- Opowiadanie: dziko - Kolonizacja

Kolonizacja

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Kolonizacja

O istnieniu obcych wiedzieliśmy od dwudziestu sześciu lat. Wtedy to jeden z wyposażonych w najczulszą aparaturę amerykańskich satelitów odebrał tajemniczy sygnał. Sześć dźwięków, takie tu-tu-tu--TU-tu-du o długości 3,27 sekundy. Podobieństwo do słynnego filmowego motywu Gwiazdy Śmierci było uderzające i nawet specjalna komórka FBI dyskretnie przesłuchała kompozytora Johna Williamsa na tę okoliczność, ale niczego sensownego się nie dowiedzieli.

 

Rzecz jasna, informację o odebraniu wiadomości z kosmosu utrzymywano w najwyższym sekrecie. Ludzkość jako taka pozostawała nieświadoma, sprawę znało tylko wąskie grono wtajemniczonych. Rząd wyasygnował w tajemnicy miliardy dolarów na stworzenie infrastruktury do przechwycenia kolejnych komunikatów i przyjęcia ewentualnej wizyty obcych.

 

Do projektu Goście z gwiazd zostałem zwerbowany dziesięciu lat temu. Trafiłem tam jako pilot po wyjątkowo brawurowej i zakończonej spektakularnym sukcesem akcji w Zatoce Perskiej. Co ciekawe, przełożeni nigdy się nie dowiedzieli, że nie byłem wtedy do końca trzeźwy. Przyznałem się do tego tylko mojej sędziwej babci, która w odpowiedzi uśmiechnęła się ciepło i stwierdziła, że bardzo przypominam jej pradziadka, oficera polskiej kawalerii.

 

Zgodnie z maksymą „najciemniej jest pod latarnią” uznano, że idealnym miejscem na ukrycie supertajnej instalacji będzie mekka wielbicieli teorii spiskowych. Główną siedzibą Gości z gwiazd była zatem, jakżeby inaczej, baza wojsk powietrznych w Strefie 51 w Newadzie. Swoją drogą, żadnych ufoludków w Roswell nigdy nie było, tam naprawdę w 1947 rozbił się tylko balon meteorologiczny.

 

Mieliśmy sieć superczułych satelitów i stacji nasłuchowych; każdy najmniejszy kosmiczny szum był analizowany przez najpotężniejszy komputer na naszej planecie; w hangarze w Newadzie czekały w gotowości dwa promy kosmiczne i stratosferyczny myśliwiec przechwytujący. I nic!

 

Przez ćwierć wieku obcy nie dali nam żadnego nowego sygnału. Była to doprawdy wyjątkowo frustrująca sytuacja. Zupełnie jakby mieć świadomość, że w pobliskim mieście żyje super-blond-laseczka, która daje chętnie i za darmo, ale nie znać jej dokładnego adresu.

 

Utrzymanie infrastruktury projektu kosztowało fortunę i wraz z nadejściem kryzysu pojawiły się głosy wśród najwyższych decydentów, by ciąć koszty i powoli zwijać Gości z gwiazd. Jakby tego było mało, paru jajogłowych malkontentów zaczęło twierdzić, że żadnej wiadomości od obcych nigdy nie dostaliśmy i dwadzieścia sześć lat temu satelita wychwycił jedynie odbity rykoszetem od Jowisza sygnał ziemskiej radiostacji.

 

Było ciężko. Projekt stawał się obiektem niewybrednych żartów ze strony wtajemniczonych szefów NASA czy Sztabu Generalnego. Dekret o rozwiązaniu Gości z gwiazd wylądował na biurku prezydenta, gdzie lada moment miał zostać podpisany. Nasz szef, William T. Goodsbridge, trafił do szpitala z podejrzeniem zawału. Podobnie pierwszy pilot, Vernon Murray, z nerwów roztrzaskał swojego Vipera w Las Vegas i leżał w gipsie. Główny technik, Harold Yeates, który wcześniej dbał o naszą flotę bardziej niż harleyowiec o swój motor, popadł w ciężką depresję. Ja od paru dni nie rozstawałem się z butelką Jacka Danielsa.

 

*

 

Gdy już ostatnia nadzieja miała rozpuścić się w morzu szyderstw, zgryzoty i apatii, świat niedowiarków nagle wywrócił się do góry nogami. Był 6 czerwca 2013, godzina 18:55 UTC. Sławetne tu-tu-tu--TU-tu-du, tym razem bardzo wyraźne, zostało odebrane przez dziesiątki satelitów i stacji nasłuchowych, cywilnych i wojskowych. Konspiracja się skończyła. Ludzkość wiedziała, że nie jesteśmy sami we wszechświecie.

 

Trzysekundowe brzdąkanie było jednak tylko preludium. Pięć minut później sygnał transmisyjny wszystkich cyfrowych kanałów telewizyjnych został w tajemniczy sposób zastąpiony bladoniebieską planszą z komunikatem obcych, którzy przekazali go światu w stu osiemdziesięciu siedmiu językach:

 

Ziemianie! W trosce o zrównoważony rozwój waszej cywilizacji, Federacja Galaktyczna postanowiła objąć troskliwą kuratelą Niebieską Planetę i uczynić ją kolonią jednej z zacnych ras współrządzących Drogą Mleczną. Za dwadzieścia osiem godzin krążownik z konsulem Federacji znajdzie się na orbicie geostacjonarnej. Czekamy tam na waszego przedstawiciela, który przybędzie sygnować protokół kolonizacyjny.

 

Choć to ponoć biologicznie niemożliwe, wytrzeźwiałem w minutę, a Harold w podobnie krótkim czasie przeszedł ze stanu katatonii do maniakalnej euforii. Tak właśnie działa na człowieka świadomość, że sprawiedliwości dziejowej stało się zadość. To nawet przyjemniejsze uczucie niż wtedy, gdy skutecznie oszukało się na podatkach.

 

Sytuacja była jasna. Wszyscy na świecie z oszczędności polikwidowali ambitniejsze programy kosmiczne i nikt nie był w stanie w ciągu doby wysłać człowieka na daleką orbitę. Nikt, poza nami.

 

Na biurku głośno zadzwonił czerwony telefon.

 

– Gabinet Owalny… – wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu i sięgnąłem odebrać połączenie.

 

– Zaczekaj! – Harold złapał moją rękę. – Niech się trochę podenerwują.

 

Odczekałem kilkanaście sekund i podniosłem słuchawkę.

 

– No co tam? – zacząłem nonszalanckim tonem, by Pierwszy Obywatel od razu poczuł, gdzie jest teraz jego miejsce.

 

To była dość długa rozmowa. Na początku pełne hipokryzji deklaracje ze strony prezydenta, że zawsze w nas wierzył, a dekret o rozwiązaniu projektu już trzy dni temu wrzucił do niszczarki i tylko niższy rangą urzędnik zapomniał nas o tym powiadomić. Potem moje zapewnienia, że, owszem, jeden wahadłowiec jest gotowy i może wystartować w ciągu kilkunastu godzin. Wreszcie padło pytanie, które musiało paść, i moja szczera, choć może niezbyt dyplomatyczna odpowiedź:

 

– Niestety, nie może pan lecieć, panie prezydencie, nasze rakiety wynoszące prom są bardziej zaawansowany technologicznie od tych stosowanych w NASA, ale to oznacza dużo wyższe przeciążenia. Przykro mi, ale mózg kogoś bez specjalnego treningu zamieniłby się zaraz po starcie w chili con carne.

 

Nie było w moim opisie ani krzty przesady. Przez lata odbywaliśmy morderczy trening na specjalnych wirówkach, przy których sprzęt do szkolenia pilotów wojskowych wydaje się jedynie dziecinną karuzelą. No właśnie, czemu ja się jeszcze dziwię, że po półtorej flaszki Jacka Danielsa trzeźwieję w mgnieniu oka…

 

Projekt Goście z gwiazd miał zasadniczo troje oblatywaczy – mnie, Vernona Murraya i Susan Hirsch. Tylko, jak już wspomniałem, Vernon leżał w gipsie, Susan zaś była w siódmym miesiącu ciąży z Vernonem. Ja zaś mogłem narzekać jedynie na lekkiego kaca. To oznaczało, że polecę sam.

 

Na świecie wrzało. Jajogłowi trąbili o wielkiej szansie, kaznodzieje o końcu świata, telewizje puszczały na przemian Bliskie Spotkania…, E.T., Dzień NiepodległościÓsmego pasażera… Rosjanie, Chińczycy, Angole i Żabojady rwali sobie włosy z głowy, że to nie oni będą rozdawać karty w tej grze i naciskali na USA, by chociaż uzgodnić wspólne stanowisko negocjacyjne, jakie ma wobec kosmitów zająć ziemski wysłannik.

 

Gdy Air Force One lądował w Strefie 51, kończyliśmy tankowanie paliwa rakietowego. Prezydent łaskawie zabrał ze sobą Sekretarza Generalnego ONZ i paru zagranicznych dyplomatów – chyba tych, z którymi najbardziej lubił grać w golfa. Odbyłem z nimi przydługą smętną odprawę, wypełnioną wzniosłym ględzeniem o odpowiedzialności za losy świata.

 

Musiało się skończyć na ogólnikach, bo przecież nie mieliśmy pojęcia, czego tak właściwie oczekują przybysze i czy pozostawiają ludzkości jakiekolwiek pole manewru. Podejrzewałem, że cała moja misja sprowadzi się jedynie do pokwitowania jakiegoś cyber-cyrografu, który zmieni Ziemię w galaktyczny Bantustan, gdzie obcy będzie nas, kosmicznych Murzynów, dymali jak im się tylko podoba.

 

*

 

Przyznaję, gdy pęd silników rakietowych wcisnął mnie w fotel z siłą ponad dziesięciu g nie myślałem o ludzkości. To znaczy myślałem, ale tylko o jej małej części w osobach tych wszystkich aktorek, supermodelek, nastoletnich missek, które niedługo nie będą myślały o niczym innym jak o przespaniu się ze mną, najsłynniejszym pilotem na Ziemi. Fakt, było to trochę małostkowe, ale przecież tak bardzo ludzkie.

 

Krążownik Federacji Galaktycznej pojawił się, co chyba nie powinno nikogo dziwić, znikąd. Wykryliśmy go, gdy przecinał pasmo asteroidów, mknąc z prędkością trzech tysięcy kilometrów na sekundę ku Ziemi. Dokładnie o zadeklarowanym czasie zatrzymał się na orbicie geostacjonarnej nad czterdziestym drugim zachodnim południkiem.

 

Określenie, że okręt był imponujący, nie za bardzo oddaje naturę rzeczy. Podobnie zresztą jak słowo „dziwny”. Człowiek mimowolnie przejmuje pewne klisze z filmów SF i spodziewa się czegoś w rodzaju najeżonego radarami klina czy eleganckiej srebrnej trumienki. A to była taka jakby… sprężynka. Gigantyczna, o długości ponad dziesięciu i średnicy pięciu mil, obracająca się wokół własnej osi. Złożona z dwojakiego rodzaju segmentów: białych i czerwonych. Trochę to wyglądało jak olbrzymi fikuśny lizak z rodzaju tych, które można kupić dzieciakom w parkach rozrywki.

 

W pierwszym segmencie krążownika otworzyły się prostokątne wrota, odsłaniając lądowisko, gdzie miał osiąść mój wahadłowiec. Nie było z tym najmniejszego problemu, gdyż w przeciwieństwie do badziewia używanego przez NASA, nasze promy były od początku projektowane z myślą o wielokrotnych startach i lądowaniach podczas jednej misji.

 

Wrota zamknęły się, gdy osadziłem prom na lądowisku. Była to tak naprawdę mobilna platforma, która potem przeniosła mnie przez system kilku śluz. W końcu znalazłem się w wielkim hangarze o sferycznym sklepieniu, a aparatura pokładowa pokazała, że na zewnątrz panuje atmosfera zbliżona do ziemskiej. Opuściłem trap i po chwili znalazłem się na podświetlonej kryształowej posadzce. Czekało tam na mnie sześciu obcych.

 

*

 

Byłem na tyle rozsądny, by nie spodziewać się zielonych ludzików o wielkich głowach i przynajmniej pod tym względem się nie pomyliłem. Nie powiem, trochę mnie ich wygląd zaskoczył, ale do jakiegoś metafizycznego szoku nie doszło. Mieli po dwie ręce, czy raczej łapy, dwie nogi i ogonek. Wzrostem górował nam nimi przeciętny ziemski pięciolatek. Poza tym byli pękaci, pokryci białym futerkiem, ubrani w srebrno-różowo-niebieskie kombinezony na tułowiu i nogach. Mieli też małe noski i czarne oczka. Jakieś Hello Kitty normalnie – pomyślałem.

 

– Witaj, wysłanniku Ziemian – przywitał mnie jeden z nich metalicznym angielskim, jakby korzystał z jakiegoś ukrytego translatora. – Nadzwyczaj szybko się uwinęliście. Myśleliśmy, że będziemy tu parę ziemskich lat czekać, aż coś tam na dole sklecicie. Sami nie możemy jeszcze lądować u was, takie procedury…

 

– Witaj, eee… – odparłem – przedstawicielu Federacji Galaktycznej?

 

– Federacja jest bardzo uradowana, mogąc was przyjąć pod swoje opiekuńcze skrzydła – rzekł obcy. – Zapraszam teraz do kwatery pani admirał – wskazał mi łapką jedno z wyjść z hangaru.

 

Nie miałem problemu, by dotrzymać kroku towarzyszącym mi istotom. Szliśmy monumentalnymi korytarzami, które według ziemskich standardów wyglądały dość efekciarsko, lśniąc polerowanym metalem i atakując oczy taflami różnobarwnych kryształów. Przypominało to trochę zamek z Disneylandu zaanektowany na paradę gejowską.

 

Po kilkunastu minutach marszu znaleźliśmy się w komnacie o średnicy dobrych dwustu stóp i wysokim sklepieniu uformowanym z pulsujących na czerwono i biało sześciokątów. Czekało tam na mnie trzech kolejnych obcych, a raczej, wnioskując po pewnych szczegółach wyglądu, dwie obce i jeden obcy.

 

– Witaj, Ziemianinie. Jestem admirał Kee-Thy – powiedziała piskliwym głosem istota po środku, z czymś różowym przyczepionym do ucha. – To jest profesor Miv-Vy, nasz ekspert do spraw kontaktu z cywilizacjami niższego rzędu – wskazała na bliźniaczo podobnego do siebie osobnika, tyle że z żółtym elementem przy uchu. – A to Da-Neel, konsul Federacji Galaktycznej i przyszły namiestnik na Ziemi. – Trzeci obcy nie miał nic przy uszach, za to posiadał zgrabnie przyciętą bródkę.

 

– Zaraz, zaraz – jęknąłem głośno i spróbowałem maksymalnie skupić myśli. – Nie no, to jakaś halucynacja – wydukałem. – Przecież wy jesteście… Cholera! No wy naprawdę wyglądacie jak Hello Kitty!

 

– Ciekawe, czy to ich najbystrzejszy przedstawiciel? – zapytał głośno Da-Neel, odwracając się w stronę towarzyszy.

 

– To nie my wyglądamy jak Hello Kitty – odparła admirał. – To Hello Kitty wygląda jak my. Teraz rozumiesz?

 

Poczułem nagle suchość w gardle i żal, że nie zabrałem ze sobą w kosmiczną podróż ani kropelki whiskey.

 

– No, tak jakby trochę… – przytaknąłem bez przekonania.

 

– Nic nie rozumie – stwierdziła autorytatywnie Miv-Vy, obdarzając mnie litościwym spojrzeniem czarnych oczek. – Spróbuję to szybko wytłumaczyć. Prawo galaktyczne zakazuje ingerencji w cywilizacje prymitywne, by nie powodować tak zwanych meta-kognitywnych zakłóceń. Jedyny wyjątek stanowią podprogowe transmisje psioniczne, które mają przygotować na naszą wizytę planetę wytypowaną do kolonizacji. Transmitujemy pewne idee, które materializują się w waszej kulturze, tworząc – pod płaszczykiem fikcji – prawdziwe, choć uproszczone obrazy innych cywilizacji zamieszkujących Galaktykę. W ten sposób zmniejszamy ryzyko szoku, gdy już dojdzie do kontaktu.

 

– O… w mordę! – westchnąłem.

 

– Pierwsze przekazy trafiły do was już w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku – kontynuowała profesor. – Od tego czasu poznaliście większości ras zamieszkujących Drogę Mleczną.

 

– Czyli jest więcej takich przypadków? – dopytałem.

 

– Oczywiście.

 

–Na przykład co? Pokemony?

 

– Jak najbardziej. Aczkolwiek tutaj nastąpiło drobne zniekształcenie sygnału i macie nieco niedokładny obraz…

 

– Bo pokemony są, generalnie rzecz biorąc, jadalne – dodał Da-Neel.

 

– Bakugany? – drążyłem.

 

–Konkurencja – stwierdziła Miv-Vy. – Też się starały o kolonizację Ziemi, ale to my wygraliśmy przetarg.

 

– A te koniki, jak im tam, My Little Pony?

 

– Bardzo czcigodna rasa – odpowiedziała. – Księżniczka Celesta jest nawet kanclerzem czwartego sektora Drogi Mlecznej.

 

– Niezła z niej żyleta – dodał Da-Neel.

 

– No dobra… – Przetarłem pot z czoła. – Czy to oznacza, że również xenomorf, predator…

 

– A to już wytwory waszej chorej ziemskiej wyobraźni – odparła Kee-Thy. – Gdyby takie paskudztwa zalęgły się gdzieś we wszechświecie, natychmiast byśmy je wytępili.

 

Czułem się trochę jak pacjent wariatkowa. Człowiek przygotowuje się mozolnie przez dziesięć lat do kontaktu z obcą cywilizacją, by dowiedzieć się na końcu, że chyba większe kompetencje w tym zakresie ma jego czteroletnia siostrzenica.

 

– Coś mi tu jednak nie pasuje – powoli dochodziłem do siebie. – Bo przecież dwadzieścia sześć lat temu usłyszeliśmy jeszcze to wasze tu-tu-tu--TU-tu-du?

 

– Drobny wypadek przy pracy – stwierdziła Miv-Vy, robiąc zakłopotaną minkę. – Generalnie to taka zajawka przed kanałem informacyjnym, wy też macie coś podobnego w swojej telewizji. Technik w studiu czegoś nie dopilnował i usłyszeliście początek transmisji, która była adresowana do kogoś innego. Klasyczne meta-kognitywne zakłócenie, o którym wspominałam. Mam nadzieję, że bardzo w waszym życiu nie namieszało.

 

– Nie no, wcale. – Wzruszyłem ramionami.

 

– Dobrze, a teraz przejdźmy do meritum – odezwała się admirał. – Przybyliśmy tutaj założyć kolonię na waszej planecie i, metaforycznie rzecz ujmując, włączyć was w krwioobieg Federacji Galaktycznej. Oznacza to radykalne zmiany w funkcjonowaniu Ziemi, awans na wyższy poziom cywilizacyjny. Oczywiście, wiążą się z tym również pewne obowiązki.

 

– Oczywiście… – dodałem z przekąsem.

 

– Musicie udostępnić kawałek swojej planety dla namiestnika i grupy dwudziestu osadników.

 

– Dwudziestu czego? Milionów? – zmarszczyłem brwi. – Jaki kawałek planety?

 

– Dwudziestu osadników – westchnęła Kee-Thy. – Przecież mówię wyraźnie. Na całą infrastrukturę potrzebujemy obszaru o powierzchni czterdziestu trzech setnych akra. Podoba nam się Central Park w Nowym Jorku…

 

– Z Central Parkiem to mogą być problemy – wszedłem jej w słowo.

 

– Ale może być cokolwiek innego, nawet Antarktyda – dokończyła. – Do tego dojdzie biurokracja. Nikt jej nie lubi, ale to nieuniknione: co szesnaście ziemskich lat będziecie zobowiązani wypełnić formularz statystyczny…

 

– Tak z osiem stron A4, przeliczając na wasze – uzupełniła Miv-Vy.

 

– Wreszcie, Namiestnik Federacji zastrzega sobie prawo do interwencji stabilizacyjnych w przypadku bezpośredniego zagrożenia spokoju kolonii. Obejmuje to: wojny światowe, trzęsienia ziemi, zderzenia z asteroidą i zaburzenia aktywności Słońca – skończyła Kee-Thy i wbiła we mnie przenikliwe spojrzenie czarnych ocząt.

 

– Kurczę, dużo tego – mruknąłem, nie bardzo wiedząc co odpowiedzieć. – A ci osadnicy, co oni właściwe będą robili?

 

– Tu dochodzimy do drugiej części procesu kolonizacji – Miv-Vy przejęła pałeczkę. – Osadnicy to wyselekcjonowana grupa specjalistów, których głównym zadaniem jest wdrożenie u was Zestandaryzowanego Pakietu Rozwojowego. Składa się on z pięciu punktów. Po pierwsze, energia termojądrowa z zimnej i gorącej fuzji. Po drugie, komputery kwantowe i sztuczna inteligencja szóstej generacji. Po trzecie, biologiczna nieśmiertelność i eliminacja chorób. Po czwarte, bramy teleportacyjne krótkiego i średniego zasięgu…

 

– Na długi zasięg jest czasowe embargo dla nowych członków Federacji – wyjaśniła Kee-Thy.

 

– Po piąte – kończyła Miv-Vy – pink’o’pianka.

 

– Pink’o’pianka??? – wydukałem.

 

– To jest najlepsze ze wszystkiego – pośpieszył z wyjaśnieniami Da-Neel. – Kiedyś nie było jej w pakiecie, teraz mamy promocję. Niezmiernie zaawansowana technologia…

 

– No dobra, ale co jest, u licha? – jęknąłem.

 

Admirał, profesor i konsul wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

 

– Zwykle tego nie robimy – stwierdziła Miv-Vy. – Zbyt duże ryzyko szoku kulturowego, ale w sumie – Zlustrował mnie skupionym wzrokiem. – Czemu nie…

 

Admirał dała znak łapką i wszyscy ruszyliśmy korytarzem wiodącym w przeciwnym kierunku niż ten, którym prowadził do hangaru. Po paru minutach spaceru dotarliśmy do mniejszej komnaty, urządzonej jednak z obłąkańczym wręcz przepychem. Ściany były pokryte monochromatyczną mozaiką z czystego złota, z sufitu zwisały girlandy brylantów wielkich jak kurze jaja. Wszystko to sprawiało wrażenie jakieś kapliczki czy podobnego miejsca kultu.

 

– Pink’o’pianka – rzekła podniosłym głosem Kee-Thy i przesunęła mała dźwigienkę na ścianie.

 

Z podłogi wysunął się złoty podtest, którego sferyczne zwieńczenie rozwinęło się niczym kwiat tulipana. W środku stała biała porcelanowa miseczka, a w niej fosforyzująca różowa substancja, która konsystencją bardziej przypominała rzadką galaretkę niż piankę.

 

Czułem na sobie skupione spojrzenie dziewięciu par czarnych oczek. Nie bardzo widziałem, co właściwie mam z tym zrobić, obok miski nie było żadnej łyżeczki. W końcu, po chwili zastanowienia, zanurzyłem palec w substancji i oblizałem. Po komnacie rozniósł się pomruk zdziwienia.

 

– Smakuje jak… – skrzywiłem się lekko. – Jak rozwodniony kisiel truskawkowy…

 

– Mówiłem, że to wciąż barbaria! – syknął Da-Neel. – Wpuść Ziemianina do maszynowni, to deuter wypije…

 

– Jeszcze jest czas… oni zrozumieją… kiedyś… – mruknęła pod nosem zakłopotana Miv-Vy.

 

W milczeniu wróciliśmy do kwatery pani admirał.

 

– Wiesz już wszystko – rzekła Kee-Thy. – Teraz tylko pozostaje ci sygnować protokół zdania planety i zaczynamy kolonizację – w jej łapce pojawił się mała różowa tabliczka z hologramem Ziemi i coś na kształt świecącego długopisu.

 

Odruchowo chwyciłem rysik w dłoń. W ustach wciąż czułem mdły smak pink’o’pianki. I wtedy naszło mnie małe olśnienie.

 

– A co się stanie, jeśli nie sygnuję protokołu? – spytałem.

 

– Cóż – Miv-Vy podrapała się w ucho. – Co prawda nigdy nie wydarzyło się to w praktyce, ale istnieje również procedura na taką sytuację. Prawo Federacji przewiduje wówczas, że statek kolonizacyjny natychmiast się wycofa, a kolejna próba kontaktu jest podejmowana za jeden milicykl gwiezdny, czyli sto trzydzieści siedem ziemskich lat. Do tego czasu planeta ma status rezerwatu, z zakazem jakichkolwiek ingerencji.

 

No właśnie – pomyślałem sobie – jeśli to podpiszę, w historii przypadnie mi rola chłopca na posyłki, który oddał świat w łapy tych zadufanych białoróżowych buców. A przecież można to rozegrać zupełnie inaczej…

 

– Walcie się! – stwierdziłem, teatralnym gestem rzucając rysik na podłogę. – Nie będzie żadnej kolonizacji.

 

– Noooo, w takim razie… – Kee-Thy kręciła noskiem, najwyraźniej szukając właściwych słów. – Przepraszamy za kłopot. Moi podwładni odprowadzą cię do wahadłowca.

 

*

 

Zaraz po opuszczeniu krążownika włączyłem autopilota i delektowałem się widokiem statku obcych, który wykonał obrót o dziewięćdziesiąt stopni i, nabierając szybkości, zaczął oddalać się gdzieś w stronę Jowisza. Wyłączyłem też radio, odcinając wszelki kontakt z Ziemią, by nadać mojemu powrotowi więcej dramatyzmu i przemyśleć spokojnie szczegóły przemówienia, które wygłoszę po wylądowaniu.

 

Większość drogi jednak przedrzemałem; obudziłem się dopiero, gdy wahadłowiec wchodził w stratosferę i należało wyłączyć autopilota. Lądowanie na pustyni w Newadzie przebiegło bezproblemowo. Już z okien promu widziałem, że ludzkość przyjęła jedynie słuszną interpretację tego, co się wydarzyło na orbicie.

 

Czekali na mnie, ściągnięci w pośpiechu do Strefy 51, przywódcy wszystkich światowych mocarstw wraz z rozległą świtą. Oczy wszystkich ziemskich telewidzów wpatrywały się w opuszczany trap wahadłowca. Gdy postawiłem nogę na spalonej słońcem ziemi, otoczyły mnie urocze dziewczynki z bukietami kwiatów . Grała prawdziwa orkiestra, chyba z Carnegie Hall.

 

– Bracia Ziemianie! – zacząłem. – Dokładnie… „Ziemianie”! To słowo nigdy nie brzmiało tak dumie!

 

Przerwałem, zagłuszony przez pięciominutową owację.

 

– Butna rasa obcych potworów, tak strasznych, że pokemony to przy nich przekąska śniadaniowa, chciała osiąść na naszej planecie i wcisnąć nas w bezwzględne tryby galaktycznego molocha!

 

Krzyki, westchnienia, co delikatniejsze kobiety omdlały.

 

– Jednak uświadomiłem im, że odważna ludzkość kocha wolność! Nie oddamy niepodległości za garść kosmicznych ochłapów! – Znów dłuższa przerwa na owacje, okrzyki bojowe, konfetti. – Wtedy obcy podkulili swoje włochate ogony i odlecieli. Wierzcie mi, nie wrócą wcześniej niż za sto lat!

 

Brawa, płacz ze wzruszenia, spazmy radość, ludzie rzucają się sobie w ramiona. Prezydent szlocha, ale też korzysta z okazji, by obmacać seksowną panią kongresman z Luizjany…

 

– Ziemia zostaje naszą, ludzi, planetą! – głos mi się załamuje, sam się chyba wzruszyłem własną przemową. – Nie daliśmy się kosmicznym intruzom, którzy chcieli zabrać nam piękny kawałek globu, zmusić do poniżającej biurokracji, wtrącać się w nasze najintymniejsze sprawy. A najlepsze, co oferowali w zamian, to jakiś rozwodniony różowy kisiel!

Koniec

Komentarze

Taka zabawa, tym razem w konwencji space-bizzaro. Sprzątałem zabawki w pokoju córeczki i pojawiła się inspiracja...

Ciekawe, do czego zainspiruje Cię wymiana uszczelki w kranie. :-) 

Teraz przejrzałem, potem przeczytam na spokojnie.

Eee, a ja oczekiwałem na opis rozrywanej od środka klatki piersiowej futrzaka i wylatującego z powstałej dziury aliena:).

A na serio - dobry tekst.

Niezłe :)

Przyznam, że jakiś czas krążyłem jakoś nad tym tekstem, nie mogąc się zdecydować, czy przeczytać, czy może jednak  odpuścić. W końcu przeczytałem i muszę powiedzieć, że naprawdę mnie wciągnął. Świetne opowiadanie.

Nie lubię obcych. Ale ci przynajmniej mieli Pink'o'piankę.

"Hello Kitty" rozłożyło mnie na łopatki. Przednio się ubawiłam podczas czytania :)

Do projektu Goście z gwiazd zostałem zwerbowany dziesięciu lat temu

 nasze rakiety wynoszące prom są bardziej zaawansowany technologicznie 


Podoba mi się to, że podszedłeś do tego pomysłu z takim dystansem, dzięki czemu udało Ci się kilkakrotnie mnie rozbawić.  

Opowiadanie jest lekkie i przyjemne. Można przeczytać. 

O istnieniu obcych wiedzieliśmy (...) ---> Obcych. W tym przypadku klasyczna nazwa własna, dużą i bez cudów z kursywą. 

(...) bardzo przypominam jej pradziadka, oficera polskiej kawalerii. ---> nie mogłeś się powstrzymać, prawda? :-) 

(...) rakiety wynoszące prom są bardziej zaawansowany (...) ---> ? 

(...)  gdzie obcy będzie nas, dymali (...) ---> no co z Tobą? 

– No dobra… – Przetarłem pot z czoła. – Czy to oznacza, że również xenomorf, predator…

– A to już wytwory waszej chorej ziemskiej wyobraźni – odparła Kee-Thy. – Gdyby takie paskudztwa zalęgły się gdzieś we wszechświecie, natychmiast byśmy je wytępili.  --- Otarłem, starłem... Za predatora i xenomorfa ukłony! 


– Tak z osiem stron A4, (...) ---> to ma być biurokracja? No nie, Dziko... 

--------------------------

Tjaa... Ile to już było żartów na temat powyższy? Ale nie szkodzi, od takiego przybytku głowa nie boli.

 

Jestem beznadziejny jeśli chodzi o literówki, akurat tekstu nie czytał mój etatowy czytacz, a ja jak w iluś iteracjach poprawię 50, to jeszcze 5 i tak zostanie. Niestety, już za późno na edycję :/

Z tymi obcymi to tak myślałem, że oni są dość abstrakcyjni na początku (inaczej niż „Ósmy Obcy”) i dlatego tak to ująłem, a nie jako nazwa własna. No ale się przy tym nie upieram.

AdamKB - uszczelka w kranie to pewnie Przedwieczny w warszawskiej kanalizacji. To dość oczywiste mi się wydaje :)

Przedwieczny w warszawskiej kanalizacji. 

Masz poczucie humoru... Napiszesz? 

Jeśli nie nazwa własna, to zwyczajnie, mała literka. Ale jednak, mocą zwyczaju... Bo kosmici to kosmici, a Inni, Obcy --- utarło się, że raczej dużą. Raczej, przymusu nie ma. Ale kursywą?  { Błe...  :-)  }

śliczne! bardzo mi się podobało - chociaż ciężko było nie zauważyć pewnych źle odmienionych końcówek :Pfabułę kupuję, jadalne pokemony trzymam na półce, różowy deuter poproszę, ale tylko w promocji.
ciekawe, kim tak naprawdę są smurfy?

Masz poczucie humoru... Napiszesz?


Jak obrośnie to w coś więcej niż zarys pomysłu, to czemu nie, lubię fantastykę przemieszaną z problemami życia codziennego. Na razie mam w szufladzie opowiadanko o wypadku drogowym z udziałem Przedwiecznego - pewnie za jakiś czas tu wrzucę ;)

Bardzo fajna historyjka. Lekki humor i kilka dobrych tekstów.

pozdrawiam

I po co to było?

Gratuluję pomysłu na ukazanie przezabawnej ingerencji kosmitów w ludzki ogląd wszechświata.

Nowa Fantastyka