- Opowiadanie: kawkers - Pogromcy (steampunk)

Pogromcy (steampunk)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pogromcy (steampunk)

Sterowiec, tej samej jasnoniebieskiej barwy co firmament, dryfował powoli po niebie. Śmigła umieszczone po bokach kierowały go to w lewo, to w prawo, zmuszając go do wykonywania karkołomnych skrętów. Kolejny dzień testów, prób i optymalizacji sprzętu. Dzisiejszego poranka daleko mu jednak było do majestatyczności, do której przyzwyczaił Mikołaja. Młodzieniec spoglądał na sterowiec z zacisza swojej pracowni, ubrany jedynie w stary szlafrok i rozmyślał nad mdłościami, jakie go trapiły. Jeśli zmodyfikuje serum, być może pozbawi świat jednej z największych bolączek ludzkości! Najwspanialszy wynalazek członka rodu Kauserów.

– Oj braciszku, kiedyś się zabijesz tymi wynalazkami.

Agnieszka położyła przed nim szklankę z wodą po kiszonych ogórkach. Siostra związała dzisiaj blond włosy w długi warkocz i ubrała prostą suknię, jak zwykle zbyt krótką, bo sięgającą ledwie poniżej kolan.

– Co też tym razem spowodowało u ciebie ten dyskomfort który – teatralnie przyłożyła dłoń do czoła – spać mi nie daje?

– Droga siostro, sarkazm nie przystoi młodej damie. Jeśli będziesz jeszcze tak dobra i przyniesiesz mi dzisiejszą gazetę…

Wyciągnęła Kuryera spod pachy(aż dziw, że go do teraz nie spostrzegł!) i rzuciła mu dziennikiem w twarz.

– Tak, no więc testowałem nowe serum, które pozwoliłoby wzmocnić ludzki organizm i oszczędziłoby zbędnego nam cierpienia.

– A wnioskując po ilości wypitej wczoraj okowity wnioskuję, że znowu próbowałeś wynaleźć remedium na kaca?

Udał, że się obraził, ale ciężka głowa nie pozwalała mu wznieść się na wyżyny aktorskich możliwości.

– To tylko jedno z możliwych zastosowań. Wyobraź sobie możliwości płynące z tego wynalazku!

Spojrzała na niego wyczekująco, ale nie był w stanie już nic dopowiedzieć.

– I przez to prawie się nie zabiłeś? Ile razy mam ci powtarzać, eksperymentuj, ale nie na sobie. Mało bezdomnych psów i kotów po ulicach biega?

– Pah! – machnął dłonią i wypił całą szklankę kieszeniówki. – Nie bądź niemądra. To jest serum dla psów, czy dla ludzi? W dniu, w którym nauczymy nasze czworonogi pić wódkę z miski z pewnością mój wynalazek się przyda, ale do tego czasu…

Rozpostarł gazetę i udał, że pochłonęła go lektura, chcąc w ten sposób uniknąć dalszych pytań. W rzeczywistości jego stan pozwalał mu zrozumieć jedynie datę.

– Mamy już piąty stycznia – mruknął pod nosem.

– Roku 1869 – Agnieszka skierowała się do przedpokoju, jakby wyczuwając dzwonek do drzwi, zanim ten rozległ się donośnie po domu, a w szczególności w czaszce nieszczęsnego Mikołaja. Po chwili siostra wróciła i krzyknęła w progu pracowni. – Komisarz Bejrowski do ciebie. I na litość boską, załóż coś na siebie.

– Nie tak głośno – jęknął i zorientował się, że nadal siedzi w samym szlafroku, a po schodach wchodzi już komisarz Bejrowski, stróż prawa, ochrona moralności, etc. Zwlókł się z wygodnego krzesła i z pewnością zdążyłby założyć przynajmniej wczorajszą bieliznę gdyby tylko wiedział, gdzie ją zapodział.

– Ależ paniczu, proszę nie wstawać – komisarz wkroczył spokojnie do pracowni. – Jeszcze nikt nie witał mnie klejnotami.

Mikołaj zawiązał szczelniej szlafrok i podał dłoń Bejrowskiemu. Komisarz był nad wyraz wysoki, metr dziewięćdziesiąt, szczupła sylwetka, ciemne bokobrody i takież włosy wystające spod służbowej czapki. Całość dopełniała twarz o przyjaznej fizjonomii, świadcząca o prostoduszności. Niejeden kryminalista dał się już nabrać na ten pospolity wygląd, skrywający naturę zdecydowaną i twardą. W końcu był nie lada personą – komendantem centralnego posterunku w mieście.

– Komisarz wybaczy, brałem udział w ważnym eksperymencie, który…

– Ach tak? I dlatego śmierdzi tu jak w gorzelni?

– Żeby nie skłamać, to tak.

Mikołaj podszedł do lustra, które obok półek z licznymi książkami, zawalonych notatkami oraz przeróżnej maści sprzętem tylko jemu znanego przeznaczenia, uważał za niezbędny element wystroju. Spojrzał w swoje odbicie a nie wiedząc, gdzie odłożył grzebień, począł poklepywać włosy dłońmi.

– Co pana do mnie sprowadza? – obserwował w lustrze Bejrowskiego jak ten rozgląda się ciekawie po jego pracowni. Nie była to jednak typowo ludzka ciekawość, co zawodowa dociekliwość.

– Gazet panicz nie czyta? Pierwsza strona. Tuż poniżej wiadomości o Cesarstwie.

– Jakiś nowy, rewolucyjny wynalazek?

– Gorzej. Morderstwo.

Przestał gładzić włosy. Wymienił spojrzenia z Agnieszką, która przyniosła świeży surdut. W jej oczach widział to samo, co ona w jego: zaintrygowanie.

– Jesteśmy podejrzani? Całą noc pracowałem tutaj, siostra poświadczy.

– To jedynie osobista prośba o ekspertyzę. Zaszły okoliczności, których moi ludzie nie potrafią wyjaśnić.

– Więc na co jeszcze czekamy?

– Aż panicz się ubierze.

 

Dorożka dowiozła ich do celu w niecały kwadrans. Pogoda dopisywała, ciało zostało już zabrane, na miejscu było tylko paru policjantów, pilnujących miejsca zbrodni. A miejscem tym był zaułek pomiędzy dwiema kamienicami, które po tej stronie nie miały okien, kończący się wyjściem skierowanym w stronę rzadko uczęszczanej, wąskiej uliczki. Takie najważniejsze szczegóły rzuciły się Mikołajowi w oczy zaraz po tym, jak wyszedł z pojazdu.

Wraz z siostrą przedstawiali intrygujący widok. On, młodzieniec podpierający się laską, w schludnym surducie i meloniku, o wyglądzie, jak to raczył określić komisarz, „lumpa spod mostu, umytego po raz pierwszy w życiu”, z podręczną walizką podobną do lekarskiej. Ona – ładna, w zwykłej sukni kończącej się sporo powyżej kostek, która nawet nie stwarzała pozorów bufiastej krynoliny oraz, wbrew modzie, bez kapelusika, za to w eleganckich, skórzanych rękawiczkach. Przyciągali spojrzenia i wywoływali kpiące komentarze.

Mikołaj począł obchodzić miejsce zbrodni, a do Agnieszki podszedł młody policjant, około dwudziestoletni, ciemnowłosy i z drobnymi piegami.

– Panienka nie boi się tu przychodzić? – zagaił, uśmiechając się odważnie. – Mogę panience towarzyszyć.

Agnieszka zmierzyła go od stóp do głów.

– Mamusia puszcza cię z kolegami w takie zaułki?

Kompani młodego policjanta zachichotali pod nosami, ale ten zdecydował się nie zrażać.

– Dużo o panience słyszałem i wciąż mnie to dziwi. Skąd ta obsesja z przykrótkimi sukniami?

– Są wygodne – odparła ze sztuczną kokieterią.

Spoglądali na Mikołaja, który otworzył teraz swoją torbę i wyciągnął przedmiot, wyglądający jak skrzyżowanie okularów z lunetą. W rzeczywistości były to gogle zbudowane z kolejno ułożonych po sobie soczewek, od największej do najmniejszej, w zależności od stopnia skupienia.

– Co on teraz robi? – spytał młody policjant.

– To moja ulubiona część. To skrzyżowanie „i tak nie zrozumiesz” z „patrz się i nie gadaj”.

Posterunkowy w końcu się obruszył i wrócił do towarzyszy.

Mikołaj tymczasem założył swoje binokulary mikroskopowo-percepcyjne, jak je nazwał, i począł badać teren. Ilekroć znalazł coś ciekawego dostawiał kolejnych soczewek, by lepiej się temu przyjrzeć. Obszedł w ten sposób teren dwukrotnie, sprawdzając każdy zakamarek. Co rusz podnosił cos z ziemi i albo wsadzał to do jednej z probówek, albo polewał którymś z płynów w swoim posiadaniu, kwasem, zasadą lub czymś innym. W końcu schował swój sprzęt. Zawołał do siebie komisarza i Agnieszkę, z którą zwykł się dzielić swoimi spostrzeżeniami.

– Panie Bejrowski, sprawa faktycznie jest dziwna. Żadnych śladów, które mógłby zostawić niezręczny przestępca, a do tego wnioskuję, że mamy do czynienia z kimś nadludzko silnym.

– Już zdążyliśmy się przekonać.

– Zdążyliście się przekonać – mruknął, zastanawiając się nad czymś. – A więc albo spotkaliście już osobiście naszego tajemniczego zbrodniarza, albo to nie jego pierwsze morderstwo.

– Trzecie.

– Hm.

Agnieszka przypatrzyła się bratu, próbując przeniknąć tok jego myśli. Wiedziała, że posiada on już jakiś trop, wstrząsający komunikat, czekała więc niecierpliwie. Póki co nie rozumiała, co w tej sprawie dziwnego i sądziła, że to kolejne morderstwo, z którym policja sobie nie radzi i potrzebuje pomocy kogoś z zewnątrz.

– Wspomniałem o sile – odezwał się w końcu. – Ponieważ ponad trzy metry nad ziemią, na ścianie kamienicy po naszej prawej, znajduje się wgłębienie zroszone kropelkami krwi, ze skrawkami materiału. Nasz denat został ciśnięty z wielką siłą na taką wysokość. Niesamowite.

Spojrzał w stronę wspomnianego wgłębienia, dając czas dwójce słuchaczy na przyjrzeniu się temu. Bejrowski pokiwał z podziwem głową. Młody Mikołaj Kauser, dzięki swoim pokracznymi binoklom, zobaczył coś, co on sam przeoczył. Bez wątpienia nauka w niedalekiej przyszłości musi się okazać sojusznikiem śledczych.

– W porządku – kontynuował młody naukowiec. – Proszę zaprowadzić do pierwszego miejsca zbrodni.

– Również znajduje się bliżej obrzeży miasta, ale i tak jest to kawałek drogi stąd. Zapraszam do dorożki.

Wsiadając do pojazdu komisarz próbował wypytać Mikołaja o efekty jego śledztwa, nadaremno. Ten nie chciał się dzielić swoimi przemyśleniami dopóki nie zbada sprawy dogłębniej. Bejrowski spytał się więc, co myśli o wiadomościach ze świata.

– A o jakież to wiadomości chodzi? Szczerze powiedziawszy, nie miałem jeszcze czasu się przyjrzeć Kuryerowi.

– Nie słyszał pan więc? Niewiarygodne, a więc w końcu to ja jestem w czymś lepiej poinformowany.

– Proszę się nie przyzwyczajać, to się już nie powtórzy.

– Pozwoli więc panicz, że się nacieszę tą chwilą.

Agnieszka nie wytrzymała tej paplaniny, która była dla niej kolejnym przykładem męskiej rywalizacji.

– Austro-Węgry podjęły decyzję o reorganizacji. Od dnia dzisiejszego graniczymy od południa z Cesarstwem Trojga Narodów.

– Doprawdy? Fascynujące! Jednak Galicja równorzędna z dwiema koronami?

– Na zasadzie unii realnej, z odrębną administracją, sądownictwem, polski językiem urzędowym, niezależne szkolnictwo – wyliczał komisarz. – I nie Galicja, bo teraz tereny od Bukowiny po Kraków nazywamy Slawią. To nie tylko Polacy, ale też Ukraińcy, chociaż po części spolonizowani. Bez wątpienia cesarz chce uspokoić naszych rodaków przed próbą oderwania się.

– Tak jakby miało mu się to udać – parsknęła Agnieszka. – Z nami sobie jeszcze nikt nie poradził.

– Fascynujące – powtórzył Mikołaj, rozmyślający już nad ewentualnymi reperkusjami politycznymi. – Z aktualną autonomią Wielkiego Księstwa Poznańskiego prezydent Zamoyski znalazł się w ciekawej sytuacji. A tym razem Rosja nie powinna już torpedować naszych dążeń do tych terenów, jesteśmy zbyt blisko Turcji. I Francji.

– Rzeczypospolita ma szansę ponownie stać się poważanym graczem. – przytaknął Bejrowski.

Resztę podróży dyskutowali nad ewentualnymi drogami rozwoju kraju i nad tym, co teraz prezydent powinien zrobić, mając do dyspozycji prężną gospodarkę i Instytut Zawitowskiego, skupiający śmietankę intelektualną całej niepodległej Polski.

 

Na miejsce dojechali poruszeni rozmową, rozpaleni nadzieją i, w przypadku Mikołaja, z wyobraźnią poruszoną rozpatrywaniem nieskończonej ilości możliwych ścieżek, jakie może obrać historia. Stanęli przed kamienicą, która znała już lepsze czasy, chociaż nie była rozsypującą się ruderą.

– W całości należy do zmarłego, Panie świeć nad jego duszą – komisarz ściągnął czapkę z szacunku, Mikołaj nawet nie tknął swojego melonika.

– Kim był denat?

– Cała trójka to profesorowie z Instytutu.

Mikołaj spojrzał na Agnieszkę, której rumieńce wypłynęły już na twarz.

– A kiedy, jeśli łaska, był pan gotów nam o tym powiedzieć? – z obojętnością przysłuchiwał się teatralnemu wybuchowi swojej siostry, który otworzył przed nimi już niejedne drzwi. – Jeśli mamy wam pomagać w wykonywaniu waszej pracy, musimy wiedzieć o wszystkim, o każdym aspekcie tej sprawy!

– Po prostu nie było czasu… – burknął niepewnie komisarz, ale szybko odzyskał rezon. – Oczywiście, że miałem zamiar wam o tym powiedzieć! Przecież sprowadzenie was nie miałoby sensu, gdybym tego nie zrobił. Czyż to nie oczywiste?

– Chce nam pan coś jeszcze powiedzieć?

– Ale niech to zostanie między nami – Bejrowski zniżył głos. – Wysokie organy ścigania podejrzewają wrażego agenta.

Rodzeństwo ponownie spojrzało na siebie, i z powrotem na komisarza.

– Z pewnością miałby pan rację, gdyby się pan nie mylił – zawyrokował Mikołaj, a Agnieszka wybuchła niekontrolowanym chichotem. – Obca agentura nie eliminowałaby naszych naukowców w tak demonstracyjny sposób. Upozorowaliby jeden wypadek, o co nietrudno w laboratoriach, w którym zginęłoby parę osób. Albo zajęliby się samym Zawitowskim.

Po tych słowach wziął siostrę pod ramię i razem wkroczyli do pustej kamieniczki. Komisarz Jan Bejrowski, pięćdziesięcioletni kawaler, człowiek poważany i szanowany przez ludzi, westchnął.

– Siedem nieszczęść z tymi Kauserami. Ładna ci rodzinka.

I poszedł w ich ślady.

Wnętrze kamieniczki było urządzone w sposób prosty i oszczędny, ale także bardzo harmonijny. Mało tu było mebli, których przeciętny człowiek mógłby używać, deficyt półek i regałów z książkami, typowych dla posiadacza ponadprzeciętnego intelektu. Znajdowały się tu jednak wszystkie niezbędne dla człowieka elementy wystroju, dość dla człowieka, który spędza większość czasu poza domem.

– Profesora Blumenbauma znaleźliśmy w piwnicy. Tam znajdowała się jego pracownia. Szczerze mówiąc, nie wiemy co myśleć o tym, co tam znaleźliśmy.

Zeszli w trójkę po wąskich schodkach do podziemnej pracowni. Była dość obszerna, by zmieścić parę drewnianych stołów, zapełnionych sprzętem, którego nawet Mikołaj nie znał przeznaczenia. Pod jedną ze ścian ulokowano maszynę parową, a pośrodku pokoju dwa tajemnicze, metalowe krzesła z rzemieniami na podłokietnikach i zwisające ponad nimi z sufitu stalowe ramiona, zakończone piłami, hakami, łopatkami, imitacjami ludzkich dłoni i szpikulcami.

– Profesor siedział martwy na siedzisku po naszej lewej, z uciętą górną częścią czaszki, unieruchomioną rzemieniem jedną ręką i przywiązaną do oparcia głową. Nazwaliśmy to miejsce – podciągnął pasa – „torturowiskiem”.

– Może pan powtórzyć? – poprosiła Agnieszka, przechadzająca się po pracowni.

– Torturowisko. Miejsce tortur.

Spojrzała na brata, ale ten nawet nie wysilił się na komentarz. Zamiast tego przyglądał się zaintrygowany zwisającym z sufitu konstruktom. Znajduje się teraz we własnym świecie, pomyślała.

– Najciekawsze zostawiłem na koniec. Ale może panienka nie powinna tego słuchać.

– Komendant się boi, że zemdleję, och, słyszałeś, braciszku?

– Mhm. Co? – Mikołaj oderwał się niechętnie od przemyśleń.

– Ekhm, no więc, z czaszki profesora wyciągnięto całą jego zawartość.

– Znaczy się mózg – Agnieszka klasnęła w dłonie, udając rozpieszczoną dzierlatkę, która odgadła kalambury.

– Tak, właśnie tak. Nie znaleźliśmy go, prawdopodobnie morderca go zabrał, niczym trofeum. Profesora Blumenbauma znaleźliśmy wczoraj, gdy zorientowaliśmy się, że dwie poprzednie ofiary pracowały w Instytucie. Blumenbauma nikt nie widział od ponad tygodnia, a dodając do tego rozkład ciała podejrzewamy, że był pierwszą ofiarą.

Mikołaj pokiwał głową. Następnie wziął się do uruchamiania maszyny parowej. Stalowe ramiona po chwili drgnęły.

– Tak jak myślałem – mruknął młody naukowiec. – Maszyna parowa napędza te konstrukty. Widzicie, co one robią? Najpierw piły zataczają okręg, łopatki unoszą odciętą część czaszki. Nawiasem mówiąc, trzeba lepiej zabezpieczyć to miejsce. Maszyna parowa była niedawno uruchamiana, może jakiś bezdomny się tu wprowadził. Teraz kolejne ramiona.

– Co one robią? – Agnieszka przypatrywała się zafascynowana.

– Wyjmują mózg. Nie podchodźcie. Obserwujmy dalej.

Stalowe konstrukty zdawały się teraz wsadzać wyimaginowany organ do niewidzialnego pojemnika na jednym ze stołów. Następnie wykonały serię dziwnych, niezrozumiałych ruchów, które Mikołaj opisał pokrótce jako „działania pielęgnacyjne”.

– Teraz zdają się brać pojemnik i osadzają go na czymś, co znajdowało się na drugim siedzisku. Hm, znowu dziwne ruchy. Nie rozumiem do końca tych działań.

– Podejrzewam – wtrącił komisarz – że morderca wykorzystał sprzęt Blumenbauma do swoich celów, albo sam go zmodyfikował. To może być ktoś z Instytutu.

– Warto to sprawdzić – przytaknęła Agnieszka.

 

Kolejna podróż minęła im w ciszy. Mikołaj rozmyślał nad intrygującą sprawą, która zdawała się być tym bardziej złożona, im bardziej się w nią zagłębiali, a uzyskane odpowiedzi i informacje mnożyły jedynie kolejne pytania.

Całą tę intrygę znalazł dostatecznie ciekawym zajęciem, by zapełnić czas stagnacji i oczekiwania. Gdy ponad rok temu został wyrzucony z Instytutu za „niehonorowe praktyki, niegodne naukowca”, z pomocą przyszedł mu były współpracownik ojca i jego dawny przyjaciel, profesor Zborowski. Posiadał on wystarczające koneksje, i szacunek do zmarłych rodziców Agnieszki i Mikołaja, by załatwić my wykonanie z pozoru błahego zlecenia dla państwa. Miał się mianowicie zająć modyfikacją francuskiego karabinu Chassepot. Francuzi, mając nieustannie na pieńku z prusakami, poszukiwali skutecznego sposobu obrony a Polacy, jako sztandarowi sojusznicy, mogli im w tym dopomóc. Austro-Węgry początkowo również ubiegały się o wsparcie Instytutu, w związku z ich staraniem o hegemonię nad Związkiem Niemieckim i wynikającym z tego konflikcie z Bismarckiem, ale Zawitowski odrzucił ich prośbę. A Mikołaj spisał się nad wyraz doskonale. Nie tyle dokonał drobnych modyfikacji, co całkowicie zmienił możliwości karabinu. Zaprojektował dwa zbiorniki wypełnione sprężonym powietrzem z maszyny parowej, które to żołnierz niósł na plecach. Połączył je wężykiem z komorą ciśnieniową, którą umieścił za iglicą karabinu. Strzelec, za pomocą regulatora, wprowadzał powietrze do tej komory aż do osiągnięcia krytycznego stężenia ciśnienia. Tuż po odpaleniu pocisku komora ciśnieniowa się otwierała i wypychała pocisk z maksymalną prędkością. Zasięg takiego karabinu to niemalże półtorej kilometra, a dzięki gwintowanej lufie i soczewce powiększającej były to strzały trafne i śmiertelne.

Armii zarówno polskiej jak i francuskiej broń wielce przypadła do gustu. Nie przyjęli jedynie nazwy prototypu: Dalekostrzałowy-Ciśnieniowonapędzany Prusakobójca. Mikołaj zgodził się nazwać swój wynalazek Chassepot Pb I Kauser. Teraz oczekiwał na obiecany mu przez wojsko dostęp do planów sterowców. Miał się zająć głównie modyfikacją śmigieł i uzbrojenia, co uważał nie tylko za ciekawe i opłacalne, ale także widział w tym wielki zaszczyt. Nie bez powodu credo ich rodziny brzmiało „wiedza, ojczyzna, honor” i właśnie w tym duchu ich ojciec ich wychował.

Wreszcie dotarli na miejsce. Instytut Zawitowskiego z zewnątrz wyglądał jak parę luźno porozrzucanych, niepozornych budynków. O jego wyjątkowym znaczeniu świadczył wysoki mur, wzdłuż którego przechadzały się regularne warty żołnierzy.

Po okazaniu dokumentów zezwolono im wejść na teren Instytutu. Skierowali się do budynku administracyjnego gdzie, za ladą dziekanatu, zasiadał stary znajomy Kauserów, Zygmunt Kozian, chudy i niski blondyn. Powitał ich chłodnym spojrzeniem i instynktownie potarł drewniany krucyfiks, wiszący mu u szyi.

– Agnieszka, Mikołaj, cóż za niespodzianka. Bóg pozwala wam nadal kroczyć po Jego padole?

– O tak – uśmiechnął się Mikołaj – jesteśmy w nadzwyczaj dobrej komitywie. Szczerze mówiąc, to nawet podejrzewam, że się trochę nas boi.

Zygmunt zbladł i mocniej chwycił swój talizman.

– Wasz ojciec już się smaży w piekle!

– To dobrze się składa – wtrąciła Agnieszka. – Przynajmniej jest mu ciepło. Zawsze narzekał na polskie zimy.

– Zdecydowanie, siostrzyczko. Szkodziły mu na stawy.

Zygmunt Kozian, od niedawna pracujący jako sekretarz dziekana, najwidoczniej potrafił zmieniać ubarwienie niczym kameleon. Bardzo gwałtownie z trupiej bladości przeszedł w furiacką czerwień.

– Wy jesteście nienormalni! Bóg was ukaże! Wychłosta was i ześle hiobową karę, w swej glorii i chwale! Wy jesteście… wy jesteście…

Nie dowiedzieli się, czym są, bo za sekretarzem, przyciągnięty nagłym rwetesem, stanął łysiejący mężczyzna z wyhodowanym brzuszkiem – dziekan Stępień. Chrząknął i zgromił podwładnego wielomówiącym spojrzeniem. Następnie poprosił trójkę nowoprzybyłych o spacer po błoniach Instytutu.

– Nie wiedziałem, że Kauserowie cieszą się taką renomą – powiedział komisarz.

– Cóż, ich ojciec potrafił doprowadzić ludzi do szaleństwa, a przy tym był nierozsądnie uparty. Dzieci się w niego wdały, bez dwóch zdań.

Rodzeństwo puściło mimo uszu te uwagi. O ojcu i swojej rodzinie usłyszeli już niejedno i żaden komentarz nie robił już na nich wrażenia. Mikołajowi zależało za to na uzyskaniu nowych informacji. Podeszli do ogródka piwnego, w którym strudzone umysły badaczy znajdowały ukojenie w chłodnym trunku.

– Z pewnością chodzi wam o ostatnie przykre dla nas wydarzenia – zaczął dziekan, zamawiając cztery kufle. – Żałuję komendancie, że podczas pańskiej ostatniej wizyty tutaj nie było mnie. Mam nadzieję, że pan Kozian w moim imieniu okazał się pomocny. Wprawdzie nie mam tu realnej władzy, ale większość informacji przechodzi przeze mnie, jestem gotów odpowiedzieć na wszelkie pytania.

Mikołaj wiedział, że pełnienie funkcji dziekana Instytutu różni się od uczelnianych obowiązków tak samo, jak Instytutu nie można nazwać uczelnią. Skupia on najtęższe umysły kraju, ale oficjalnie nie zajmuje się nauczaniem. Jednakże każdy urzędujący tu profesor, a spora część z nich dzieliła etat z Uniwersytetem Jagiellońskim, mógł przygarnąć dowolną ilość asystentów i wynająć sale wykładowe lub laboratoria. Asystenci natomiast mogli praktykować u dowolnej ilości profesorów. Takie działania były gwarantem samodzielności i wzmagały indywidualizm, tak cenione przez Zawitowskiego.

Ktoś jednak musiał tym wszystkim zawiadywać i zajmować się organizacją terenów, rozprowadzaniem materiałów naukowych, dystrybucją sal. I tym zajmowała się administracja na czele z dziekanem.

– Musi nam dziekan powiedzieć o wszystkim – komisarz pochylił się nad kuflem. – Od tego może zależeć ludzkie życie.

– I to nie byle jakie życie – przytaknął dziekan. – Coś wam wytłumaczę. Niektórzy profesorowie zakładają nieoficjalne „kluby rozwojowe”, jak to czasem nazywamy, i pracują nad zagadnieniami z wszelkich dziedzin nauki. Wiem, że zmarła trójka profesorów działała w takim klubie.

– Nad czym pracowali? – ciągnął Bejrowski, ale dziekan posępnie pokręcił głową.

– Niektórych informacji nie mogę udzielić. Mogę powiedzieć, że dwójka z nich była kiedyś asystentami Blumenbauma, którzy potem dołączyli do jego badań. Musicie zrozumieć, że żydowski profesor pracował tu od ponad dwudziestu lat i zajmował się przeróżnymi dziedzinami, od biologii, przez badania nad elektrycznością, a na inżynierii mechanicznej kończąc. Współpracował przy konstruowaniu pierwszego sterowca, podstawy uzbrojenia Rzeczypospolitej. Nikt nie śmiał ingerować w jego badania, taką się cieszył estymą.

– Był postacią bardzo ważną w Instytucie – przytaknął Mikołaj, niechętnie łykający piwo. Żołądek nadal mu dokuczał. – Ale nie dorównywał Zawitowskiemu.

– I nic mu z tego szacunku dobrego nie przyszło. Mam nadzieję, że jego ostatni asystent powiedział wam coś więcej.

Trójka słuchaczy zamarła.

– Nie wiedzieliście o asystencie? Myślałem, że Kozian panu o nim powiedział!

Komisarz zbladł, Mikołaj przeklął a Agnieszka zdawała się mieć ochotę kogoś zastrzelić.

– Mieszka na ulicy generała-regenta Wysockiego, kamienica numer trzy, mieszkania dziesięć. I na Boga, spieszcie się!

 

Komisarz, poganiając woźnicę, zdawał się siedzieć jak na szpilkach. Nie był przy tym nastawiony na odkrycie czego innego, jak kolejnych zwłok. Brał także pod uwagę, że asystent, Patryk de LaRoche, może się okazać tajemniczym zabójcą. Uderzyło go jednak, że dziekanowi nawet przez myśl nie przeszło, że ten zdolny jest do odebrania komuś życia; od razu wskazał go jako potencjalną ofiarę. Profesor Stępień zdawał się być kimś, kto zna się na ludziach, ale ostatni prawdopodobnie pozostały przy życiu członek „klubu” pasował na mordercę. Zazdrość, chęć zemsty, chora ambicja, wszystko może popchnąć do popełnienia najgorszego z grzechów. A mimo to przeczucie mówiło komisarzowi, że de LaRoche nie jest tym, kogo szuka. A instynkt rzadko go zawodził.

Po drodze zgarnęli jeszcze trzech policjantów a czwartego wysłali po posiłki. Z dorożki niemalże wypadli, potykając się jeden o drugiego, przyciągając przez to spojrzenia gapiów. W wejściu do budynku usłyszeli krzyk. Lokatorzy uchylali trwożnie drzwi, próbując dojrzeć źródła zamieszania, a gdy dostrzegali policjantów próbowali ich wypytać po co tu są, co się stało. Takim zachowaniem drażnili Kauserów, dla których takie zachowanie było rzucaniem kłód pod nogi.

W korytarzu na piętrze zobaczyli wyważone drzwi, zza nich dało się dosłyszeć trzaski łamanych mebli i czyjeś paniczne wrzaski. Bejrowski polecił iść ze sobą jednemu z policjantów, dwóm pozostałym nakazał zostać z tyłu i pilnować Kauserów. Mikołaj jednak ani myślał słuchać.

– Wchodzę tam, to też moje śledztwo.

– Cholera by cię – skrzywił się komisarz wiedząc, że nie ma czasu na dyskusje z człowiekiem, który targowałby się z samym szatanem o wartość swojej duszy.

Agnieszka obserwowała trzech mężczyzn jak przechodzą przez próg. Ona również nie zamierzała stać bezczynnie. Podniosła spódnicę i zza podwiązki wyciągnęła mały, damski jednostrzałowy pistolet. Dwójka pilnujących ją policjantów zapatrzyła się na koronkową bieliznę i na moment stracili czujność. A nie był to dobry moment po temu.

W mieszkaniu nastał moment ciszy, po którym nastąpiła salwa pocisków. Coś wielkości człowieka wystrzeliło ze środka, a jego śladem potoczyła się rzucona przez Mikołaja laska. Agnieszka nie mogła uwierzyć swym oczom. Przed nią stanął blaszany potwór o złotym ciele, ze szklanymi kulkami miast oczu, dwoma wygiętymi w pałąk płozami zastępującymi nogi, imitującymi ludzkie dłońmi i mózgiem, zamkniętym w płynie. Dostrzegła to wszystko dzięki swojej wrodzonej spostrzegawczości, dzięki której zarejestrowała każdy szczegół tego stworzenia, choć widziała go zaledwie parę sekund. Po chwili sunął on już koło niej, a zanim wyskoczył przez okno w korytarzu, zdążyła jeszcze wystrzelić w jego kierunku pojedynczy pocisk. Odbił się on jednak od jego metalciznego ciała i wbił się rykoszetem w ścianę.

Mikołaj chwycił ją w ramiona.

– Jesteś cała?

– Co to było? Widziałeś to? Cholerna chodząca zbroja!

Kolejne wystrzały rozległy się tuż obok nich. To dwójka policjantów nareszcie się ocknęła. Ostrzeliwali teraz z rozbitego okna pustą uliczkę.

 

Patryk de LaRoche, poważnie wyglądający trzydziestolatek z sumiastym wąsem i podartej marynarce, siedział w swym skromnym mieszkaniu, cały i zdrowy. Nie licząc paru siniaków i zdemolowanych mebli, rzecz jasna. Pomoc przyszła w samą porę. Jak Mikołaj powie później Agnieszce, blaszany potwór był już bliski skręcenia karku swej kolejnej ofierze.

– Golem to twór profesora Blumenbauma – wyjaśnił de LaRoche, który swe nietypowe nazwisko odziedziczył po dziadku, osiadłym w Olsztynie francuskim kupcu. – Od początku swej współpracy z Instytutem pracował on nad połączeniem maszyny i człowieka. Chciał stworzyć istotę doskonałą, wolną od chorób, ale co ważniejsze: nieśmiertelną.

Wyciągnął z komody zwitek papierów, które wręczył Mikołajowi. Ten zaczął się przyglądać projektom, zarysom teorii, długim ciągom obliczeń i zaobserwowanych przez Blumenbauma procesów.

– Był geniuszem, może nawet bliskim ukończenia dzieła. Asystowałem mu od przeszło pięciu lat i przez ten czas nauczył mnie więcej, niż dowiedziałem się przez całe życie. Widział świat inaczej, pełniej, obrazowo i schematycznie.

– Ten potwór, diabeł, czy to on ich zabił? – spytał Bejrowski tylko po to, żeby się upewnić.

– Oczywiście, któżby inny.

– Ale dlaczego? Nawet taki żelazny demon musi mieć motyw.

De LaRoche westchnął i pomasował obolały kark. Widać było, jak to wszystko go przytłacza, a mimo to zachował nadzwyczajną trzeźwość umysłu.

– Widzicie, profesor Blumenbaum przekroczył pewną granicę. Zorientował się, że aby posunąć dalej swoje prace musi postąpić krok naprzód. Postanowił eksperymentować na ludziach.

Mikołaj zerknął z ukosa znad papierów, Agnieszka przygryzła wargi zafascynowana. Bejrowski tylko się przeżegnał.

– Odmówiliśmy, ja i pozostała dwójka profesorów. To było dla nas coś nie do pomyślenia, chociaż przecież do tego cały czas zmierzaliśmy, prawda? Nad tym pracowaliśmy od tylu lat, ale mimo to… Przejście od teorii do czegoś takiego… – pokręcił głową. – Zgłosiliśmy to do administracji Instytutu, musieli z tym skończyć, to było wbrew boskim prawom i ludzkiej moralności.

Mikołaj wymienił spojrzenia z siostrą i w mig zorientował się, że ona również w to nie uwierzyła. Jak de LaRoche sam powiedział, za długo nad tym pracowali, by nagle się wycofać. W klubie rozwojowym musiało dojść do czegoś jeszcze, do czego asystent nie chce się przyznać. Być może cała trójka chciała sobie przypisać zasługi swego mentora. A może de LaRoche z lojalności skrywał teraz szaleństwo Blumenbauma. Już nigdy się nie dowiedzą, dlaczego tak naprawdę odmówili współpracy przy dalszych badaniach.

– Znamy dalszy ciąg tej historii – stwierdził Mikołaj. – Profesor postanowił się zemścić. On nie jest ofiarą, on jest katem.

Bejrowski pokiwał głową.

– Tak właśnie przeczuwałem, choć w głowie mi się to nie mieści i nie do końca to rozumiem.

De LaRoche jakby zapadł się w sobie. Nic już nie mówił, zwiesił nos na kwintę.

– Maszyna, którą znaleźliśmy w jego piwnicy, służyła do przeniesienia organu z ciała człowieka do ciała golema. Udało mu się, po tylu latach. – Mikołaj zamyślił się na moment, a może tym milczeniem oddawał hołd zmarłemu uczonemu. – A teraz powrócił do życia by się zemścić, a my musimy go zniszczyć. Komisarzu, każ swoim ludziom otoczyć kamienicę Blumenbauma. Ja z Agnieszką skonstruuję drobny gadżet, który skutecznie go unieszkodliwi. Mam taką nadzieję.

 

Mikołaj przez prawie całą noc pracował nad urządzeniami, zdolnymi zniszczyć golema. Agnieszka pomagała jak mogła, dostarczając potrzebnych materiałów, trzymając, co trzeba było przytrzymać, skręcając, co trzeba było skręcić, nieraz służąc dobrą radą. Dowiedziała się także, co planowali zrobić. Jej brat skonstruuje dwa silne elektromagnesy które, po ich skupieniu na konkretny cel, powinny zniszczyć wewnętrzną strukturę mechanoida.

– Magnes przyciąga metal – tłumaczył, nie przerywając przy tym pracy. – Wystarczy go wzmocnić i skoncentrować. Na plecach będziemy więc nieść elektromagnesy, które naładujemy tuż przed ich uruchomieniem. Obłoże je blachami trimetalu więc będą ciężkie, ale poradzisz sobie. Trimetal zadziała jak ekran izolujący i nie pozwoli się rozchodzić polu magnetycznemu, skupi je. Następnie skoncentrowana wiązka siły elektromagnetycznej wystrzeli z tego cylindra – tu wskazał długi na łokieć przedmiot, również obity cienką blachą z trimetalu, który był pozostałością po jednym z eksperymentów Mikołaja. – wystarczy ten cylinder, czy też bardziej lufę, skierować na cel. Cokolwiek znajduje się we wnętrzu golema, zostanie przemieszczone. To tak jakby w ludzkim organizmie pozamieniać organy miejscami. Prawdopodobnie dłuższe oddziaływanie takich sił zniszczy nasze działka, bądź to przez rozgrzanie, bądź siły przyciągania, musimy więc być ostrożni i mamy tylko krótki przedział czasowy, zanim to wszystko się rozpadnie.

Agnieszka wiedziała już, że w dokumentach Blumenbauma znalazł prosty, prototypowy szkic golema i na jego podstawie wynalazł sposób na jego zniszczenie. Kule na nic by się zdały, nawet na szklane naczynie, chowające organ. Materiału, z którego było wykonane, nie da się przestrzelić. Osłonę zrobiono bowiem z wielowarstwowych tafli szklanych sklejonych żywicą, odpornych na ostrzał.

Nareszcie, około trzeciej w nocy, praca była wykonana. Zgodzili się zdrzemnąć do świtu, by być pełni sił. Mikołajowi nawet przez myśl nie przeszło, by swój wynalazek oddać komuś innemu niż Agnieszce. Działo hipermagnetyczne o polu elektrycznym, jak już zdążył je nazwać, nie powinno trafić w ręce pierwszego lepszego posterunkowego.

 

Bejrowski przyjechał po nich z samego rana. Z powątpiewaniem spojrzał na dwa urządzenia, w niczym nie przypominające broni, ale był na tyle rozsądny, by niczego nie komentować. Nieszablonowe problemy wymagają nieszablonowych rozwiązań.

Dorożka dowiozła ich do otoczonej z każdej strony kamienicy. Policjanci patrolowali okolicę trójkami, spięci i wyraźnie wytrąceni z równowagi. Nikt nie wiedział, czego się spodziewać.

Dwóch młodych posterunkowych pomogło Kauserom nałożyć elektromagnesy na plecy. Przez chwilę zdawało się, że Agnieszka nie wytrzyma pod tym ciężarem, ale dziarsko zacisnęła zęby i zrugała aspiranta gdy zaproponował, że ją zastąpi. Następnie rodzeństwo chwyciło cylindrowate lufy, wychodzące z trimetalowego plecaka, i wkroczyli do domostwa profesora Blumenbauma, będącego teraz schronieniem golema.

Największym wyzwaniem okazało się zejście po schodach do pracowni profesora, skrytej w piwnicy budynku. Trzeba było ostrożnie stawiać każdy krok, ciężar na plecach popychał to do przodu, to do tyłu, zaburzając naturalną równowagę.

Złocistego golema znaleźli w stanie półhibernacji. Podłączony do zwisających z sufitu ramion, rozciągnięty, wydawał się być bezbronny. Ale gdy tylko zeszli z ostatniego stopnia i wkroczyli do pracowni podniósł blaszaną głowę i spojrzał szklistymi kulkami na przybyszy. Zdawało się, że błyszczą, podobnie do kocich oczu świecących w ciemnościach.

– Tak jak myślałem – szepnął Mikołaj. – Maszyna parowa uruchamia ramiona, a one nakręcają, ładują, po prostu karmią naszego golema. Właśnie widzimy, jak się pożywia energią maszyn.

– Nie lubię psuć zabawy, ale dokładki nie będzie.

Skierowali lufy w stronę profesora-golema, odbezpieczyli mechanizm blokujący, a elektromagnes począł buczeć i wibrować intensywnie, wprawiając ciała operatorów w lekkie drżenie.

– Ho, ho, braciszku. Po powrocie do domu musisz mi zrobić podobny egzemplarz, tylko mniejszy!

Metalowe ramiona puściły golema. Ten poruszył się niemrawo i powoli, sunąc na swoich wygiętych w łuk płozach, skierował w stronę napastników. I wtedy elektromagnesy wystrzeliły. Z luf buchnęła fala przyciągania, przypominająca rozgrzane powietrze. Oba strumienie trafiły celu, zdawały się przenikać ofiarę na wylot. I nie zatrzymały go.

– Skrzyżujmy wiązki! – krzyknęła Agnieszka, próbując przebić się przez harmider terkoczących urządzeń. Gdy ich fale się połączyły, z golema dobiegł ich nagły klekot, zaraz potem nieprzyjemne zgrzytanie. Jedna ze szklanych kulek wypadła nawet z oczodołu a w ślad za nią wystrzeliła sprężyna. Klekot się nasilał, a działa hipermagnetyczne poczęły się przegrzewać. Trimetal coraz bardziej piekł dłonie, a ciepło, jakie wytwarzał, raniło skórę pleców.

– Zdychaj w końcu! – wrzasnęła Agnieszka.

Golem jednak nie zamierzał słuchać. Ruszył przed siebie, wyciągnął metalowe łapska i zbliżał się do rodzeństwa. Nie mogli się cofnąć, za sobą mieli schody, ani tym bardziej uciec, bo z łatwością by ich dogonił. Musieli kontynuować, brnąć dalej w to, co teraz wydawało się być misją samobójczą, ich ostatnim wyzwaniem.

Nagle coś kliknęło, zgrzytnęło mozolnie wewnątrz blaszanego ciała, po czym z trzewi golema rozległa się cała seria cichych strzałów dziesiątek sprężyn, zakończonych ostatnim buchnięciem mechanizmu, przypominającym dźwięk zepsutego zegara.

Agnieszka z Mikołajem spojrzeli ma metalowe łapy, oddalone od nich zaledwie o pół metra, nie mieli jednak czasu stać bezczynnie. Szybko poczęli zdejmować z siebie palące i dymiące urządzenia, które do tego poczęły cuchnąć spalonym metalem. Gdy działa elektromagnetyczne wylądowały już na podłodze pracowni, jedno z nich poczęło się nawet palić, wydalając przy tym czarny, gęsty dym. Uciekli od tego jak mogli najszybciej. Będąc już za drzwiami piwnicy usłyszeli dwa donośne wybuchy.

– Chyba nie zdążysz tego opatentować – dyszała Agnieszka, klepiąc brata po plecach.

– I tak nie znalazłbym użytecznego zastosowania dla tych śmiercionośnych żelazek. Poza zabijaniem ich użytkowników, rzecz jasna.

 

Następnego dnia siedzieli w salonie w swoim domu, zajmując się każde swoimi sprawami. Tego też dnia, do godzin popołudniowych, zostali odwiedzeni przez dwóch dżentelmenów, z których to pierwszy miał głównie pytania, a drugi propozycję. Pierwszym był nie kto inny jak komisarz Jan Bejrowski, komendant głównego posterunku w mieście. Agnieszka chciała poczęstować go szklanką czystej, ale odmówił. Rozsiadła się więc wygodnie na fotelu, przerzuciła nogę przez podłokietnik i, żując niezapalone cygaro, wróciła do lektury Księcia Macchiavellego.

– Ma pan wiele pytań, jak mniemam – stwierdził Mikołaj, ponownie ubrany w szlafrok nałożony na piżamę; jego ulubionym nieformalnym strojem.

– Zgadza się i przyznam, że niektóre sprawy mnie przerastają. A jeśli spróbuje się panicz wywyższać, to panicza zdzielę i zaaresztuję.

Mikołaj podniósł dłonie do góry.

– Strzelaj pan.

– Przede wszystkim nurtuje mnie jedna rzecz. Skąd wiedzieliście, gdzie ten… golem… się ukrył?

– Komisarzu, czy to nie oczywiste? – zadrwiła Agnieszka, bawiąc się cygarem między palcami. – Podczas naszej pierwszej wizyty w pracowni Blumenbauma Mikołaj zauważył, że maszyna parowa była niedawno używana. Początkowo stwierdziliśmy, że może ktoś się włamał ale wiedząc już, z czym mamy do czynienia, jasnym było stwierdzenie, że to golem niedawno go używał by się nakarmić.

– A gdy my buszowaliśmy po pracowni profesora, on szukał nowej ofiary. Szczęśliwie się z nim rozminęliśmy – dokończył Mikołaj z uśmiechem. Agnieszka podsumowała to, co jej wcześniej powiedział, dorzucając parę swoich domysłów. Teraz, zadowolona z siebie, wróciła do lektury.

– Ale po cóż te ustrojstwa przynieśliście? Nie można było tego czegoś złapać w inny sposób?

– Złapać nigdy, jedynie unicestwić. Mieliśmy zbombardować kamienicę ze sterowca?

– Nie wchodzi w grę. Zbyt duże ryzyko. A gdybyśmy podpalili cały dom?

– Faktycznie golem pozostałby bez jedynej maszyny, zdolnej go naładować. Ale z pewnością uciekłby z pożaru i przez parę dni grasowałby po mieście w amoku, aż do momentu zgonu.

Bejrowski podziękował i wyszedł, zamyślony i zaintrygowany. W drzwiach minął się z kolejnym gościem, dziekanem Instytutu, profesorem Stępniem. Ten przywitał się dystyngowanym ukłonem i od razu przeszedł do rzeczy.

– Dla dobra kraju jestem zmuszony prosić panicza o wszelkie dokumenty, dotyczące golema.

– Leżą na komodzie, po pana prawej, profesorze.

Dziekan uśmiechnął się kątem ust i zgarnął papiery.

– To jednak nie wszystko. W imieniu Zawitowskiego chciałbym prosić cię, was, do współpracy przy sekcji golema. Zamierzamy go dokładnie przebadać i pańska pomoc może się okazać wielce docenioną.

– To przechodzi ludzkie pojęcie – prychnęła Agnieszka. – Najpierw zabieracie człowiekowi dzieło jego życia twierdząc, że jest sprzeczne z ludzką moralnością, ale wszyscy wręcz pchacie swoje uczone rączki by przebadać efekty jego, potępianej przez was, pracy!

– Możemy się wiele nauczyć.

Agnieszka machnęła ręką i wróciła do lektury.

– Wiemy – kontynuował Stępień – że to sprzeczne z bożym dziełem, ale nie zamierzamy dochodzić tych doświadczeń w praktyce.

– Boże dzieło? – żachnął się Mikołaj. – Spójrzmy więc na tego waszego Boga: istota wszechmocna która tworzy człowieka, stworzenie pełne wad i usterek. Gdyby był takim wspaniałym rzemieślnikiem, bardziej by się postarał. A przecież to człowiek, organizm daleki do perfekcji, stara się stworzyć maszynę idealną, pozbawioną wad konstrukcyjnych, działającą bez przerwy do końca świata i jeden dzień dłużej. Ludzie jak coś robią, chcą to zrobić dobrze, nie uciekają się do półśrodków, chociaż nie jesteśmy istotami wszechmogącymi. Ergo – człowiekowi bliżej do Boga, niż samemu Bogu.

– Tak, słynne założenie twego ojca. Nie można jednak porównywać istoty boskiej do człowieka, to dwie różne klasy. Nie jest więc panicz zainteresowany? Oferujemy drugie miejsce w szeregu zaraz po profesorze de LaRoche.

– Proszę mu pogratulować awansu – mruknęła Agnieszka, podrygując nóżką przerzuconą przez poręcz fotela.

– Wasze starania na nic się nie zdadzą – zawyrokował Mikołaj i ciągnął dalej spokojnym tonem. – Jest niemożliwością połączyć żywy organizm z maszyną. Ludzki mózg jest przystosowany do zawiadywania organami złożonymi z tkanek, nie kupą blachy i kółkami zębatymi. To przez to golem był stworzeniem oszalałym, nie zdolnym do racjonalnego myślenia, ograniczonym do podstawowych funkcji i prymitywnych instynktów: pożywić się, przeżyć. Zemścić. Takie połączenie jest możliwe jedynie, gdybyśmy golema pozbawili uczuć, emocji, zdolności samodzielnego myślenia. Ale wtedy byłby jedynie bezwolnym narzędziem, więc taki zabieg traci sens.

Profesor pokiwał głową bez przekonania. Schował dokumenty za pazuchę, ukłonił się i skierował do wyjścia. Jednak w progu zatrzymał się i zwrócił ponownie do rodzeństwa Kauserów.

– Żyjemy w naprawdę ciekawych czasach, jeszcze wiele przed nami do odkrycia i do przeżycia. Wykorzystajcie nadarzające się okazje. To jeszcze nie koniec.

Koniec

Komentarze

Oj ja czekam na steampunkowego Mendla Gdańskiego który miast stać i wołać zza pazuchu wyrwie wielką spluwę parowo-elektryczną i zrobi antysemitom takiego combobrejkera rze asz chej!

Lepiej po prawdzie by było, gdyby siostra stawiała szklanki, zamiast je kłaść, bo z położonych się wylewa...

trochę więcej jest takich głupich zdań, albo bezsensownych z powodu składni, albo języka.

Ale ogólnie, chociaż pomysł nie jest nowatorki, czyta się miło i z calkiem dużym zainteresowaniem, więc chętnie przeczytam coś więcej.

Zajmująco, chociaż bez rewelacji, o.

Arctur mylisz sarkazm z bełkotem, w ten sposób niczego nie udowodnisz.

niezgoda przydałby mi się ktoś taki taki, jak Ty. Chociaż nie znoszę popełniać błędów to niestety jest to przywarą ludzkiej natury. Na szczęście są ludzie, którzy potrafią w normalny i kulturalny sposób zwrócić komuś uwagę. Dziękuję za komentarz.

Po to jest ta strona, żeby czytelnicy mogli się wypowiedzieć. Warto też znaleźć betę, jeśli planujesz więcej i lepiej pisać i zbierać pochwały.

. W wejściu do budynku usłyszeli krzyk. Lokatorzy uchylali trwożnie drzwi, próbując dojrzeć źródła zamieszania, a gdy dostrzegali policjantów próbowali ich wypytać po co tu są, co się stało. Takim zachowaniem drażnili Kauserów, dla których takie zachowanie było rzucaniem kłód pod nogi. ---

Pomysł jest nawet ciekawy, ale niestety wykonanie go zabija. W tekst wkradło się wiele niezręczności jezykowych. Stylizacja dialogów --- w szczególności na początku --- brzmi strasznie nienaturalnie i odpycha. Co do fabuły, to trzeba zwrócić uwagę, że rozwiązanie zagadki nadchodzi zbyt szybko i jest zupełnie niezależne od ekstraordynaryjnych umiejętności bohatera. Więc po co mu te umiejętności --- bo jak tylko do załatwienia kreatury, to słabo.

pozdrawiam

I po co to było?

Dobre.

W tej konwencji się sprawdzasz.

Infundybuła chronosynklastyczna

Nowa Fantastyka