- Opowiadanie: Szymon Teżewski - Odmień

Odmień

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Odmień

– Czternasta chyba niedługo sama się wykończy – powiedział zrezygnowanym głosem wysoki brunet, zsuwając się w dół po oparciu fotela. – Tryb rozkazujący wyparł już całkowicie oznajmienia.

– Jakieś szanse na militaryzację? – Kobieta złapała się prawą ręką za swój przezroczysty hełm. Przymknęła oczy. – Możemy przerzucić front na tę całą kolonię, przynajmniej póki nie zredukują form.

– Byliby kompletnie nieprzydatni, Ardna. Rozkazy to nie wszystko.

Zaśmiała się i zaczęła ostentacyjnie czyścić swój pistolet, skrywając niebieskie oczy pod lekko przymkniętymi powiekami.

– Ale uwierz Witalij, w czasie wojny rozkazy to podstawa. Chyba po to opracowaliście milang.

– Ta… właśnie po to. Zresztą – opracowaliście. Ja nie maczałem w tym palców, to przestarzały język, i to jest źródło waszych porażek.

– Jakich znowu porażek? – spytała zdziwiona Ardna.

– O widzisz, chyba za długo mówisz samym milangiem. Jak to tam jest? Taktrotów?

– Tak. Masz na myśli ostatni taktrot pod Ylve? To nie była porażka.

Mężczyzna pociągnął łyk herbaty i przez moment wpatrywał się w kobietę. Wcale nie wydawała się przekonana, ani nawet zbita z tropu. Spod przezroczystego hełmu widać było jej krótko obcięte włosy, charakterystyczne dla kobiet w armii, choć niewymagane przez żaden regulamin. Ale i tak zazwyczaj, chociaż wiedział że to niedorzeczne, wydawała mu się ładniej obcięta niż inne żołnierki.

– Zawsze kiedy zaczynam wątpić w sens swojej pracy, zjawia się ktoś taki jak ty. Ktoś, kto mnie utwierdza – powiedział z tajemniczym uśmiechem. – Milang jest prymitywny, tak prymitywny, że aż śmieszny. Taktroty! Wiesz co to jest? Najbardziej szkolna zbitka wyrazowa. Jeden z trików, o których każdy worfik uczy się na pierwszym roku – taktyczne odwroty. Gdzie tam porażki! Żołnierz nie myśli o porażkach, on myśli o taktrotach.

– Wiesz co, Witalij – powiedziała, marszcząc przy tym nos. – Skoro jesteście tacy mądrzy, to dlaczego nie macie własnego języka, przez który lepiej radzilibyście sobie z robotą? Chyba po prostu zazdrościsz żołnierzom.

– O zobacz! – zaśmiał się mężczyzna. – Właśnie sama z siebie doszłaś do hipotezy Rotza-Gilbarda, a to już drugi rok. Zwyczajnie znamy za wiele języków. Wiesz co to znaczy dobierać sobie język w zależności od sytuacji? Kiedy robisz śniadanie po włosku, kochasz w krilonie, a kłócisz w prototypie nowego milangu? Ile ty właściwie znasz języków?

– Milang i polski. No i oczywiście kontakt. Kontakt się nie liczy, prawda?

– Zmienił ci się kiedyś język w środku myśli?

– Co przez to rozumiesz?

– Po prostu. To, co to znaczy.

Ardna zablokowała pistolet i umieściła go przy magnetycznym pasie. Klik. Witalij czasem zastanawiał się czy ten dziwny dźwięk jest autentyczny, czy może pas wydaje go tylko po to, aby człowiek nie czuł się nieswojo zawieszając broń bezgłośnie.

– Nie, nigdy mi się to nie zdarzyło. Ale jeżeli chcesz, żebym ci współczuła, bo masz we łbie fiu-bździu i poplątanie, to się przeliczyłeś. Fiu-bździu… a to ładnie ktoś wymyślił, prawda?

– Nikt nie wymyślił, Ardna. Znaczy, to nie jest język nowego typu, nikt go nie opracował na biurku.

– Ciekawe. Naprawdę, kiedyś może opowiesz mi o tym więcej. Ale to żadna różnica. Jeżeli uważasz się za poszkodowanego – zapraszam na front. Milang znasz, a tam może zdołasz zacząć nim myśleć.

– Spierdalaj.

 

Witalij kochał swoją pracę i nienawidził jej jednocześnie, zresztą podobnie ambiwalentne uczucia miał w stosunku do mnóstwa spraw. Większość dni spędzał właśnie tutaj – przy biurku, gdzie przy użyciu nowoczesnych komputerów badał zmiany językowe zachodzące w odizolowanych ludzkich koloniach, przewidując ich społeczne konsekwencje, oraz – z czym komputery nie radziły już sobie tak dobrze – opracowywał konieczne do wprowadzenia korekty. Oczywiście konieczne z punktu widzenia całej ludzkości. To znaczy Centrali.

Często jednak praca przykrzyła mu się tak jak teraz. Pił kolejną herbatę, czekając na wyniki obliczeń, co do których poprawności miał ogromne wątpliwości. A już na pewno nie tak wyobrażał sobie pracę worfika na studiach. Zawsze marzył o własnym języku opracowanym od podstaw, i chociaż wprawdzie stworzył kilka hobbistycznie, to nie weszły one do szerszego użycia. Nie lubił też tego, że efekty wprowadzanych przez niego zmian dało się zauważyć najwcześniej po kilku latach, a to i tak przy sztucznym wspomaganiu procesu. Niemniej – wszyscy dawni wielcy badacze, ojcowie worfiki, nie mieli nawet możliwości przetestowania, ani wręcz potwierdzenia słuszności tego, czym się zajmowali. I tak powinien był się cieszyć, że miał taką szansę, a jego brawurowy plan całkowitego wyrugowania czasu przeszłego i przyszłego przynosił już, w dodatku lepsze niż przewidywane, rezultaty.

Mimo tego czuł się hochsztaplerem. Coś, czego sam nie umiał odpowiednio wyrazić w znanych sobie językach, mówiło mu, że ta cała zabawa nie jest jedynie dbaniem o dobro ludzkości. Choćby taki milang, opracowany tylko i wyłącznie w celu zwiększenia użyteczności żołnierzy. Ernest Thardo, jego twórca, wprowadził go zupełnie bocznymi drzwiami – twierdząc, że dzięki niemu rozkazy będą krótsze i niezrozumiałe dla przeciwników. Ktoś taki jak Witalij umiał jednak docenić geniusz Thardo. Milang nie tylko skracał czas przekazywania rozkazów, ale sprawiał, że żołnierze stawali się bardziej bezwzględni, choć też bardziej ostrożni, że myśleli bardziej praktycznie niż reszta ludzi, całkowicie logicznie – bez półprawd i niepewności. Wręcz nieludzko.

Mówiąc w skrócie – gdyby przyszło Witalijowi stanąć oko w oko z dzieckiem, które używa od małego zmodyfikowanej przez niego wersji języka, to czułby się nie w porządku. Jako ktoś kto uzurpował sobie prawo do, bardzo ograniczonego ale jednak, sterowania myślami tego dziecka. W dodatku wcale nie czuł się kompetentny, zawsze obawiał się dalekosiężnych skutków swoich poczynań.

Witalij, bębniąc palcami o blat, spojrzał na wiszący nad biurkiem dyplom, który odrobinę się przekrzywił, ale wiecznie zapominał go poprawić. Dostał taki jako jedna z trzech osób na roku – za swoją pracę rekonstrukcyjną o tym jak to uliczna łacina przyczyniła się do rozrostu Imperium Rzymskiego. Nagroda rektora. Zanim poszedł na takie studia bawił się słowami. Robił to od kiedy pamiętał, a jego mama twierdziła nawet, że wraz ze starszym bratem mieli w dzieciństwie swój własny język. Witalij bardzo żałował, że zupełnie go nie pamiętał.

Jak taka Ardna, posługująca się na co dzień żelazną logiką milangu, mogła zrozumieć dylematy jakie miał każdego dnia? Przecież nie mogła nawet pojąć dużej części jego aluzji kiedy rozmawiali po polsku i – tego był akurat pewien – nie zdawała sobie sprawy, że przez te słówka nieśmiały worfik Witalij wyraża jej swoje najskrytsze uczucia.

Lubił to, że zawsze kiedy tylko była w Centrali to nie dawała mu pracować, a może raczej pozwalała mu zapomnieć o pracy, przesiadując u niego przez większość swojego wolnego czasu. A jako że, z czysto organizacyjnego punktu widzenia, był jej podwładnym – to nie miał sobie nic do zarzucenia. Czasem miał wrażenie, że tutaj tylko marnuje swój talent, a wtedy przynajmniej o tym zapominał.

Tego dnia nie przychodziła jednak długo, aż zaczął się martwić i zastanawiać czy nie wysłano jej jednak na jakąś nagłą misję. Rok temu ledwo co wróciła z jednej takiej cało, a on przez kilka tygodni bardzo żałował, że nie zdążyła się nawet pożegnać. Kiedy Witalij nerwowo kręcił się na krześle i wpatrywał jedynie w ekrany, nie mogąc skupić myśli, nagle otworzyły się drzwi. Nie uśmiechnęła się nawet, tylko sztywno schyliła głowę, starając się na niego nie spojrzeć.

– Lecisz ze mną – powiedziała szorstko od progu. – Masz być gotowy za dwie godziny.

– Coś się stało? – spytał zdezorientowany, próbując jednocześnie zwrócić na siebie jej uwagę. Ardna odwróciła się jednak do wyjścia i, wyuczonym gestem skręcając głowę w lewo, powiedziała:

– Odzyskaliśmy kontakt z zaginioną kolonią. Jesteś mi potrzebny na miejscu.

 

Trzydziesta czwarta kolonia miała oczywiście swoją piękną nazwę. Ale w Centrali nie używało się nazw – kto by tam spamiętał, zwłaszcza że każda była w innym języku, albo jego odmianie, w dodatku często nieprzetłumaczalna.

– Co tam się właściwie stało? – spytał Ardnę, której chyba przeszło już zdenerwowanie sprzed kilku godzin, bo przed kilkoma minutami sama przyszła do jego kajuty. Rzadko miał okazję widywać ją bez przezroczystego hełmu.

– Z jakiegoś powodu straciliśmy z nimi kontakt. Teraz go odzyskaliśmy.

– Jak to straciliśmy? Nigdy nie słyszałem o takiej kolonii.

Ardna uśmiechnęła się i zaczęła przechadzać po niewielkiej kajucie. Podeszła do półki i przyglądała się jego rzeczom.

– Straciliśmy, ale sto dwadzieścia trzy lata temu.

– I? – spytał Witalij niepewnie.

– Przepraszam pana worfika bardzo! – powiedziała zaczepnie, robiąc smutną minę rodem z desek teatru. – Myślałam, że to będzie dla pana ciekawe. W końcu to sto dwadzieścia trzy lata nieskrępowanego organicznego rozwoju języka – Witalij był pewien, że Ardna przygotowała się do tej rozmowy. Sama z siebie raczej nie użyłaby takiego sformułowania, nie w milangu. – Rzecz dzisiaj niespotykana. Pomyślałam, że to będzie dla ciebie niezwykła okazja do badań.

Witalij wstał, podszedł bliżej, bardzo blisko żołnierki i, czym sam siebie zaskoczył, powiedział:

– Kłamiesz.

Zrobiła zaskoczoną minę, ale jednak nie protestowała. Obróciła się tylko na pięcie, muskając go przy tym ramieniem. Nie cierpiał, kiedy tak robiła, a potem rzucała coś na odchodne. I wprawdzie sam siebie nie poznawał, ale złapał ją mocno za ramię i dodał:

– Powiedz, o co chodzi naprawdę.

Przez moment dostrzegł w oczach żołnierki zaskoczenie zmieszane z podziwem. Widać milang nauczył ją szacunku do szczerości i siły. A może taka po prostu była, może zaskoczył ją zazwyczaj spokojny worfik, który raptem otwarcie czegoś żąda. I czy w ogóle można rozróżnić coś takiego jak cechy prawdziwej Ardny i te pochodzące z języka…

– Myślałam, że dawno się domyśliłeś. Wiesz?

Witalij pokręcił głową, choć pewnie miała rację, że powinien. W jej obecności tracił jednak sporo na inteligencji. Jeszcze ten nagły wylot, brak czasu na zastanowienie; a on – nie dość, że musiał składać swoje myśli w słowa – to jeszcze decydować w jakim języku.

– Nie umiemy się z nimi porozumieć. Nadają tylko sygnał alarmowy i niezrozumiały bezsens.

– Bezsens z reguły jest niezrozumiały… – wtrącił odruchowo.

– Tak? – zdziwiła się Ardna. – To ten jest wybitnie.

 

Witalij nie orientował się zupełnie jak działają międzygalaktyczne podróże, tak samo jak nie miał pojęcia jak działa komputer, ani jak robione jest jedzenie w stołówce. Przecież był językoznawcą, a właściwie worfikiem, a nie fizykiem kwantowym. Gdyby ktoś powiedział mu, że poruszanie się międzygalaktycznego statku jest powodowane przez małe krasnale dmuchające w jego żagle, albo przez psychiczne moce kapitana – pokiwałby głową z niedowierzaniem, ale nie umiałby tego obalić. Już dawno temu postanowił więc nie interesować się zdobyczami techniki, przynajmniej dopóki one zbytnio nie interesowały się nim.

Zawsze dziwił się jednak, że te całe podróże trwają tak długo, czasami nawet po kilka tygodni. Nigdy nie wiedział co ma robić w tym czasie. O ile w Centrali się nudził, to jednak od czasu do czasu coś go wciągało i miał zajęcie na kilka dni, a tutaj? Ardna była kimś ważnym w tej misji, widywali się dość rzadko, choć czasem rozmawiali długo wieczorami. Oczywiście sztucznymi wieczorami. Witalij próbował dowiedzieć się czegoś o historii trzydziestej czwartej. Worfika była ciągle zbyt młodą nauką, żeby dało się znaleźć jakieś sensowne badania tej kolonii. Owszem – istniały strzępki zapisków wszelkiej maści lingwistów, a także – nieporadne i drażniące w świetle nowych badań – notatki prekursorów worfiki. Owszem, opisywali oni pewne ciekawe zmiany, w tym zanikanie czasów innych niż teraźniejszy, ale nie było to nic niespotykanego gdzie indziej. Sam worfik próbował przecież przyspieszyć podobne zmiany.

Witalij, ze strzępów informacji jakie udawało mu się wyciągnąć od Ardny, zdołał zorientować się, że sprawa ma drugie dno. Ciężko mu było jednak odgadnąć z jakiego powodu Centrala mogła wysłać do świeżo odnalezionej kolonii całkiem duży statek bojowy. Był jednak pewien, że nie jest to jedynie misja mająca na celu nawiązanie kontaktu i nie miał złudzeń, że jest jednym z nielicznych naukowców na pokładzie, a większość kajut zajmują żołnierze. W końcu wszędzie – w kantynie, na basenie i na korytarzach – stale słyszał krótkie, ostre zdania wypowiadane w milangu.

 

Dwóch barczystych żołnierzy zamówiło potężne porcje wołowiny, a Witalij z rozmysłem usiadł niedaleko, aby przysłuchiwać się ich rozmowie. Wprawdzie nie liczył, że dowie się całej tajemnicy od dwóch szeregowych żołnierzy, ale i tak nie miał nic lepszego do roboty. Obaj mężczyźni byli obcięci na gładko, a niższy miał na głowie ślady po trepanacji czaszki.

– Niech tę Ardnę chuj strzeli – powiedział. – Cacka się.

– Nie ma co się cackać – stwierdził drugi, a Witalij uznał, że obaj muszą chyba porozumiewać się najbardziej prymitywnym milangiem od urodzenia. A kolejne zdanie tylko go w tym utwierdziło: – Idziemy, strzelamy, wracamy.

Czyżby naprawdę język zmienił ich na tyle, że nie widzieli nic złego w takim zachowaniu? Zresztą czy złego – Witalij nie wiedział nawet do kogo bowiem właściwie chcieli strzelać.

– Manewr statkiem. Nie potrzeba schodzić.

– Ardna dowodzi. Jej sprawa.

– Rozkaz.

Przestali rozmawiać, choć Witalij miał wątpliwości czy dało się to nazwać rozmową – tak bardzo przypominało mu to wewnętrzny monolog pojedynczego człowieka, sposób w jaki formułuje się myśli. Obaj żołnierze zaczęli mielić wołowinę potężnymi szczękami. Może i ich wygląd fizyczny był w jakimś stopniu ukształtowany przez język? Skoro ludzka psychika daje się rzeźbić w ten sposób, to dlaczego i nie ciało? Postanowił później, dla zabicia czasu, poszukać, czy nikt nie zbadał tego wcześniej. Zanim zdążył jednak dokończyć posiłek i wrócić do kajuty, z głośników rozległ się komunikat:

– Podchodzimy do lądowania. Wszyscy na wyznaczone pozycje, pozostali do kajut.

Przyspieszył. Po drodze widział przynajmniej pięciu żołnierzy w przezroczystych hełmach i bojowych skafandrach, z długą bronią przy magnetycznych pasach. Zaczął się nawet obawiać, że być może za kilka godzin nie będzie już miał kogo badać, bo po trzydziestej czwartej będą już chodzić tylko ludzie posługujący się milangiem, w dodatku pasażerów statku.

Zanim jednak zdążył dojść do kajuty, bo w końcu o żadnej wyznaczonej pozycji nie miał pojęcia i chciał bezpiecznie przeczekać całą akcję, zatrzymała go Ardna. O dziwo nie miała na sobie bojowego skafandra, ani przezroczystego hełmu, z którym nie lubiła się rozstawać. Ubrana była w wytworną ciemnoniebieską suknię, z wysokim stojącym kołnierzem sięgającym jej prawie do czubka głowy.

– Ładnie, prawda? – spytała.

– Ale… po co? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że oni się tak tutaj ubierają. To strój wieczorowy.

– Ależ nie! Oczywiście, że nie – zaśmiała się Ardna. – Ubierają się całkiem zwyczajnie, trochę staromodnie. To jest zwykły strój balowy, stylizowany odrobinę na taki sprzed wieku, chyba dużo lepszy na tę okazję niż normalny skafander bojowy.

– Chcesz powiedzieć… – zaczął pytać, ale zdał sobie sprawę, że milang jest precyzyjny. Jeżeli to zrozumiał, to to właśnie chciała powiedzieć.

– Tak. To jest skafander bojowy. Albo raczej kombinezon.

– I ty tam w falbanach…

– No tak. Tu są takie rozcięcia, broń jest na udach.

– A kołnierz robi za osłonę głowy? – spytał wątpiąco Witalij. – Jakoś coraz mniej ci wierzę.

– Dokładnie. Nie musisz wierzyć, ważne jest bezpieczeństwo. Nałóż to – powiedziała, wskazując na rozłożony na jego łóżku strój, który przypominał staromodny garnitur.

– Ale – pytał z niedowierzaniem Witalij – oni tak naprawdę się ubierają?

– No nie na co dzień. Jesteśmy jednak zaproszeni na coś w rodzaju… – W milangu brakowało jej słowa, więc przeszła na polski: – powitalnego przyjęcia. Może nawet balu.

Witalij parsknął. Czuł, że chyba dalej jest oszukiwany, a Ardne nie mówi mu o wszystkim.

– I skąd niby o tym wiecie, przecież ponoć nie możecie się z nimi porozumieć.

– Jeżeli widzimy, że ozdabiają salę, przynoszą powitalne dary i mnóstwo podobnie ubranych ludzi na kogoś czeka, to chyba nie jest to jakiś daleko idący wniosek.

– Czarno to widzę… – rzucił Witalij próbując ubrać się w szary garnitur. – Jeżeli od tego zależą stosunki Centrali z odnalezioną kolonią, to muszę ci o czymś powiedzieć.

Ardna zrobiła zaskoczoną minę. Trochę jak gdyby nie była do końca pewna, czy chce usłyszeć dalszy ciąg.

– Ja nawet nie umiem tańczyć – rzucił Witalij i miał nadzieję, że tym razem Ardna zrozumie i na jej twarzy pojawi się przynajmniej cień uśmiechu.

 

W ogromnej sali – która najwidoczniej była kiedyś fabryczną halą, ale wysiłki mieszkańców trzydziestej czwartej zmieniły ją w pełnoprawną salę balową – czekali na nich przedstawiciele kolonii. Blisko setki ludzi, wszyscy elegancko ubrani i dystyngowani. Witalij, nie wiedzieć czemu, spodziewał się zastać w kolonii półnagich, zdziczałych przez ponad wiek kolonistów. Worfistyczne teorie, którymi karmiono go w szkole, mówiły bowiem, że język pozbawiony nadzoru degeneruje się, a wraz z nim ludzie go używający. Po czym język degeneruje się jeszcze bardziej, błędne koło, teoria upadku języków. Tymczasem, jeżeli wierzyć temu co mówiła mu Ardna – nie zdołano porozumieć się z tymi ludźmi, a więc język trifor (jak nazwał go na swoje potrzeby Witalij) przeszedł ogromne zmiany. Koloniści nie wyglądali jednak na szczególnie… zdegenerowanych tym faktem. Jedynie w ich dystyngowaniu dało się dostrzec dużą przesadę.

Krępy, łysiejący mężczyzna zbliżył się do nich, kiedy podchodzili do stołów. Zaczął się nisko kłaniać i witać ich w triforze. Witalij wsłuchiwał się w jego słowa z wielką ciekawością. Faktycznie język nie przypominał żadnego istniejącego, był z pewnością mieszanką wielu innych języków i musiał posiadać bardzo odmienną gramatykę. W jednej chwili worfik poczuł, że marzenie wielu jego kolegów po fachu właśnie się dla niego spełniło. Miał okazję pracować z innym niż wszystkie językiem, który w dodatku powstał samorzutnie, a nie był sztucznie stworzony. Zresztą – te eksperymentalne, tworzone przy biurkach języki rzadko znajdowały jakieś zastosowanie. Najczęściej nie dało się przewidzieć wszystkich skutków zastosowania takiego dziwacznego języka i po jakimś czasie zaprzestawano prób. Praca worfików stawała się z czasem o wiele mniej ciekawa i ograniczała się raczej do tworzenia prostych, żeby nie powiedzieć prymitywnych, języków dopasowanych pod konkretne potrzeby; no i oczywiście wprowadzanie wymaganych poprawek w istniejących i ewoluujących językach. O ile ciekawsza musiała być możliwość badań takiego triforu, który powstał samoistnie przez niewiele ponad wiek! Prześledzenie tego niezwykle szybkiego procesu i odnalezienie jego przyczyny jawiło się teraz Witalijowi właśnie jako spełnienie naukowych marzeń. A może nawet szansa na jakąś ważną nagrodę.

Tymczasem bal trwał w najlepsze. Wniesiono pierwsze potrawy, które przypominały Witalijowi bardzo egzotyczną kuchnię, którą widział podczas wakacji na Ziemi. Po chwili skądś zaczęły dobiegać dźwięki muzyki. Mężczyzna po chwili zlokalizował zespół, który znajdował się w rogu sali, na mocno podwyższonej platformie. Muzyka trzydziestej czwartej, chociaż jak na ucho Witalija oparta na jakiejś innej skali muzycznej, była bardzo przyjemna, choć równie egzotyczna co ich jedzenie..

Ardna natomiast nie dała się urzec ani muzyce, ani potrawom. Cały czas była skupiona, ciągle obserwowała czy nie grozi im żadne niebezpieczeństwo ze strony kolonistów. W jej ruchach nie dało się dostrzec nerwowości, ale jedynie pewną rezerwę. Witalij był pewien, że w razie czego zareagowałaby mechanicznie – jak robot. Czy to ciągłe śledzenie ruchów ludzi do nich podchodzących było jednak jedynie jej nawykiem, czy może miała jakieś inne powody, których on nie znał? Skąd mieli gotowe te stroje, w których tu przyszli? Chyba nie jest to standardowe wyposażenie statków kosmicznych.

Mieszkańcy kolonii powoli zapełniali parkiet. Ich tańce odrobinę rozbawiły Witalija. Wyobrażał sobie ludzi w tych strojach tańczących jakieś starodawne walce, tymczasem muzyka się zmieniła i tańczyli oni raczej pojedynczo niż w parach, podrygując w jej rytm. Połączenie wytwornych strojów i tańca, który najbardziej przypominał ten, który można było spotkać w klubach Centrali, było iście komiczne. A nawet kosmiczne.

Coś strzeliło Witalijowi do głowy i poprosił Ardnę do tańca. Zrobiła zdziwioną minę, ale chyba wiedziała, że nie może teraz zacząć krzyczeć na niego przy wszystkich kolonistach i że powinna współpracować. Witalij nie był wybitnym tancerzem, ba! nie lubił tańczyć i robił to nieporadnie, a jednak coś kazało mu się tak zachować. Może podświadomie chciał złamać w jej oczach obraz spokojnego i pozbawionego spontaniczności worfika, za jakiego musiała go przecież mieć. Wbrew skocznej muzyce pociągnął panią oficer do trumańskiego walca, którego znał jedynie z filmów. Pierwszy, drugi obrót – zespół zorientował się, co się dzieje i muzyka płynnie zwolniła. Ardna zorientowała się, że Witalij nie kłamał i naprawdę nie umie tańczyć, więc sama zaczęła prowadzić. Mieszkańcy kolonii przystanęli i zaczęli wpatrywać się w tańczącą parę. Ardna miała ogromny problem, żeby jednocześnie tańczyć i kontrolować zagrożenie z każdej możliwej strony. Zwłaszcza, że w tańcu silą rzeczy strony zmieniały się bardzo szybko. Witalij skupiał się jedynie na tym, aby nie stanąć na stopie albo sukni partnerki. Co mu strzeliło do głowy…

– Dość tego wariactwa – szepnęła mu na ucho. – Zaraz wielki finał. Odchylę się do tyłu, a ty udawaj, że mnie podtrzymujesz.

– Ale…

– Nie ale, tylko udawaj. Utrzymam się sama. Ta cholerna suknia i tak ma jakiś wspomagany gorset.

Wolał nie dyskutować. Posłusznie przytrzymał ją za talię, a ona zrobiła resztę. Witalij przez moment poczuł się jak Rudolf Valentino. Muzyka skończyła się kilka sekund później, a w sali rozległy się brawa. Na kilku twarzach dało się nawet zauważyć łzy.

– Chyba im się podobało… – wyszeptał zdyszany worfik.

 

Przez następne tygodnie Witalij nie próżnował. Mieszkańcy trzydziestej czwartej szybko zorientowali się, że pracuje nad tym, aby mogli się porozumieć. Worfik chodził więc gdzie chciał, miał przydzielanych codziennie opiekunów. Słuchał, pisał, analizował, rysował grafy, dawał superkomputerom dobrze przetworzoną paszę.

Worfik nie mógł wyjść z podziwu – trifor nie zawiódł go w ogóle. Był językiem w dużej mierze polisyntetycznym – nie istniał w nim nawet podział na części mowy. Rdzenie wyrazowe, zaczerpnięte z wielu języków Centrali, mogły zmieniać znaczenie w zależności od sufiksów i afiksów, z którymi występowały. W triforze nie było czegoś takiego jak piesszczekać, było słowo hundo, które niosło w sobie niejako esencję psa i, w zależności od okoliczności, mogło oznaczać psa, szczekanie, a nawet pogryzienie. I pewnie setkę innych rzeczy, o których Witalij nawet nie pomyślał.

Przestawienie swojego myślenia do triforu było niezwykle trudne, o ile w ogóle możliwe. Nie było w nim bowiem ani osób, ani nawet czasów z prawdziwego zdarzenia. Był to jednak jednocześnie język bardzo precyzyjny w tym, co dało się w nim określić. A Witalij zrozumiał, że za to w triforze da się określić rzeczy, które on sam nie do końca rozumie. Pierwszy raz poczuł, że nawet on jest mocno ograniczony przez języki, którymi się do tej pory posługiwał.

Podstawowy zasób słów był bardzo skromny, ale możliwa liczba konfiguracji zdawała się być nieskończona, co czyniło komputerową analizę triforu wręcz niemożliwą. Witalij uczył się jednak podstawowych zwrotów z wielką pilnością. Zaczynał powoli rozumieć co prostsze połączenia i odnajdywać się w tym bezczasowym i bezosobowym języku.

– Nie mam tylko pojęcia dlaczego zaszły aż takie zmiany – powiedział Ardnie pewnego wieczora. – To się wydaje wręcz niemożliwe, żeby w tak krótkim czasie…

– Może nastąpiły jakieś zaburzenia czasu? – spytała Ardna. – Czarna dziura, czy coś…

– To chyba raczej by się rozwinęli mniej, to zwalnia czy przyspiesza, bo ja sam… Zresztą! Zapytałbym ich po prostu „ej panowie z trzydziestej czwartej, opowiedzcie mi co się tutaj stało przez ostatni wiek”…

– No to zapytaj.

– Przecież ci tłumaczyłem, że nie mogę! – oburzył się Witalij. – Nawet nie tyle, że nie mogę, tylko się nie da.

– Jak się może nie dać. To proste pytanie, chyba nie próżnowałeś aż tak przez ostatni miesiąc.

Był pewien, że Ardna go podpuszcza. Tłumaczył jej to przecież wcześniej kilka razy. Może jednak wszystkim żołnierzom skomplikowane rzeczy trzeba tłumaczyć po kilka razy.

– No nie da się! U nich wszystko jest tu i teraz, ewentualnie było, jest i będzie. W triforze nie mogę zapytać o przeszłość, tak jak nie mogę przewidzieć przyszłości. Ciekawe czy w związku z tym oni mają w ogóle coś takiego jak historia i wspomnienia.

Ardna opuściła głowę na ramię i zrobiła kwaśną minę.

– Wiesz co, to chyba nie dla mnie. To najnudniejsza misja na jakiej byłam.

– A czego oczekiwałaś?

– A bo ja wiem. Przygody. Odkrycia tajemnicy odizolowania kolonii na tyle lat. Zresztą, chyba wolałabym, żeby trzeba ich było spacyfikować…

– Nie gadaj głupot.

– Nudzę się Witalij. Ty przynajmniej masz co robić, a co mam robić ja i moi żołnierze? Z tymi ludźmi nie da się dogadać. Są nieufni i prawie nigdzie nas nie wpuszczają, ciągle siedzimy w tym cholernym statku. Gdyby chociaż ktoś zaatakował…

– Nie kracz! W tych rejonach są rebelianci?

– Szczerze? Nie ma i nie było. Ale mogliby zaatakować kosmici!

– Kosmici? Przecież oni nie istnieją.

– Nie istnieją, nie istnieją – zaśmiała się Ardna. – A wiesz, że jednym z przyjętych w Centrali wytłumaczeń dla utraty kontaktu i szybkiej ewolucji języka na trzydziestej czwartej, jest ich rzekome spotkanie trzeciego stopnia z obcą cywilizacją?

Witalij nie uwierzył, że Ardna mówi to naprawdę, ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że jest to, wbrew pozorom, doskonałe wytłumaczenie. A byłoby całkowicie doskonałe, gdyby istnienie obcych cywilizacji nie było jedynie kwestią przypuszczeń, a zostało w końcu potwierdzone przez Centralę. Ale oczywiście – brak było jednoznacznych dowodów. Witalij wątpił, że Centrala mogłaby uznać dowód etnolingwistyczny – przecież mogło mu po prostu wyjść, że trifor nie mógł samoistnie wyewoluować z języków trzydziestej czwartej i że jego powstanie musi się wiązać z czynnikiem zewnętrznym, na przykład obcą cywilizacją.

– A jakie są inne wytłumaczenia?

– Nie znam się na tym. Zakrzywienie czegoś? – powiedziała, ściągając brwi.

– Czasoprzestrzeni?

– Nie wiem. Czasu chyba. Możliwe – powiedziała ze zdenerwowaniem. – Zastanawiali się też nad czyimś celowym działaniem. Jakiegoś worfika.

To akurat przyszło Witalijowi do głowy już wcześniej – w odróżnieniu od zakrzywienia, które mogło przecież, przynajmniej teoretycznie, sprawić, że ewolucja języka na trzydziestej czwartej nie trwała wcale stu dwudziestu trzech lat, a na przykład kilka tysięcy.

Nie dało się wykluczyć, że na trzydziestej czwartej nie znajdował się jakiś szalony worfik, który opracował kuriozalny język i wprowadził go w życie, a z niego wziął się obecny trifor. Witalij miał jednak duże wątpliwości co do tego, czy przed tyloma laty jakiś worficzny geniusz mógł znaleźć się akurat na trzydziestej czwartej, która nie była z pewnością idyllą dla ówczesnych akademików. Niemniej – było to kolejne satysfakcjonujące wytłumaczenie zagadki tej kolonii.

– Ale wiesz co – przerwała jego rozważania Ardna – ja nie wierzę ani w kosmitów, ani w tego worfika, ani tym bardziej w tę czasoprzestrzeń. – Witalij nie chciał się wtrącać i czepiać się słówek. – Po prostu mam przeczucie, że to nie to. Żołnierska intuicja.

– Chyba kobieca. Po polsku mówi się kobieca intuicja. Skąd wytrzasnęłaś tę żołnierską?

– Z milangu, nie? Tak się przecież mówi.

Witalij pomyślał tylko, że jednak i tak prosty język podlegał najwidoczniej ciągłym przekształceniom. Przekształceniom, o których nawet worficy nie mieli pojęcia.

 

Chociaż kolonie miały w teorii jak najbardziej przypominać Ziemię, to trzydziesta czwarta pod swoją olbrzymia kopułą zdawała się być jakąś jej karykaturą. Nie dało się też w niej odnaleźć podobieństwa do sterylnych wnętrz Centrali. Przez ponad sto dwadzieścia lat pierwotny rozkład budynków i piętrowych upraw, wspólny dla większości kolonii, zdołał się bardzo zmienić. Mieszkańcy radzili sobie świetnie, choć nie potrafili korzystać z wielu, jeżeli nie z większości, udogodnień w jakie wyposażone były kolonie. Wprawdzie system regulujący klimat dalej spełniał swoje zadanie, ale już wszelkie uprawy prowadzone były jedynie przy użyciu prostych maszyn.

Witalij odkrył przypadkiem, zadziwiając tą opowieścią nie tylko Ardnę, że koloniści potrafili używać komory medycznej. Worfik był świadkiem nieszczęśliwego wypadku, w którym kilkunastoletni chłopiec złamał sobie nogę spadając z drzewa. Na tyle paskudnie, że kość wyszła mu na zewnątrz. Zanim jednak Witalij zdążył go opatrzyć i zabrać na statek – został przegoniony, a chłopca załadowano na nosze i zaczęto gdzieś nieść.

Na skraju osady stał samotny budynek, oznaczony wyblakniętym niebieskim krzyżem PriMedu, którego Witalij nawet wcześniej nie spostrzegł. Mężczyźni niosący chłopca zaczęli z daleka krzyczeć – nie były to jednak słowa, a coś w rodzaju sygnału syreny. Ze środka wyjrzała starsza kobieta. Wszyscy weszli do środka, ustawiając się w kręgu, a chłopaka ułożono w środku – na ziemi. Starsza kobieta zaczęła wykonywać nad nim dziwne gesty, Witalij doszukiwał się w niej szamanki znanej z niektórych dawnych ziemskich kultur.

Kobieta odchyliła głowę chłopca, przyłożyła ucho do jego ust, dysząc ciężko. Potem ułożyła go na boku, żeby po chwili z powrotem przekręcić go na plecy i złożyć mu ręce na piersi, mówiąc coś niezrozumiałego. Wszystko robiła powoli i z namaszczeniem. Kiedy Witalij zdołał przepchać się bliżej, ledwo zdołał powstrzymać śmiech. Kobieta miała bowiem przed sobą… dawną instrukcję pierwszej pomocy, na nieprzemakalnym papierze, z mnóstwem obrazków przedstawiających kolejne sposoby ratowania życia. Dopiero po przerobieniu wszystkich pozycji, od deski do deski, chłopca wniesiono do komory medycznej, którą ta kobieta się najwyraźniej opiekowała. Wszyscy skłonili się, a ona zwyczajnie wyciągnęła lekarską kartę, którą przechowywała w specjalnym zdobionym etui, które nosiła na sznurku, a potem uruchomiła automatyczną komorę, przykładając ją do czytnika.

Przez kolejne kilka dni chłopak przebywał w komorze, a dawna ludzka technologia, która wówczas musiała zajmować spory budynek, a dzisiaj mieściła się w plecaku, wspomagała proces leczenia. Ktoś z jego rodziny stale czuwał przy drzwiach komory, a cała rodzina żywiła przez ten czas opiekunkę dawnego budynku PriMedu, odwdzięczając się jej w ten sposób za ratowanie syna.

 

Witalij poznał trifor na tyle, na ile zdołał zrobić to bez kompletnej zmiany myślenia. Dowiedział się później na przykład, że w ten sposób wisza, czyli owa kobieta używa danej przez boga mocy leczenia. Wprawdzie w triforze brzmiało to mniej więcej abbomediloreszawiszatugi, ale Witalij nie miał zamiaru się poddawać.

Mieszkańcy trzydziestej czwartej nie znali też pisma. W tym sensie, że nic nie zapisywali i nie potrafili czytać. Przejawiali jednak pewną szczególną cześć dla słowa pisanego. W każdym domu książki zajmowały przeznaczoną sobie ozdobną szafę, a wieczorami nawet po nie sięgano. Status rodziny dało się nawet poznać po liczbie zgromadzonych książek. Witalij był świadkiem takiej ceremonii „czytania” kilkukrotnie. Starszy członek rodziny, jednak częściej kobieta niż mężczyzna, brał książkę z półki i następnie wodząc wzrokiem za literami i przekładając dość szybko kartki mruczał coś pod nosem – z pewnością jednak nie było to nic w triforze, ani tym bardziej tekst książki. Przez jakiś czas Witalij podejrzewał, że może wówczas używany jest jakiś inny, sakralny język, ale z czasem stwierdził, że jest to zwykłe mruczenie i naśladownictwo jakichś bliżej nieznanych dźwięków. Co zabawne – przypominało mu to trochę sposób w jaki matka czytała mu w dzieciństwie bajki.

Ardna jednak, podobnie jak większość żołnierzy, nie opuszczała właściwie statku. Kolonia była duża i sam Witalij nie znał jeszcze większej jej części. Kiedy z przejęciem opowiadał Ardnie o chłopcu ze złamaną nogą, o wieczornych i porannych rytuałach mieszkańców, albo o niuansach triforu, ona tylko słuchała z obojętną miną.

– Nie wiem czy dobrze zrozumiałem, ale mówili że nie ma kobiety. A oni rzadko mówią, że czegoś nie ma. Zdaje się, że to jest ważne tylko jeżeli powinno być, a jednak nie ma. Z czego prosty wniosek, że chyba zaginęła kobieta – spytał Witalij niepewnie, mając nadzieję, że może tym ją zaciekawi, i że mimo wszystko dało się go zrozumieć.

– Wiem o tym – odpowiedziała tak obojętnie, że Witalijego aż przebiegły ciarki.

– Że co?!

– Dwóch szeregowców ją dorwało.

Witalij pobladł. Wziął głęboki oddech. Denerwowała go jej obojętność, jak w ogóle mogła mówić to z takim spokojem.

– Mogę spytać w jakim celu? – wycedził przez zęby.

– Nie możesz, bo siedzą w karcerze. Raczej nikt cię tam nie wpuści.

– A ty nie możesz mi powiedzieć?

– Dobro śledztwa. Kazałam ją zostawić na statku, medycy mają się czym zająć. Doktor Ruwalin jest zafascynowany jakimiś jej neuronami.

Witalij pobladł. Czy naprawdę Ardna była tak bezduszna? Czy naprawdę dwóch żołnierzy mogło chcieć skrzywdzić kolonistkę? I po co właściwie, z nudów, czy może nie wystarczały im stymulatory ze statku?

– Czy ona…

– Nie żyje – dokończyła Ardna. – A oni zginą kiedy tylko wrócimy do Centrali. Już ja się tym zajmę.

Teraz Witalij zrozumiał, że Ardna sama miała problem z tym zdarzeniem. Zawsze była pełna zaufania do swoich ludzi, o żołnierzach zawsze wyrażała się w superlatywach. Zaczął się nawet zastanawiać, czy może to, że coraz częściej rozmawiali po polsku nie sprawiało powoli, że Ardna przestawała być ważnym oficerem, a coraz bardziej stawała się kobietą z krwi i kości. Choć z drugiej strony to zawsze ją lubił za to, że potrafiła go czymś zaskoczyć.

– Wnioskowałam o zakończenie misji. Jest bezcelowa, a ja nie potrafię utrzymać tych debili w ryzach. I miałeś rację, że potrzebny jest nowy milang, połowa z tych debili to jakieś niedorozwoje.

– Ale zakończenie?!

– Dlaczego nie? Nasz najlepszy informatyk stwierdził, że sto lat temu ktoś wyłączył nadajnik, a teraz ktoś inny uruchomił go przypadkowo. Ot wielka tajemnica zaginięcia trzydziestej czwartej.

– Jednego nie rozumiem – wtrącił Witalij. – Skoro zaginęła, to dlaczego przez tyle lat nikt nie próbował jej odszukać?

Ardna uśmiechnęła się delikatnie, choć bardzo niepewnie, jak gdyby sprawiało jej to trudność po tym, jak przed chwilą rozmawiali o zamordowanej kobiecie.

– Chyba niespecjalnie znasz się na statkach? – Witalij pokręcił głową. – A grałeś kiedyś w ciuciubabkę? Tak nam to tłumaczyli. Że jeśli kolonia nie woła, to trafienie na nią jest możliwe jedynie przypadkiem.

– Hmm… no chyba rozumiem. Ale skoro tak jest, to przecież powinny być jakieś zapasowe nadajniki, systemy je podtrzymujące, te sprawy, prawda?

– Oczywiście, że są. Ktoś je wyłączył – systemy i nadajniki. Wszystkie. Ponoć wyraźnie widać to w jakichś logach.

– I to jest rozwiązanie zagadki? Mam rozumieć, że zadowala cię takie wyjaśnienie?

Delikatny uśmiech momentalnie spełznął z twarzy Ardny. Znów stała się chłodna i wyniosła.

– Nie jestem głupia, Witalij. Wiem że właściwą odpowiedzią jest dopiero kto i dlaczego to zrobił. Chyba sam stwierdziłeś jednak, że oni nam tego nie mogą powiedzieć, choćby dlatego że tego się nie da powiedzieć w ich języku. A ja ci, mimo wszystko, ufam. I słucham tego, co mówisz.

Ale Witalij zaniemówił. Miała przecież rację, a w dodatku miała rację we wszystkich innych kwestiach. Czy nie chciał teraz przypadkiem dokonać cudu? Odpowiedzieć na pytanie, którego nikt nawet nie zadawał w Centrali. Mimo to – coś nie pozwalało mu jednak tak szybko zrezygnować. Coś mówiło mu, że trzydziesta czwarta jest nie tylko wspaniałym obiektem badań, ale też zagadką, i to zagadką która musi zostać wyjaśniona. Bo tym bardziej nie będzie dało się jej wyjaśnić za kilka lat, bo nie może pozostać jedną z białych plam w historii Centrali i wszystkich kolonii. A może historia trzydziestej czwartej jest nauczką dla wszystkich, lekcją, którą należy odrobić? Może dzięki niej już nigdy nie powtórzy się zaginięcie jakiejś kolonii.

– Proszę cię, daj mi jeszcze miesiąc, kilka tygodni – powiedział i nie czekając na odpowiedź wyszedł. Był pewien tylko tego, że ma mało czasu.

 

Witalij pracował w pocie czoła. Nie wracał nawet na statek, całe dnie spędzając z ludźmi w kolonii. Zaczęli go nawet nazywać tumm, i chociaż sam Witalij nie wiedział co to właściwie znaczy, to z pewnością było to bardzo przyjacielskie określenie. I słyszał od nich, że cieszą się, że tumm jest z nimi i o dziwo, mówiąc to, używali obu określeń teraźniejszości, którymi dysponowali. Otóż cieszyli się teraz, że tumm był, jest i będzie z nimi. Początkowo Witalij doszukiwał się w tym, że może jest spełnieniem jakiegoś ich proroctwa, ale szybko doszedł do wniosku, że żadne proroctwa w triforze nie mają nawet racji bytu. Zresztą zauważył też, że bardzo często o ludziach mówi się używając tej drugiej formy – nikt nie mówił, że jest jedynie teraz, ale z reguły że był, jest i będzie. Kłóciło się to bardzo z tym, w co wierzył Witalij. A raczej z tym, w co nie wierzył.

On wcale nie miał takiej pewności, wcale nie czuł, że istniał przed swoim pierwszym wspomnieniem, ani że będzie istniał po swojej śmierci. Coraz częściej wątpił nawet w to czy istniał wczoraj i czy będzie istniał jutro, w czym zaczął się nawet upatrywać wpływu triforu na własne myślenie.

Odmienna kultura mieszkańców trzydziestej czwartej fascynowała Witalijego coraz bardziej. Sam już nie wiedział, czy nie okłamał Ardny i rzeczywiście chciał odnaleźć przyczynę wyłączenia nadajników, czy jednak tak naprawdę chciał jedynie pozostać dłużej z nimi. I odpowiedzieć na pytanie ważniejsze z jego punktu widzenia – dlaczego trzydziesta czwarta wygląda dzisiaj tak, a nie inaczej.

Nabierał jeszcze większej sympatii do tych ludzi, którzy żyli prosto, cieszyli się i bawili jak dzieci, a ich trudne do wytłumaczenia rytuały zdawały mu się być odbiciem przeszłości kolonii. Kiedy wieczorem otwierano książkę, mrucząc przy tym niezrozumiałe słowa – Witalij miał przed oczyma matkę czytającą dzieciom wieczorną bajkę. Kiedy starsza kobieta wykonywała nad chorym chłopcem wyuczone ruchy z instrukcji pierwszej pomocy, on widział w niej pielęgniarkę, która stara się pomóc pacjentowi. Nawet niektóre dziwne potrawy, nawet muzyka, którą uraczono ich podczas balu – wszystko zdawało się być odbiciem, przetworzoną wersją tego, co znał ze swojego świata.

Był też pełen podziwu dla ich niezwykłej, nie bał się użyć tego słowa, mądrości, której nie potrafił wytłumaczyć sobie efektem Elizy. Kiedy zbierali się razem w kilkunastoosobowych grupach, a robili to dość często, zaczynali rozmawiać w taki sposób, że Witalij – choć zdołał przecież odrobinę poznać trifor – przestawał się orientować w ich opowieściach. Zresztą ciężko to było nazwać opowieściami, skoro często brakowało w nich związku przyczynowo-skutkowego, tak samo jak brakowało, z oczywistych dla worfika powodów, chronologii. Przykładowa „opowieść” mogła brzmieć na przykład (oczywiście w kiepskim siłą rzeczy przekładzie):

Wiele jest miłości, a najpiękniejsza jest Kaara, która daje mi potomstwo. Choć nie znam wielu, to dla nas nie stanowi to żadnej przeszkody. Przynosimy wodę, bo z wody żyjemy, a w owocach z drzew znajdujemy przysmak.

Mieszkańcy kolonii prawie nigdy nie mówili w innej osobie niż „my”. Często o to, czy właściwie bardziej chodziło o „my” czy o „ja” można się było domyślić z kontekstu. Nigdy jednak nie występowały inne osoby. Nie można było powiedzieć wprost „Kaara rodzi dzieci”, a jedynie „Kaara, która daje nam/mi potomstwo”, gdzie nie było wątpliwości, że bardziej chodzi o nas niż o rzekomą Kaarę.

Witalij jednak nie był śmiały w wyciąganych wnioskach. Trzeba przyznać, że chociaż coś odczuwał, to wolał tego nie formułować. Mężczyzna, kiedy nie wracał na statek, sypiał w domu podarowanym tumm na wyłączny użytek. Był to jednopokojowy budynek, który musiał niegdyś służyć za stację transformatorową. Koloniści zadbali jednak o to, żeby tumm niczego nie brakowało. Każdego ranka na progu znajdował świeże owoce, a dom był tak dobrze wyposażony, że Witalij przeniósł tylko ze statku kilka najpotrzebniejszych rzeczy – w tym niewielki generator, którym ładował swój elektroniczny notes. Jednocześnie zrezygnował z wielu luksusów. Nie wziął ze sobą ani elektrycznej golarki, ani nawet nasączanych ręczników. Próbował żyć jak mieszkańcy kolonii, a oni zdawali się to doceniać.

 

Nagły łomot. Witalij przebudził się przez dłuższą chwilę dochodził do siebie zanim zorientował się, że to środek nocy. Znowu łomot, który okazał się być stukaniem do drzwi. Worfik zwlekłszy się z łóżka otworzył drzwi. Tubylec, jeden z jego opiekunów z początków pobytu spokojnie ale stanowczo mówił, że wszyscy są na nogach i w czymś uczestniczą. I że tumm jest z nimi. Worfik ubrał się szybko i pobiegł za nim, pełen ciekawości. Co jak co – ale koloniści uważali noc za coś świętego, czas w którym należy koniecznie spać, a wyjątki od reguły były bardzo rzadkie. Jednym z nich był właśnie powitalny bal.

Przed budynkiem PriMedu, którego niebieski krzyż dawał lekkie fluorescencyjne światło Witalij ujrzał ludzi zgromadzonych wokół jakiegoś podniesienia, na którym ułożona była starsza kobieta – ta sama, która pełniła funkcję lekarza czy też szamanki. Ubrana była w białą suknię, która wyglądała w niebieskawym świetle dość upiornie.

Zanim jednak worfik się zorientował i zdążył zareagować – skrzesano i podłożono ogień pod, jak się okazało, stosem drewna, na którym ułożona była kobieta. Witalij przez moment był pewien, że kobieta ma otwarte oczy i dalej oddycha. Może mu się jednak zdawało, bo kiedy płomienie buchnęły w górę – nie krzyczała. Poczuł zapach, który przypominał mu odrobinę ozdobne świeczki, jakie widywał w klubach Centrali. Nigdy w życiu nie był świadkiem spalania ciała – zresztą wątpił, żeby takie coś dało się w ogóle zobaczyć tam, skąd przyleciał. Kiedy ktoś umierał, to już po kilku godzinach można było przejść się do kolumbarium, żeby zobaczyć płytkę z jego nazwiskiem. A i to zazwyczaj pierwszy i ostatni raz, chyba że chodziło o szczególnie bliską osobę. Szczerze mówiąc – Witalij nie był nawet pewien, czy rzeczywiście za tą białą płytką z tworzywa, z estetycznym czarnym napisem, były spopielone ciała jego rodziców. Czy może jednak ich ciał użyto w inny sposób, a to był tylko symbol. Ludzie mówili różnie.

Kiedy stał jednak tam, na placu przed kliniką, widząc ludzki kształt w płomieniach – pierwszy raz odczuł realność śmierci. Wyobraził sobie siebie, leżącego bezruchu; wyobraził sobie lodowato zimną Ardnę. I zaczął płakać. Wszyscy spojrzeli się po sobie, żaden z mieszkańców kolonii nie płakał, a jakiś mężczyzna wzniósł okrzyk: „Mirrma żyje”, który reszta żywiołowo podchwyciła. W pierwszej chwili Witalij nie wiedział właściwie o co chodzi. Bardziej odczuł sens tych słów, niż go zrozumiał. Pierwszy raz Witalij słyszał wtedy, żeby w triforze użyto innej osoby. Nie „my”, nie domyślne „ja” – ona, Mirrma, starsza kobieta, która poświęciła całe swoje życie odtwarzaniu instrukcji pierwszej pomocy i przykładaniu lekarskiej karty do czytnika.

I trzeba przyznać – była w tym dobra.

 

Witalij przeżywał coś w rodzaju oświecenia. Ciężko w ogóle opisać myśli, które kłębiły mu się w głowie. Czuł jednak jakby jego ciało oddzieliło się bardziej niż zwykle od jego myślenia. Nie zauważył nawet kiedy ciało się spopieliło, ogień przygasł, a na niebie dało się zobaczyć pierwsze zapowiedzi poranka.

Bezwiednie, właściwie bez czucia, szedł za tłumem, który niósł popioły i kości Mirrmy zebrane w gliniany dzbanek. W głowie natomiast kotłowało mu się jak nigdy. Przerażało go to wręcz. Worfik był przyzwyczajony do powolnego formułowania swoich myśli, do zabawy koralikami, którymi były dla niego słowa. Był przyzwyczajony do głosu, który ciągle słyszał w swojej głowie, który w jego imieniu zbierał słowa w zdania. Tego nie było zupełnie. Jego myśli stały się ciągiem obrazów, pierwotnych idei, natrętnych uczuć. I chociaż Witalij wiedział, że nie wszyscy myślą tak samo, że są ludzie bardziej i mniej odporni na działanie języków – to jednak nigdy nie spodziewał się, że można myśleć w tak kompletnie odmienny sposób. Śmiało można powiedzieć, że bał się takich swoich nieokrzesanych myśli.

 

– Mają tam olbrzymie kolumbarium – mówił Witalij z przejęciem. – Setki, tysiące urn. Musicie je zbadać.

Ardna patrzyła z niedowierzaniem na worfika, który wtargnął do jej kajuty nawet bez pukania. Nie widzieli się przynajmniej od tygodnia, a on zdążył w tym czasie nie tylko wychudnąć, ale i porządnie zarosnąć i się wybrudzić, a jego skafander z pewnością nie spełniał już jakichkolwiek norm. Witalij z pewnością nie przypominał schludnego naukowca, którego Ardna znała z licznych rozmów.

– Zostaw sobie brodę, pasuje ci.

– Jebać brodę. Zbadajcie te urny!

Zaśmiała się, co zbiło go odrobinę z tropu.

– Ale po co właściwie mamy badać szczątki kolonistów?

– Większość grobów jest z tego samego okresu. Mają daty, sprzed stu dwudziestu trzech lat. Potem dat już nie ma.

– No i co z tego?

Witalij, nie zważając na stan swojego ubrania usiadł na jej łóżku.

– Ty dalej nie rozumiesz, Ardna! – powiedział z przejęciem. – Rozwiązałem zagadkę! Myślałem jak oni, bez słów!

Ona wtedy, pierwszy raz, położyła mu głowę na ramieniu. Choć wcześniej był pewien, że jak wszyscy żołnierze, tak i Ardna brzydzi się brudem trzydziestej czwartej. Czuł przyjemne ciepło jej policzka. Przebiegł go dreszcz.

– Spokojnie, Witalij. Wierzę, tylko mi opowiedz.

I opowiedział jej to, co już wcześniej odczuwał, ale bał się ubrać w słowa – bał się domyśleć do końca, bo umiał myśleć tylko poprzez słowa. Powiedział jej, a tak przynajmniej chciał, wszystko – że koloniści naśladują dorosłych. Że są dziećmi, że inaczej myślą, że to wspaniałe.

– Nie rozumiem – powiedziała Ardna. – Spróbuj powoli. Zawsze umiałeś tak mówić, żebym umiała zrozumieć.

I objęła go delikatnie, a on przez kilka minut nie mówił nic, tylko próbował oddychać spokojnie zgodnie ze spokojnym rytmem jej oddechu. To splątanie, to oświecenie, które miał w głowie zaczęło powoli ustępować miejsca myśleniu do którego był przyzwyczajony. Słowa, ciągi, logiczne zależności. Bał się, że jednocześnie utraci tę myśl, która tak nim zawładnęła, ale ona jednak zdawała się w nim pozostawać. Dobrze wiedział, co chce powiedzieć.

– Sto dwadzieścia trzy lata temu na tej planecie zostały same dzieci. To, co widzimy na trzydziestej czwartej to język, e tam język, to cywilizacja wymyślona przez dzieci. Ich zwyczaje to nieudolne naśladowanie tego, co widziały będąc bardzo małe. Ich język, to nieudolne powtarzanie zapamiętanych słów, a niesie tyle treści. Oni inaczej myślą! To dalej dzieci, niczym nieskrępowane. To skarb.

– Czemu ktoś miałby zrobić coś takiego? – spytała Ardna, a Witalij czuł, że zaczyna rozumieć.

– Nie mam pojęcia. Może to się uda ustalić później. Ale to nieistotne. To mogło być cokolwiek – spisek, czy choroba, która dotykała tylko dorosłych, albo jakieś rytualne samobójstwo. A może zemsta rebeliantów. Wszystko to tłumaczy zarówno śmierć dorosłych, przetrwanie dzieci jak i nawet umyślne wyłączenie nadajników. Liczy się efekt.

Ardne opatuliła Witalijego kocem i sama zaczęła parzyć herbatę. Kiedyś próbował ją przekonać do tego napoju, ale był do tej pory pewien, że mu się nie udało. Wydawała się przy tym tak kobieca, że pierwszy raz worfik mógł zapomnieć o tym, że ona jest przede wszystkim oficerem Centrali. Nie ubrała się nawet, stojąc teraz przed nim w samej piżamie. I pierwszy raz Witalij nie był pewien, czy ona jednak nie robi tego specjalnie. Wcześniej zawsze myślał, że jej bezpruderyjność to prosta wynikowa wojska i milangu. W co wątpił coraz bardziej, widząc jak Ardna delikatnie obchodzi się z filiżankami. Zapach herbaty wypełnił mu nozdrza, chyba nigdy herbata nie pachniała tak jak wtedy.

– Nie uwierzą nam, przynajmniej nie szybko. To po pierwsze – powiedziała, ostrożnie stawiając przed nim filiżankę. – Po drugie, co powinniśmy zrobić?

– Pani oficer pyta szeregowego worfika?

– Nie szeregowego worfika! – zaśmiała się, siadając zaraz przy nim. – Pana Witalija Sokulskiego, który sam jeden rozwiązał zagadkę zaginionej kolonii.

– Mamy dwie możliwości – powiedział Witalij powoli, rozkoszując się jej pytającym wyrazem twarzy. I dalej czekał, aż sama zapyta.

– Jakie?

– Zapomnieć o trzydziestej czwartej, powiedzieć, że nikogo tu nie było, nadajnik włączył się samorzutnie, zostawić ich tutaj samych sobie.

Ardna pokiwała głową. Nie spieszyła się. Spokojnie pociągnęła łyk herbaty, nie krzywiąc się przy tym tak jak dawniej. Witalij podziwiał jak drga jej szyja, gdy przełyka.

– Albo? – spytała w końcu, odstawiając filiżankę na stolik.

– Zostać tu z nimi.

Ardna zaczęła go czochrać i śmiać się przy tym. Nie spodziewał się takiego zachowania. Nigdy. Nie po niej.

– Pan worfik jest zbyt mądry! Ja pana worfika tak tu nie mogę samego zostawić…

 

Koniec

Komentarze

Ok, to po kolei.

"Ardna zaczęła go czochrać i śmiać się przy tym. Nie spodziewał się takiego zachowania. Nigdy. Nie po niej.
- Pan worfik jest zbyt mądry! Ja pana worfika tak tu nie mogę samego zostawić..." - Dla mnie takie zakończenie sprawy jest całkowicie nieprawdopodobne, całkiem inaczej zbudowałeś postać Ardny.

Druga sprawa - w tym wypadku już niestety, bardziej subiektywna, mianowicie "żołnierka". Ogólnie, w skrócie, to słowo jest równie poprawne co "ministra". Nie zajmowałam się nigdy akurat tym (w sensie, w trakcie nauki) i wiem, że tematyka gender w języku bywa sprawą drażliwą, aczkolwiek jestem za tym, żeby dopóki nie zmuszą mnie do tego prawnie, nie psuć dobrej wersji języka. 

Opowiadanie bardzo mi się podobało i czytałam je z prawdziwą przyjemnością, tym bardziej, że tematyka jest mi bardzo bliska.Całkiem niedawno po raz kolejny, od czasów zagłębiania się w język hopi, i wszystko, przez co brną lingwiści, trafiłam na język podobny do tego, który opisujesz - w "Niuchu" Pratchetta. Charakterystyka użytkowników języka była podobna (nie wiem, czy miałeś okazję porównać).

Podsumowując, opowiadanie wybitnie trafiło w mój gust (bardzo mi się podobała praca detektywistyczna warfika) i obawiam się, że nie mogłabym przeprowadzić zwyczajowej analizy z wytykaniem błędów.

* ^worfika

Gratulacje.

Dzięki, myślałem że już całkiem nikt nie przeczyta.

Dzisiaj - bo opowiadanie powstało dobrych kilka miesiecy temu - zgadzam się z zarzutem co do końcówki, ba! zgadzam się z wieloma zarzutami, które tu jeszcze nie padły ;) Próbowałem nawet to przepisać, rozwinąć i w ogóle, ale powstał przydługi potworek, na którego lepiej nie patrzeć.

Też nie jestem zwolennikiem "żołnierki", "ministry" - ale uznałem, że pasuje to do kreacji świata (a akurat było na topie...), więc animozje odłożyłem na bok.

Ja się bałam jeździć po Teżewskim, no. Przynajmniej tak mocno jakoś. Tym bardziej, że zapewne byłabym niesprawiedliwa.

Na upartego przyjmuję wyjaśnienie żołnierkowe. I wcale nie chciałabym tego czytać w ulepszonej wersji.

A ja przyjmuję "żołnierkę" bez zastrzeżeń. Pasuje. 

Co Ciebie, Szymonie, natchnęło do wzięcia się za temat języków dedykowanych?

 

Szczerze mówią, to nie pamiętam - to był jeden z tematów, które nade mną wisiały od dłuższego czasu. Wolę nie dorabiać historii, ale najpewniej było to coś w stylu "pewnego razu, przeglądawszy wikipedię..." ;)

Ponieważ jeszcze nie ma otwartego dla wszystkich tematu najlepszych opowiadań z czerwca / lipca (beryl chyba nadal bardzo zajęty zaliczeniami?), tutaj informuję Ciebie, że zgłosiłem "Odmień" do piórka.

Rzekłbym, przydługi potworek, jak to ujął kolega Szymon, nie był taki znowu najgorszy. Po prostu potrzebował więcej czasu, więcej pracy.

No ale cóż, jak autor uważa, tak robi :)

Wykonanie bez zarzutu (no, może z kilkoma małymi). Pomysł fajny, ale, tak na moje oko, w ogóle nie wykorzystany. Taki ledwo zarysowany, w domyśle, "w tle". Przeczytałam bez bólu, ale i bez żadnych emocji, cały czas czekając na "coś", co niestety się nie wydarzyło. Ale wierzę, że opowiadanie może się podobać.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Największym minusem tego opowiadania jest to, że urywa się ona jakby w środku, właściwie bez odpowiedniego zakończenia.
Tematyka bardzo przypadła mi do gustu. Można powiedzieć, że hobbystycznie interesują mnie takie rzeczy. Być może dlatego byłem lekko stronniczy, gdyż Twoje opowiadanie (jako jedyne w tym miesiącu) nominowałem, pomimo tego, że jakby się zastanowić to trochę brakuje mu akcji ; )
Podobało mi się to, co – przynajmniej w tej rozwiązanej części – kryła zagadka.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Przeczytałem. Pomysł ciekawy, ale wymagający odrobiny naukowego podejścia, ktorego tutaj chyba zabrakło. Hipoteza związana z kultem cargo jako podstawą funkcjonowania społeczności nasuwa się w zasadzie od razu. Antropolog odkrył by to w pięć minut, ale byc może lingwista faktycznie miałby takie problemy jak główny bohater. O żołnierzach nie wspomnę bo ci zawsze zyli w innym mniej naukowym swiecie i  tu zostali celnie przedstawieni. Opek na przyzwoitym poziomie dobrej, starej SF. Przynajmniej ja tak go odbieram. Pozdrawiam.   

Przegadane, i to potężnie. Bardzo długa ekspozycja wstępna --- ( dwa akapity, a to sporo ) -- w sumie po prostu nudząca. Gdzie tu jest jakaś tajemnica?

Solennie napisane ---  i może dlatego cięzko się to czyta.

Zdcydowany nadmiar opisu nad wątlą akcją. Bez zaskoczenia, a tym bardziej bez rewelacji.

Pozdrówko.

4/6   

@andrzejtrybula Tyle, że to nie do końca o kult cargo chodziło - to bohater odkrył praktycznie od razu - a o to, że spodziewał się zaistniałych w inny sposób modyfikacji językowcyh. Przynajmniej ja to tak zrozumiałam. Każdy lingwista w ten sposób próbowałby do tego podejść - raczej szukając degeneracji i zmian (skrótów, przeniesień znaczeń, wymieszania signifie i signifiant, etc). Z drugiej strony to całkiem subiektywna opinia. Mogę się mylić.  

Bardzo dobre! Podoba mi się ujęcie koncepcji i rozwoju języka w nienachalnym, ale solidnym sosie s-f.

Infundybuła chronosynklastyczna

Ależ fascynująca tematyka! Oczywiście, pewne skojarzenia z nowomową Orwella. Świat z punktu widzenia lingwisty… Interesujące. Rozwiązanie zagadki piękne i zaskakujące.

Były wprawdzie jakieś drobne potknięcia; zgubione przecinki czy powtórzenia, ale pal je licho! Ogólnie bardzo mi się. :-)

Babska logika rządzi!

I to już koniec? Teraz, kiedy bohater doznał iluminacji? Moim zdaniem postawiłeś ostatnią kropkę w najbardziej nieodpowiednim momencie.

Bardzo satysfakcjonująca lektura, choć pozostawiła niedosyt.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W paru miejscach dorzuciłabym przecinki, ale czytało się bardzo dobrze.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Chcę kontynuacji. Spodobało się. Pewnie w komentarzach są wytknięte różne niedociągnięcia, jak zawsze. Nie ważne. Dla zwykłego czytacza warte poświęcenia czasu. Odkurzone piórko niech przyciąga uwagę.

Witam.

Opowiadanie bardzo mi się podobało, jest też ani za krótkie, ani za długie. Jedna z komentujących go osób jest ekspertem, ja jedynie znam słabo angielski i rosyjski. Czytając stare opowiadania można zauważyć, że kiedyś twórcy byli ambitni, próbowali tworzyć teorie, powiązywać ze sobą różne dziedziny wiedzy. Ciekawe opisany język żołnierzy, który musi być jasny, wyraźny i konkretny. Jeżeli chodzi o odniesienia, to przypomina mi się książka Zaginiony świat Artura Conana Doyla, pomysł wydaje się być zaczerpnięty z Teorii Darwina, która powstała na jednej z izolowanych wysp blisko równika. Podobał mi się też wątek miłosny.

No i jeszcze o tym, czy można mówić ,,żołnierka’’. Myślę że tak, można też chyba powiedzieć ,,ministerka’’, ja bym tak nazwał panią minister. Ale to moja opinia, mogę się mylić.

Pozdrawiam, Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Nowa Fantastyka