- Opowiadanie: Ewelina - Wszystkiego najlepszego

Wszystkiego najlepszego

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wszystkiego najlepszego

 

 

– Dobry Boże – powiedziała Marta do pustego wnętrza samochodu, pochylając się wolno w fotelu kierowcy. – Kto mu to zrobił?

Zadzwonił przed kwadransem, prosząc, by przyjechała na szpitalny parking. Nie chciał powiedzieć nic więcej. „Przyjedź”. Tylko tyle. I jeszcze „kocham cię”. Zero wyjaśnień, potem odłożył słuchawkę.

Wsiadła do forda i pokonała drogę, prowadząc nerwowo i nieostrożnie. Rozlegający się w słuchawce głos Tomka miał w sobie coś dziwnego i złowieszczego, co uruchomiło w jej głowie pulsującą wściekle czerwoną lampkę. Zaniepokoiło, jeszcze bardziej niż nagły dźwięk przerwanego połączenia, bardziej niż słowo „szpital”. Jechała zakorkowanymi ulicami miasta i czuła, jak strach poczyna rosnąć w żołądku, wyciągając oślizgłe macki niczym ośmiornica i powoli owijając się wokół żeber. Usiłowała zepchnąć je głębiej powtarzanymi bezładnie słowami.

Parking. Szpitalny parking. Nie szpital. Nie konkretny oddział ani nawet nie izba przyjęć. P-a-r-k-i-n-g. Zepsuł się mu samochód albo skręcił kostkę. Upił się w jakimś podłym barze. Nie brzmiał jak pijany, ale z pewnością dziwnie, i być może to było to. Dwa piwa nieczyniące człowieka nietrzeźwym, ale niepozwalające zasiąść za kierownicą. Nic więcej.

Była jego żoną. Wyszła bez słowa w środku konferencji, nie zważając na zaskoczone spojrzenie dyrektora ani wściekły wyraz twarzy kierowniczki. Wyjaśni im potem, pewnie otrzyma naganę. Jakoś to przełknie.

A teraz siedziała w fotelu kierowcy i patrzyła przez przednią szybę, jak Tomasz mija rozsuwane szpitalne drzwi, schodzi po schodach i rusza do samochodu, chwiejnie, jakby zataczając się pod smagnięciami nieistniejącej wichury. Prawą stronę twarzy miał siną i spuchniętą, na nosie plaster wielkości telefonu i prawą rękę owiniętą po łokieć bielą. Utykał.

Westchnęła. Nigdy nie uwierzyłaby, że można wyglądać tak upiornie i wciąż stać na nogach. A on szedł po zalanym słońcem betonie, owinięty porwaną koszulą niczym szmatą i rozciągał w uśmiechu pęknięte usta. Uśmiechał się! Opuścił izbę przyjęć najzwyklejszego szpitala miejskiego, ale w tym momencie był najwyraźniej wariatem.

Może to skutek szoku? Z pewnością dali mu leki, coś mu wstrzyknęli albo kazali połknąć jedną z tych tabletek, po których świat odjeżdża człowiekowi sprzed oczu. Wyglądał obco. Dziwnie i obco. I trochę niesamowicie. Chciała wysiąść do niego, ale ten uśmiech na ustach jak po pocałunku z młotem kowalskim przygwoździł ją do obitego chłodną, gładką skórą fotela niczym cios.

Był absurdalny.

Kiedy się zbliżył, przechyliła się tylko przez skrzynię biegów i odblokowała drzwi.

– Tomasz? Co się stało? Wyglądasz jak upiór.

Usiadł obok, posyłając jej spojrzenie podbitych, opuchniętych oczu, które jednak wyglądały zwyczajnie. Odrobinę szkliste, ale poza tym zupełnie jak oczy człowieka, który co rano budził ją w łóżku. – Miałeś wypadek? Kto ci to zrobił?

– Zostałem pobity – oznajmił i niemal natychmiast dodał: – Nic mi nie jest. Cieszę się, że przyjechałaś. Wiem, że miałaś ważne zebranie. Nie mogłem zamówić taksówki. Zabrali mi portfel. Ale chciałem też z tobą porozmawiać.

– Tomasz, po… – urwała nagle, bo znowu się uśmiechnął. – Jak się czujesz?

– Dobrze, nawet lepiej niż rano, lepiej niż wczoraj. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem się tak… wspaniale.

Zamknęła usta.

Wspaniale!

– Wszystko ci opowiem. Po drodze, wracajmy do domu. Możemy jechać?

Kiwnęła niepewnie głową, jednocześnie zastanawiając się, czy nie powinien raczej wrócić do szpitala. Spojrzała na niego czujnie. Wyglądał strasznie, ale nie sprawiał też wrażenia, jakby miał za chwilę wyzionąć ducha. Wzięła głęboki wdech, próbując się uspokoić i zebrać myśli. Zawarczał silnik.

– Opowiedz wszystko, od początku – zażądała, wyjeżdżając z parkingu.

Nabrał tchu.

– Szli we trzech – powiedział powoli. – Całą szerokością ulicy, jakby świat należał tylko do nich. Droga pusta i prosta jak strzelił, po bokach głębokie rowy. Nie miałem gdzie skręcić ani jak ich wyminąć, więc się zatrzymałem. Chcieli samochód. I portfel. I jeszcze zegarek. Skopali mnie i zostawili na szosie. Znalazł mnie przejeżdżający jakiś czas potem facet w ciężarówce i przywiózł tutaj.

Zacisnęła usta.

– Sukinsyny.

– To nie byli ludzie.

Posłała mu szybkie, zaskoczone spojrzenie.

– Jak to „to nie byli ludzie”, co ty bredzisz? – spytała, myśląc o przeciwbólowych lekach, które mu podali. Po których czuł się dobrze, lepiej niż kiedykolwiek, i uśmiechał się szeroko, chociaż w tej chwili jedynym powodem do radości był fakt, że w ogóle żyje. Mogli go zabić, zatłuc na śmierć. Tamtą pustą, prostą jak strzelił ulicą mógł przejeżdżać ktoś o nodze niczym w ołowianym bucie. I nie zdążyć wdusić pedału hamulca na czas. Wzdrygnęła się.

– Nie wiem, kim byli. Myślę, że… – przerwał, przełknął ślinę i posłał jej niepewne spojrzenie – nie wiem. Pobili mnie, ale oprócz siniaków zostawili po sobie coś jeszcze. Kiedy wreszcie odeszli, nie usłyszałem nic. Żadnego trzasku zamykanych drzwiczek, żadnego warkotu silnika ani pisku opon. Ale kiedy uniosłem głowę, droga była pusta. Zniknęli.

– Tomasz, to przez szok. I leki. Wszystko ci się pomieszało! Albo po prostu straciłeś przytomność.

Pokręcił głową.

– Popatrz – powiedział, unosząc rękę w bandażu, triumfalnie, prawie z dumą. – Lekarz powiedział, że jest złamana. W dwóch miejscach. Ale potem musiał prześwietlić ją jeszcze raz, bo kiedy próbował nastawić kość, okazało się, że jest cała. Pozwolili mi wrócić do domu. I czuję się już dobrze, chociaż właściwie nie powinienem żyć.

Milczała, zagryzając wargę. Zwariował.

– Kiedy leżałem na ulicy i spadały na mnie ostatnie ciosy, prawie nie czułem bólu. Uderzenia i pchnięcia na plecach i głowie. I jeszcze podeszwy ciężkich butów na żebrach, ale jakby z daleka. Myślałem, że to właśnie to. Ostatnie sekundy przed śmiercią, bo człowiek nie może przyjmować takich ciosów i nie czuć zupełnie nic. Leżałem na drodze, a przed oczami przelatywało mi życie. Nie… – przerwał i skrzywił się. – Nie życie, i to właśnie było najgorsze. Tylko pustka. Myślałem, że ci faceci zatłuką mnie na śmierć, ale pokazali tylko, że już od dawna jestem martwy.

– Tomasz…

– Twoja praca – powiedział. – Nienawidzisz jej. Chciałaś malować obrazy, masz do tego serce i talent. Ale chodzisz codziennie do biura, bo dobrze ci płacą. Podobnie ja. Jeszcze kilka lat i kupimy dom. Duży, z wielkim ogrodem, jak chciałaś. Idealne miejsce, by przespać się przed kolejną harówką.

Ponownie otworzyła usta, ale uniósł dłoń, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć.

– Ten samochód – ręką zatoczył łuk. – Jest piękny, ale nigdzie nie wyjeżdżamy. Tylko do pracy. Tam i z powrotem. Potrzeba pieniędzy. Na przykład na raty za samochód. I jeszcze ten telefon. – Sięgnął po komórkę leżącą na półce pomiędzy siedzeniami. – Ciągle dzwoni. Nawet wtedy, kiedy chcesz odpocząć. Wychodzisz z książką do parku i bierzesz go ze sobą. Wiesz, że zaterkota i będziesz zmuszona jechać z powrotem do firmy, bo ktoś właśnie coś schrzanił i teraz musisz to za niego naprawić. Dlaczego nigdy go nie wyłączasz? Dlaczego nie mamy dzieci? – Uśmiechnął się krzywo. – Głupio pytam, przecież wiem. Dzieci potrzebują mnóstwa rzeczy. Jedzenia, zabawek, ubrań. Firmowych, takich z najnowszych kolekcji, bo tylko na takie zasługują, a nas jeszcze nie stać. Najwyżej na zwykły wózek i proste łóżeczko, okropność. No i wciąż nie mamy wielkiego domu z ogrodem. Dzieci są jak żar, Marto, wiesz dlaczego? Bo chłoną każdy dzień, jakby kroczyły przez wieczność. My jesteśmy popiołem. Ty i ja. Zimni, prawie martwi, chociaż oddychamy, chodzimy, jemy i śpimy. I pracujemy na trumnę ze złota.

Patrzyła w milczeniu na drogę, próbując zebrać myśli.

– Nie czujesz tego – szepnął. – Wkrótce zrozumiesz.

I wtedy puściły hamulce. Chciała zatrzymać się przed skrzyżowaniem, wdusiła pedał, ale nie stało się nic. Samochód wciąż mknął przed siebie, na spotkanie czerwonych jak krew świateł. Wdepnęła pedał raz jeszcze. Spróbowała w panice skręcić kierownicą i napotkała na opór. Wrzasnęła, zaskoczona i przerażona, rejestrując wściekłą czerwień nadjeżdżającej z prawej strony ciężarówki. Słyszała wibrujący huk silnika i prujący powietrze ryk klaksonu. Krzyknęła znowu i przycisnęła ręce do oczu.

Dźwięk klaksonu nie milknął, odzywał się raz po raz, potem dołączyły inne, całym chórem.

Otworzyła oczy.

Samochód stał przed skrzyżowaniem, w górze lśniło zielone światło. Widziała tył znikającej za zakrętem ciężarówki. Kierowcy na drodze za nią trąbili niecierpliwie, bo blokowała ruch. Ujrzała trzech mężczyzn po drugiej stronie ulicy, patrzących prosto na nią, w skupieniu i z jakimś niepojętym spokojem w oczach. Obróciła głowę i spojrzała na pusty fotel pasażera.

– Tomasz… – szepnęła, przełykając łzy.

„Zrozumiesz wkrótce”.

Ale musieli niemal ją zabić, aby to pojęła.

Ruszyła z powrotem do szpitala, ze ściśniętym gardłem i sercem walącym jak młot, modląc się, by miała rację.

Stał na schodach, posiniaczony i z ręką owiniętą bandażem, ale żył. Uśmiechał się.

Żył.

Wysiadła z auta, gdzieś w środku zaświergotał telefon, zatrzasnęła drzwi. Spojrzała na Tomasza i również się uśmiechnęła. Długimi, pewnymi krokami ruszyła przez parking.

Czas zdmuchnąć z siebie popiół i na nowo rozniecić żar.

Pora wreszcie zacząć żyć.

Teraz.

Koniec

Komentarze

Ewelino, cieszę się, że jesteś z powrotem. Czekałam :) Moje oczekiwanie zostało sowicie nagrodzone! Dziękuję!

pozdrawiam :)

Jesteś najmilszą znaną mi osobą, wiesz? :) Dziękuję za czytanie, cieszę się z Twojego komentarza! :)

Ewelino,bo róż wstąpił na me pucołowate poliki :O:D. Dziękuję. Ale to prawda. Czekałam. Na tekst w NF też, z niecierpliwością. Nie zawiodłam się.  Trzymam kciuki za kolejne dzieła!

PS Wiesz, że jest taka ulica w Kielcach, która, ilekroć przez nią przejeżdzam kojarzy mi się z ulicą Topolową i napisami na chodniku, które widział Oskarek. Właśnie na tym odcinku trasy zawsze na myśl przychodzi mi ta scena. I historia chłopców." Moja" ulica nazywa się Toporowskiego i mieści się przy niej Dom Dziecka, a dzieci, szczególnie te odrzucone przez rodziców, to bezbronność. Może dlatego. Sama nie wiem. Wiem, że tę opowieść mam wrytą głęboko, bardzo głęboko w sercu. :)

 

Wyszedł nam konkurs na największy rumieniec :D Niestety przegrałaś! I mam swoją pierwszą w życiu różową koszulkę. I buty. I dywanik pod butami, i...

- Coś tam rozlała! Sufit mam różowy!

- Przepraszam, panie Kowalski!

- Zapłacisz mi za to!

-- No i macie :/

:D

"Dobry Boże – powiedziała Marta do pustego wnętrza samochodu"  hihi, teraz, żeby poczuć się bliżej bóstwa, zawsze będę się modliła do pustego wnętrza samochodu.

Ciekawe, jakby wyglądałby ołtarz pustego wnętrza samochodu.

Dworuję sobie, ale naprawdę w taki sposób odczytałam pierwsze zdanie - gdzieś z przerwą pośrodku.

@niezgoda.b - fajnie, że Cię rozbawiło ;) 

Bezradnie rozkładam ręce i z głupią miną przyznaję, nie czekając na bicie: nie rozumiem. 

Też cieszę się z Twojego, Ewelino, powrotu, bo piszesz ładnie, tak jakoś, że nie można nie przeczytać, jeśli zaczęło się to robić. Ale to wszystko, co mogę powiedzieć o tym tekście --- patrz wyżej. Niestety.

Dziękuję za przeczytanie :) Też się cieszę z powrotu :) Może mój kolejny tekst będzie dla wszystkich bez wyjątku zrozumiały. Chyba na tym teraz najbardziej się skupię, bo zdecydowanie zbyt często czytam takie komentarze.

No to do roboty ;)

Generalnie nie przepadam za moralizatorskim podtekstem w opowiadaniu, ale tu moralność jest przynajmniej ładnie ubrana. A poza tym, krótkie opowiadania są fajne, bo są fajne i krótkie, jak to się mówi. Czytało się naprawdę miło.

Motyw zapracowanych ludzi, którzy zmieniają nastawienie do życia po tym jak otarli się o śmierć – stary jak świat. Wykonanie – bardzo dobre.

Smutna kobieta z ogórkiem.

Dziękuję za pozytywne komentarze :)

Virginia - zgadzam się, że motyw stary jak świat :)

Rozkładam ręce wraz z Adamem.

Tak w ogóle to nie rozumiem, czemu ona zawróciła do szpitala, po tej ciężarówce, a on stał na schodach? Znaczy, jechali razem, a potem jednak nie jechali razem...?

Czyta się dobrze, ale tak bezpośrednie przesłanie uważam za raczej irytujące niż motywujące.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka