątach.

– Błędnie myślisz – wtrąciła Carolina. Stanęła przy stercie odpadków. – Ojciec cię omamił, nagadał nieprawdy.

– Zamilcz! Doskonale wiem co widziałam. Oczów nie oszukasz.

– Wszystko specjalnie zaaranżowano. Aby odpowiedzialnością obarczyć mnie i brata.

– A ty, nieznajomy, powiedz co o tym myślisz.

– Nie przybyłem, by rozsądzać czyjąś winę. Zapłacono mi i mam zadanie do wykonania – Stadlin starał się nie mieszać do sporu.

– Nie rozumiem, przecież nie żyjesz, umarłeś, tak jak każdy z obecnych tutaj. Ja, ty, mój pasierb, nawet Carolina.

– Jestem szamanem. Poznałem wiedzę, która umożliwia mi przekraczać bramy doczesności i zstępować do krainy duchów. A Carolina żyje. Jej ciało, oddzielone od duszy, spoczywa bezpiecznie na zamku.

– Mów więc, w jakim celu przybywasz – zdekapitowana głowa skurczem warg wyraziła zaciekawienie.

– Wiem jak umarłaś. Cesarz Gwilhelm streścił mi całą historię, od początku. I naprawdę, zarówno on, jak i reszta dworu boleją nad twoją startą, a tęsknota za tobą wprawiła władcę w najczarniejszą rozpacz. Zamknął się w komnacie, pozasłaniał wszystkie okna i zaparł się, iż nie wyjdzie dopóki z powrotem nie ujrzy ciebie.

– Mam przez to rozumieć…

– Chcę wrócić ci życie.

Nawet Inkaust z Gedem rozwarli paszcze w oznace zdziwienia. Inkaust poskrobał kurzymi pazurami czubek dzioba; świńskie ślepia Geda nabrały dziwnego wyrazu wytrzeszczu.

– Twoje słowa brzmią niewiarygodnie, wręcz bluźnierczo. Próbujesz oszukać naturę, odwrócić określone boskimi rozporządzeniami prawa. Pytaniem pozostaje co tobą kieruje, jakich imperatywów jesteś niewolnikiem? Wyczuwam w twoich intencjach pychę. Usiłujesz udowodnić, że dla człowieka jedynymi ograniczeniami są jego własne ułomności.

– A blasku złota nie dostrzegasz? Dla mnie brzdęk wypchanej sakiewki stanowi wystarczającą motywację.

– No dobrze, ale jaką rolę w tym przedstawieniu odgrywa Carolina? Nie przyprowadziłeś jej przecież dla celów towarzyskich – głowa zaczęła nabierać podejrzeń.

– Zamiana – wydedukował Conrad.

– Co?

– Zamiana – powtórzył. – Carolina zostanie tutaj, z kolei twoją duszę, macocho, zabierze i wtłoczy do ciała mojej siostry. Czyż przypadkiem nie w ten właśnie sposób ma wyglądać owo zmartwychwstanie? Zgadłem, czarowniku?

– I ja mam na to przystać? – Sofii zareagowała oburzeniem. – Powiedz, czy wyobrażasz sobie mnie, mieszkającą w tym czymś, w tym ciele zbrukanym grzechem?

– Nie patrzyłem na tę sprawę pod tym kątem.

– Więc wiedz, że istnieją wartości ważniejsze niż życie. Zwłaszcza dla kobiety. Myślisz, że dlaczego skręciłam pętlę ze szmat i odebrałam sobie życie? Miałam zwyczajnie dość patrzenia na nasz ród, którego igraszki dwojga bachorów wpędziły do grobu moralnej nędzy.

– Ale jesteś tutaj, razem ze mną, macocho, i czy jest to podług twojej woli, czy też nie, musisz znosić moje towarzystwo – w głosie księcia Conrada słychać było satysfakcję. Spod nadpalonej skóry wyciekał tłuszcz, kapał na ogień, skwierczał.

– Czyli odmawiasz uczynienia zadość cesarskiemu pragnieniu? – dopytywał się nomada.

Kobieca głowa westchnęła, zamknęła oczy dając do zrozumienia, iż ma dosyć konwersacji.

 

* * *

 

Polecono mu zbadać miejskiego rację, majętnego i wpływowego kupca. Zdołał uleczyć wielu chorych, lecz ten przypadek zapisał się szczególnie w jego pamięci. Mężczyzna, wbrew stereotypowi grubego, obżartego ponad miarę chciwca, był w stosunku do wysokiego wzrostu, wręcz nieproporcjonalnie szczupły. W pomieszczeniu, gdzie leżał na łóżku, panował straszny fetor zgnilizny.

– Odór odstrasza, prawda, Stadlinie?

Do pokoju weszła córka starca, głowę miała przepasaną chustką, na tunikę miała nałożony fartuch. Na taborecie obok postawiła tacę z jedzeniem i kubek z czystą wodą.

– Dziękuję ci, skarbie. Możesz odejść.

– Na pewno nic tacie nie potrzeba?

– Nic, skarbie.

Dziewczyna dygnęła. Znowu zostali sami.

– Z tego co widzę, pomimo odstręczającej przypadłości, nadal posiadasz oddanych przyjaciół. Urocza córka, żona, przed kamienicą spotkałem grupę lamentujących biedaków. Mijając świątynię słyszałem, jak kapłan wspominał cię w modlitwie.

– Myślisz pewnie, że to zasługa pieniędzy.

– A cóż innego. Widzą w jakim jesteście stanie, choroba postępuje, każdy pragnie partycypować choćby w cząstce twojego majątku.

– Gdyby chodziło tylko o mamonę, dogorywałbym w osamotnieniu, głodny, cały ubabrany fekaliami. Cierpiałbym jeszcze bardziej niż teraz. Nikt nie wystarałby się o lekarza, nikt nie zamartwiałby się sprowadzeniem ciebie, Stadlinie. Czasami bogactwo to za mało, ludzie wbrew pozorom wyżej cenią okazaną im dobroć niż daną jałmużnę – uśmiechnął się, a uśmiech ten przepełniała szczerość. I ból.

Szaman znowu wyekspediował swoją duszę w zaświaty. Morze demonicznych głów falowało, diabły otaczały ogromny głaz zbitą masą; tłoczyły się dookoła niczym podczas jakiejś adoracji. Ze skały wystawał pal. Na jego czubku zatknięto anonimowego ducha. Nomada wytężył wzrok. Zdawał sobie sprawę, że podchodząc bliżej ryzykuje życiem; mimo to opuścił bezpieczną kryjówkę. Chciał lepiej przyjrzeć się zajściu. Jeden czart zamachał skrzydłami, poszybował ku górze, zawisł wysoko nad ziemią, przy czubku drewnianego słupa. Przylgnął gębą do duszy starego kupca. Stadlin odniósł wrażenie, że słyszy odgłos rozrywanych żył, pękających kości. Wkrótce piekielnik uniósł triumfalnie odgryzione ramię, niczym zdobyte trofeum i cisnął w tłum demonów.

Kiedy następnym razem odwiedził handlarza, zastał w jego domu medyka, który zimnymi okładami usiłował, jeśli nie zapobiec, to przynajmniej opóźnić rozwój choroby.

Lekarz szczypczykami chwycił odwłok żerującego w gnijącym ciele robaka, uniósł glistę pod słońce, chwilę jej się przypatrywał, po czym cisnął do metalowego moździerza, gdzie pełzały już inne pasożyty. Kupiec ze spokojem pozwalał cyrulikowi przeprowadzać zabiegi.

– No i co, czarowniku – zwrócił się medyk do Stadlina. – Twoja magia nie pomogła.

– Twoja wiedza także zawodzi.

– Zgnilizna postępuje – zbył uwagę szamana – gangrena zaatakowała przedwczoraj prawą rękę. Jest coraz gorzej, czarowniku, co tu ukrywać.

– Mógłbyś wyjść na moment? Chciałbym z nim porozmawiać na osobności – powiedział Stadlin. – Na osobności – powtórzył, widząc iż doktor nie zamierza opuścić posterunku.

– Obiecałem przy nim czuwać. Dzień i noc.

– Fredericu – głos starca był słaby. – Doceniam twoje starania i jestem za nie dozgonnie wdzięczny, lecz proszę, jeśli nie ze względu nie niego, to chociaż ze względu na mnie.

Frederic odłożył umorusaną ropą i krwią pesetę, ubabrane wydzielinami organizmu ręce opłukał w wypełnionej wodą misce. Wytarł dłonie w ręcznik.

– Z wyrazu twarzy wnioskuję, że nie przynosisz dobrych wieści – podjął patrycjusz, kiedy zostali sami.

– Wierzysz w boga?

– Jakże mógłbym nie wierzyć.

– A w którego, jeśli wolno zapytać?

– W tego co wszyscy wierzą.

– Czy twoja religia podaje sposoby, jak radzić sobie z cierpieniem oraz śmiercią?

– Chcesz być delikatny, przekazać prawdę trudną i bolesną możliwie taktownie. Ja umieram, tak?

Stadlin pokiwał głową.

– Dziękuję.

– Dlaczego mi dziękujesz, nie rozumiem, przecież nic nie zrobiłem.

– Dziękując za wszystko, wszędzie i codziennie, w najdrobniejszych nawet kwestiach, zaczynamy zauważać ile inni ludzie dla nas robią, jak bardzo się starają, i jak bardzo są nam bliscy i drodzy.

Dopiero teraz spostrzegł, że przeżarta chorobą postać rajcy, mimo niepozornego, szczupłego wyglądu, promieniowała dziwną siłą. Wątpił, aby zatopione w poduszkach barki potrafiły udźwignąć worek pszenicy, a skryta pod kołdrą klatka piersiowa mogła tłoczyć w krótkich odstępach czasu, tyle powietrza ile miechy w kuźni. Moc tego człowieka przejawiała się w czymś zupełnie innym.

– Mówisz jak kaznodzieja. Byłeś kiedyś kapłanem?

– Miałem przyjemność słuchać wielu świętych mówców. Zazwyczaj prawili o rzeczach wzniosłych i niedostępnych ludzkim zmysłom. Czysta abstrakcja. Ich teologia i puste rozważania przesłoniły im rzeczy najważniejsze. Uczą o bogu, o miłości, ale nie przekazują prawd podstawowych, tych które pokazują jak żyć. Kiedy zapytać ich o sens cierpienia, zasłaniają się nabożnymi sofizmatami, wyczytanymi w księgach natchnionych, mało z nich pojmując.

– A twoje cierpienie, twoja choroba, jakie posiadają znaczenie? Oprócz spadkobiercom, komu się ona przysłuży?

– Popatrz na Frederica. Czy widząc go pomyślałbyś kiedyś, że jego rodzice byli zwykłymi chłopami, uprawiali rolę, podczas zim mieszkali w jednej chałupie ze zwierzętami? Nigdy. Wykazywał talent, miał chłonną pamięć, bystry umysł. Postanowiłem inwestować w jego naukę. Nie żądałem nic w zamian, nie stawiałem żadnych warunków. Wiesz, Stadlinie, co go najbardziej dręczyło…? – zakasłał.

– Trudno mi zgadywać.

– Bał się, że nigdy nie znajdzie sposobu, aby odpłacić za otrzymane dobrodziejstwo.

– Przed chwilą mówiłeś coś zupełnie innego.

– Jego wdzięczność wypływa sama z siebie. Z niewymuszonej powinności. Nikt go nie przymusza. Chciałem nawet zapłacić mu tyle ile wynosi pensum cyrulika, pokryć koszty lekarstw. Lecz odmówił. I choć posiada pełne prawo żądać wynagrodzenia za pracę, a ja w identycznym stopniu mogę wypomnieć mu wszystkie rachunki i długi jakie wygenerował, obydwaj milczymy.

W drodze, idąc bocznymi alejkami i mijając główne ulice, dobierał słowa, układał kolejność zastanawiał się, jaka forma najlepiej odda przyczyny choroby. Powiedzieć prawdę, skłamać? Bo któż da wiarę, że dolegliwości sprowadził cały legion demonów, które kawałek po kawałku rozdzierają i połykają fragmenty duszy. Wtedy, niespełna godzinę temu, mało pojmował. Ale teraz zrozumiał, że ten gnijący starzec, najbogatszy człowiek w mieście, traktuje swój ból i cierpienie w kategoriach planu ułożonego przez opatrzność.

– Bóg dał szansę wszystkim tym, którzy pragnęli wyrazić mi wdzięczność – uśmiechnął się. Stadlin nie znał osoby obdarzonej równie szczerym i autentycznym uśmiechem. – Jedni nieustannie czuwają przy łóżku, biedacy łzami wypraszają dla mnie łaskę i życie wieczne w niebie; przypuszczam, że kapłan z pobliskiej świątyni bez wahania złożyłby na ołtarzu ofiarę z samego siebie, byle tylko los darował mi życie.

 

* * *

 

Pianie koguta wyrwało świat ze snu. Zaczynało świtać, słońce powoli wychylało się zza koron drzew. Stadlin wstał, poruszył ostrożnie zesztywniałymi stawami. Usiadł, nogi przyciągnął do klatki piersiowej, głowę wsparł na kolanach. Carolina nie dawała znaków życia. Za chwilę do komnaty wejdzie cesarz, za nim wkroczą gwardziści. Wiedział, że zawiódł, nie spełnił pokładanych w nim nadziei; wiedział, że szybko musi wymyślić jakieś usprawiedliwiające kłamstwa. Z całą pewnością nie może wyjawić prawdy, co najwyżej zmyślić brzmiące wiarygodnie łgarstwa. Za nadużycie, którego się dopuścił groziłby mu szafot. Jednak sprawa z żoną Gwilhelma pozostawała ciągle otwarta. W każdym bądź razie czasu do namysłu było niewiele.

Usłyszał dźwięk przekręcanego zamka. A więc przez całą noc trzymano go pod kluczem, bacznie obserwowano. W otwartych drzwiach ukazała się sylwetka monarchy, podkrążone, przekrwione oczy i umęczona twarz znamionowały brak snu. Czuwał, przez wszystkie godziny ostatniej nocy nawet nie zmrużył oka.

– Twoja rana – powiedział władca, przenosząc wzrok z ubabranej krwią posadzki na alkowę, gdzie leżała księżniczka, blada, zimna, beż życia.

– Różne wypadki zdarzają się po tamtej stronie – nomada odruchowo pomacał ranę barku, ciągle krwawiącą.

Cesarz usiadł na skraju łóżka, z lękiem naznaczonym nadzieją objął chłodną dłoń Caroliny. Sądził, iż dotyk ją zbudzi, że dziewczyna podniesie powieki i w oczach zobaczy odbicie ukochanej Sofii. Lekko nią potrząsnął, pogładził po licach. Przypadł do zwłok i przytulił. Po zmarszczkach na twarzy spływały krynice łez. Strażnicy, pomimo że nie otrzymali żadnego rozkazu, wycofali się na korytarz, po cichu zamknęli drzwi.

Cesarz wypłakiwał swoją żałobę.

– Co się tam stało?

– Zgubiłem ją.

– I nawet nie próbowałeś szukać?

– O co wy mnie oskarżacie, cesarzu? Póki istniała nadzieja, czyniłem co tylko było w mojej mocy.

Gwilhelm przeszył szamana spojrzeniem. Po plecach Stadlina spłynęły krople potu. Kiedy człowiek kłamie, odnosi nieodparte wrażenie, że druga osoba wyczuwa fałsz.

– Jak do tego doszło, proszę, opowiedz, chcę poznać szczegóły.

– Obudziłem się – zaczął bez przekonania – tam, w zaświatach. Dookoła panowała cisza, niebo było czarne, niczym podczas bezgwiezdnych nocy, wiatr podrywał drobinki pyłu z kamienistego podłoża. Rozglądnąłem się, jednak nigdzie nie dostrzegłem księżniczki. Odszedłem kilka kroków, skręciłem na zachód…

– To w krainie zmarłych istnieją kierunki geograficzne?

– Nie, pragnę wyłącznie ułatwić sobie relację.

– Kontynuuj.

– Idąc na zachód napotkałem rozległą szczelinę, raczej głęboki jar. Na dno prowadziła wąska, łagodnie opadająca ścieżka. Nieopodal znajdowało się wejście do jaskini. W głębi płonęło światło, niby ognisko, jednak płomień nie igrał, tylko palił się statycznie, jak słońce w zenicie. Wiedziałem, iż ciepło przyciąga dusze, dlatego zdecydowałem się zaryzykować i zbadać trzewia jaskini.

– Wybacz, że przerywam, ale w czasie naszej pierwszej rozmowy wspominałeś, iż zmarli nie czują ani cierpienia, ani chłodu, ani żadnych typowych dla ludzi wrażeń zmysłowych.

– Bynajmniej nie przeczę samemu sobie. – Ledwo powiedział, już zaczął żałować własnych słów.

– Nikt cię przecież o to nie oskarża.

Podobna linia obrony była niczym przyznanie się do winy, pomyślał Stadlin. Im głębiej w las, tym będzie coraz gorzej. Jak tak dalej pójdzie, w końcu zacznę gubić logikę wywodu.

– Źle mnie zrozumieliście, wasza wysokość. Duchy pielęgnują wspomnienia, ludzkie wspomnienia. Tylko one przypominają im kim kiedyś były, czego doświadczyły, o czym marzyły, jakie kierowały nimi pragnienia i namiętności. Każdy namacalny przebłysk minionego życia przyciąga je. Podobne w tym są do ciem, które poprzez pustkę nocy ślepo brną ku światłu. Aż się spalą. Blask ognia stanowi najdoskonalszy tego przykład.

Cesarz słuchał, spojrzeniem kontemplował wiszącą pod sufitem pajęczynę.

– Wykorzystując ten fortel, demony, złośliwe czarty, wabią nieświadome niczego dusze, chwytają je, niewolą, następnie pożerają.

– A ciebie w tej grocie spotkało mało przyjemne zajście z piekielnikami. Stąd rany i krew – monarcha skonkludował.

Nomada potwierdził skinieniem głowy.

– Uciekłeś, jak mniemam.

– Inaczej nie zdołałbym się ocknąć.

– Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego porzuciłeś poszukiwania?

– Ogarnął mnie strach, bałem się, że nie odnajdę drogi powrotnej.

– Tylko tyle masz na swoje usprawiedliwienie!? – władca wybuchnął krzykiem. – Nic poza kłamstwami nie możesz mi zaofiarować!?

Cisnął trzymanym w dłoni kielichem o ścianę, obryzgując winem gobelin. Na arrasie naga kobieta, odznaczająca się dosyć przysadzistymi i korpulentnymi powabami ciała, podawała leżącemu pod drzewem mężczyźnie jabłko. Dywan musiał wisieć tutaj przez długi okres czasu, gdyż tworzące owoc włókna zdążyły wyblaknąć i zatracić kolory żywej czerwieni. Tkaniny nie oszczędzałypromienie słońca, które wpadały przez okno i opierały się na przeciwległej ścianie, bezpośrednio na gobelinie.

– Wiesz, że posiadam moc uwolnienia ciebie lub skazania na śmierć?

– Człowiek trzymający w garści połowę znanego świata, budzący lęk w sercach swych wasali i poddanych, stoi ponad śmiercią, ponad sądami. Ponad bogami.

– W tym momencie kłamstwa przyprawiasz bluźnierstwem – usiadł na skraju łóżka, twarz ukrył w dłoniach. – Moje uszy nie zniosą tego więcej. Odejdź, dzikusie. Do południa masz opuścić stolicę.

 

* * *

 

Wtedy liczył, że się wycwani, że oszuka demony, albo przynajmniej zyska na czasie. Wiele słyszał o przypadkach szamanów, którzy zapadłszy w letarg i udawszy się do krainy zmarłych, nie ocknęli się ze snu, nigdy nie powrócili. Każdy z nich podejmował ryzyko, każdorazowe zstąpienie mogło być ostatnim, drogą bez powrotu. Niebezpieczeństw czyhało wiele. I diabły bynajmniej nie były najgorszym.

– Miałeś nas za naiwnych, co? – gdyby nie koguci dziób, gębę Inkausta wykrzywiłby zapewne pokraczny uśmiech. – Raz cię już złapaliśmy i pozwoliliśmy odejść.

– Nie za darmo, rzecz jasna – Ged wyszczerzył kły.

– Szczerze powiedziawszy sądziłem, iż nigdy więcej się nie zobaczymy, a kwestia spłaty długu ugrzęźnie gdzieś między buchalteryjnymi zapiskami.

– Czas więc skorygować aksjomaty probabilistyczne – czart zatarł łapy. – Nadal uważasz, iż zawarliśmy uczciwą umowę?

– Łatwiej prowadzić targi – kpiła świńska morda – kiedy handlujesz nie swoim. Czy aby przypadkiem nie mam racji, Stadlinie?

– Całkowitą.

Ledwo dokończył, demony przypadły do dziewczyny, ujęły ją pod ramiona. Inkaust pazurem rozdarł koszulę nocną, wolną ręką nakreślił na ziemi jakiś kabalistyczny znak. Kiedy demon pochylił się, cesarska córka kopnęła czarta, niezdarnie, ten nawet nie poczuł uderzenia. Metalowy pręt wyskoczył ze skały, przeszywając brzuch Caroliny i podrywając ciało księżniczki ku górze. Po żelaznym palu płynęły kaskady krwi.

Wzrok cesarskiej córki nabrał metalicznych refleksów, odblasków przerażenia.

Teraz nie ma odwrotu, pomyślał Stadlin.

– Carolino – nomada zacisnął dłonie w pięści, paznokcie wyryły na skórze sine półksiężyce. – Muszę prosić cię o wybaczenie. Zagniewany duch to najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka. Uwierz, nienawiść, wieczna i zastygła w pośmiertnej formie, daje moc oraz siłę. To dzięki niej umarli potrafią przenikać do świata żywych pod postacią upiorów, zjaw, widm, aby nawiedzać ludzi w snach, szerzyć śmierć, sprowadzać plagi, epidemie, wysysać krew. Nienawiść sprawia, że trupy rozkopują ziemię i wyłażą z grobów.

– Moje przebaczenie – wydęła wargi lekceważąco, wyraźnie dając szamanowi znać, gdzie jego miejsce w szeregu. – Nigdy go nie otrzymasz.

– Udziel mi rozgrzeszenia – naciskał. – Jeśli po wieczność będziesz pielęgnować urazy, również sama nie zaznasz spokoju. Twój duch, wiedziony silnym pragnieniem zemsty, zawiśnie niezdecydowany między światami.

– Bądź pewien jednego, barbarzyńco, pewnego razu przybędę na skrzydłach nocy, przyodziana w czerń, jako demon lub diablica. Gdy będziesz spał, klęknę u twego wezgłowia, kłami rozszarpię szyję i wytoczę krew, do ostatniej kropli. Wtedy uznam ekspiację za dopełnioną. Najpierw ojciec, potem ty.

 

* * *

 

Końskie kopyta zadudniły wzbijając w powietrze tumany kurzu. Słońce zawisło wysoko nad horyzontem, zwiastując nadejście południa. Jeźdźcy ściągnęli lejce, zatrzymali wierzchowce. Mury miasta niknęły w oddali, z tej odległości przypominały szarą wstęgę, rozwiniętą przez wiatr na niebie, tuż ponad ziemią.

Cesarz dosiadał rumaka o kasztanowej maści, z białą strzałą na łbie. Ogier truchtał w miejscu, rozwierał szeroko chrapy. Zbrojni musieli poganiać zwierzęta, i to ostro, gdyż sierść koni była mokra od potu. Ten krótki dystans, dzielący ich od bram stolicy, pokonali zapewne szaleńczym galopem.

– Zrobiłem jak kazaliście, cesarzu. Przed nadejściem południa wyniosłem się z miasta – rzekł Stadlin. – Czyżbyście zmienili zdanie?

Władca pogłaskał wierzchowca po karku, ten zamachał ogonem odganiając natrętną muchę.

– Próbowałem dzisiaj zasnąć po nieprzespanej nocy. Ale pomimo zmęczenia nie potrafiłem zmrużyć oczu – zaczął Gwilhelm, opierając dłoń na rękojeści miecza. – Męczy mnie jedna sprawa. Dlaczego Sofii umarła? Poznałeś, czarowniku, tajemnice życia i śmierci, zgłębiłeś celowość egzystencji i umierania. Daj mi zatem odpowiedź.

– Zwracasz się do niewłaściwego człowieka. Istnieją mądrzejsi niż ja, którzy lepiej wybadają i uleczą rany twojego sumienia.

– Nie interesuje mnie spowiedź. Chcę znać powody.

– Powtórzę ci więc słowa usłyszane z ust pewnego człowieka. Człowiek ten nie był ani kapłanem, ani filozofem. Lecz mimo wszystko przewyższał największych mędrców pod każdym względem. – Słoneczny refleks odbił się na cesarskim napierśniku, na moment oślepiając Stadlina. – Jeśli ty nie poszukasz odpowiedzi, nikt tego za ciebie nie zrobi. Zdaję sobie sprawę, władco, że czasami trudno zapalić świecę i wygodniej tkwić pogrążonym w mroku. Sam musisz odnaleźć i nadać sens cierpieniom, które spotykasz podczas swoich życiowych wędrówek.

Cesarz Gwilhelm zawrócił konia, spiął boki ogiera ostrogami. Komilitoni obdarzyli Stadlina zdziwionym spojrzeniem i podążyli za monarchą.

Koniec

Komentarze

"oczekiwali zmasowanej szarszy ciężkozbrojnej kawalerii." naprawdę? szarsza?


"--- Pokarzcie twarz, migiem! --- krzyknął pierwszy stróż prawa." to chyba jakaś prowokacja, prawda?

 

Zalecam zaprzyjaźnienie się ze słownikiem ortograficznym. A dalej nie czytam, boję się, co mógłbym tam znaleźć.

Ja znalazłam zdekapitowaną głowę...

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przeczytałam kilka opowieści, które łączy postać Stadlina, ale nie mogę powiedzieć, że wszystkie zostały powiązane w spójną całość. Jeśli dobrze zrozumiałam przesłanie Autora, przebaczeniem i dobrocią zapewnimy, żywym i zmarłym, spokojny byt a przy okazji sami doznamy szczęścia i spełnienia. Ja, Apopisie, wybaczam Ci to opowiadanie, jako że do mnie specjalnie nie przemówiło. Odnoszę wrażenie, że usiłujesz epatować czytelnika nadmiarem słów mało używanych, wręcz archaicznych, jakkolwiek prawidłowo użytych, aby ukryć błędy, których znalazłam sporo. I jeszcze zupełnie nie rozumiem dziwnego zapisu dialogów. Dlaczego stawiasz po trzy myślniki?

Clod zajął się pierwszym akapitem, ja pójdę dalej.

"Koniec styliska oparł o zewnętrzną część stopy" - Stylisko, to uchwyt narzędzia, drewniany i podłużny. Broń ma drzewce.

Warkocz noszony przez Stadlina to "osełedec". To nie uwaga, tylko chcę się pochwalić, że znam "różne wyrazy".

"Klawisz trzymał w rękach pochodnię..." - Uważam, że "klawisz" jest zbyt wspólczesnym określeniem strażnika więziennego. W tym opowiadaniu nie pasuje mi.

"...jednak w geście kurtuazji udał rozbawienie." - Jak gestem, nawet pełnym kurtuazji, można udać rozbawienie?

"...oraz zatknięta na lichtarzu pochodnia..." - "Lichtarz" to świecznik dla jednej świecy. Pochodni nie zatykało się w lichtarzu, a w specjalnych uchwytach montowanych na ścianie.

"Pierworodny wschodnich stepów podszedł ku stole." - Czy "pierworodny wschodnich stepów" to jakiś zwrot tytularny? Jakże on mógł podejść  "ku stole". Stola to odzienie pań w starożytnym Rzymie. Nasz bohater zapewne podszedł do stołu.

"...niczym sybilla..." - Sybilla to imię, piszemy je wielką literą.

"Nie miał ubranej koszuli, był półnagi" - To straszne. Walnąłeś mnie tym zwrotem między oczy. Bardzo zabolało. Koszuli można nie włożyć, można nie ubrać się w koszulę, można jej także nie przywdziać. Koszuli nie można ubrać, co najwyżej ozdobić ją, np. haftem.

"...zapiął żelazną fibulę..." - Czy aby fibula nie z brązu sporządzona była? Mogę się mylić.

"Postanowiłem złamać upór małolaty..." - Podobnie jak z "klawiszem", razi mnie współczesność "małolaty".

"...ubierając szerokie i obwisłe kiecki." - Matko jedyna, drugi raz w to samo miejsce?! Uwaga dotycząca "ubierania koszuli" odnosi się także do kiecek.

"Ustawodawstwo każdego jednego państwa..." - To każdego, czy jednego?

"Proszę ino..." - Myślę, że Stadlin użyłby zwrotu "Proszę jeno..."

"...targał połami nocnej koszuli." - Koszula, by można targać jej połami, winna być zapinana z przodu na szereg guzików (jak płaszcz, czy marynarka), czyli posiadać rozcięcie od góry do dołu. Nocne koszule są, z reguły, wkładane "przez głowę". Mogę jednak nie wiedzieć wszystkiego o koszulach, bo używam piżam.

"Oczów nie oszukasz..." - Hm, a może "oczu"?

"...szczypczykami chwycił odwłok żerującego w gnijącym ciele robaka, uniósł glistę pod słońce..." - glisty nie mają odwłoka.

"...odłożył umorusaną ropą i krwią pesetę..." - Zgaduję, że nie dawną jednostkę monetarną Hiszpanii miałeś na myśli, a "pęsetę, pincetę", czyli szczypczyki wczesniej wspomniane.

"Dywan musiał wisieć tutaj przez długi okres czasu..." - Walnięcie trzecie, też z całej siły! Mocno zamroczona wyjaśniam: okres to czas. Można napisać "przez długi okres" albo "przez długi czas".

Koniec. Idę zrobić sobie zimny okład przynoszący ulgę w cierpieniu. Mimo że obolała, pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Od samego początku  mało wciągające, a to błąd. Opowoadanu fantastyczne w konwencji opowiadania akcji powinno odpowiadać wymogom opowiadania akcji, czyli -- od początku coś się musi dziać... 

I jeszcze zupełnie nie rozumiem dziwnego zapisu dialogów. Dlaczego stawiasz po trzy myślniki? 

Regulatorko, zdumiałaś mnie , wielce niemile zdumiałaś. Jakie, grzecznie pytam, myślniki? No, jakie?

------------

 Apopisie, masz u mnie plus za imitowanie myślników trzema łącznikami. Tak trzymaj. 

Szkoda, że nie mogę o Twoim tekście napisać tego samego. To, co zacytowała regulatorzy, plus te niektóre słówka, ni z gruchy, ni z pietruchy wplatane... No, ale za coś jednak mogę Ciebie pochwalić. Za wyraźne usiłowanie uniknięcia powtórzeń. Nie zawsze udawała się ta sztuka, ale doceniam dobre chęci.

Adamie, nic mnie nie tłumaczy, ale przecież napisałam, że otrzymałam trzy silne ciosy między oczy. Chyba byłam nieco zamroczona. Dodam, że temperatura w pokoju dochodzi do 29 stopni. Wiatrak niewiele pomaga. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bendoc modom lekarkom na rubierzy... --- nie, coś nie tak... A! Będąc młodą stażem regulatorką na pewnym portalu należy spodziewać się nie tylko skromnych serii trzech ciosów między oczy, ale również ostrzału z artylerii średniokalibrowej*). Przyzwyczajaj się...

*) zdarzają się użycia kolubryn oblężniczych. Zażyj coś na serce, zanim zapoznasz się z przykładzikiem. Już? Uwaga, podaje przykład: Wychodząc z ogrodów woń kwiatów znacznie przycichła.

@AdamieKB --- bo to była woń nowoczesna, regulatorowana.  

@regulatorzy --- włączaj wiatrak co 3 kwadrane, na kwadrans - docenisz tedy pracę onego

@mamo --- już idę pozmywać

...firmamentu nieba?? Firmament to już jest niebo.

Głupie błędy można poprawić, ale opowiadanie jest zwyczajnie przegadane.

Marylko, przepraszam, Adamie, ja jestem po zawale.

A zacytowane zdanie - niby duży kaliber, a perełka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

--- Głuchy jesteś?! Mówię do ciebie! --- szturchnął barbarzyńcę halabardą. kto?!
(...) Ten wypuścił broń drzewcową i z okrzykiem bólu zwalił się na ziemię. Drugi tkwił w miejscu, przerażony. Jego kolega wykazał dużo więcej przytomności umysłu. Usiłował natrzeć i nadziać napastnika na szpic halabardy. Barbarzyńca wykręcił zgrabny piruet, unikając uderzenia, zręcznym kopniakiem pod kolano przewrócił przeciwnika, usiadł mu na piersi, zaczął okładać po mordzie.

"Drzewcową" opuścić. Wszak gwardzista nie miał w ręku innej broni.

Wydaje mi się, że wyrazy typu "morda", czy wcześniej "hochsztapler", nie przystoją nautralnemu, niezaangażowanemu w historię narratorowi. 

 

--- Powiesić dzikusa. Najlepiej dupsko palem wychędożyć.

Gdzie logika w tej wypowiedzi? Chyba, że miało być z d... i bez sensu, to wtedy ok. ;)

 

Smuga światła rozdarła panującą wewnątrz noc.

No nie... nie każda ciemność jest nocą. W szczególności nie jest nią ciemność za dnia.

 

Pierworodny wschodnich stepów

Coś mi się nie wydaje, by bohater był pierwszym nomadem w dziejach. ;)

 

Jak już przedpiszcy wspomnieli, roi się od błędów. A nade wszystko od zupełnie niepotrzebnych latynizmów, służących - chyba tylko próżności autora - bo na pewno  nie stylowi tego tekstu (najbardziej utkwiła mi w pamięci "repulsja" - pierwszy raz widzę użycie tego słowa w języku polskim, naprawdę). Jest trochę nieporadności, między innymi te wyżej wymienione. A szkoda, bo pomysł jest ciekawyi solidnie poprawiony mógłby dać naprawdę fajne opowiadanie. Tylko ten główny bohater jest taki... bezosobowościowy, nieciekawy.

Ja tam nie rozumiem, czemu akurat twarz należałoby karać. A reszta ciała to co, od macochy?

O ja pierniczę. I przebijalam się przez całość i cudowne błędy językowe po nic? Bez sensu.

Nowa Fantastyka