- Opowiadanie: Ardel - Trawa pod stopami

Trawa pod stopami

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Trawa pod stopami

Zapach przygotowywanego odwaru z kwiatu podbiału oraz liści trawy rosistej, nazywanej tak, gdyż nawet w środku dnia była pokryta kroplami wodnistej substancji, rozchodził się w powietrzu. Mętna atmosfera, wywołana kurzem, unoszącym się wokół, stłumionym światłem, wpadającym przez szpary w zamkniętych okiennicach i aromatem podgrzewanego olejku lawendowego, była bardzo przyjemną dla zmęczonego umysłu i gardła. Z zewnątrz docierały radosne odgłosy bawiących się wróbli oraz głośne utyskiwanie zgubionego człowieka. Od czasu do czasu spokojną aurę przerywał mój mokry kaszel.

– Gotuj się, ty piekielna brejo! – wychrypiałem do garnuszka z lekarstwem, w myślach jednak błogosławiąc napój, który już wkrótce miał ukoić podrażnioną krtań.

Zamieszałem dekokt jeszcze dwa razy i wlałem chochlą porcję do glinianego kubka. W tym momencie złapał mnie ostry spazm. Połowę płynu wylałem na zabrudzony już w podobny sposób fartuch. Parząc się w język i podniebienie, wypiłem duszkiem zbawienną ciecz. Smak znałem już tak dobrze, że czasem zdarzało mi się o nim śnić. To niesamowite zjawisko, gdyż w snach nigdy nie odbierałem żadnych wrażeń smakowych czy węchowych, a jeżeli już zmysły te pojawiały się w nocnym marzeniu, to przychodziły raczej jako prosta wiedza, niż jako doznanie. Drapiące gardło ponownie zmusiło mnie do zakasłania.

Zachowałem się nad wyraz głupio, co mnie zbytnio nie dziwiło, taką posiadałem naturę. Tym razem powodem tego odkrycia było przeziębienie, którego nabawiłem się ostatnio. Zdarzało mi się to dosyć często, lecz tym razem byłem bardzo blisko zapalenia płuc. Dwa dni wcześniej wybrałem się na polowanie. Tak się składa, że jako zasłużony obywatel, który wyleczył jednemu z Radnych nykturię i częstomocz, dostałem prawo do połowu w lasach królewskich (czyli prawie wszystkich w całym Państwie Olch).

W borze miałem zamiar przetestować nową mieszankę, na pomysł której wpadłem rankiem tamtego dnia. Korzeń dziewięćsiłu i wieszcza oraz ziele macierzanki Miłości. Wyszła cudownie. Przez pierwszą godzinę byłem tak otępiały, że nie potrafiłem wstać spod drzewa, gdzie zażyłem specyfik. Lecz, gdy umysł mi się rozjaśnił i zdołałem powstać, poczułem się wspaniale. Moje myśli przebiegały przez mózg w zawrotnym tempie, nawet zdołałem sobie wyobrazić obracający się trójkąt w rotującym w innej płaszczyźnie kole! A na ogół udawało mi się to dopiero pod wpływem mocnego narkotyku, a tu, proszę!, na trzeźwo. Mięśnie reagowały o wiele prędzej i dokładniej niż zazwyczaj. Z mojego doświadczenia i wstępnych obliczeń wynikało, że efekt utrzyma się przez jakieś trzy godziny. Miałem nadzieję, że nie więcej, bo przy takim wzroście metabolizmu moje ciało nie wytrzymałoby zbyt długo.

Początek polowania był niezwykle udany. Bez większych problemów wytropiłem kozła i spokojnie przymierzyłem, czas zdawał się płynąć odrobinę wolniej. Niestety strzał nie był najlepszy, gdyż bełt z mojej dopieszczonej myśliwskiej kuszy nie trafił na komorę. Ofiara zerwała się do ucieczki i zmykała z prędkością zwyczajową dla przerażonej i rannej sarny. Cholernie szybko. I tutaj moja zielarska ekstaza – dotrzymywałem zwierzęciu kroku i, gdy się zmęczyło, dognałem je i prędko dobiłem. Istotnie byłem wtedy trochę rozpalony, lecz winę mogę zrzucić na rodzaj zażytej wcześniej macierzanki, która znana była jako nadzwyczaj silny afrodyzjak. A potem zorientowałem się, że minęło już co najmniej pięć godzin, od momentu w którym zioła zaczęły stymulować mój organizm, a przez połowę tego czasu latałem jak południca za chłopem. I, zdziwiony żwawym biegiem słońca po niebie, zemdlałem. Mój organizm był tak wyczerpany, że złapałem ostre przeziębienie i znalazłem się przy drzwiach zapalenia płuc. Na szczęście tylko otarłem się o tę chorobę, bo w jej przypadku tylko bogowie raczą wiedzieć, czy leczenie zadziała. W żargonie lekarzy i ziołoleczników zapalenie płuc nazywane było „przekleństwem Zniszczenia”.

Z mimo wszystko miłego wspomnienia wyrwało mnie pukanie w ościeżnicę. Po chwili stukanie przerodziło się w potężny hałas. Kogóż przyniósł do mnie poranek? Miałem nadzieję, że nie był to poważny przypadek, gdyż nie miałem siły myśleć. Podniosłem się obolały z mojego wysłużonego fotela i, odpychając stopą walające się po podłodze graty, dotarłem do wejścia. Jako że wszyscy w mieście mnie znali, nikomu nigdy nie zaszedłem za skórę i nawet to, że byłem obcokrajowcem ludziom nie przeszkadzało, to odsunąłem skrzydło jak zawsze – szybko, szeroko i szczerze.

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, była aparycja osobnika, który pukał, czy może próbował wyburzyć mój dom. Typowa pokryta bliznami morda osiłka, który wynajmuje swoje grube ramię za pieniądze. Drugim, co rzuciło mi się w oczy, była pięść najemnika. Padłem na posadzkę, wciąż rozmyślając o tym, cóż ode mnie mógł chcieć ten człowiek. Może…

– Masz przesyłkę, Wiązie – usłyszałem pomimo zamroczenia i zasłony bólu. Potem coś łagodnie opadło na moją pierś, a napastnik pospiesznie się oddalił.

Usiadłem, zakręciło mi się w głowie i gdybym nie podparł się na łokciu, nie utrzymałbym równowagi. Kaszlnąłem, opryskując sobie fartuch ściekającą z nosa krwią. Zrobiło mi się przez chwilę żal mojego ubrania, które przechodziło najgorszy dotąd dzień od czasu jego zakupu. W głowie huczało mi tak, jakbym znajdował się wewnątrz kowalskiego miecha. Gdy srebrzyste mroczki przestały przesłaniać mi pole widzenia, odkryłem, że na moich udach spoczywa koperta. Wstałem ostrożnie, pozwalając wiadomości opaść na ziemię.

 

Dopiero po umyciu twarzy i przebraniu się w coś czystego, zacząłem myśleć. Jak dotąd nigdy mnie nie zaatakowano. Była to dla mnie sytuacja kuriozalna i wyjątkowo nieprzyjemna. Ludzie w mieście cenili sobie moją osobę za pomoc w problemach wszelkiego typu – czy to zwykła gorączka czy niedomaganie w łożu małżeńskim. Przez wzgląd na ostatni z przypadków i podobne do niego, moje laboratorium położone było przy ustronnej ulicy Orłów. Miejsce to zawsze zdawało się ciche i dyskretne, mieszkały tam oprócz mnie jedynie bogate staruszki, które dość rzadko wychodziły ze swoich mieszkań. Panie były przy okazji moimi stałymi klientkami, które jednak często potrzebowały kogoś do rozmowy, a nie leczenia. W tę okolicę nie przychodził nikt poza dwoma rodzajami ludzi: szukających mnie i mojego wsparcia oraz gładkich młodzieńców, którzy towarzyszyli za drobną opłatą starszym paniom. Oczywiście odbywali oni tylko „rozmowy”, gdyż prostytucja obchodowa była w stolicy zakazana, a usługi zbliżeniowe świadczone były tylko w dwóch lokalach, które miały wykupione niezwykle kosztowne licencje.

Dotarło do mnie, że kaszel minął. Kochana trawa rosista. Cóż bym bez niej zrobił jako ten głupi człowiek? Lecz za parę godzin gardło znów mnie zapiecze, a nie mogłem pozwolić sobie na kolejną porcję tego medykamentu. No chyba że chciałem spać, siedząc na nocniku. Pozostawały mi zatem jedynie miodowe cukierki z macierzanką tymianek, których skuteczność poddawałem w wątpliwość. Myśli o ziołach i pracy uparcie nachodziły mój umysł, a przecież miałem się skupić na napaści. List!

Leżał przyklejony zaschniętymi kropelkami krwi do drewnianej podłogi. Oderwałem go i wyciągnąłem wiadomość z niezapieczętowanej koperty.

 

„Mamy twoją siostrę. Dwa pieprzyki na lewym udzie. Blizna za prawym uchem. Przyjdź jutro pod Bramę Zenitu.”

 

Nie poczułem nic, co było dla mnie dość zaskakujące. Z opisu wynikało jasno, że uprowadzili moją siostrę albo jakiegoś jej kochanka. A może miała męża i to jego porwali? Nie interesowałem się Mgłą, ani jej nie widziałem od czasu, gdy opuściłem ojczyznę. I nie żałowałem tego, gdyż była to osoba gruboskórna i złośliwa niczym leniwy kot. Lecz w moich rodzinnych stronach krew rodowa ma głębokie powiązania z tradycją, a przez to emocjonalne, więc poczułem potrzebę ruszenia siostrze na pomoc. Ale nie było to silne uczucie, więc zastanawiałem się z jasnym umysłem, zamiast miotać się w panice.

Jeżeli ktoś kłopotał się na tyle, by pojmać mojego krewniaka z tak dalekich stron, wszak Miasto Olch i Pierścień dzieliła odległość setek mil i przy okazji granica krajów w stanie tymczasowego zawieszenia broni, to musiał chcieć ode mnie czegoś, czego normalnie nie byłbym mu w stanie dać. I mieć nieprzebrane zasoby pieniężne. A jako że moje umiejętności i wiedza, zarówna ta „dobra” jak i „zła” dla ludzkiego zdrowia, są dobrze znane i cenione, to mój udział w tym dziwnym przedsięwzięciu może kogoś sporo kosztować. A już na pewno pozbawi mnie reputacji, a także spokojnego życia.

Przypuszczalne źródła tej sytuacji sprawiły, że postanowiłem nie angażować się w tę sprawę – i tak nie zdołałbym pomóc siostrze. Wszystkie scenariusze, które rozgrywały się w moim umyśle, kończyły się śmiercią wielu ludzi, a przy okazji i moją. Jednym z prawdopodobnych powodów, dla których mnie zastraszono, była chęć wykorzystania moich zdolności przez Królestwo Stali. Kraj ten, jak wiadomo, był na skraju wojny z Państwem Olch i z pewnością chciałby w każdy możliwy sposób osłabić jego pozycję. A Stalowi byli zdolni nawet do zatrucia, z moją pomocą, rzeki, która przepływa przez stolicę i zabicia w ten sposób Radnych wraz z pospolitymi obywatelami. Skąd wiedziałem, że mogliby się uciec do takich środków? Królestwo Stali było moją ojczyzną.

Oczywiście przysłać tego silnego idiotę mógł również jakiś bogaty szlachetka, który chciał, bym został jego osobistym ziołolecznikiem na wieki. Ale wolałem nie ryzykować. Moja wiedza w złych rękach mogła być niezmiernie groźna.

Najlepiej było przygotować się na wszystko. Zagotowałem wodę na podwójną porcję trawy rosistej z dodatkami, zalałem wrzątkiem niebezpiecznie dużą dawkę kory dębowej, by wyeliminować niechciane skutki uboczne poprzedniego lekarstwa. Ból brzucha po tym melanżu prawdopodobnie będzie trudny do zniesienia, ale nie chciałem zażywać jeszcze narkotyku na jego zniwelowanie. Mój organizm i tak będzie miał w sobie za dużo toksyn. Na wszelki wypadek zabrałem również zioła, wzięte na polowanie sprzed kilku dni; do małej, woskowanej sakiewki schowałem trochę proszku z sennego drzewa oraz przyrządziłem okropny w smaku ekstrakt z ziaren egzotycznej rośliny kawowca, wymieszanej z chrzanem. Wyciąg ten silnie pobudzał umysł i było prawie niemożliwym zasnąć po jego użyciu. Do kieszonki w rękawie wsadziłem fiolkę, wypełnioną stężonym wyciągiem z kwiatów trójlistka lekarskiego – śmiertelną trucizną, paraliżującą układ oddechowy.

Moje starania trochę mnie rozbawiły, bo gdyby ktoś próbował mnie schwytać, to i tak by mu się to udało. Nie jestem ani silny, ani nie potrafię radzić sobie w sytuacjach stresowych. A na ulicach miasta zniknęło już wielu ludzi, którzy z pewnością mieli lepsze kompetencje, by się obronić. W chwili, w której zostałbym pojmany i tak ograbiono by mnie ze wszystkich specyfików. Lecz mój strach zapędzał mnie do przygotowań.

Nagle doznałem olśnienia. Radny Braturad! Z pewnością zechce mi pomóc, ma wobec mnie duży dług wdzięczności za wyleczenie jego moczenia nocnego. Wypiłem szybko spreparowany wcześniej dekokt na ulżenie gardłu, napar z dębu wziąłem ze sobą we flakonie, by wypić go za jakiś czas. Ubrałem ciepły kaftan, owinąłem się natłuszczonym płaszczem i ruszyłem do posiadłości Miłłów.

 

Wyszedłem już z brudnych ulic dzielnicy Korzeni i przemierzałem teraz czyste ulice bogatszej części miasta. Zdawało się, że nikt mnie nie obserwował. Ale nie miałem najmniejszego doświadczenia w wypatrywaniu potencjalnych szpiegów, nigdy wcześniej nie znajdowałem się w takich okolicznościach. Jednak uporczywie i nader podejrzliwie przyglądałem się każdemu człowiekowi, który pojawił się w zasięgu mojego wzroku. Nawet moją byłą kochankę, wrażliwą sprzedawczynię owoców Jaromirę, obrzuciłem takim spojrzeniem, że aż postawiła oczy w słup. Zachowywałem się jak idiota, ale nie potrafiłem nic na to poradzić. Bałem się. Cholernie się bałem i miałem nerwy napięte niczym cięciwa kuszy.

Gdy docierałem do złoconej bramy, której skrzydła wyglądały jak obejmujący się kochankowie, zaczęło padać. Ciężkie krople nieprzyjemnie zimnego deszczu spływały kaskadami po impregnowanym płaszczu, który zapobiegał zamoczeniu kaftana; lecz włosy i dolna część spodni od razu przykleiły się do ciała. Kichnąłem i w duchu przekląłem paskudną pogodę, której działania sprowadzały do mnie klientów.

Odźwierny, nazywał się chyba Nierod, wpuścił mnie, gdy tylko usłyszał moje imię. Było ono na tyle odmienne od olszańskich, że nie musiałem nawet używać nazwiska. Kiedy ktoś mówił „Wiąz”, od razu było wiadomo, że miał na myśli mnie. Znany byłem także pod prostszym do zapamiętania (a niektórzy naprawdę nie potrafili zachować w pamięci nazwy zwyczajnego drzewa, co zadziwiało mnie niezmiernie) przydomkiem „Zielarz”.

Posiadłości szlacheckich rodów zawsze robiły na mnie wrażenie. Ta, wybudowana na planie prostokąta, bez tarasów czy przybudówek, które mogłyby zaburzyć geometrię budowli, miała ściany pomalowane na purpurowo. Wolałem się nie zastanawiać, jak wiele zapłacono za tak irracjonalną ilość najdroższego z barwników. Jednolity kolor zakłócały bielone motywy z polowań oraz stworzone tą samą techniką sylwetki kochanków w najróżniejszych pozach. Od razu widać było, że Miłłowie pasują do Miłości zarówno swoim nazwiskiem jak i upodobaniami. Co się akurat zgadzało, widywałem ich jedynie na nabożeństwach na cześć tego bóstwa. Świętych dni Stwórcy i Zniszczenia nie obchodzili, przynajmniej publicznie.

Dekoracje domostwa sugerowały szczególną próżność mieszkańców, lecz znałem osobiście kilkoro przedstawicieli z rodu, którzy zdawali się być wyjątkowo zaradnymi i sympatycznymi. Do drzwi wejściowych prowadziły krótkie schody, wykładane różowym marmurem z żyłkami barwy zachodzącego słońca; po bokach znajdowały się złocone, a może całkowicie wykonane z tego kruszcu, poręcze. Nierod wyprzedził mnie i odchylił wielkie skrzydła na boki, przekazując mnie pod opiekę służącego w purpurowo-białej liberii.

Po wyjawieniu celu mojego przybycia, a podzieliłem się jedynie informacją, że szukam pomocy u Radnego, lokaj, który przedstawił się jako Siebąd Rzeczka, od razu poprowadził mnie do prywatnych pokojów Braturada, tłumacząc mi jakiego to ja szczęścia nie miałem, gdyż gospodarz zajęty nie był. Po drodze pozdrowiło mnie kilku domowników, których nigdy wcześniej nie widziałem, lecz z uśmiechem odpowiedziałem na powitania. Zdamir Miłł, brat Radnego, zatrzymał mnie na chwilę, gdy natknęliśmy się na siebie na jednym z korytarzy. Była to pierwsza osoba, którą rozpoznałem. Zadał mi parę pytań dotyczących opieki nad nowo narodzonym synem. Nie miałem wiedzy w tej dziedzinie, co szczerze mu wytłumaczyłem. Był niezwykle rozczarowany i z hiastową miną odszedł bez pożegnania.

Na ścianach w tej części posiadłości powieszono portrety członków rodziny. Panował zwyczaj, że wystawiano je dopiero po śmierci danej osoby. Nie potrafiłem zrozumieć – w moich dawnych stronach każdy szanujący się człowiek chwalił się w widocznym miejscu swoją podobizną; było to uznawane za pokaz zamożności oraz przejaw dobrego smaku. Na powierzchni zapełnionej sztuką można było zaobserwować przemianę stylu malarskiego na przestrzeni paru wieków. Najnowszy z obrazów stworzono techniką nakładania na siebie kropek farby, w których przeważały jasne odcienie. Z pewnej odległości robiło to imponujące wrażenie, lecz gdy chciałem przyjrzeć się malowidłu z bliska, nie potrafiłem rozróżnić oka od nosa prezentowanej postaci. Artyści miewali naprawdę zaskakujące pomysły.

Podróż przez olbrzymie domostwo nie była krótka, lecz w końcu dotarliśmy na miejsce. Drzwi bawialni Braturada były ozdobione złotym źdźbłem pszenicy, na znak, że jego partnerka wywodzi się z rodu Stokłosów. Lokaj zapukał we framugę i, po odczekaniu wymaganych piętnastu uderzeń serca, wpuścił mnie do środka, zapowiadając równocześnie moje przybycie. Miłł nie ruszył się z fotela o purpurowym obiciu i inkrustowanych żółtawym kruszcem podłokietnikach, lecz skinął głową w moją stronę i ruchem ręki zaprosił mnie, bym się zbliżył. Nic nie mówiłem, etykieta jasno nakazywała milczenie, zanim odezwie się osoba stojąca wyżej w hierarchii.

– Zamknij drzwi, Frydryku. – Obróciłem mimo woli głowę, bo wcześniej nie dostrzegłem, by ktoś jeszcze znajdował się w pokoju.

Za sobą ujrzałem oszpeconą twarz poznanego o poranku Wyspiarza. Zrozumiałem, że oto samemu wszedłem do szamba. Było głębokie.

 

Gdybym mógł wrócić do przeszłości i zmienić moje decyzje w trakcie rozmowy z Radnym, zrobiłbym to. Teraźniejszość opłacała moje przeszłe zachowanie. Lewe oko miałem tak opuchnięte, że nie byłem w stanie uchylić powieki. Z kącika sączył mi się jakiś płyn, który cuchnął jak ropa, lecz była w nim jeszcze chyba krew. Co ciekawe, mogłem dotykać swojego nosa i się nie krzywić. Ciosy, którymi potraktował mnie ten pies, Frydryk, musiały ominąć to wrażliwe miejsce. Prawdopodobnie miałem złamanych kilka palców prawej dłoni. Gdy oprawca przydepnął mi ją obcasem, to ból, który przeszył mi ramię, powędrował wzdłuż łańcucha mięśniowego i, skończywszy swoją drogę tuż pod łopatką, eksplodował z niemożliwą do wytrzymania intensywnością. Wtedy udało mi się na szczęście zemdleć.

Leżałem w ciemnej celi, której wilgotne powietrze bardzo skutecznie rozprowadzało cierpienie po całym moim ciele. Przejechałem językiem po zębach. Szczęśliwie żaden nie był złamany czy wybity. Tylko dziąsła krwawiły mi okropnie, w ustach czułem metaliczny, kwaśnawy posmak. Splunąłem czerwoną śliną, której kolor mogłem sobie tylko wyobrazić w tej mrocznej przestrzeni. Tego dnia, którymkolwiek dniem uwięzienia miał on być, miałem zobaczyć mą siostrę. Chcieli ją torturować na moich oczach, żebym się zgodził na pracę dla Miłła. Poinformowali mnie o spotkaniu wcześniej, bym mógł w umyśle przedstawić sobie jej przyszłą męczarnię. Okrutne. I cholernie skuteczne. Coraz bardziej skłaniałem się do udziału w ich przestępstwie.

Kretyni! Żądne złota potwory! Radny założył podziemną arenę walk, gdzie mordowali się, również nielegalni w tym królestwie, niewolnicy oraz ochotnicy, którzy byli na tyle głupi, by zabijać innych za pieniądze. Ja byłem potrzebny do opracowywania trucizn o odpowiednich efektach, produkcji narkotyków dla berserków i publiczności, leczenia ran zwycięzców i oczywiście jako osobisty ziołolecznik Braturada, który znów chorował; tym razem rozwijała się u niego podagra. Osobiście uważałem, że miał zaburzenia psychiczne, czego nie omieszkałem mu powiedzieć wraz z tym, że jest skrzywionym socjopatą. Tego ostatniego nie zrozumiał, ale po tym wyznaniu jego pies zgniótł mi palce.

Nie mogłem się zgodzić na ich propozycję. Kochałem życie. Zdrowie innych ludzi stawiałem ponad własne. Lecz moja siostra… Nie znałem jej dobrze. Nigdy za nią nie przepadałem. Była powiązana ze mną tylko przez fakt posiadania wspólnych przodków, nie było między nami żadnego uczucia. Ale targająca mną trwoga o jej życie, które miało być zanieczyszczone zbliżającym się cierpieniem, sprawiało, że zacząłem się łamać. Byłem pewny, że gdy usłyszę jej pierwszy krzyk, to zgodzę się na tę bluźnierczą, ohydną, godną wyłącznych sług Zniszczenia pracę. Więzy krwi miały sprowadzić nieszczęście i śmierć, a ja, jakkolwiek rozumem się na to nie godziłem, zostałem pokonany przez niespodziewanie rodzinne serce.

Trwając w tym dziwnym rozdarciu, zastanawiałem się nad sytuacją, zapominając o własnym bólu. Żałowałem, że nie byłem Mówcą czy Tkaczem. Mógłbym wtedy wydostać się, używając mocy, których potęga rzucałaby Braturada i okrutnego Frydryka, przeklętego Wyspiarza!, na kolana! Lecz od razu porzuciłem sny o sile. Traciłem czas na mrzonki, zamiast… Nagle zrozumiałem, co mogłem uczynić.

 

Udawałem przestraszonego, czy może bardziej odpowiednim byłoby stwierdzić, że przestałem ukrywać moje przerażenie. Dawałem Krwawemu (stalowe nawyki jednak pozostały we mnie pomimo długiego pobytu u Olszan i nadałem Miłłowi imię-przydomek) delikatne znaki, że zgodzę się na jego warunki. Życie Mgły za życie ludzi na arenie i moją dozgonną służbę. Na szczęście Braturad posiadał jednak ludzkie uczucia i udało mi się wybłagać spotkanie z siostrą, bym mógł zadecydować zanim zaczną poddawać ją męczarni.

Jakiś oprych wyglądający na Stalowego i Frydryk stali przed drzwiami do małej celi, gdzie przetrzymywano moją krewną. Gdy ją spostrzegłem, wygłodzoną i brudną, serce nawet mi nie drgnęło. Śmierdziała własnymi fekaliami i wyglądała żałośnie. Była jednak człowiekiem i należał się jej szacunek.

– Mgło – szepnąłem.

Podniosła wzrok i wyjęczała coś nieprzytomnie w odpowiedzi. Jej głowa kiwała się na cienkiej szyi, którą znaczyły mnogie szramy wyryte paznokciami. Skołtunione włosy zostawiały podobne bruzdy w kurzu i błocie, pokrywających posadzkę.

– Mgło. – Nie reagowała. – Miernoto – powiedziałem głośniej.

Jeszcze raz skierowała na mnie swoje źrenice, skoncentrowała się na mojej twarzy.

– Gałązka? – Jej zęby były żółte, jak u starego psa. – To ty, Gałązko?

Nie odpowiedziałem. Wspomnienie dzieciństwa poruszyło strunę ukrytą w głębi mojej duszy. Nie mogąc wydobyć dźwięku z gardła, padłem na kolana obok niej i przygarnąłem do siebie jej wątłe ciało. Z rękawa wyciągnąłem ukradkiem mały, przeoczony przez oprawców, flakonik. Jedna porcja trucizny.

– Mam dla ciebie, siostrzyczko, coś co złagodzi ból. – Zaświeciły się jej oczy. – Otwórz usta, kochana.

Podałem jej płyn, który szybko przełknęła. Na wargach zabłyszczała jedna kropelka, którą szybko zlizała suchym językiem. Spojrzała na mnie z wdzięcznością i nikłym uśmiechem.

Oprócz śmiertelnego wyciągu z kwiatu, w truciźnie znajdował się także sok mleczny z korzenia rośliny – środek silnie znieczulający i pomagający zasnąć. Twarz Mgły przybrała promienny wyraz, przytuliłem ją i szepnąłem:

– Wybacz.

Wpatrywała się we mnie nieprzytomnym wzrokiem, gdy płuca przestały pracować. Mięśnie oddechowe zostały gwałtownie sparaliżowane. Okropną śmiercią było umrzeć z braku powietrza, na szczęście moja siostra nic już nie czuła. Spała już na długo przedtem, zanim przyszły po nią umory, by zabrać do Stwórcy. A może do Macierzanki, wszak nie uznawała Trójcy, lecz wiarę Stalowych.

Usiadłem obok stygnącego ciała, wpatrując się w spokojny uśmiech martwej już twarzy.

 

Jak się spodziewałem, nie nastąpiło po tym nic przyjemnego. Byli w swej wściekłości na tyle życzliwi, że nie zauważyli, jak szybko udało mi się stracić przytomność.

 

Goniłem małą dziewczynkę. Radość z pogoni, przyjemność z zabawy. Śmiała się, tak jak i ja. W małej rączce ściskałem nożyk do rozcinania łodyg. Radość z pogoni. Dziewczynka śmiała się i biegła po trawie ogromnego ogrodu. Dogoniłem ją, przyjemność z zabawy. Śmiała się, a mała rączka z ostrzem zbliżała się do jej brzuszka. Radość z…

Z sennych majaków wyrwała mnie mokra zawartość wiadra, która z głośnym odgłosem spadła na moją twarz i obolałe ciało. W jednej chwili stałem się świadom całego bólu, który drążył moje wnętrze – zarówno narządy jak i umysł. Zamordowałem siostrę w imię wyższej sprawy.

Chciałem się jeszcze obwiniać, by uspokoić sumienie, lecz mocarne ręce chwyciły mnie pod pachy i wyciągnęły z celi. Sprawiło mi to takie męczarnie, że moja świadomość skurczyła się pod natłokiem cierpienia do małej kulki w centrum ciała.

 

Powoli docierały do mnie wrażenia spoza obrębu mojego wewnętrznego istnienia. Świat. Ktoś do mnie mówił. Uniosłem powiekę, druga wciąż nie była posłuszna woli. Zobaczyłem twarz Krwawego, jakby prze gęstą, dryfującą leniwie mgłę.

Na stole, który zajmował przestrzeń pomiędzy nami, leżały pachnące wędliny i jakiś brązowawy napój w naczyniu.

– I jak się czujesz, morderco sióstr? – zapytał niewinnym głosem, idealnym do pogawędki przy przekąsce.

Schwycił plaster mięsa, zwinął w rulon i ugryzł. Upił łyk ze szklanki z dmuchanego szkła. Poczułem kwaśną woń chmielu. Milczałem

– Jesteś twardy. – Zamlaskał i wytarł usta wierzchem dłoni. – Lubię cię, Zielarzu, ale każdy z nas ma do wykonania pracę. – Upił ciemnego, mętnego piwa. – A ty swoją albo wykonasz, albo zginiesz – dokończył spokojnie.

Nie odzywałem się. Gdybym wypowiedział choć słowo, byłaby to zgoda na wszystkie warunki; moją jedyną szansą była cisza. Nie zniósłbym więcej bólu, gdybym miał wybór. Dlatego wolałem go nie mieć. Śmierć była mi jednak bliższą niż współpraca z tym potworem. Jednak śmierć bez męczarni.

Braturad skonsumował powoli posiłek, a potem splunął na mnie skórką z suchej kiełbasy.

– Zabrać go! Jutro zapozna się z konsekwencjami swojej decyzji – zarządził Miłł wzgardliwym tonem.

 

W ten sposób znalazłem się na arenie. Do moich nozdrzy docierał swąd przypalonych pasztecików z trybun, odór starej krwi, zmieszanej z kałem i moczem poległych. Wyczuwałem w powietrzu własny strach. Krzyki tłumów, nie spodziewałem się, że aż tylu ludzi będzie oglądać widowisko pełne okrucieństwa, ogłuszały mnie i pozbawiały równowagi. Chwiałem się na nogach i spoglądałem na, równie przerażonego jak ja, niewolnika.

Miał dłonie owinięte w pasy skóry, ubrany był w przepaskę, na nogach zaś nosił wiązane sandały. Mnie pozostawiono moje dawne rzeczy: powalane gównem spodnie i strzępy onuc. Koszulę zabrano mi po tym, jak zamordowałem podstępem Mgłę. Przynajmniej nie cierpiała, a ja się nie ugiąłem. Ale i tak czułem się winny. Winny tego, że zabiłem kogoś z mojej krwi. Winny tego, że pozbawiłem człowieka życia. Winny…

Postawiono mnie w sytuacji bez wyjścia. Albo znowu kogoś uśmiercę, a potem będę zmuszony do tego wyboru ponownie, albo umrę na brudnym piasku, powoli i w męczarniach, gdyż kazano nam walczyć na pięści. Ostatnimi odgłosami usłyszanymi w życiu będzie ryk ludzki, szyderstwa i charkot, wydobywający się z własnego gardła. Mój przeciwnik ruszył, nieporadnie zasłaniając twarz kułakami. Okrutnicy! Wystawili przeciwko mnie bezbronnego chłopaka, który nie miał najmniejszych szans z dorosłym mężczyzną.

– Stój, chłopcze – wychrypiałem. Miałem chyba zapalenie krtani i nie potrafiłem mówić naturalnym głosem. – Nie musimy walczyć.

Rozejrzał się dokoła; strażnicy przy wejściu na pole śmierci trzymali w dłoniach baty, niektórzy z nich mieli włócznie. Wodził przez chwilę błędnym wzrokiem po ich broni, a następnie pokręcił głową i uderzył mnie mocno w skroń.

Padłem na ziemię, nie starając się bronić. Młody uderzał z siłą starej muchy. Może miał ze czternaście lat? Kopnął mnie w brzuch. Potem raz jeszcze. Jęknąłem, ale uznałem, że jednak wolę umrzeć. Uderzył ponownie. Krew. I znowu. Ból. Cios sięgnął głowy. Męczarnia…

 

Siedziałem okrakiem na klatce piersiowej młodzieńca i wyduszałem z niego życie. Publika ryczała w zachwycie. Coś chrupnęło nieprzyjemnie i moje dłonie przestały napotykać opór. Gdy zorientowałem się, co uczyniłem, zawyłem wraz z publiką. Oszpecona twarz przegranego wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem.

Zbliżył się jeden z oprychów, by zwlec mnie do celi. Chciałem go uderzyć, lecz źle wymierzyłem odległość i wykonałem groteskowy piruet. Jedno oko nie daje możliwości oceny dystansu. Nagrodzony zostałem wybuchem śmiechu widowni i ciosem w brzuch. Padłem na piach i zostałem po nim przeciągnięty do wyjścia. W ten sposób opuściłem miejsce wygranej jak i przegranej walki – jednej z chłopcem, drugiej z samym sobą i instynktem przetrwania.

Zaprowadzono mnie do „pokoi” dla walczących niewolników. Okrutne okoliczności sprawiły, że jeden się zwolnił, strażnik zażartował także, że zdobyłem uczciwie to piękne miejsce. Wszędzie wokół były kraty oraz kilkunastu chorych pokrytych ranami. Panujący zaduch i odór rozkładu przypominał śmierć, odbierając siłę i nadzieję. Skuliłem się tam, gdzie wcześniej stałem i natychmiast zasnąłem.

 

Wkrótce obudziły mnie krzyki. Coś mokrego chlusnęło mi na włosy, lecz tym razem było ciepłe. Zerwałem się na nogi, a raczej chciałem to uczynić. Ból w uszkodzonym kolanie posłał mnie z powrotem na posadzkę.

Przed wyjściem leżał korpus potężnie zbudowanego mężczyzny. Jego oderwana ręka leżała w strzępach kilka kroków dalej. Reszty kończyn nie widziałem. Natomiast roztrzaskana czaszka i kawałek zmiażdżonego kręgosłupa został wepchnięty między kraty mojej celi. Paru niewolników wrzeszczało, większość jednak była martwa. Wszędzie wokół walały się pogięte i porozcinane metalowe pręty z naszych więzień.

Wpadłem w panikę. Otuliłem się ramionami. Drżałem na całym ciele, gdyż oto znalazłem się w najgorszym z możliwych położeń. W pobliżu musiały przebywać wrony. Istoty powstałe w miejscach plugawych, pełnych wspomnień o cierpieniu, znających jedynie śmierć i rozpacz. Ich ciała złożone były z tego, co akurat znajdowało się w pobliżu. Zazwyczaj były to przedmioty stworzone do odbierania życia. Wrony istniały tylko po to, by zabijać, a zdawały się czynić to skuteczniej nawet niż Słowa czy Żywioły. Potwory bezrozumne i nic nie czujące. Wcielenia śmierci.

Po chwili trwającej dla mnie godziny, rozum wreszcie doszedł do głosu. Sięgnąłem drżącą dłonią do kluczy, które spokojnie leżały w karmazynowej plamie krwi. Mój nadwyrężony bark ledwie się mnie słuchał, lecz zdołałem jakoś schwycić kółko, spoczywające obok zerwanego pasa. Wydawało się, jakbym wyciągał je z zasychającej farby; w ślad za żelaznym pierścieniem wydłużały się brązowawe nitki, by po chwili zerwać się i zastygnąć niczym postrzępione szczyty gór.

Rygiel szczęknął i otworzyłem drzwi. Udało mi się zachować resztki przyzwoitości i zamiast uciekać jak opętany, uwolniłem wszystkich przymusowych gladiatorów. A przynajmniej tych, którzy jeszcze żyli. Fortunnie znalazł się jakiś akar, który przejął dowodzenie nad naszą nędzną grupą. Jego szarawe białka oczu napawały mnie lękiem i poczuciem obcości; nieczęsto widywałem przedstawiciela jego gatunku.

Był wysoki, włosy w kolorze popiołu opadały mu w kołtunach do pośladków. Miał na sobie łachmany jak my wszyscy, lecz on wyglądał w nich naturalnie. Zakładałem, że czułby się pewnie w każdej sytuacji, zdawał się być urodzonym przywódcą. Nie przedstawił się, tylko pokłonił się przed nami, a potem wziął pałkę martwego strażnika. Wręczył ją jakiemuś wymizerowanemu mężczyźnie. Ten zaskoczony otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz wymarły, jak żartobliwie nazywano jego rodzaj, ubiegł go:

– Jesteś w tym z nas najlepszy. – Mnie rzucił sztylet, który niezdarnie złapałem. – Masz zręczne dłonie, uczony – rzekł lakonicznie swoim niskim głosem.

Nie miałem pojęcia, skąd wiedział, że jestem erudytą, lecz w tamtej chwili nie interesowało mnie to. Nasza grupa zyskała głowę, odpowiedzialność spadła z mych barków. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo byłem spięty, dopóki nie uwolniłem się od tego ciężaru. Napłynęły fale gorącego i całkiem przyjemnego bólu rozluźniających się mięśni.

Akar poprowadził nas przez korytarze, przypominające świątynie Zniszczenia z opowieści. Wszędzie walały się pourywane szczątki ciał ludzkich, ściany zachlapane były posoką, a powietrze przeszywały agonalne krzyki. Każdy z nas był przerażony, nawet wymarły okazywał widoczne oznaki podenerwowania. Zwymiotowałem wraz z dwójką innych, gdy natknęliśmy się na trupa młodej kobiety, który miał wyrwaną nogę i krwawą miazgę zamiast ręki. Straciłem ducha i gdybym nie był w grupie, to zatrzymałbym się i płakał. Na szczęście niewolnicy motywowali mnie do pogoni za przypuszczalną wolnością.

Udało nam się znaleźć schowek z bronią dla wojowników. Dozbroiliśmy naszą szóstkę, ja pomyślnie znalazłem jakąś starą kuszę. Bez jednego oka na wiele by mi się nie zdała, ale czułem się z nią znacznie pewniej. Ze wszystkich różnych rodzajów oręża, nasz przywódca wybrał starą włócznię jego wzrostu. Zupełnie nieprzydatna do walki w podziemiach, ale tego nie skomentowałem. Widać był przyzwyczajony do tego typu uzbrojenia. Gdy gładził jej drzewce, uśmiechał się; zdawało się, jakby wykonywał ten ruch od zawsze.

 

Przemykając pomiędzy nieznanymi nam pomieszczeniami, doszły nas metaliczne stukania i jakieś organiczne chlapnięcia. Przewodzący przydusił drągiem naszą grupę do ściany i sam zapadł w bezruch. Wstrzymałem oddech. Wszyscy zamarliśmy w ciszy i przerażeniu. Słychać było jedynie nierytmiczne odgłosy tarcia, plaskania i chrobotania.

W drzwiach pojawiła się rękojeść miecza i fragment ostrza, pokryty strzępami skóry. Sztych był wbity w czyjeś usta. Głowa przebita była oszczepem, który oplatały mięśnie i utwierdzały go do przełamanej tarczy. Sploty pokryte były piaskiem, który osypywał się na podłogę. Narządem ruchu było przedramię, które jak gąsienica, ciągnęło potwora do przodu. Istota odpychała się jeszcze toporem; na szczęście nie widziałem jak był przymocowany. Modliłbym się, gdybym odważył się wydać jakiś dźwięk.

Gdy wrona zniknęła nam z oczu, odetchnęliśmy głęboko. Po odczekaniu jeszcze kilku chwil, kontynuowaliśmy ucieczkę.

 

Nie było łatwo, ale pozostaliśmy niezauważeni. Nie ludźmi się martwiliśmy; nie natrafiliśmy na żywego człowieka, z jednym wyjątkiem. Udało nam się uniknąć wron, to był sukces. Nie będę ich opisywał, był to widok zbyt straszny, bym mógł przywołać go z pamięci. Wymarły dobrze nam przewodził i dbał o grupę. Udało nam się po drodze uratować jednego Olszanina. Był to gladiator-ochotnik, którego nogę ktoś złamał w piszczelu. Gdyby miał to być jeden z potworów, prawdopodobnie znaleźlibyśmy go bez tej kończyny. Może i brał pieniądze za zabijanie innych, ale człowiek to człowiek, więc pomimo jego wątpliwej moralności pomogliśmy mu.

Dostrzegłem truchło Frydryka. Coś cisnęło nim z taką siłą, że Wyspiarz był wbity pomiędzy deski drzwi. Wszędzie wokół zasychała krew, zęby tworzyły mozaikę na posadzce. Nie uśmiechnąłem się. Nikt nie zasługiwał na taką śmierć.

Udało nam się odnaleźć wyjście, demony śmierci jeszcze tam nie dotarły. Wybiegliśmy. Pod bosymi stopami poczułem trawę. Ach, jak dobrze było czuć źdźbła kłujące w podbicie, łaskoczące przestrzenie między palcami. Niebo! Już wieki nie widziałem sklepienia upstrzonego chmurami…

Jak dawno nie widziałem zakłamanej mordy Braturada… Straż królewska i kilku oficerów wraz z tym śmieciem otoczyło nas kordonem. Zostaliśmy odeskortowani do więzienia.

 

Oskarżono mnie o prowadzenie handlu niewolnikami, czerpanie zysków z nielegalnej areny walk, o sprzedawanie zakazanych narkotyków oraz obudzenie czterech wron, które musiał unieszkodliwić oddział Mówców, wspieranych przez wojsko. Z ulgą powitałem wiadomość, że już nikt więcej nie polegnie od ich plugawych kończyn. W celi często budziłem się z niewyraźną wizją krwi i śmierci. Wspominałem wtedy śmierć mojej siostry, martwych ludzi zamordowanych przez demony i czułem ból w całym ciele. Modliłem się do Trójcy, by odebrali mi sny, lecz nie byli na tyle łaskawi.

Z braku dowodów i sprzecznych zeznań różnych świadków, zostałem uznany za „wyjątkowo winnego”. Termin ten oznaczał, że moim oskarżycielem jest osoba postawiona wyżej w hierarchii społecznej i nawet jeżeli ja mam rację, to mogę akuzatora przysłowiowo pocałować w dupę. Braturad Miłł był Radnym, ja zaś jedynie obywatelem. Na moją niekorzyść działał też fakt, iż nie byłem Olszaninem z urodzenia, lecz Stalowym. Ową „wyjątkową karą” było wygnanie z kraju, lecz przez wzgląd na moje zasługi dla miasta, zostałem jedynie wydalony z miasta pod groźbą utraty głowy poprzez ścięcie toporem. Moje mienie oczywiście zostało skonfiskowane. Akar został uznany za szpiega Róży Wschodu – okazało się, że to stamtąd pochodził; potem go stracono. Natomiast reszta uciekinierów, która przeżyła wraz ze mną piekło, została usunięta poza granice kraju.

Pozostawiony zostałem bez grosza za bramami Miasta Olch. Miałem na sobie jedno z ubrań, to niezarekwirowane, i nóż myśliwski. Tyle pozwolono mi zabrać. Straciłem cały swój dorobek i moje życie. Nawet nie czułem chęci zemsty, tylko zrezygnowanie. Zbyt wiele śmierci widziałem przez ostatnie dni.

Uśmiechnąłem się jednak i spojrzałem na zachodzące słońce. Kompozycja fioletów, różu i pomarańczu wspaniale współgrała z kształtem chmur, które tłoczyły się wokół płonącej na niebie kuli. Starałem się nie myśleć o podobieństwie do zastygającej krwi, pobrużdżonej przez jej wciąż wypływające strumienie. Wiatr niósł ze sobą delikatną wilgoć znad rzeki, powietrze zaczęło robić się zimne i orzeźwiające. Czy ta delikatna woń rozkładu mokrej trawy skojarzyła mi się ze śmiercią? Kilka co śmielszych ptaków wzniosło już wieczorną pieśń, która poruszyła me zmęczone serce. Zza bramy rozbrzmiewały okrzyki znajomego mi kupca Mirogoda, który próbował wytargować lepszą cenę na bursztyn. Przeciągnąłem się i skrzywiłem z bólu. Ruszyłem na spacer. By zapomnieć.

 

Siedziałem pod drzewem i, szczerząc się jak kretyn, zjadałem fragmenty zebranych wcześniej roślin. Równo ułożone na udzie, kolejno znikały w moich ustach. Niektóre były gorzkie, inne słodkie, inne miały wręcz owocowy smak. Rozruszałem stawy po tej dziwnej uczcie i wszystkie wydały charakterystyczne chrupiące odgłosy. Zerwałem się na nogi i pobiegłem. Ja, las i trawa pod stopami.

 

kwiecień 2012

Andrzej „Ardel” Betkiewicz

Koniec

Komentarze

Dość niezwykłe opowiadanie, lecz przyznaję, że nieco zgubiłam się od momentu "Wkrótce obudziły mnie krzyki". Akcja biegła swoim torem, ale ja mało z niej rozumiałam. Jednak później już udało mi się odnaleźć. Ogólnie fabuła, składnia itp. bardzo dobre. Pozdrawiam.

Zapowiada się miło, więc zamierzam wrócić, jak tylko będę miał wolną chwilkę :)

Dziękuję bardzo za przychylny komentarz. Bardzo się cieszę, że fabuła się spodobała, oznacza to, że udało mi się uwiecznić pomysł w tych kilku zdaniach.

A ja nie rozumiem argumentów. Znaczy, jakoś nie wiem, czemu całość miała miejsce. Ale ok, opowiadanie ciekawe, chociaż trzeba się nieźle pilnować, żeby załapać całość, zwlaszcza w trakcie szybkiego czytania.

Tłumaczenie tekstów raczej nie ma sensu, więc po prostu wezmę sobie tę uwagę do serca. Może robiłem za duże przeskoki w czasie, stąd te nieporozumienia

Ardel - czasem troszkę ma, bo byłoby mi miło wiedzieć, jak bohater z początku opowiadania stał się bohaterem z końca opowiadania i czemu postępował tak, jak postępował.Ale po pierwsze, może faktycznie nie do końca dokładnie czytalam i coś oczywistego przeoczyłam, a po drugie, czasem nie wszystko jest jasne i trzeba trochę więcej pomyśleć. Ogólnie jednak zdanie podtrzymuję, opowiadanie jest dobre.

I bardzo się cieszę, że tak uważasz. I to również miłe.

A skoro tego sobie życzysz, to musisz mi najpierw powiedzieć, gdzie najłatwiej było Ci się zagubić.

Opowiadanie jak wahadło --- tak pomyślałem, skończywszy lekturę. Bohater autoironiczny, bohater tragiczny... Może się mylę pod wpływem pierwszych wrażeń? Jako czytelnik mam do tego prawo.

Mam kilka zastrzeżeń. Walnięcie protagonisty w nos jako powitanie przez posłańca z listem. Czy nie większym byłoby zaskoczenie i Zielarza, i czytelnika, gdyby o siostrze i celu szantażu dowiedział się po przybyciu do Radnego na prośbę o jakąś kolejną miksturę? Wystawienie do walki. Po co to? Miał dbać o kondycję zawodników. Czyżby Radny tak szybko i łatwo rezygnował z planów istotniejszych  i bardziej dalekosiężnych od chwilowej satysfakcji z zemsty? Przecież i tak miał Zielarza w ręku... Wrony jako wyzwoliciele. Deus ex machina. Najwyraźniej życzeniowe rozwiązanie...Aha, i sami "gladiatorzy". Poranieni, połamani... Brak uzasadnienia, choćby takiego, jak chore gusty publiki.

Rażących błędów jezykowych nie zauważyłem. Jak to bywa, tu i ówdzie przecinki umknęły w siną dal, gdzieś tam literówka pospolita, szyk nieco niezgrabny, ale, jak napisałem, nic rażącego. Poza jednym. Modliłem się do Trójcy, by odebrali mi sny, lecz nie byli na tyle łaskawi. Chwila moment, Autorze. Trójca to wielość, liczba mnoga, ale kontekstowo jest owa Trójca jednością, więc nie była tak łaskawa... Jeśli jednak chcesz, żeby byli, to wstaw na przykład Oni --- > lecz Oni nie byli aż tak łaskawi. < Czasem trzeba odrobiny gimnastyki, żeby zagrało...

Gdy mi to pokazałeś, to zauważyłem, ze działanie Radnego, prowadzące do pozyskania osoby Zielarza było dość niezrozumiałe. Można było rozwiązać to bardziej delikatnie, ale na ten pomysł wpadłem dopiero teraz.

Radny był osobą w gorącej wodzie kąpaną, a gdy zauważył, że bohater posunął się aż do zabicia własnej siostry, to uznał, że go nie złamie. Postanowił więc się na nim zemścić i zarobić ile mógł. A uzdrowicieli było na pęczki, ten miał po prostu większe możliwości.

Odnośnie Wron - są to istoty, które są jednym z bardziej charakterystycznych elementów tego świata. Ich pojawienie się jest niezwykle losowe. A gladiatorzy? Poranieni byli, gdy parę Wron przeszło przez ich komnaty, po walkach byli jak najbardziej opatrywani. Ale nie sądziłem, że muszę o tym wspominać. Nigdzie opisu jęczących niewolników z połamanymi kończynami (przed pojawieniem się Wron) nie umieszczałem.

A za wytknięcie mi błędu bardzo dziękuję. Niejasność wynika, że Trójca nie jest tutaj jednym bogiem, lecz trzema, pod tą nazwą jako religii. Więc opcja z Oni byłaby jak najbardziej najlepsza.

Za obfity komentarz dziękuję.

Nie bierz tego, co napiszę, za prawienie morałów. 

Popełniłeś bardzo częsty błąd, mający swe źródło w zapomnieniu podczas pisania, że czytelnicy nie siedzą w Twojej głowie. Ty wiesz, że Zielarz był jednym z wielu, ale był najlepszy --- daj mi znać o tym kilkoma słowami, padającymi w odpowiednim miejscu. Gladiatorzy byli opatrywani i tak dalej --- starczyłoby, gdybym podczas napadu Wron przeczytał na przykład: te tajemnicze i niesamowite stwory pojawiły się jak zawsze niespodzianie, jak gdyby znikąd, z zaświatów, i rozszarpywały na strzępy każdego; najtęższy osiłek był wobec nich bezradny, bezsilny jak dziecko. I już wiem, że Wrony to magiczna materializacja w dowolnym czasie i miejscu, a gladiatorzy to bynajmniej nie zgraja zagłodzonych i sponiewieranych, pozbawionych opieki niewolników. 

Aha --- podczas pisania jak podczas pisania, ale podczas kontrolnego czytania trzeba na takie sprawy zwracać uwagę. Wena lekko zaślepia, dlatego w radach powtarza się jak refren: odłóż, zapomnij, przeczytaj, popraw...

Nie uznałem tego jako prawienia morałów, lecz jako rozsądne uzmysłowienie mi kilku spraw. A moje podziękowania są szczere.

Starałem się tekstu nie przeciągać, stąd mało zagłębienia się w świat, lecz usiłowałem wyjaśnić co się dało. W pełni tego nie osiągnałem, będę uważał. A refren był stosowany. Opowiadanie przechodziło trzy poprawki z udziałem trójki czytelników. Sam często zalecam odkładanie i poprawianie, bo warto to robić.

Raz jeszcze dziękuję, wezmę Twe rady do serca.

W końcu przeczytałam. Muszę powiedzieć, że zgadam się z zarzutami wymienionymi wyżej, powtarzać ich nie nie będę, ale ogólne wrażenia z lektury mam pozytywne.

Smutna kobieta z ogórkiem.

Wrażenia pozytywne dobry nastrój i chęć pisania tuczą, jak to mawiają dawni Indianie. Dziękuję bardzo.

Teraz już jaśniej. Szkoda marnować taki tekst, może rozbuduj, pobaw się nim jeszcze.

Nowa Fantastyka