- Opowiadanie: AubreyBeardsley - Twory depresyjne

Twory depresyjne

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Twory depresyjne

Artur Rosentall był malarzem, i to malarzem uznanym. Uznanym głównie przez siebie, w dodatku za geniusza, ale w każdym razie malarzem. Kiedyś miał szansę zaistnieć na krajowych salonach sztuki, była to jednak szansa jedna, mizerna i raczej przypadkowa, której Artur nie wykorzystał, jako że, jak sam twierdził, odczuwał gwałtowną niechęć do komercji.

Prawdziwą pasją Artura, żeby nie rzec – jego powołaniem – było malowanie prawie identycznych, sielskich pejzaży. Zdarzało mu się tworzyć scenki rodzajowe, to fakt, czasem też portrety – kiedy już naprawdę nie miał za co kupić bułek w wiejskim sklepie i musiał namalować coś na zamówienie – jednakże jego prawdziwą namiętnością było przenoszenie na płótno subtelnych linii monotonnego, wiejskiego krajobrazu. Szczególne upodobanie znajdował w przedstawianiu zaoranych pól, ciągnących się po horyzont. Mało kto doceniał maestrię jego dzieł, właściwie doceniał ją tylko on sam, lecz nie zniechęcało go to specjalnie, a tak naprawdę nie zniechęcało go to wcale.

Aby być bliżej natury, kupił za wybłagane od rodziców pieniądze niewielki domek w bieszczadzkiej wsi, gdzie żył, a właściwie wegetował, żywiąc się bułkami i rzadko kiedy czymś więcej, jako że być może sztuka jego była wielka, ale opłacalna już niekoniecznie. Czasem tylko jakiś miłośnik wiejskiego folkloru zainteresował się wariacją na temat drzew, pól i bezbrzeżnej pustki krajobrazu – kilka przeznaczonych na sprzedaż obrazów Rosentalla wisiało bowiem stale w miejscowym sklepiku. Właścicielka sklepiku miała o sztuce Artura mniemanie raczej niskie, a dokładniej rzecz ujmując, miała niskie mniemanie o sztuce w ogóle, ale uznała, iż skoro wywieszenie kilku obrazów w kącie sklepu nic nie kosztuje, można je wywiesić. Zwłaszcza że kiedy jakiś zabłąkany turysta wyrażał chęć kupienia któregoś dzieła w charakterze pamiątki, mogła domagać się prowizji.

Artur żył więc samotnie na wsi, malował naturę, jadł bułki i byłby robił to jeszcze przez długi czas, gdyby nie fatalny moment, w którym stało się coś całkowicie nieprzewidzianego, co doszczętnie zaburzyło spokój jego artystycznej egzystencji.

 

Pewnego dnia Artur obudził się rano, zjadł śniadanie, poszedł do pracowni, która kiedyś w założeniu miała być salonem, ale po co artyście malarzowi salon, jeśli i tak nie ma kogo do niego zapraszać, a potem odkrył, że coś jest nie tak, jak być powinno.

Patrzył przez chwilę na sztalugi, na których dostojnie spoczywał prawie ukończony obraz, przedstawiający majestatyczny stóg siana na tle gór o wschodzie słońca. I nagle zrozumiał. W stogu coś było.

Przez dobre kilka minut śmiał się z samego siebie. Bo to przecież najgłupsza rzecz pod słońcem odkryć, że na obrazie, który się właśnie maluje, jest coś, czego się nie malowało, ba, nawet nie zamierzało malować. Kiedy wreszcie względnie opanował wesołość, popatrzył znów na swe dzieło. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, a chichot zamarł gdzieś w gardle. Z której strony by nie patrzeć, ze stogu siana wystawało coś i było to coś zdecydowanie nieprzyjemnego. Artur wpatrywał się w płótno przerażonym wzrokiem i z trudem łączył w całość ledwie widoczne między oddanymi z niezwykłą wprost precyzją źdźbłami suchej trawy zarysy jakiegoś stworzenia. Stworzenie miało trzy zębate paszcze. Tego Artur był pewien, choć przecież teoretycznie na obrazie niczego takiego nie było.

Szybko zerwał ze stojącej w pobliżu kanapy zakurzoną narzutę, zasłonił obraz i opadł na krzesło, ciężko dysząc. Na obrazie nie mogło być nic, czego by sam nie namalował. Nikt nie mógł wkraść się do pracowni i domalować czegoś ciemną nocą, zresztą kto i po co niby miał to robić. Czyli, podsumowując, skoro Artur nie namalował żadnego zębatego stworzenia ukrytego w sianie, to tego stworzenia tam nie ma. Trochę uspokojony wstał, podniósł delikatnie narzutę, a potem natychmiast ją opuścił i wrócił na krzesło, stwierdziwszy, że paszcze nadal tam są, niedokładnie ukryte w sianie. Czy to możliwe, że podświadomie namalował coś, co siedziało w stogu? A ręka przyzwyczajona do precyzyjnego oddawania krajobrazu na płótnie sama to coś zarysowała? Niemożliwe, odrzekł sam sobie, jako że nie było w pobliżu nikogo innego, kto by mu mógł na te wszystkie pytania udzielić odpowiedzi. Już pomijając fakt, że nie istnieją cosie z trzema paszczami.

Pozostawało więc jedno jedyne rozwiązanie. Artur aż skulił się w sobie, kiedy o tym pomyślał. Na obrazie nie ma nic niezwykłego. Coś niezwykłego zalęgło się w jego własnej głowie. Siostra już kilka razy mówiła mu, że jak będzie siedział sam na odludziu przez cały czas i jadł tylko bułki, to zwariuje. Artur śmiał się, odpowiadając, że asceza sprzyja prawdziwej sztuce.

Czyżby jednak nie sprzyjała?

Wreszcie zabrał się w sobie, zawinął obraz szczelniej w narzutę i wyniósł go na strych z mocnym postanowieniem zapomnienia o sprawie.

 

Zapominanie o czymś takim nie było jednak rzeczą prostą. Artur koło południa wysupłał z portfela całe dziesięć złotych i podreptał do sklepu, gdzie zakupił na obiad parówki i paczkę mrożonych frytek. Może to faktycznie te bułki, myślał zdezorientowany, godzinę później z lubością wdychając zapach frytek płynący z piekarnika.

Po świątecznym niemal obiedzie poczuł się tak dobrze, że uznał sprawę za ewidentny przejaw przejedzenia bułkami i gotów był rzeczywiście o wszystkim zapomnieć. Zwłaszcza że po głowie chodził mu pomysł na całkiem nowy obraz. Idąc do sklepu, minął bowiem niezwykle malowniczą stertę kamieni na brzegu pola pszenicy. A nic tak nie cieszy malarza jak nagłe uświadomienie sobie, że widzi coś, co z całą pewnością chciałby przenieść na płótno.

 

Następny dzień powitał Artura ostrymi promieniami słońca, toteż zachwycony tak sprzyjającą tworzeniu pogodą malarz jak stał wybiegł z domu z płótnem, złożoną sztalugą i zapasem farb. Kilka chwil później malował już z zapałem rozsypane kamienie i falujące zboża, które na obrazie co prawda nie falowały aż tak dynamicznie jak w rzeczywistości, ale jednak trochę falowały.

Dopiero pojawienie się ciemnych chmur późnym popołudniem nieco go otrzeźwiło i przypomniało mu o istnieniu świata rzeczywistego. Zaniepokojony, że jeśli spadnie deszcz, płótno z jego najnowszym dziełem, które zapowiadało się wręcz na dzieło jego życia, może zamoknąć, zebrał cały dobytek i truchtem udał się do domu.

Dumny ze swej zapobiegliwości patrzył później przez okno, jak na trawnik przed domem spadają pierwsze, wielkie krople letniego deszczu. W przypływie dobrego humoru zapalił wszystkie światła w salonie, rozstawił sztalugę na samym środku pomieszczenia, umieścił na niej obraz i stanął w pewnej odległości, by napawać się niedokończonym dziełem.

Przez chwilę spoglądał przed siebie w niemym podziwie nad własnym talentem. A potem nagle wydał z siebie rozpaczliwy kwik, w panice zdjął marynarkę i zakrył nią płótno.

– To niemożliwe – oświadczył w przestrzeń. Na obrazie zobaczył bowiem te same trzy paszcze co poprzednio, tym razem ukryte wśród kamieni tak bezczelnie niechlujnie, że aż wstyd. Gdzieś poniżej paszcz, w trawie wił się długi, cienki ogon.

Artur, trzęsąc się i szczękając zębami ze strachu, zwinął się w kłębek na kanapie, odwrócony do sztalug plecami. Nagle zapragnął, by w domu był ktoś oprócz niego, ktokolwiek, nawet stara, gruba sprzedawczyni ze sklepiku, która na co dzień wywoływała w nim nieprzyjemne odczucia estetyczne. Dotąd nigdy nie przeszkadzała mu samotność, szczycił się nią wręcz, jednak wobec trzech pojawiających się znienacka na obrazach paszcz cała jego pewność siebie ulotniła się jak sen złoty.

Czyli trzeba wrócić do punktu wyjścia, myślał przerażony, skoro ja nic takiego nie malowałem, skoro nie namalowało się samo, skoro takie coś nie ma prawa istnieć, stwór musi być wytworem mojej wyobraźni. A to chyba nie jest normalne. Zaraz więc zaczął się zastanawiać, jakie to nieszczęście spotkało jego biedny, skołatany samotnością i bułkami umysł. I wreszcie doszedł do umiarkowanie budującego wniosku.

To depresja, powiedział sobie i zwinął się w ciaśniejszy kłębek. To na pewno depresja, jeżeli mój umysł produkuje takie przerażające twory i podstawia mi przed oczy, kiedy chcę kontemplować sztukę i to własną w dodatku. Z jednej strony depresja dla artysty jest zwykle okolicznością sprzyjającą, gdyż nadaje jego twórczości specyficzny klimat, a ponadto stanowi doskonały element reklamowy, jak jednak zostało już kilkakrotnie podkreślone, Artur był artystą niekomercyjnym, więc reklamy i tak nie potrzebował. A widzenie trzech straszliwych, zębatych i zapewne szalenie niebezpiecznych paszcz na własnych obrazach raczej go nie zachwycało, zwłaszcza że przeczuwał, iż tendencja ta będzie się z czasem pogłębiać. Artur był malarzem, nie psychologiem i o psychologii pojęcie miał raczej nikłe, jednakże diagnoza, którą sam sobie wystawił, wydała mu się tak trafna, że od razu poczuł się lepiej. Grunt to uświadomić sobie problem. Wtedy można zacząć z nim walczyć. I Artur zamierzał walczyć, mężnie i z poświęceniem, własną piersią cherlawą broniąc swej sztuki, gdyż nie wyobrażał sobie życia bez malowania, a malowanie czegoś, czego nie chciał malować, zdecydowanie mu się nie podobało.

Z takim to poważnym postanowieniem wstał wreszcie z kanapy, przeciągnął się bojowo, zawinął niedokończone dzieło swego życia szczelniej w marynarkę i odniósł na strych. Potem wrócił na dół, odgrzał sobie resztę parówek i przez cały wieczór oglądał w nieużywanym od wielu tygodni telewizorze głupie komedie, śmiejąc się na zapas, by naładować się pozytywną energią.

 

Obudził się rano przewieszony przez fotel. Telewizor gdakał wesoło sam do siebie, a za oknem wstawał całkiem przyjemny dzień, przepłukany wczorajszym deszczem, rześki i radosny. Toteż malarz postanowił nie marnować czasu, ogarnął się jako tako, zjadł bułkę, zapakował cały swój malarski dobytek i ruszył w plener. Chciał za wszelką cenę namalować coś niesamowitego, absolutnie pozbawionego obcych, groźnych ryjów. Zakładał, że jeśli już zdiagnozował u siebie depresję, teraz wszystko samo się ułoży, bo jest świadom, z czego bierze się całe zamieszanie. I teraz, gdy będzie patrzył na obraz, jego mózg nie zdoła go perfidnie oszukać.

Z takim optymistycznym przeświadczeniem dwie godziny później rozstawił sztalugi nad błotnistym bajorkiem w lesie i zamaszystymi pociągnięciami pędzla zaczął przenosić rzeczywistość na płótno. Zapał jak zwykle rozjaśnił jego bladą twarz szerokim uśmiechem samozadowolenia. W miarę upływu czasu i farby uśmiech malarza rzedł jednak, by przejść w trudny do zidentyfikowania grymas, aż wreszcie całkowicie zamienić się w wyraz głębokiego niepokoju wewnętrznego.

Jasne stało się bowiem, że pod pędzlem malarza powstaje nie tylko sielski widoczek z leśnym jeziorkiem w roli głównej, ale również coś stojącego za drzewem w tle. Dodajmy – coś zalotnie wystawiającego zza tegoż drzewa trzy głowy i szponiastą, ewidentnie machającą do malarza łapę. Artur nie przerywał malowania, jak zahipnotyzowany wpatrując się we własną rękę. Malował przecież jeziorko, drzewa, trawę, nic poza tym. A na płótnie niejako przy okazji pojawiło się to coś.

– Nie! – wrzasnął nagle, a z wysokiego dębu zerwało się spanikowane stadko wron. Szybkim ruchem wycisnął na płótno całą tubkę czarnej farby i zamalował cały obraz. Przez chwilę oddychał głęboko, wpatrzony w były widoczek, który teraz co najwyżej mógł zostać uznany za „Jeziorko leśne widziane w noc bezksiężycową”. Depresja pogłębia się – myślał, czując, że ogarnia go powoli panika – i niedługo zamieni się w psychozę. Trzeba będzie pójść do lekarza, stwierdził po chwili, jednak myśl o wyjechaniu do miasta i wydaniu całej masy pieniędzy, których zresztą nie miał, na wizytę u jakiegoś konowała, napawała go wstrętem.

Przez chwilę rozważał wszystkie możliwości, aż wreszcie postanowił przeprowadzić ostateczną próbę. Niechętnie zanurzył pędzel w białej farbie. Nigdy jeszcze nie malował krajobrazu w negatywie, ale w końcu zawsze musi być ten pierwszy raz. Nerwowo zarysował kontur jeziorka, nic niezwykłego się jednak nie wydarzyło. Odrobinę uspokojony kilkoma ruchami dłoni dodał do tego krzaczek i kilka kwiatków. Nadal nic. Odetchnął więc głęboko i zabrał się za malowanie drzewa w tle. I trzech paszcz oraz łapy, tym razem jednak nie machającej, a niekulturalnie wystawiającej ku niemu środkowy palec. Artur wydał z siebie nieokreślony dźwięk, rzucił płótno na ziemię, chwilę po nim skakał, a potem skrajnie zdenerwowany złożył sztalugi, z obrzydzeniem chwycił zmaltretowany obraz i ruszył z powrotem do domu, smętnie powłócząc nogami.

 

Cały kolejny dzień Artur spędził w łóżku, gapiąc się w sufit i rozpaczając nad swoim własnym geniuszem, który teraz się zmarnuje, gdyż on, Artur, nie ma już odwagi malować, bo coś na niego czyha. I to czyha zapewne w jego własnej głowie. Może to początek schizofrenii? – zapytał sam siebie, wyczerpując tym samym zasób znanych sobie chorób psychicznych. Może moje gorsze ja maluje jakieś twory depresyjne, podczas gdy moje prawdziwe ja nie ma o tym pojęcia? – pytał dalej, z dość oczywistych przyczyn nie uzyskawszy jednak odpowiedzi.

Wreszcie postanowił przyjąć to właśnie wytłumaczenie, choć napawało go ono uzasadnionym lękiem. Któż bowiem chciałby, by jego gorsze ja mieszało mu się do malowania obrazów? Licho zresztą wie, może obrazy to dopiero początek, pytanie, do czego zacznie mieszać się później. Artur na wszelki wypadek nakrył się całkowicie kołdrą, zupełnie jakby mogło go to uchronić przed dzikim lokatorem własnej świadomości.

 

Dopiero w niedzielę zebrał się w sobie i podjął męską decyzję. Jeżeli moje gorsze ja maluje potwora o trzech paszczach, tłumaczył sobie, być może chce mi coś w ten jakże zawoalowany i subtelny sposób powiedzieć. Wyjście jest zatem jedno. Trzeba mu na to pozwolić.

Wziął zatem kilka głębokich oddechów, ubrał się nieco bardziej odświętnie niż zwykle, spakował przybory malarskie oraz kilka zapasowych płócien i ruszył w świat szukać porozumienia z własną jaźnią.

Leśna polanka wydała mu się do tego celu idealna. Rozstawiał sztalugi pod rozłożystą sosną, czując, jak zimny pot cienkimi strużkami ścieka mu po plecach. Przez kilka chwil był niemal pewien, że stchórzy i ucieknie do domu, porzucając swój dobytek artystyczny. Pomyślał jednak, że w takim wypadku nigdy już zapewne nie znalazłby w sobie dość odwagi, by stanąć przed sztalugami, co oznaczałoby, krótko mówiąc, że jego egzystencja straciłaby jedyny, i tak wątły cel.

Uroczyście zanurzył pędzel w zielonej farbie i przystąpił do malowania polanki w całej jej leśnej okazałości. Przez chwilę w jego umyśle zagościła nieśmiała nadzieja, że może jednak jego gorsze ja, skoro zostało już odkryte i zdemaskowane, porzuci niecny zamiar niszczenia jego kariery. Nadzieja ta była o tyle uzasadniona, że szkic polanki był już na ukończeniu, a właściciela paszcz ani widu, ani słychu. Nieco śmielej zabrał się więc Artur za malowanie drobnych, ciemnoniebieskich kwiatków wyglądających nieśmiało z trawy. Niewiele brakło, by zawył zrozpaczony, widząc jak jego własna ręka kreśli wśród wspomnianych kwiatków zarysy wielkiej, szponiastej stopy, potem drugiej, trzeciej i czwartej, następnie chudego tułowia, dwóch umięśnionych łap i wreszcie trzech wyszczerzonych złowieszczo paszcz. Artur odsunął od płótna drżącą dłoń i przez moment wpatrywał się ogłupiały w namalowanego przez siebie stwora, który wyglądał, jak gdyby właśnie pozował do portretu, co było, jakby na to nie patrzeć, pozą uzasadnioną.

Z trudem powstrzymał chęć ucieczki. Nie ma odwrotu, powtarzał sobie w myślach jak mantrę, jeśli ucieknę, to nigdy nie wygram z własną, zbuntowaną osobowością. Tylko, do jasnej cholery, pytał po raz kolejny sam siebie, dlaczego mój mózg musi produkować aż takie paskudztwa, żeby mi coś powiedzieć?! Nie mógłby zrobić tego w jakiś kulturalny sposób?

Szybkim ruchem zdjął obraz ze sztalug, rzucił go na ziemię farbą do dołu i ustawił przed sobą czyste płótno. Ledwie mogąc utrzymać pędzel w trzęsącej się ręce, po raz kolejny naszkicował polankę. Tym razem potwór nie czekał do etapu kwiatków, jego stopa zaczęła wyłaniać się z niebytu już przy okazji malowania trawy. Artur kilkoma pośpiesznymi ruchami domalował resztę stworzenia i zamarł. Z jego własnego obrazu wynikało, że potwór jest bliżej. Wstrzymał oddech i wbił spanikowane spojrzenie w polankę rozciągającą się za płótnem. Na polance rzecz jasna nic nie było.

To logiczne, usiłował wmówić sobie Artur, w końcu to coś nie istnieje, zostało z niejasnych przyczyn wyprodukowane przez mój mózg. Nie zmieniło to jednak faktu, że poczuł się bardziej niż nieswojo. Jakby ktoś na niego patrzył. A może to tylko autosugestia?

Trzy kolejne płótna pokrywane coraz szybszymi i coraz bardziej drżącymi szkicami wylądowały na ziemi. Na każdym obrazie potwór był bliżej. Artur malował jak w transie, strach sparaliżował jego wolę, kazał mu stać i mechanicznie malować to, czego nie ma.

Wreszcie na piątym z rzędu płótnie malarz zobaczył tylko jakieś nieokreślone, pionowe linie. Zdumienie wytrąciło go z letargu. Stał zapatrzony w obraz, trzęsąc się jak w febrze, śmiertelnie blady i skulony. Przez ułamek sekundy miał złudzenie, że wygrał z własnym mózgiem, przetrzymał wybryki własnej świadomości i już więcej nie zobaczy potwora, a potem, na własne nieszczęście, zrozumiał, co widzi. Stwór był tak blisko, że malarz, chcąc nie chcąc, uwiecznił zbliżenie jego straszliwych, wyszczerzonych zębów.

Odkrycie to sprawiło, że Artur cofnął się gwałtownie o krok i już miał wydać z siebie przeraźliwy krzyk, kiedy nagle zorientował się, co sprawiło, że zrozumiał, czym są owe pionowe linie. Tuż przed nim, na leśnej polance, wychylając się ciekawie zza sztalug, stał potwór z obrazów. Przez chwilę w lesie zawisło ciężkie milczenie. I wtedy potwór zauważył, że jest widziany.

– Bu! – oznajmił i roześmiał się przeraźliwie wszystkimi trzema paszczami.

Tego było już dla Artura zdecydowanie za wiele. Wymyślony, nieistniejący potwór na obrazach to jedno, ale spotkanie twarzą w pysk z potworem, który albo był prawdziwy, albo był doskonałym wytworem jego mózgu, jest szczytem wszystkiego, a już na pewno szczytem Arturowej wytrzymałości.

Malarz wydał z siebie histeryczny wrzask, runął na kolana i zaczął szlochać rozpaczliwie nad własnym szaleństwem.

 

***

 

– Doktorze von Tagenburf, myślę, że to doskonały moment, by zakończyć eksperyment.

– Doprawdy, panie profesorze, jestem zachwycony wynikami – doktor von Tagenburf opuścił polankę i podszedł do ukrywającego się za krzaczkiem profesora. Po drodze aż kłapnął smakowicie wszystkimi trzema szczękami. Kropelki śliny spadły na uschnięte liście i wypaliły w nich dość znacznych rozmiarów dziury. Rzeczywistość nie była przystosowana do obecności demonów. Reagowała na nie alergicznie.

– Ta praca będzie przełomem w badaniach nad humanopsychologią – profesor Koningshoff zamachał czterema chudymi, szponiastymi łapami i aż podskoczył z podniecenia. Zaskrzypiały pięćsetletnie, profesorskie stawy. – Podziwiam pana, doktorze, tyle godzin gapienia się na te prymitywne stworzenia, tyle wyrzeczeń związanych z przebywaniem w Rzeczywistości… Ale z drugiej strony – jakie osiągnięcia! Kto by pomyślał, że toto jest w stanie reagować na obecność bytu wyższej klasy! Od stuleci uważano, że ludzie są na zbyt ograniczeni, a tu taka niespodzianka… Gratuluję panu w imieniu całej Katedry Wydziału Zoologii naszego Uniwersytetu.

Hermann von Tagenburf aż pokraśniał z dumy, o ile założymy, że demon pokryty czarnym, łuskowatym pancerzem może kraśnieć. Skierował dwie paszcze w kierunku profesora, trzecią parę ślepiów wbił zaś w chlipiącego żałośnie pod sosną malarza z sympatią, z jaką patrzy się na ulubione zwierzątko, które właśnie nauczyło się grzecznie załatwiać do kuwety.

– Profesorze, czy myśli pan, że to odkrycie wystarczy, by przyjęto moją pracę jako podstawę habilitacji? – pytanie było czysto retoryczne, jednak von Tagenburf bardzo chciał usłyszeć odpowiedź głośno i wyraźnie, coby połechtać mile własną, ogromną jak to u każdego demona próżność.

– Ależ oczywiście, doktorze – zakrzyknął Koningshoff i wyszczerzył do niego cztery rzędy ostrych jak sztylety zębów, które ledwo mieściły się w dość wąskiej szczęce. – Osobiście postaram się, by przyznano panu wyróżnienie oraz dodatkowe, rządowe stypendium na dalsze badania.

Trzy pary złotych oczu wbiły zachwycone spojrzenia w profesora. Malarz chwilowo przestał obchodzić von Tagenburfa. Zwłaszcza że poza nieustającym pochlipywaniem nie robił niczego ciekawego.

– Dalsze badania? – zapytał drżącym głosem von Tagenburf. Dokonywanie przełomowych odkryć całkiem mu się podobało. Sława, chwała, pieniądze, zaszczyty, najlepsze samice, same korzyści. Chwilowo jednak odepchnął od siebie wizję tej przyszłej szczęśliwości, skupiając się na całkiem przyjemnej teraźniejszości.

– Tak! – profesor pokiwał energicznie łbem. – Jestem pewien, że rząd, który sprawuje pieczę nad naszym Uniwersytetem, będzie bardzo zainteresowany kwestią kontaktu z humanoidami. A już na pewno gdyby się okazało, że tym zwierzyńcem da się jakoś sterować… To otwierałoby przeogromne możliwości… – profesor ewidentnie się rozmarzył. – Ale nie mówmy teraz o tak odległej przyszłości. Niech pan jak najszybciej opracuje wyniki i dostarczy ostateczną wersję pracy na moje biurko.

Von Tagenburf skupił całą swą silną wolę na tym, by nie skakać z radości jak pięćdziesięcioletni dzieciak, któremu dano właśnie cukierka.

– Oczywiście, profesorze – przytaknął z zapałem, po czym otworzył Portal, który otrzymał od Ministra Nauki na czas badań, i pełen entuzjazmu wkroczył z powrotem w swoją ojczystą, demonią Podrzeczywistość. Profesor obrzucił ostatnim obojętnym spojrzeniem malarza, po czym podążył za doktorem.

 

Artur Rosentall, malarz z zawodu, czterdziestoletni artysta pogrążony w depresji, momentalnie przestał chlipać i otarł nos rękawem.

– A to hołota – oznajmił światu. Świat zdawał się nie zwracać na to oświadczenie uwagi, ale Arturowi to specjalnie nie przeszkadzało. Pogroził za to pięścią wypalonej trawie za krzakami. – Kontaktów się zachciewa, co?! Ja wam taki kontakt zorganizuję, że nie będziecie wiedzieli, czy dupy nadal macie z tyłu…!

Nikt bowiem nie przewidział, że Artur Rosentall, raz usłyszawszy i zobaczywszy demona w całej okazałości, kiedykolwiek umiejętność postrzegania go zatraci.

Malarz wstał z klęczek, otrzepał ubranie i wściekły, ale za to absolutnie wyleczony z depresji, ze schizofrenii zresztą również, ruszył w kierunku domu. Dodatkowe stypendium na dalsze badania, psia ich mać… Niech no tylko wrócą. Już on się z nimi skontaktuje. Ma w końcu teraz trochę czasu, żeby obmyślić krwawą zemstę i przy okazji uratować ludzkość.

A w wolnej chwili namaluje wreszcie porządny pejzaż. Bez żadnej demoniej rzyci wystającej zza krzaka.

Koniec

Komentarze

doczytałem do połowy, bo dziś nie mam czasu, ale powiem jedno: świetnie się zaczyna. Brawo za język i styl. Mówię to z całkowitą szczerością. Podoba mi się cholernie :)

Może potem uda mi się wrócić, bom ciekaw okropnie.

http://tatanafroncie.wordpress.com/

Ciekawe nazwisko... Rosenthal --- "różana dolina" albo "dolina róż". Urzędnicy niemieccy miewali ciekawe pomysły, sle o dość określonym charakterze. To samoi dotyczy Silbersteina, Goldsteina, Bergsteina itd. Al już nie Bergmanna... Użycie tego typu nazwiska zamierzone czy najzupelniej przypadkowe? 

meksico - dzięki ;) i oczywiście czekam na opinię, jak skończysz :D

Roger - nazwisko przypadkowe, takie mi akurat przyszło do głowy... inna sprawa, czy moja podświadomość aby nie miała czegoś konkretnego na myśli. Hm...

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Bardzo dobry, oddający zabawną paranoję język. Delikatny zawód puentą, ale niemniej: podobało mi się.

Pozdrawiam

Dziękuję za kilkanaście minut dobrej rozrywki. Aha --- za to, że praktycznie nie ma się do czego czepiać, też dziękuję.

Sympatyczne.  Profesor Tagenburg brzmiałby żdziebko lepiej {dni zamku, grodu, warowni,  zamkowe dni).  A Koenigshof lub Koenigshoff (królewski dziedziniec) --- rewelacyjnie.

Chyba w tekście jest za dużo najrozmaitszych zaimków i czasownika"być', a za malo imiesłowów. I tekst nieco przegadany. Ale --- czytalo się przyjemnie.

Pozdrówki.  

Ps. Bardzo fajny tytuł.

Podobało mi się. Jak będę miał więcej czasu, to napiszę więcej.

Pozdrawiam.

Super tekst :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Bardzo, baaardzo dziękuję za komentarze :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Ano, przyjemne opowiadanie. Podobnie jak Roger mam wrażenie, że jest trochę przegadane i mogłoby być odrobinę krótsze. Wtedy skondeksowany humor siłą rzeczy silniej oddziaływałby na czytelnika. Poza tym, nie ma się do czego doczepić. Jest sprawnie zrealizowana konwencja, dobry język  i udany żartobliwy ton. Może przydałaby się --- tak mi się nasunęło --- jakaś drobna aluzja np. do smoka wawelskiego, że też demon z podrzeczywistości...

pozdrawiam

I po co to było?

syf. - dzięki :) kurde, na smoka wawelskiego nie wpadłam :/ a dobre...

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Bardzo przyjemny tekst. Również bardzo podobał mi się tytuł. Pozdrawiam i przybijam 5

dziękuję :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Pośmiałem się, fajny tekst.  Pozdrówka

Mastiff

Baardzo przyjemnie się czytało ;) Jedynie puenta taka średnia, ale ogólnie świetny tekst ;)

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Na początku może ciut zbyt barokowo, ale opowiadanie jest świetne - wszystkie elementy interesującej historii, humor, dobre zakończenie. Bardzo mi się podobało.

Bohdan, Elanar, niezgoda.b - dzięki :) pozdrawiam!

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

”...uznał sprawę za ewidentny przejaw przejedzenia bułkami i gotów był rzeczywiście o wszystkim zapomnieć. (..)
Następny dzień powitał Artura ostrymi promieniami słońca, toteż zachwycony tak sprzyjającą tworzeniu pogodą malarz jak stał wybiegł z domu z płótnem, złożoną sztalugą i zapasem farb. Kilka chwil później malował już z zapałem rozsypane kamienie i falujące zboża, które na obrazie co prawda nie falowały aż tak dynamicznie jak w rzeczywistości, ale jednak trochę falowały.
Dopiero pojawienie się ciemnych chmur późnym popołudniem nieco go otrzeźwiło i przypomniało mu o istnieniu świata rzeczywistego.

Za dużo tego blisko siebie.

 

„Nieco śmielej zabrał się więc Artur za malowanie drobnych, ciemnoniebieskich kwiatków wyglądających nieśmiało z trawy.”

Śmiało-nieśmiało, zapewne udałoby się to ująć ładniej. ; )

 

„- Oczywiście, profesorze – przytaknął z zapałem, po czym otworzył Portal, który otrzymał od Ministra Nauki na czas badań, i pełen entuzjazmu wkroczył z powrotem w swoją ojczystą, demonią Podrzeczywistość. Profesor obrzucił ostatnim obojętnym spojrzeniem malarza, po czym podążył za doktorem.”

Nic nie umknie mojej uwadze. ; P

 

Ode mnie 5. Podoba mi się Twój styl. Początek rzeczywiście przegadany, no i już chciałam wzruszeniem ramion zbyć tekst uwagą, że podobny motyw już parę razy widziałam (obrazy żyjące własnym życiem nie pierwszyzna, pomysł na potwora zbliżającego się z każdym kolejnym dziełem też już spotkałam), ale... końcówka mi to wynagrodziła, nawet dwa razy. I podoba mi się motyw bułek, choć ze dwa razy za często o nim wspomniałaś. ; P Tak czy owak - dziękuję za rozrywkę. ^^

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

joseheim - dzięki :) echchch, korekt robiłam kilkanaście, tekst leżał przez trzy miesiące, a i tak czegoś nie doczyściłam... ale cieszę się bardzo, że się podobało :) pozdrawiam!

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Bardzo fajny tekst. Ciekawy pomysł, niezłe wykonanie (zaledwie kilka rzeczy mi leciutko zgrzytnęło), czego chcieć więcej? Stawiam 5 i życzę kolejnych udanych tekstów :)

Clod - dzięki za ocenę i opinię :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Ha, bardzo lubię tego typu ironiczne, inteligentne poczuciehumoru w literaturze. Tekst jak najbardziej przypadł mi do gustu. No i zaskoczyło mnie zakończenie, którego - szczerze powiedziawszy - się nie spodziewałem. Po prawdzie to na myślałem, że tekst rozwinie się w jakich psychologiczny horror, ale pozostanie w klimatach ironicznego humoru zdecydowanie wyszło mu na dobre.

Gratuluję udanego tekst.

vyzart - dzięki :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Witaj!

 

Zostawiam ten tekst z przyjemnością, choć lekkim zawodem, bo puenta (mimo, że całkiem zabawna) nie zachwyca. Doceniam jednak głębię humoru i dziękuję za miłą rozrywkę. :)

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Sympatyczny tekst. Spodobał mi się głównie ze względu na nietypową tematykę. Wykonanie też miodne. :-)

Babska logika rządzi!

Twory depresyjne znużyły mnie nieco przegadaniem i wielokrotnym powtarzaniem rzeczy już powiedzianych. A może kolejne opowiadanie, cechujące się podobnym humorem i absurdem, przestało bawić…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Uśmiechnęło. Odkurzam. Można czytać bez obawy.

Nowa Fantastyka