- Opowiadanie: umbrachor - LEMNISKATA

LEMNISKATA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

LEMNISKATA

LEMNISKATA

 

 

 

 

Dochodziło południe, kiedy Mężczyzna zbiegł po schodach i szybkim krokiem przemierzył podwórzec. Podszedł do spękanego ze starości Portalu i zapierając się o niego plecami, zaczął wybierać sieci, które zarzucił rano na Ulicę. Bywało, że wracał z pustymi rękami, jednak dzisiejszy połów był nad wyraz udany: czterej chłopcy i roześmiana dziewczyna, dyskutując żywo, przeszli pod nisko sklepionym łukiem bramy. Mężczyzna, ukryty w cieniu Portalu, obserwował ich spod przymrużonych powiek.

 

Chłopcy, rozglądając się, przystanęli na mrocznym dziedzińcu. Rozmowa urwała się w pół słowa.

 

Z trzech stron otaczała ich ogromna, ciemna Kamienica, po której ścianach wiły się uschnięte, grube gałęzie bluszczu. Zwalista budowla sprawiała wrażenie jakby chyliła się nad nimi, przytłaczając surowością bryły. Odczucie potęgowały zdeformowane przez czas maszkarony złowrogo patrzące z dachu i rogate rzygulce przyczajone u wylotów zardzewiałych rynien. Dziewczyna, poważniejąc, podeszła bliżej podniszczonego budynku.

 

W miejscu, gdzie dotknęła fasady, odpadł szary tynk. Cofnęła rękę. Uderzająca o bruk zaprawa zakłóciła panującą wokół, martwą ciszę.

 

Wstrząsnął nią dreszcz. Mimo, że Kamienica zdawała się być niezamieszkana, miała wrażenie, że z wysokich, pustych, ciemnych okien ktoś im się przygląda.

 

Poczuła lęk, nie chciała stąd jednak odchodzić. Anę, podobnie jak jej towarzyszy, zafascynował nastrój tego miejsca.

 

Żadne z nich nie zauważyło, że gwar słonecznej Ulicy, którą wędrowali, oddala się, zaciera w pamięci.

 

Nagle w podworcu zapaliła się karbidówka, zimnym, mdłym blaskiem oświetlając niewyraźny szyld i znajdujące się pod nim drzwi.

 

Zaciekawieni, podeszli bliżej. Próbowali odczytać napis, kiedy drzwi się otworzyły. Stanął w nich starzec w poplamionym fartuchu. Spojrzał na nich przeciągle. Krzywy uśmiech przeciął mu twarz. Milcząc, krótkim gestem zaprosił ich do środka. W dłoni ściskał zardzewiałe nożyce. Przestraszeni, nieśmiało zaglądnęli w głąb ciemnego pomieszczenia.

 

Starzec ruchem głowy wskazał fryzjerskie fotele. Rozwiał tym napiętą atmosferę. Chłopcy weszli, by obejrzeć z bliska archaiczne wnętrze. Światło dnia z trudem przedzierało się tutaj przez nadtłuczoną, brudną szybę, ukazując zapuszczony lokal. Pod ścianą stał długi stół, na którym w nieładzie leżały szczotki i brzytwy.

 

Ana została na progu, patrząc, jak śmiejąc się i żartując, trzech z nich prosi cyrulika o niezwykłe uczesania. Rozsieli się wygodnie, a stary uniósł poszczerbiony grzebień i zabrał się do pracy.

 

Ana i ostatni z jej towarzyszy, postanowili w tym czasie zwiedzić ponurą Kamienicę. Podeszli pod masywne wejście, prowadzące do środka budynku. Drewniane skrzydła ogromnych wrót wisiały na pordzewiałych zawiasach, które niechętnie ustępowały pod naporem ich ramion. Przez uchylone odrzwia zobaczyli zaniedbany korytarz prowadzący do kamiennych schodów.

 

Wchodząc w półmroku po obtłuczonych stopniach, pokonywali kolejne piętra. Ich kroki brzmiały dziwnie obco, tłumione grubą warstwą, leżącego wszędzie, kurzu.

 

Ze stropu zwisały pajęczyny i wąskie pasy łuszczącej się farby.

 

Pięli się powoli, szeptem wymieniając uwagi, kiedy – zaskoczeni – zatrzymali się na ostatniej kondygnacji. Wyżej, jak obraz, zawieszone były przeszklone drzwi na poddasze. Wmurowane w ścianę, pozostawały niedostępne – brakowało do nich schodów. Zagadka osobliwego wejścia zaintrygowała ich. Daremnie jednak próbowali zaglądnąć do wnętrza, częściowo zakrytego koronkową firanką.

 

Wtem, odgarniając zasłonkę, za drzwiami pojawiała się dziewczynka. W spłowiałej sukience i białych podkolanówkach, spoglądała na nich smutno.

 

W chudej buzi uwagę przykuwały oczy – ogromne, intensywnie niebieskie, o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach. Jej spojrzenie przyciągało. Czaiła się w nich tęsknota i jakby… Głód.

 

Ana i jej towarzysz odetchnęli wstrzymywanym powietrzem. Chłopak wyciągnął rękę, lecz dziecko cofnęło się w mrok.

 

Nie licząc sędziwego fryzjera, była to pierwsza napotkana, żywa istota. Nie mogli zrozumieć jak dziewczynka znalazła się na strychu opuszczonej Kamienicy. Najwyraźniej była tam uwięziona, gdyż nieprawdopodobieństwem wydawała się myśl, że dziecko mogłoby samo, bez pomocy z zewnątrz, wydostać się stamtąd.

 

Zaczęli je wołać, gdy nagle za drzwiami ukazała się przygarbiona, pomarszczona Starucha. Ubrana w znoszoną, szarą suknię, ciężko wsparła się o sczerniałą framugę. Przyłożyła czoło do szyby i przekrzywiając głowę na ptasi sposób, patrzyła na nich mlecznymi źrenicami. Te białe niemal tęczówki, obudziły w nich paniczny lęk.

 

Uciekli stamtąd w popłochu.

 

Kiedy zbiegli na podwórzec, spojrzeli w górę, szukając w oknie poddasza niebieskookiej dziewczynki. Lecz zamiast niej, stała w nim Starucha. Przyglądała się im chwilę, po czym wycofała w ciemność.

 

Pomimo uczucia strachu, jakie budziła w nim pogarbiona wiedźma, chłopak za wszelką cenę chciał wejść na mansardę, dostać się do uwięzionego dziecka.

 

Ana nie zdążyła ochłonąć, kiedy jej towarzysz bez słowa zaczął się wspinać po ścianie Kamienicy, chwytając się nadwątlonych parapetów, rynny i resztek płaskorzeźb, które kiedyś gęsto musiały pokrywać fasadę. Gwałtowny sprzeciw Any odbił się echem. Bezradna, chciała zwrócić się o pomoc do trzech przyjaciół, którzy w tym momencie wybiegli z zakładu, błaznując i krzycząc. Oniemiała jednak, widząc biały kolor ich włosów. Chłopcy zachwyceni efektem, wyrażali uznanie dla fryzjera.

 

Cyrulik obserwował ich, uśmiechając się paskudnie.

 

Ana odczuwała narastający niepokój. Nagle zadała sobie sprawę, że choć przybyli tu w środku dnia, światło słońca właściwie nie dochodziło na zszarzały dziedziniec. Niebo wisiało ołowiem tworząc nierealną poświatę, w której teraz zaczęły budzić się cienie. Zapadający zmierzch pogłębiał wrażenie posępnego snu. Ana odwracała się właśnie w stronę umilkłych nagle kolegów, gdy ogarnęło ją ogromne zmęczenie. Osunęła się na ziemię. Walcząc ze znużeniem, uniosła na chwilę powieki. Obok niej leżeli skuleni na bruku białowłosi koledzy. Ze ścian Kamienicy wydobywała się siwa mgła, której gęste kłęby pokrywały już znaczną część podwórza. Ana zamknęła oczy. Opadając w ciemność usłyszała jeszcze narastający szmer i szuranie… Wyblakli ludzie wychodzili ze swoich mieszkań.

 

Powłócząc nogami powoli zbierali się wokół leżących nieruchomo ciał. Kołysząc się lekko, zdawali się być częściowo utkani z otaczających ich, szarych oparów, a ich ziemiste twarze nie wyrażały żadnych uczuć.

 

Mężczyzna, do tej pory skrycie śledzący złowioną piątkę, wyłonił się z półmroku. Falujący tłum rozstępował się, kiedy szedł w stronę uśpionej dziewczyny.

 

W zamyśleniu zlustrował ją wzrokiem, po czym wykonał ręką lakoniczny gest. Twarz Any zaczęła się zmieniać. W miejsce oczu pojawiały się czarne guziki, nos wydłużył się przeobrażając w piszczałkę.

 

Dziewczyna przebudziła się gwałtownie, nie mogąc złapać oddechu. Widok Mieszkańców i pochylającego się nad nią Mężczyzny, przestraszył ją. Wstała pokracznie i próbując uciekać przedzierała się między zgromadzonymi postaciami. Jej ruchy przypominały zawieszoną na sznurku, kukiełkę. Biegła potykając się i przewracając. Przez chwilę Mężczyzna szedł za nią spokojnie, poczym zatrzymał się i głośno pstryknął palcami. Ana, zwiesiwszy głowę, zawróciła i posłusznie ruszyła za nim przez zniszczone podwórko.

 

Tymczasem chłopak, który wspinał się na poddasze, wszedł na strych przez uchylone okno. Kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do panujących tu ciemności, zobaczył dziecko stojące wśród zakurzonych pudeł i skrzyń. Podszedł do niego wyciągając rękę. Lecz dziewczynka stała nieruchomo, patrząc na niego w skupieniu. Jej oczy hipnotyzowały. Chłopak niejasno zdał sobie sprawę, że nie może się poruszyć. Czuł też upływającą z niego energię. Kiedy zorientował się, że znalazł się w pułapce, przez chwilę próbował walczyć ze słabością, jednak spojrzenie ogromnych źrenic wypełniało coraz większą część jego świadomości… Zapragnął pogrążyć się w nich całkowicie…Wkrótce została po nim kupka popiołu, a dziewczynka oblizała się, zmieniając się na powrót w ślepą Staruchę. Z jej twarzy zniknęło kilka zmarszczek.

 

Wytrącani ze snu przez szepty i szurania, trzej chłopcy z trudem podnieśli się z ziemi. I dla nich ta noc była koszmarem. Obudzili się wykrzywieni starością, złamani wpół wiekiem, który zamknął się w ich farbowanych włosach. Patrzyli z przerażeniem na swoje drżące, wykrzywione palce rąk, zaglądali w poorane bruzdami twarze przyjaciół szukając znajomych rysów, szukając czasu, który przeminął zbyt szybko.

 

Siwy cyrulik przywołał ich władczym gestem, a oni posłusznie ruszyli w jego stronę.

 

Stary zatrzasnął za nimi drzwi.

 

 

 

 

 

Mężczyzna wszedł na poddasze. Starucha ociągając się, niechętnie zaprosiła go do stołu. Co prawda niepisane zasady mówiły, że nie mogą wyrządzić sobie krzywdy, Starucha czuła jednak respekt przed Mężczyzną. Ze wszystkich Mieszkańców uzbierał najwięcej atrybutów i teraz był kimś, z kim należało się liczyć. Była także zdziwiona jego wizytą. Z wyjątkiem nocnych spotkań na dziedzińcu, Mieszkańcy nie utrzymywali ze sobą kontaktów.

 

Mężczyzna rozparł się wygodnie na krześle. Jego zdobycz – dziwaczna lalka – stała za nim cicho, gotowa spełniać jego wolę.

 

Wyciągnął z kieszeni szarego garnituru ogarek świeczki i zaczął się nim bawić. Starucha pokrytymi bielmem oczami, podążała za ruchem jego rąk. Dla niej ułomek świeczki jarzył się w mroku, przyciągał uwagę. Oblizała się nerwowo. Wiedziała co to jest. Nie wiedziała jak działa.

 

– Wiesz, że to nielegalne…– zachrypiała. Wzdrygnęła się na dźwięk swojego głosu.

 

– Wiesz, że handel atrybutami jest zakazany…– oblizała się ponownie.

 

– Zrozumienie, że życie to tylko Gra, zajęło mi sporo czasu – powiedział Mężczyzna, jakby nie słysząc słów Staruchy. Postawił ogarek na środku stołu. – …Czasem „tylko” to aż nadto, a świadomość, że nie złośliwi bogowie rzucają kości, pozwala podjąć rozgrywkę, pozwala być choć raz rozdającym karty…

 

Mężczyzna zamilkł w oczekiwaniu na reakcję Staruchy, ale ona patrzyła już tylko na świeczkę leżącą pomiędzy nimi. Tak blisko.

 

– Każda gra ma zasady – ciągnął. – Wnikliwe ich poznanie ułatwia rozgrywkę, choć można także przysiąść się do stolika i próbować zagrać w ciemno. Poznanie zasad jest czasochłonne i nużące, ale potem pozwala je zmieniać. Z czasem – ustalać własne…

 

Starucha nie wiedziała dokładnie o czym on mówi, ale zaczynała kojarzyć fakty. Tradycja nakazywała, by Mieszkaniec umierając pozostawił swój atrybut wybranej osobie. Tradycja nakazywała, by oddawać atrybuty tym, którzy ich nie mają lub tym którzy mają ich niewiele. Od dawna nurtowało ją dlaczego wszyscy pozostawiali przedmioty mocy właśnie jemu.

 

Mężczyzna pokiwał głową na widok wyrazu jej twarzy. Leniwym ruchem wyciągnął zapałki.

 

– Proponuję ci układ, jako że jesteśmy jednymi z najstarszych Mieszkańców… Możemy sobie zaufać…– rzekł. – Jeśli umrę pierwszy, zostawię ci wszystkie swoje atrybuty… – zamilkł, wiedząc, że czas działa na jego korzyść.

 

Starucha nerwowo oblizywała zaschnięte wargi. Jej ręka nieświadomie sunęła w stronę jarzącego się na stole, artefaktu.

 

Mężczyzna płynnym ruchem wyciągnął zapałkę i potarł nią o pudełko. Rozszedł się zapach siarki. Strzeliła iskra. Starucha poczuła dym.

 

– …Natomiast jeśli ty będziesz umierała wcześniej, mnie zapiszesz wszystko w testamencie.

 

– Skąd będziesz wiedział, że nie zmienię zdania? Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukasz?

 

– Podpiszemy układ. Słowo go przypieczętuje. – Starucha pokiwała głową. Mężczyzna przyłożył zapałkę do knota świecy. Starucha zmrużyła powieki oślepiona nagłą jasnością. Z wysiłkiem odwróciła głowę, by podpisać podłożone przez Mężczyznę pismo. Oszałamiające lśnienie atrybutu nie pozwalało jej się skupić. Mężczyzna przesunął ogarek po stole. Starucha mimowolnie podążyła za jego mocą. Złożyła na pergaminie niewyraźny podpis.

 

W jej myśli wtargnęła mgła, tłumiąc instynktowne ostrzeżenie.

 

– Nic nie będziesz pamiętała – szepnął Mężczyzna. – Nie będziesz pamiętała mojej wizyty. Słowo wypełni umowę kiedy nadejdzie czas. – Wprawnym ruchem zgasił świeczkę.

 

Kiedy Starucha zastygła wychylona nad stołem, schował artefakt z powrotem do kieszeni i cicho zszedł ze strychu. Przepełniała go satysfakcja. Nie zamierzał umierać pierwszy.

 

Swobodnym krokiem wszedł do swojego mieszkania. Starucha była ostatnim Mieszkańcem, którego zobowiązał umową. Nie sądził, że tak łatwo będzie ją podejść…

 

Teraz wystarczy tylko poczekać, a wszystkie atrybuty będą jego. Właściwie, już czuł się ich właścicielem. Pozwolił sobie na krótki moment rozmarzenia.

 

Atrybuty… Magiczne przedmioty znalezione w Kamienicy przez pierwszych lokatorów. Pod postacią przeciętnie wyglądających rzeczy, kryły się potężne artefakty, dające właścicielowi niezwykłe moce. I wiążące się z nimi prawa i przywileje…

 

Spojrzał z okna na szaro-brudny podworzec. Znał każde pęknięcie, każdy kamień tego miejsca. Miejsca, którym będzie niepodzielnie władał…

 

Z zadumy wyrwał go stłumiony gwar dochodzący z Ulicy. Zmarszczył brwi i zasunął zasłony.

 

Poświęcił życie poznając zasady Gry i teraz potrafił je naginać do swej woli. Dawało mu to poczucie siły i mocy, a także – co odkrył niedawno, przez przypadek – możliwość przenikania na Ulicę. Początkowo przepełniała go euforia – czuł swoją siłę i wyjątkowość. Był niemal magiem… Jednak szybko okazało się, że na Ulicy atrybuty stawały się przedmiotami codziennego użytku, a on sam – przeciętnym, nic nieznaczącym człowiekiem… Nie mógł tego zrozumieć. Zaczął więc łowić Przechodniów, ściągać na ciemny podwórzec Kamienicy. Chciał się od nich dowiedzieć się jak najwięcej o Ulicy i prawach nią rządzących. Wiedział, że tam także panuje hierarchia. Byli przecież Przechodnie, z którymi liczyli się pozostali, którym ustępowano miejsca…

 

Niestety – i tym razem złapani Przechodnie, jak wszyscy poprzedni, okazali się nieświadomi zasad. Wziął dziewczynę, chłopców oddał Mieszkańcom. Jak zwykle kogoś wchłonęła Starucha, odmładzając się przy tym o kilka lat. Reszta została przeobrażona w Mieszkańców, którzy pozbawieni atrybutów, będą nocami bez celu błąkać się po dziedzińcu. Mężczyzna nie czuł litości. Przeżyje silniejszy, silniejszy będzie władał.

 

Mimo odczuwanej dla przemienionych Przechodniów pogardy, wyczuwał w nich coś, czego nie rozumiał. Miał przy tym przeczucie, że gdyby zdołał pojąć owe „coś”, mógłby przejąć władzę także nad Ulicą.

 

Zadawał więc dziewczynie wiele pytań, na które mechanicznie odpowiadała, ale subtelność robiąca różnicę jaką wyczuwało się między nimi, ciągle mu umykała.

 

Podczas jednej z takich „rozmów” Ana wspomniała o Kasynie. Słowo „gra” zaalarmowało Mężczyznę.

 

– … Zdarza się, że młodzi gracze kłócą się, nerwowo zgarniają pulę, upychając po kieszeniach pieniądze – mówiła. – Z czasem zrozumienie, że przecież nie o wygraną tu chodzi, ale o sam udział w grze, zmienia wszystko. Zaczyna się naprawdę dobra zabawa. A wiedza, że to tylko gra, pozwala zdystansować się do kolejnych rozdań…

 

Mężczyzna poderwał się nerwowo. Odruchowo sięgnął do kieszeni, wyciągając ogarek, ale dziewczyna nie wyglądała na świadomą wagi wypowiedzianych słów.

 

Stała jak marionetka, czekając na kolejne pytanie. Spojrzenie guzicznych oczu zwykle go bawiło lecz teraz poczuł się nieswojo.

 

„Nie o wygraną tu chodzi, ale o sam udział w grze…” – to były owe zasady? Dlatego na Ulicy atrybuty traciły moc? Mężczyźnie wydawało się to niepojęte. Niespokojnie bębnił palcami o framugę okna.

 

Naraz wziął głęboki oddech.

 

By poznać zasady Ulicy będzie musiał zrezygnować ze wszystkiego, pokornie przyjąć rolę zwykłego Przechodnia. A gdy je pozna… Mężczyzna rozpogodził zmarszczone czoło.

 

Kunsztowny plan opanowania świata Kamienicy, który udało mu się wreszcie zrealizować, przestał mieć dla niego znaczenie. Opróżnił kieszenie, wykładając na blat stołu cenne atrybuty. Uśmiechał się przy tym złośliwie. Poznanie mocy i sposobu działania każdego z przedmiotów, zajmie Mieszkańcom niemal całe życie.

 

Zapiął garnitur i wyszedł z mieszkania. Równym krokiem zmierzał w stronę Portalu. Napięta cisza wibrowała w uszach. Wiedział, że jest obserwowany. Zatrzymał się na chwilę. Obejrzał.

 

Za nim, jak zwykle, stała Ana. Wzruszył ramionami. Na Ulicy dziewczyna znów stanie się sobą i odejdzie. Strzepnął niewidoczny kurz z nogawki spodni i wszedł w słoneczny gwar.

 

 

***

 

 

Minęło wiele czasu od chwili gdy Mężczyzna przekroczył Portal. Nie był już teraz pewnym siebie człowiekiem w wytwornym garniturze. Ostre światło dnia uwydatniło jego chorobliwą chudość, szarość cery, włosów. Pustka, którą każdy Mieszkaniec ukrywał pod ubraniem, przybrała tutaj bardziej fizyczną postać: po rozpięciu marynarki Mężczyzna ze zdziwieniem odkrył szkielet obciągnięty suchą, bladą skórą.

 

Zaczął także odczuwać głód. Było to dla niego zupełnie nowe doznanie. Z dnia na dzień uczucie to było silniejsze, aż zdominowało wszystkie inne. Obserwując Przechodniów widział, że za każdą rzecz trzeba zapłacić błyszczącą monetą. Ale nie miał pojęcia jak zdobyć pieniądze – czuł się zbyt zagubiony i słaby by próbować siłą je komuś odebrać.

 

Całą energię tracił na szukanie resztek jedzenia, wyrzuconych przez Przechodniów. Potem, wykorzystując ciemności nocy, kradł. Z wypchanymi kieszeniami i pełnymi garściami chował się w cichszych zaułkach i pochłaniał na raz wszystko, co udało mu się zdobyć. Ale uczucie głodu się nigdy nie zmniejszało. Nic nie mogło go nasycić.

 

Kiedy to zrozumiał, zrozumiał także, że nie reguły się zmieniły, ale że Gra toczy się o coś zupełnie innego. Przestraszony, próbował wrócić na mroczny podworzec, ale nie potrafił odnaleźć drogi powrotnej.

 

 

 

Gdy przekraczali Portal, Ana miała wrażenie, że budzi się z męczącego snu. Zanim w pełnym słońcu odzyskała świadomość, Mężczyzna zniknął jej z oczu.

 

Ruszyła wzdłuż Głównej Ulicy, szukając go wśród tłumu. Wiedziała, że mógł poruszać się tylko w jednym kierunku. Liczyła się jednak z tym, że Mężczyzna może wejść w którąś z licznych przecznic czy do jednego z przepełnionych lokali. Dlatego szła wolno, rozglądając się uważnie, często przystając. Gdy go wreszcie – po wielu dniach – znalazła, skrajne wyczerpanie malowało się w jego czarnych oczach beznamiętnie patrzących przed siebie.

 

Ana przyklęknęła przy nim, wzięła za rękę. Nie poznał jej w pierwszym momencie. Kiedy zrozumiał kim jest pochylająca się nad nim dziewczyna, zerwał się do ucieczki. Zatrzymał się jednak w pół kroku, może dlatego, że w tym miejscu była jedyną znaną mu osobą. Mężczyzna rozpaczliwie potrzebował pomocy – wiedzieli o tym obydwoje. Ponownie wyciągnęła do niego rękę, a on chwycił ją i pozwolił poprowadzić się w cichszy zaułek.

 

– Musisz jeść… Strasznie wyglądasz. – powiedziała, kierując go ku wolnej ławce. Mężczyzna milczał patrząc w ziemię. Ana chwilę stała obserwując go, potem usiadła obok.

 

– Żeby kupić jedzenie, musisz mieć monety….

 

– Wiem – przerwał jej sucho. – Widziałem. Nie wiem jak je zdobyć.

 

– Monet się nie zdobywa. Monety się dostaje. Żeby je dostać musisz najpierw coś dać… – Mężczyzna zaśmiał się chrapliwie.

 

– Nie mam nic. Wszystko zostawiłem…

 

– Skoro zdołałeś wejść na Ulicę, to znaczy, że byłeś do tego gotów. Posiadasz coś, czym możesz się podzielić z innymi. Nie ma tego wiele – ale musisz to w sobie znaleźć. A potem ofiarować.

 

Mężczyzna potarł ze znużeniem czoło. Dziewczyna wstała zbierając się do odejścia.

 

– Gdyby było to możliwe, oddałabym ci swoje monety, kupiłabym cokolwiek do jedzenia. Ale nie pomogłabym ci w ten sposób. Nie zaspokoiło by to twojego głodu. Musisz zasłużyć na wszystko sam – odwróciła się i odeszła. Mężczyzna patrzył za nią, a potem podniósł się i wszedł między ludzi, dając się ponieść nurtowi ulicznej rzeki.

 

Zastanawiał się nad słowami dziewczyny, gdy jego uwagę przykuł pogarbiony starzec. Stał pod krzykliwym neonem kiwając się w takt jękliwej muzyki, która dochodziła z przewieszonej przez szyję katarynki. Przechodnie mijali go obojętnie. Mężczyzna podszedł bliżej zaciekawiony dziwną postacią. Kataryniarz nie mógł być jednym z Przechodniów. Różnił się od nich w taki sam sposób jak Mężczyzna. Nie tylko wyglądem – nie przystającym do pełnych życia ludzi wokół. Była w nim wyczuwalna słabość, zagubienie. Kiedy Mężczyzna podszedł, zobaczył, że usta starca poruszają się nieprzerwanie, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.

 

Zaczął uważniej przyglądać się nieznajomemu. Z ruchu warg próbował odczytać co mówi. Mimo ogromnego zmęczenia, które nie opuszczało go od dłuższego czasu, poczuł rosnącą ciekawość. Wpatrywał się w kataryniarza intensywnie.

 

Pod siłą tego spojrzenia stary podniósł wzrok i zatrzymał rękę w pół ruchu. Umilkła muzyka. Mężczyzna nie poruszył się. Przez jedną chwilę dwoje ludzi patrzyło sobie w oczy z zaskoczeniem, zrozumieniem i radością. Potem kataryniarz zaczął znowu kręcić korbą. Wraz z pierwszym dźwiękiem zaintonował pieśń, a słowa jej tym razem doleciały uszu Mężczyzny:

 

 

 

„Wśród szumu i szmeru, świergotu i trelu pies tarzał się w trawie i ogonem merdał.

 

Strumień spływający wśród omszałych skał, zapach mięty rozsiewał wokoło.

 

I dzieweczka tam była, w sukience z koronek, stopą bladą wodę mąciła.

 

Nuciła, wianek z ziół plotąc, nuciła melodię zapomnianą.

 

A wokół zmieniał się świat, zmieniało się niebo; minęło lat tysiąc i sto…”

 

 

 

Bliżej przechodzący Przechodnie zaczęli się zatrzymywać.

 

Starzec wyprostował się nieco i zaśpiewał głośniej:

 

 

 

„Dziewczynka nuciła, pies słuchał, drapiąc się w ucho mokrą łapą.

 

Czasem przystawał ktoś, przymknięciem powiek zatrzymywał czas, nieobecny, śnił słodki sen.

 

Czasem zostawał, mchem obrastał albo gwizdał smutny refren wśród gałęzi.

 

Przybywało kamieni, ptaków i cieni.

 

Dzieweczka trawy wonne na skałach suszyła, pęki ich wieszała na drzewach.

 

Zapach nęcił i wzywał, w marzenia porywał.

 

Strumień szemrał sennie, wody białe, spienione przelewał.

 

Wokół zmieniał się świat, zmieniało się niebo, minęło lat tysiąc i sto.

 

Dziewczynka nuciła, u stóp zasypiał jej pies.

 

Sierść mu mierzwiła, kołysząc łagodnie w nos całowała.

 

A las gęstniał i szumiał…”.

 

 

 

Gęstniał także tłum Przechodniów cisnących się by posłuchać. Bliżej stojący zaczęli rzucać monety do pordzewiałej puszki u stóp kataryniarza. Mężczyzna przyglądał się zmianom jakie zachodziły w starcu. Śpiewał teraz głębokim, pięknym głosem, wywołując wzruszenie u niektórych słuchaczy. Im więcej ludzi przystawało by posłuchać, tym bardziej prostował się i trudno było teraz dokładnie określić ile ma lat. W błyszczących oczach odbijały się uśmiechy i łzy Przechodniów.

 

Mężczyzna odszedł powoli. Szedł ze spuszczoną głową, zastanawiając się nad tym, co się stało. Wsunął ręce do kieszeni. Nagle przystanął. Gwałtownym ruchem wyciągnął dłoń, która zacisnęła się na srebrnej monecie.

 

Przyglądał się jej chwilę, z niedowierzaniem obracając ją w palcach. Potem podszedł do najbliższego straganu i kupił ciepły jeszcze bochen. Usiadł na ławce i zaczął jeść. Tym razem powoli, smakując każdy kęs, czując jak wypełnia go zapach świeżego chleba.

 

Kiedy zjadł połowę odkrył, że nie jest głodny. Poczuł ciepło rozchodzące się po ciele. Z resztą chleba w ręce wstał i powędrował z prądem Ulicy.

 

Ana, która cały czas obserwowała Mężczyznę, z uśmiechem podążyła za nim.

 

Przysiadła się do niego kilka dni później, kiedy odpoczywał wygrzewając się w słońcu. Przywitał się z nią przyjaźnie. Przyjrzała mu się. Wciąż chudy, oddychał swobodnie pełną piersią. Codziennie znajdował w kieszeni monetę, za którą mógł kupić coś do jedzenia. Niewiele – ale uczucie głodu zmniejszyło się i teraz oszołomiony doświadczeniem, próbował coraz to nowych smaków. Coraz częściej oglądał się za szyldami restauracji, kuszących nieznanymi zapachami potraw, na które nie mógł sobie pozwolić.

 

– Wędrówka Ulicą trwa bardzo długo lub bardzo krótko. Wszystko zależy od ciebie – powiedziała ogarniając włosy z czoła.

 

– A co potem?

 

– Przechodnie podążają do końca Ulicy, za którą znajduje się ścieżka na Wzgórze. Co znajduje się na Wzgórzu – nie wiem. Wielu sądzi, że Wędrówka trwa bez końca i za Wzgórzem znajduje się kolejna droga, prowadząca w Góry, a potem dalej i dalej…

 

Dlatego nikt się nie spieszy. Przechodnie zatrzymują się by porozmawiać, kupić coś, odpocząć.

 

Niektórzy wchodzą do Kasyna i zostają tam na wiele lat. Niektórzy na zawsze. To ci, którzy nie wierzą w sens Wędrówki… Mówią, że jesteśmy zarówno Graczami jak i Grą. Symboliczny wąż połykający własny ogon błyszczy na palcu każdego człowieka, przysiadającego się do stolika.

 

Inni wchodzą do Super Marketu i wydają wszystkie monety na rzeczy, których i tak nie mogą wziąć ze sobą w dalszą podróż. W ten sposób zostają na długo w jednym miejscu, bo czas w sklepie biegnie zupełnie inaczej niż na zewnątrz. Znajomi, przyjaciele, których opuścili przed wejściem, dawno przeszli kolejne skrzyżowania.

 

Jeszcze inni dają się uwieść umiejętnościom tutejszych kucharzy. Całe dnie spędzają w restauracjach. Łatwo ich rozpoznać – to ci, którzy nie mogą wstać z krzesła. Początkowo nie chcą, a potem nie mogą się podnieść. Mimo, że jedzą bardzo dużo i właściwie przez cały czas, stają się coraz chudsi i słabi. Po pewnym czasie zmniejsza się ilość monet, które dostają. Nie mogą sobie pozwolić na dalszą konsumpcję. Zostają wyrzuceni z lokalu. Krzesło jednak nie daje się oderwać. Siedzą więc na ulicy przed knajpą i patrzą jak jedzą inni. – Mężczyzna słuchał uważnie, teraz jednak zmarszczył w zadumie czoło.

 

– Czemu mi pomagasz? – zapytał.

 

– Nie robię niczego, czego ty nie zrobiłbyś dla mnie. Gdybyś był na moim miejscu – uśmiechnęła się. – Każdy z Przechodniów był wcześniej kimś takim jak ty. Żył myślą o wielkości i potędze. Każdy z nas po wejściu na Ulicę czuł się początkowo bezradny i zdezorientowany. Wędrując można przechodzić obok nieszczęścia, odwracając głowę w drugą stronę lub poświęcić chwilę, by wskazać zbłąkanemu człowiekowi kierunek… – Ana umilkła na chwilę. – Zresztą, moje ostrzeżenia nie na wiele się zdadzą, jeśli dasz się zwieść jarmarcznym blichtrom i porzucisz Wędrówkę – podniosła się. – Mam nadzieję, że niebawem znowu się spotkamy.

 

Mężczyzna patrzył jak dziewczyna znika wśród tłumu.

 

Na pierwszą Konsumentkę wpadł jeszcze tego samego popołudnia. Niespokojnie kręciła się przed drzwiami jednego z Super Marketów, których sieć oplatała Główną Ulicę. Wyglądała, jakby od dawna nie jadła. Mężczyzna po chwili wahania podszedł do niej i podał jabłko. Kobieta spojrzała na niego nieprzytomnie. Mężczyzna zrozumiał, że męczy ją inny rodzaj głodu.

 

Bez słowa sięgnął do kieszeni, wyciągając ostatnią srebrną monetę i podał ją kobiecie, która porwała ją drapieżnym ruchem i wbiegła do wnętrza budynku. Mężczyzna widział jak bierze koszyk i bez namysłu sięga po pierwszą rzecz z brzegu. Na moment zniknęła mu z oczu, by zaraz pojawić się w kolejce do kas.

 

Czekał.

 

Wyszła trzymając w ręku pudełko przecenionego proszku do prania. Pochwaliła się łupem, zachwalając towar słowami reklamy błyszczącej na oknie wystawy… Po czym rzuciła go na ziemię i wróciła do witryny sklepowej, raz po raz zaciskając palce pulchnych dłoni.

 

Mężczyzna usiadł na stojącej, nieopodal, ławce. Analizował przez chwilę słowa Any, po czym podjął decyzję – postanowił zostać tu jakiś czas.

 

Codziennie dawał monetę kobiecie, która wchodziła do pawilonu po kolejny niepotrzebny przedmiot, który po wyjściu wyrzucała, zupełnie tracąc dla niego zainteresowanie.

 

Nocą obsługa Super Marketu zbierała zostawione towary, ustawiając je ponownie na półkach.

 

Dni mijały, a Mężczyzna ze zdziwieniem stwierdził, że wciąż jest syty, mimo, że oddając pieniądze skazywał się na głodówkę.

 

Wielokrotnie próbował nawiązać kontakt z Konsumentką, ale ona zauważała go tylko w momencie wręczania monety. Większość czasu spędzał więc śniąc.

 

Początkowo nieskładne obrazy przypominały mgliste majaki, potem zaczęły nabierać ostrości i sensu. We śnie przemierzał nieznane kraje, wspinał się na olbrzymie góry, pływał po nienazwanych oceanach. Budził się wypoczęty i pełen energii.

 

Któregoś dnia, wpadł na pewien pomysł. Podszedł do Konsumentki podając jej, porzuconą wcześniej, miotłę. Kobieta wzięła ją machinalnie do rąk, ale zaraz znowu odłożyła na bruk. Wówczas zdarł krzykliwe opakowanie i zaczął popychać je miotłą. Nieoczekiwanie, Konsumentka zaczęła się temu przyglądać. Jak zahipnotyzowana obserwowała przetaczający się pod jej nogami papier („super miotła w super cenie!”). Mężczyzna ponownie podał jej miotłę. Zamrugała, biorąc ją ostrożnie. Przyjrzała się jej uważnie, jakby widziała ją po raz pierwszy. Potem niewprawnym ruchem zaczęła zamiatać…

 

Kiedy następnego dnia znowu wzięła monetę i weszła do Super Marketu, Mężczyzna westchnął ciężko, siadając z powrotem na ławce. Zrezygnowany, patrzył jak wybiega roześmiana, machając do niego różową szufelką.

 

Jednak, ku swojemu zdziwieniu zobaczył, że Konsumentka zdziera cenę i – używając miotły i szufelki – usuwa leżące wokół śmieci. Kiedy skończyła, odeszła w dół Ulicy, by posprzątać przed Bankiem, Jubilerem, Cukiernią…

 

Mężczyzna – wciąż niedowierzając własnym oczom – podążał za nią przez jakiś czas. W pewnym momencie przystanął na środku Ulicy czując w kieszeni ciężar nowych monet. Kiedy wyciągnął je, zabłysły w słońcu szczerym złotem.

 

 

 

Wszedł do najbliższego sklepu z odzieżą. Od dawna szary garnitur – zniszczony i brudny – chciał zmienić na coś lżejszego. Męczył się pod ciężką marynarką, ale pamiętając odrażający widok swojego ciała nie chciał jej ściągnąć. Teraz stojąc przed lustrem patrzył zaskoczony na zmiany, które dokonały się w nim w ostatnim czasie.

 

Wychodząc wyrzucił stare ubranie.

 

Kolejne dni spędzał spacerując bez celu, zaglądając do różnych lokali, przyglądając się ludziom, architekturze okalających Ulicę budynków. Często skręcał w boczne zacienione uliczki – ale zawsze pilnował drogi powrotnej. Słyszał o nieskończonym Labiryncie, z którego podobno latami nie można się było wydostać.

 

Czuł się panem świata i tak też wyglądał. Wyprostowany, pewny siebie, zawsze miał czas by porozmawiać, pożartować z Przechodniami. Złoto otworzyło przed nim drzwi do najbardziej ekskluzywnych miejsc.

 

Siedząc na tarasie kompleksu SPA, rozmyślał o Kamienicy i jej Mieszkańcach. Przypomniał sobie, jak chciał zawładnąć Ulicą, całym światem. Teraz Ulica leżała u jego stóp, a on nie pragnął ani mocy, ani władzy.

 

Zastanawiał się nad kolejnym krokiem. Męczyło go, że nie wie czego chce. Grał już w Kasynie i wydał raz wszystkie monety kupując rzeczy, które potem rozdał przygodnie spotkanym ludziom. Spędził kilka dni w Bibliotece pochłaniając kolejne książki. Z trudem opuszczał to miejsce. Bibliofile – którzy jeszcze chcieli czy mogli się komunikować – tłumaczyli mu, że Wędrówka to fikcja, ułuda. Że jedyna droga do wyzwolenia prowadzi poprzez wiedzę. Nie przekonali tym Mężczyzny, który mimo odkrytej w sobie pasji czytania, tęsknił za słońcem, barwami i gwarem Ulicy. Od tego czasu jednak często wstępował do księgarni. Rozkładał się potem na ławce z nową książką i spędzał resztę dnia na lekturze. Przeczytany egzemplarz zanosił do napotkanej po drodze Biblioteki.

 

Chciał spróbować, dotknąć wszystkiego. Jedynie Restauracje omijał szerokim łukiem. Wciąż rozwijający się w nim zmysł smaku budził w nim niepokój. Bał się własnej słabości. Zbyt daleko zaszedł, zbyt wiele doświadczył, by teraz poddać się i rozsiąść na jednym z wabiących go krzeseł.

 

Rozmyślając nad sobą, nagle dostrzegł w tłumie Anę. Pospiesznie zbiegł na dół i wyszedł jej naprzeciw.

 

Dziewczyna nie poznała go w pierwszym momencie, a Mężczyzna nie dał jej czasu na zastanowienie. Przytulił ją bezceremonialnie. Na jej twarzy malowało się niedowierzanie i radość. Kiedy wypuścił ją z ramion przyglądała mu się dłuższą chwilę. Stał przed nią silny, szczęśliwy, pełen życia człowiek. Mężczyzna, nagle skrępowany, wziął ją za rękę i pociągnął w stronę Cukierni. Rozmawiali całe popołudnie.

 

Odtąd wędrowali razem. Czasem w milczeniu kontemplując zmieniające się otoczenie, czasem namiętnie dyskutując o sensie życia. Po jednej z takich rozmów postanowili nigdzie się już nie zatrzymywać na dłużej. Marzyli by dojść do końca Ulicy, wspiąć się na Wzgórze i przekonać się co jest dalej. Lecz mimo, że mijali kolejne skrzyżowania i wciąż szli przed siebie, czuli, że stoją w miejscu. Zastanawiali się co jest tego przyczyną.

 

To Ana rozwiązała zagadkę. Zauważyła determinację, z jaką Mężczyzna omijał Restauracje. Kiedy zapytała go o to, Mężczyzna z ociąganiem opowiedział jej o swoich pragnieniach.

 

– Dawno temu weszłam do Kasyna – zaczęła opowieść. – Zaczęłam grać. Najpierw ruletka, potem kości, w końcu poker. Łyknęłam bakcyla. Grałam bez przerwy przez wiele dni. Czas zatrzymał się dla mnie, od teraz mierzony kolejnymi rozdaniami. Wiedziałam co mi grozi, obiecywałam sobie, że ta partia będzie ostatnią. Obiecywałam to sobie wielokrotnie. W końcu podjęłam decyzję, że zostaję. Dostałam pierścień Gracza, miejsce przy stoliku. W krótkich przerwach rozmawialiśmy o Wielkiej Grze, w której bierzemy udział. Starzy wyjadacze snuli teorie, które wkrótce stały się częścią mojej wiary. Z czasem sama zaczęłam tworzyć własne, układać świat w logiczną całość.

 

Pamiętam moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że właśnie dyskusje przy kartach, a nie sama gra są dla mnie ważne. Pamiętam moment, gdy Stary Gracz, który już tylko przyglądał się nam zza pleców przyjaciela, powiedział, że będąc Grą, sami tworzymy kolejne rozdania. Że świadomość tego czyni z nas władców życia. Mówiąc to patrzył na mnie, bo wiedział, że mój czas w Kasynie dobiega końca. Podszedł i pomógł mi wstać. Odprowadził do wyjścia… – Ana zamilkła na chwilę. – Świadomość własnej słabości daje nam nad nią przewagę.

 

– Jeśli wejdę do środka… – zaczął Mężczyzna lecz Ana przerwała mu. – Będę na ciebie czekała.

 

– Nawet jeśli to potrwa całą wieczność? – uśmiechnął się do niej.

 

– Nawet – odwzajemniła uśmiech. – Idź już.

 

Kiedy otwierał drzwi Restauracji, usłyszał jej pospieszne kroki.

 

– Weź to ze sobą – powiedziała, ściągając z szyi łańcuszek, na którym zawieszony był srebrny wąż połykający własny ogon.

 

Mężczyzna pocałował ją i wszedł do wnętrza eleganckiego lokalu.

 

Natychmiast podszedł do niego kelner wskazując wolne miejsce. Mężczyzna usiadł przy stoliku, który znajdował się najdalej okna. Otworzył podane menu, przeglądając zawartość karty. Zamówił pierwsze danie. Potem następne…

 

Delektował się trwającą chwilą i wyrafinowanym smakiem jedzenia.

 

Po pewnym czasie zauważył, że im więcej je, tym większy odczuwa głód. Ana ostrzegała go przed tym. Zdawał sobie sprawę, że balansuje na krawędzi. Wiedział także, że nie ma odwrotu. Gdyby wrócił na Ulicę został by na niej na zawsze – będąc więźniem targającej nim, niezaspokojonej namiętności. Przywołał kelnera składając kolejne zamówienie.

 

W pewnym momencie, rozkoszując się smakiem podanej potrawy, poczuł, że czegoś jej brakuje. Poprosił o sól. Dosalając także kolejny posiłek, poprosił o pieprz. Potem o zestaw przypraw. Poprawiał smak każdego jedzenia, które mu przynoszono.

 

Obserwujący go od dłuższej chwili kelner zawołał Kucharza. Szepnął mu coś na ucho wskazując Mężczyznę.

 

– Jeśli nie uważasz tych dań za dobre, sądzisz, że potrafisz przyrządzić je lepiej – powiedział Mistrz podchodząc do niego – to zapraszam do kuchni. – Krótkim gestem wskazał kierunek. Mężczyzna wstał i zdecydowanym krokiem podążył na zaplecze.

 

Terminowanie zaczął od obierania ziemniaków i szorowania garów. Nie skarżył się, gdyż mógł podglądać Mistrza przy pracy. Nie wiedząc nic o gotowaniu, chłonął wiedzę z ksiąg kucharskich, które stały na licznych półkach. Kiedy poznał nazwy i smak wszystkich przypraw, serów, mięs i jarzyn, a większość przepisów recytował z pamięci, Mistrz awansował go na swego pomocnika. Stali ramię w ramię piekąc, dusząc i smażąc.

 

Coraz częściej – żartując i rozmawiając z Mistrzem o tajnikach potraw – zapominał o czekającej Anie i zagadce Wzgórza.

 

Pewnego dnia zrozumiał, że jego prawdziwym pragnieniem jest tworzenie idealnych potraw, a nie ich konsumpcja. W wolnych chwilach eksperymentował, chcąc udoskonalić stare przepisy lub improwizował kreując własne. Wiele z tych dań lądowała w koszu, ale Mężczyzna z niegasnącym zapałem zaczynał od nowa. Gdy uznał coś za dobre, oddawał to pod ocenę swego mentora. Ten nierzadko z uznaniem kiwał głową, poklepując Mężczyznę przyjaźnie po plecach. W takich wypadkach kazał też podawać jego potrawy gościom Restauracji.

 

W końcu nadszedł dzień, kiedy Mistrz pokłonił się przed Mężczyzną wręczając mu biały fartuch i czapkę kucharską.

 

– Więc teraz jestem Mistrzem Kuchni? – zapytał z uśmiechem Mężczyzna.

 

Stary Kucharz roześmiał się donośnie.

 

– Mistrzem Kuchni?! Człowieku! – obtarł rękawem oczy. – Mistrzem Kuchni byłeś właściwie już w dniu, kiedy cię przyjąłem. Brakowało ci wiedzy, ale od początku zdradzałeś wielki talent. Dzisiaj pokłoniłem się przed Mistrzem Smaku. Gdybyś czasem zaglądał do sali, zobaczyłbyś tłumy oblegające naszą Restaurację. Miejsca są zarezerwowane na kilka dni naprzód… – Kucharz chwycił Mężczyznę za ramiona i serdecznie nim potrząsnął. – Chyba każdy słyszał o twoich niesamowitych potrawach. Smakosze zgodnie twierdzą, że każde twoje danie to perła. – Mężczyzna słuchał tego oniemiały. Pochłonięty tworzeniem nieskazitelnej potrawy zapomniał o Przechodniach, Ulicy, Anie. Teraz odruchowo chwycił się za pierś, gdzie pod bluzą na łańcuszku kołysał się srebrny pierścień.

 

Stary Kucharz patrząc na niego, opacznie zrozumiał wyraz malujący się na twarzy Mężczyzny.

 

– Możesz stąd odejść w każdej chwili – powiedział. – Tak robią wszyscy Mistrzowie. Odchodzisz i zakładasz własną kuchnię. Początkowo najważniejsze jest gotowanie, ale z czasem zaczynasz tęsknić za kimś, kogo mógłbyś nauczyć wszystkiego co wiesz… Ja miałem wyjątkowe szczęście – znowu się roześmiał. – To był zaszczyt gościć cię tutaj.

 

Mężczyzna usiadł oszołomiony. Myśli wirowały w jego głowie. Zdobył szacunek swego nauczyciela, Przechodniów. Uznano go na najlepszego kucharza Ulicy. Mężczyzna wiedział, że powinien odczuwać satysfakcję i dumę, ale nie czuł nic. Nie uważał swych potraw za perfekcyjne. I właśnie w tym momencie zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie z nich ostatecznie zadowolony. Że może szlifować swoje umiejętności do końca życia, ciągle szukając coraz to nowych wyzwań, udoskonalając swoje dzieła. W zamyśleniu obracał w palcach srebrnego węża. Czuł, że zboczył z właściwej ścieżki. Machinalnie sięgnął do stojącego obok kosza po jabłko. Przyglądał się detalom misternie wykonanej biżuterii. W prawej ręce trzymał owoc. W lewej – węża połykającego własny ogon. Czuł, że rozwiązanie zagadki leży tuż przed nim.

 

Zrozumienie napłynęło powoli. Mężczyzna spojrzał na obserwującego go uważnie, przez cały ten czas, Mistrza.

 

– Tyle czasu szukałem idealnego smaku, doskonałego połączenia składników… dzisiaj znalazłem – umilkł unosząc wyżej dłoń z jabłkiem. Kucharz pokiwał głową. Nie powiedział nic. Wiedzieli, że słowa nie są potrzebne.

 

Mężczyzna wstał, by objąć potężną postać przyjaciela i skierował się ku tylnemu wyjściu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak długo nie widział Any. Zatrzymał się przed drzwiami. Zdjął fartuch i odłożył razem z czapką na półkę. Nie oglądając się wyszedł na słońce.

 

 

 

Odnalazł Anę zajętą rysowaniem. Siedziała na obmurowaniu fontanny niedaleko Restauracji. Na kolanach trzymała gruby plik kartek, w ręku ołówek. Obok leżało pudełko pasteli. Gdy padł na nią cień Mężczyzny powoli podniosła głowę.

 

– Miałam nadzieję, że to ty – powiedziała cicho, przerywając pracę. Mężczyzna pochylił się podając jej jabłko. – Wiele czasu potrzebowałem by zrozumieć, że wszystko czego szukałem było cały czas na wyciągnięcie ręki. – Ana uśmiechnęła się biorąc owoc. Mężczyzna usiadł tuż przy niej. Rozejrzał się po Ulicy, jakby widział ją po raz pierwszy. – Świat jest dokładnie taki, jaki powinien być. Można go zmieniać, kreować na nowo wedle własnych potrzeb lub przyjąć go w jego postaci i wędrując podziwiać otaczające piękno…

 

Siedzieli przytuleni, ciesząc się swoją obecnością. Mężczyzna oglądał rysunki Any, rozmawiali o czasie, który spędzili osobno.

 

Kiedy poczuli, że są gotowi, wstali i ruszyli w dół Ulicy. Wciąż rozmawiając weszli w Labirynt.

 

Wędrowali długo, lecz skupieni na chwili obecnej, nie uświadamiali sobie upływu czasu. Ciesząc się wspólną podróżą, żartując i dyskutując nie czuli się więźniami Labiryntu. Nie miało dla nich znaczenia czy i kiedy opuszczą wijące się uliczki.

 

Gdy przystawali by odpocząć, Ana rozkładała kredki i arkusze papieru, a Mężczyzna leżąc z rękami pod głową, obserwował leniwie przepływające obłoki. Lubił też patrzeć na Anę skoncentrowaną na pracy. Czasem podnosiła wzrok znad rysunku i uśmiechała się, kiedy spotkały się ich spojrzenia. Czasem leżeli przytuleni, nieobecni, pozwalając swobodnie błądzić myślom.

 

Im głębiej wchodzili w Labirynt tym mocniejsze stawało się wrażenie wzajemnego zrozumienia. Coraz rzadziej używali słów, by wyrazić czułość.

 

Zajęci sobą nie zauważali jak wyludniały się uliczki, sprawiając teraz wrażenie starszych i zaniedbanych. Niekiedy słyszeli odgłos pospiesznych kroków, z rzadka dochodziło ich echo ludzkich głosów, ale nikogo już nie spotkali na swojej drodze.

 

 

 

Pewnego dnia dotarli do wyjścia. Potężna brama z szarego wapienia stała otworem. Przed nimi ciągnęły się zielone łąki. Usłyszeli śpiew skowronka, leniwe brzęczenie owadów. Powiew wiatru przyniósł im nieznaną woń mokrej ziemi i kwiatów.

 

Na horyzoncie majaczyło Wzgórze. Wśród traw wiła się ścieżka. Zbyt wąska, by mogli nią podążyć razem.

 

Widząc to, Ana ścisnęła dłoń Mężczyzny. Spojrzał na nią.

 

– To tylko Gra, pamiętasz? – szepnął. Dziewczyna skinęła głową.

 

Mężczyzna czuł, jak smutek nadchodzącego rozstania miesza się z radosnym oczekiwaniem podjęcia dalszej podróży.

 

Patrząc na falujące łąki pojął nagle, czemu tę część Wędrówki każdy musi odbyć sam. Napełnił go spokój.

 

– Tym razem to ja będę na ciebie czekał.

 

– Całą wieczność? – zapytała mrużąc oczy. Patrzył jak po policzku spływa jej łza.

 

– Całą.

 

 

 

Ana długo patrzyła jak odchodzi, nie mogąc zrobić kroku naprzód.

 

 

 

 

 

 

***

 

 

 

Na mrocznym poddaszu zniszczonej Kamienicy, Starucha odwróciła wzrok od lustra. Był to jej najcenniejszy atrybut. Pozwalał jej podglądać i szpiegować Mieszkańców. Za jego pomocą usiłowała wyśledzić Mężczyznę od momentu, gdy wszedł na Ulicę. Jednak nie mogła zrozumieć pojawiających się, urywanych, niewyraźnych wizji.

 

Dzisiaj, widziała jak Mężczyzna podszedł do kamiennego Portalu, gdy nagły błysk przeszył taflę lustra i nastała ciemność, z której powoli wyłoniła się postać odrażającej, zniszczonej kobiety.

 

Starucha wyciągnęła rękę, dotykając swojego odbicia. Patrzyły na siebie przez chwilę mlecznymi źrenicami, po czym Starucha Z Lustra zwróciła się ku artefaktom, poukładanym równo na stojącym za nią, stole.

 

Stara, zakrywając zwierciadło, oblizała się na wspomnienie wizji. Pogładziła przykryty atrybut i opuściła strych, kierując się do mieszkania Mężczyzny.

 

 

 

Podeszła do magicznych przedmiotów i drżącą z przejęcia ręką zagarnęła je do siebie, zapominając zupełnie o tajemniczym świecie Ulicy.

 

 

 

 

***

 

 

Mężczyzna miał do pokonania ostatni odcinek drogi. Mimo zmęczenia, przyspieszył kroku. Przed nim wznosiło się tajemnicze Wzgórze.

 

Nie miał pojęcia jak długo trwa ta samotna część jego Wędrówki. Skoncentrowany na przybliżającym się celu, nie liczył upływających dni.

 

Przystanął teraz na chwilę i oglądnął za siebie.

 

Od jakiegoś czasu ktoś za nim podążał. Kiedy po raz pierwszy zobaczył ciemną sylwetkę, niewyraźnie rysującą się na tle rozkołysanych błoni, pomyślał, że to Ana. Usiadł na ścieżce, w radosnym oczekiwaniu, jednak podróżnik także przystanął. I nie poruszył się dopóki Mężczyzna nie podniósł się i nie podjął pielgrzymki.

 

Sytuacja powtarzała się wielokrotnie: za każdym razem kiedy Mężczyzna zatrzymywał się na odpoczynek, jego „cień” robił to samo. I mimo, że nie było widać, aby „cień” przyspieszał kroku, to jednak przybliżał się z każdym dniem.

 

Teraz, kiedy Mężczyzna oglądnął się, zaskoczyła go niewielka odległość, dzieląca ich od siebie. Nie widział wyraźnie twarzy obcego, ale w jego ruchach zdawało się być coś znajomego.

 

Mężczyzna niechętnie odwrócił się plecami do zagadkowego podróżnika. Z niepokojem myślał o spotkaniu, które musiało niedługo nastąpić. Wziął głęboki oddech i ruszył przed siebie.

 

Spotkanie nastąpiło szybciej, niż się spodziewał. Wzdrygnął się, kiedy ubrany w szary garnitur człowiek nieoczekiwanie się z nim zrównał. Od szczytu wzniesienia dzieliło ich kilkadziesiąt metrów. Szli teraz ramię w ramię. Mężczyzna nie zmniejszając tempa rzucił na nieznajomego szybkie spojrzenie. W rysach twarzy i budowie ciała, przypominał mu… Samego siebie. Podobieństwo było uderzające, mimo ewidentnego wyniszczenia przybysza.

 

Zaskoczony, przystanął w pół kroku. Nieznajomy zatrzymał się w tym samym momencie. Mężczyzna, wzburzony, szybko zlustrował zszarzałą, wychudłą postać obojętnie patrzącą przed siebie. Postać, którą od dawna chciał wyrzucić ze swojej świadomości, a która najwyraźniej miała zamiar towarzyszyć mu na ostatnim odcinku.

 

Poczuł narastający gniew. Upragniony cel był już tak blisko… Mężczyzna chciał przeżyć tę chwilę w samotności, by samodzielnie odkryć tajemnicę Wzgórza. Tymczasem sobowtór uparcie stał obok, cierpliwie czekając na jego ruch.

 

Nie wiedział jak pozbyć się natręta. Na szczyt wiodła tylko jedna droga. Mógł podążyć nią w górę lub zawrócić. Tej drugiej ewentualności w ogóle nie brał pod uwagę.

 

Bezsilny, zacisnął pięści, ale po chwili wahania podjął podróż.

 

Ruszyli równocześnie. Równocześnie pokonali ostatni dystans wchodząc na szczyt wzniesienia.

 

Widok oszałamiał. Mężczyzna, mimo wzburzenia, poddał się jego urokowi. Zachodzące słońce barwiło niebo niemal całą paletą barw, spływając na kołyszące trawy i szemrzący w oddali strumień. Na horyzoncie, odcinając się od otaczającego pejzażu głęboką czernią, ciągnął się łańcuch górski.

 

Między Wzgórzem, a strumieniem widać było porozrzucane jak fragmenty układanki, wsie i miasteczka. Migotliwe światła tworzyły niezwykły nastrój.

 

Zmierzch zapadał szybko. Strój obcego zdawał się stapiać z otaczającymi ciemnościami. Kiedy Mężczyzna zwrócił się ku niemu, widział już tylko jego bladą twarz. Swoją twarz.

 

Długo patrzyli na siebie.

 

Przez Mężczyznę przepływały sprzeczne emocje. Ta wynędzniała, posępna postać, od dawna budziła w nim wstyd i pogardę.

 

Teraz jednak zaczął odczuwać litość. Zagłębiając się w czarne spojrzenie, zobaczył w nim przerażenie i dojmującą samotność.

 

Gniew powoli się rozwiewał.

 

– Musisz sobie przebaczyć – Mężczyzna nie był pewien, który z nich to powiedział, ale uśmiechnął się zaraz, bo wiedział, że nie ma to znaczenia.

 

– Musisz sobie przebaczyć, ponieważ nadszedł czas by nadać ci imię…

 

Postąpił krok naprzód.

 

Wciąż wpatrując się w ciemne oczy, jak w filmie, klatka po klatce ujrzał swoją przeszłość: dokonania i błędy. Patrząc na przewijające się przed nim obrazy, zobaczył, że każdy pojedynczy kadr jest niezbędnym fragmentem całości. Całości, którą stanowił on sam.

 

I zrozumiał, że bez Mężczyzny w szarym garniturze, nie byłby dzisiaj tym, kim jest. Że nie stałby teraz tutaj, odurzony otaczającym go pięknem.

 

Uczynił ruch, jakby chciał objąć ciemną postać. Poczuł przy tym radość jaka towarzyszy powitaniu dawno niewidzianego przyjaciela.

 

– Cassay…

 

Szara postać rozpłynęła się w mroku. W tym samym momencie Cassay odniósł wrażenie, że pustka, z której istnienia nie zdawał sobie sprawy, wypełniła się.

 

Wyprostował się, spoglądając w nocne niebo. Na wschodzie blakły pierwsze gwiazdy. Wstające słońce rozpraszało mrok.

 

Cassay krzyżując nogi, usiadł na trawie. Chwilę spoglądał na różowiejące na horyzoncie szczyty gór, po czym zwiesił głowę na piesi, pogrążając się w półśnie.

 

Czekał na Anę.

 

 

 

 

 

 

***

 

 

Ana patrzyła na oddalającego się Mężczyznę. Szedł równym krokiem, nie oglądając się za siebie. Jego ruchy emanowały pewnością, której jej brakowało. Z każdą chwilą utwierdzała się coraz bardziej w przekonaniu, że nie jest jeszcze gotowa by podjąć dalszą Wędrówkę. Równocześnie, z przestrachem, uświadomiła sobie swoje położenie. Nie mogła cofnąć się na Ulicę. Było to wbrew wszelkim zasadom. Zresztą, nie pokonałaby Labiryntu. Wzdrygnęła się na wspomnienie historii, opowiadanych przez współgraczy w Kasynie. O ludziach zagubionych w krętych zaułkach, bezkońca szukających wyjścia. Poza tym nie zniosłaby samotności. Już nie.

 

Nie mogła także iść naprzód. Tajemnica Wzgórza, wcześniej wabiąca niewiadomym, teraz budziła lęk, gdyż zrozumiała, że zasady i prawa rządzące światem Ulicy, tutaj nie mają zastosowania. Zebrana dotąd wiedza i doświadczenie nie mogły pomóc jej w pokonaniu leżącej przed nią, drogi.

 

Chciała krzyknąć, zawołać odchodzącego Mężczyznę, ale słowa zamierały w krtani.

 

Drżącą ręką otarła łzy.

 

Zagubiona, nie wiedziała co począć. Rozpaczliwie nie chciała zostać sama.

 

Podstępnie, niezauważenie, zaczęło rodzić się w niej poczucie krzywdy. Nie tak miało być.

 

Razem mieli podróżować, wspólnie pokonywać przeszkody, zdobywać szczyty. Tymczasem Mężczyzna opuścił ją, pozostawiając przerażoną na nieznanym pustkowiu.

 

Czas mijał, a ona stała przy Portalu, nie mogąc uczynić kroku.

 

Nadchodziła noc.

 

Ana czuła jak przeszywa ją chłód. W końcu, omijając Wzgórze, ruszyła ku migającym w oddali światłom.

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

Wsparta o kamienną studnię kobieta, z rozbawieniem przyglądała się sczerniałej od morskiej wody chacie i pracującemu przy niej mężczyźnie, który zauważył ją, dopiero kiedy skończył naprawę dachu. Zsunął się na ziemię i lekko ukłonił w geście powitania.

 

Kobieta uśmiechnęła się szerzej, nieznacznie pochylając głowę.

 

– Szukam znachora – powiedziała cicho. Mężczyzna podchodząc bliżej, zauważył piegi na jej twarzy i drobne zmarszczki w kącikach ust.

 

– Znam się trochę na roślinach, więc miejscowi mówią o mnie „Zielarz”, ale nie jestem medykiem.

 

Kobieta roześmiała się. Zielarzowi spodobał się ten dźwięk. Podobnie jak jej figlarne spojrzenie i rude włosy, swobodnie spływające na ramiona.

 

– Przyszłam, bo… chciałam o coś zapytać. Ale to już nie ma znaczenia.

 

– Nie ma znaczenia?

 

– Już nie – zaśmiała się ponownie, a on wiedział, że pójdzie za tym śmiechem na koniec świata.

 

 

 

 

 

Za oknem trawy gięły się na wietrze. Gorący kubek parzył dłonie. Przyjemne ciepło rozchodziło się po ciele. Rozleniwiona, wtuliła się w jego pierś i zamknęła oczy.

 

Pozwalała by ją kołysał, rozpiął czarny guzik.

 

Kiedy ponownie przyciągnął ją do siebie, wymknęła się jego dłoniom. Sięgnęła po sukienkę, z której wysnuła zieloną nić. Pocałowała go, zawiązując mu ją na nadgarstku.

 

Odprowadzał ją wzrokiem, w zamyśleniu przesuwając w palcach jedwabny węzełek.

 

Przychodził do niej codziennie – pojedyncze nici, które wiązała za każdym razem utworzyły bransoletę o dziwnym splocie.

 

Czas, który spędzał bez niej, dłużył mu się w nieskończoność. Nie wypływał już na morze z rybakami, a jego księgi pokrył kurz. Błądził myślami przy długowłosej kobiecie. Dni wypełniało mu czekanie, aż słońce wskaże wyznaczoną przez Anę godzinę.

 

Był szczęśliwy, kiedy śmiali się razem, gdy mówił do niej „kochanie”, brał ją w ramiona, kiedy się kłócili, przepraszali, dotykali… Szepty w środku nocy, westchnienia i pocałunki.

 

Nie potrafił powiedzieć jak bardzo kocha, więc nie mówił nic.

 

Starał się żyć tymi chwilami, bo poza nimi Ana pozostawała niedostępna.

 

Rozpaczliwie próbował nie myśleć o grze, w którą go wciągała. Nie rozumieć jej zasad. Milcząco godził się, by dyktowała warunki. Pozwalał się ranić, zwabiać w sny.

 

Coraz częściej jednak, budziło go wrażenie, że się dusi. Wędrował wówczas bez celu piaszczystym brzegiem, oddychając głęboko nocnym powietrzem.

 

 

 

 

 

Ana narzuciła szlafrok. Usiadła przed lustrem, tyłem do niego. Zapaliła świeczkę pochylając się nad jakimś pismem. Włosy zsunęły się, zasłaniając twarz.

 

Zielarz patrząc na nią, uświadomił sobie nagle, że nie potrafi już cieszyć się drobiazgami. Że popadł w dziwne odrętwienie, z którego otrząsał się tylko w jej obecności. Reszta była zlepkiem nic nieznaczących, czarno-białych zdarzeń.

 

– Przyjdź za dwa dni. Jutro będę zajęta – powiedziała, nie odwracając się.

 

Nie odpowiedział.

 

Obejrzała się przez ramię. W pokoju była sama.

 

 

 

 

 

Słońce zachodziło, a Zielarza wciąż nie było. Ana wyszła na balkon. Wiatr długimi pociągnięciami przeczesywał jej włosy. Wzmagał się szum. Niespokojnie zaciskała palce na poręczy.

 

Od momentu kiedy wyruszyła spod Portalu, długo wędrowała od wsi do wsi, z miasteczka do miasteczka szukając towarzystwa ludzi. Jednak wrażenie samotności rosło, a wraz z nim poczucie porzucenia i zdrady. Nie mogła zapomnieć o Mężczyźnie, ani mu wybaczyć.

 

Magii zaczęła uczyć się od przypadkowo spotykanych kuglarzy, miejscowych wiedźm i zaklinaczek. Początkowo tylko fascynowały ją nowe umiejętności. Potem, powoli, zaczął w jej głowie rodzić się pewien plan… Znachor wydawał się idealny do jego zrealizowania.

 

Teraz uśmiechnęła się tryumfalnie, dostrzegając jego wysoką postać wyłaniającą się zza wydmy.

 

Nie poruszyła się, czekając aż do niej przyjdzie. Jak zawsze.

 

Szedł swobodnym, sprężystym krokiem. Nie spieszył się. Ana zmarszczyła brwi.

 

 

 

– Przyszedłem się pożegnać – rzekł podając jej bransoletę porozcinaną na każdym z węzłów.

 

Ana nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Spojrzała na niego zaciskając pięści.

 

– Myślisz, że pozwolę ci odejść?

 

– Nie masz już nade mną władzy – powiedział spokojnie. Ana zmrużyła oczy.

 

– Głupcze… Naprawdę sądzisz, że te poplątane nici to cała magia? Myślisz, że tylko na tyle mnie stać?

 

Zielarz stał nieporuszony. Zamyślony, patrzył na horyzont.

 

– Pokochałem cię tamtego dnia, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy – rzekł z prostotą.

 

– Pokochałem tak mocno, że nie potrzebne było rzucanie uroków. Ale nie byłaś w stanie tego dostrzec, kiedy wiązałaś zieloną nić. Ani wtedy, ani potem, bo przecież ty nie wiesz co to znaczy kochać – zamilkł na chwilę. Ana wykrzywiła usta w brzydkim grymasie.

 

– Używałaś magii, nie znając jej praw. Wszystko ma swoją cenę, a ty nie masz czym zapłacić…

 

– Nie pozwolę ci odejść! – przerwała mu gwałtownie.

 

– Brałaś moją miłość, rzucałaś zaklęcia, ale nie ofiarowałaś nic w zamian i wkrótce twoje własne uroki upomną się o ciebie – rzekł po chwili milczenia. Przeniósł na nią smutne spojrzenie, po czym ruszył powoli w stronę drzwi.

 

Ana, podchodząc z tyłu, wyszarpnęła mu nóż z pochwy. Zielarz poczuł ukłucie zimnej stali. Pociekła krew. Odwrócił się gwałtownie, chcąc wytrącić jej broń. Była szybsza. Uciekła poza zasięg jego rąk. Idąc ku niej, zmuszał ją co ciągłego cofania. Nagle potknęła się. Poleciała do tyłu, uderzając o lustro stojące w rogu balkonu. Posypało się szkło…

 

Zielarz zachwiał się nachylając nad nią, szeptem mówił, wciąż mówił.

 

Kątem oka złowiła błyski rozchodzące się wzdłuż jej sylwetki.

 

Kolejne zaklęcie pochłonęło resztę ciepła, jakie jeszcze w niej pozostało.

 

Zielarz stał blisko i patrzył. Opuścił ręce.

 

Ana nie mogła ruszyć się z miejsca, podnieść wyżej ramion. Nie mogła już odwrócić głowy, oderwać wzroku od zmieniającego się świata, mieniącego tysiącem kolorów… Oddech pozostał w płucach, twarz obmywał deszcz, promienie zachodzącego słońca. Oczy mierzyły cienką linię pomiędzy tym, co śmiertelne, a nieskończone, wieczne.

 

Patrzyła, aż ostatnie słowa zamknęły jej powieki.

 

Zielarz odszedł. Na zawsze.

 

 

 

Obudziło ją zimno.

 

Ciemność – myślała, że to noc. Wstała wypowiadając zaklęcie przywołujące światło. Nic się nie stało. Słowa lepiły się ust, metalicznie smakowało powietrze. Przestraszona, zaczęła rzucać kolejne zaklęcia. Bezskutecznie.

 

Poruszając się po omacku, szukała konturów znajomych sprzętów, mebli. Szła niezgrabnie, instynktownie chowając głowę w ramiona, ale tylko pusta, niekończąca się przestrzeń była wokół niej.

 

Przestraszona, skuliła się w ciemnościach.

 

Czekała, aż ktoś nadejdzie. Czekała na jakiś ruch, zawirowanie powietrza… cokolwiek.

 

Ale nic się nie zmieniało. Traciła poczucie czasu. Wydawało się jej, że od zawsze śni ten sam sen, w którym tkwiła uwięziona. Nie wiedziała już, co jest prawdą, a co iluzją – pogubiła się w pajęczynie myśli. Zaciskając kurczowo palce czekała, aż wszystko się skończy.

 

A potem… Potem oglądając siebie z drugiej strony lustra, zrozumiała nagle, że koniec to tylko cienka granica między tym, co może, a musi. Między światłem a cieniem.

 

Roześmiała się srebrzyście, zagarniając do siebie swoje więzienie. Wierzyła, że przebudzenie jest blisko.

 

 

 

***

 

 

 

 

Wędrowiec otworzył oczy. Przetarł czoło – krople deszczu przeciskające się przez szpary szałasu, przepędzały resztki snu. Zmarznięty, uniósł się na łokciach i rozejrzał dookoła – las budził się powoli. Odgarnął końską derkę i zajrzał do garnka stojącego obok paleniska. Westchnął ciężko, ale sięgnął po łyżkę i zaczął wyjadać resztki wczorajszej kolacji.

 

Ciągle jeszcze głodny, wsunął na nogi wysokie, skórzane buty. Zwinął obóz i osiodłał stojącego nieopodal konia. Nad biodrami zapiął szeroki pas. Znoszone ubranie nosiło ślady długiej podróży. Wychudzoną twarz pokrywał wielomiesięczny zarost.

 

Głód stawał się coraz większy. Mężczyzna zacisnął usta – miał nadzieję, że w czasie drogi przygodnie spotkani ludzie nakarmią go.

 

Dosiadł konia i ruszył na zachód, ścigany przez słoneczny dzień.

 

Kierował się marnie nakreśloną mapą i plotkami: fragmentami historii o Anie, której imię często wymawiano ściszonym głosem. Historii, która z każdą mijaną wioską, miasteczkiem, zmieniała się w legendę. Tragiczną, pełną magii i niespełnionych nadziei – banalną opowieść o nieszczęśliwej miłości i zemście. A jednak rysowała pod powiekami obrazy, które kazały mu roić sobie dalszy ciąg zdarzeń, w których – niczym bohater z dawnych podań – zdobywa nieczułe serce pięknej kochanki i żyje dalej długo i szczęśliwie. Nawiedzała go w snach ta wizja, którą żył na jawie, marząc…

 

Wiele lat poświęcił poszukując wskazówek, które doprowadziłyby go do niej.

 

Odnalezienie Any stało się jego pasją.

 

Pieśni minstrelów wspominały o ogromnej, mrocznej górze. U jej podnóża Wędrowiec rozsiodłał konia i puścił go wolno – nie słyszał o nikim, kto by stąd powrócił.

 

Zarzucił na ramię bukłak z wodą i mimo zmęczenia zaczął się wspinać.

 

Szedł cztery dni i trzy noce. Wymarłe krzewy i uschnięte skarłowaciałe drzewa spowijała gęstniejąca mgła. Robiło się też coraz zimniej. Mężczyzna owinął się szczelniej płaszczem, naciągnął na głowę kaptur.

 

Nie było żadnej ścieżki – często potykał się i przewracał w śnieg, który parzył gołe ręce. Góra zdawała się nie mieć końca, wciąż nie dostrzegał celu wędrówki, a jednak szedł uparcie przed siebie. Odnalezienie Any stało się jego obsesją w dniu, w którym zrozumiał, że ją kocha: kocha wspomnienie kobiety zaklętej w zwierciadło.

 

Po trzeciej nocy, czwartego dnia, kiedy zdobył szczyt, zerwał się wiatr. Opadające mgły odsłoniły stary labirynt, w którego sercu miały się ziścić sny Wędrowca.

 

 

 

„Piszę by pamiętać pierwszy dotyk, pod którym zadrżała; westchnienie, którym przyzywała rękę. Ana.

 

Tak zimna i godna pożądania. Ana…

 

Przybyłem tu mrocznymi korytarzami labiryntu.

 

Mimo szumu spływającej z popękanych ścian wody, słyszałem jej szept – wiedziała, że nadchodzę.

 

Długo błądziłem w ciemności, podążając za echem własnych kroków.

 

Kiedy wreszcie odnalazłem komnatę, zawiązałem oczy, by w odbiciu swojego spojrzenia nie oddać jej władzy.

 

Podszedłem, po omacku poszukując gładkiej tafli lustra…

 

Zadrżała. Westchnieniem przyzywała cofniętą rękę. Zafalowała pod palcami, wyginając

 

się jak kot spragniony pieszczot.

 

Miękkość jej ruchów doprowadziła mnie do szaleństwa: zachłannie zagarnąłem ją do siebie…

 

Pozbawiona rzeźbionych ram wydawała się lekka… Krucha.

 

Siłą woli oderwałem od niej dłonie, zaciskając je na uszach, by choć przez chwilę nie słyszeć jej głosu. Jej próśb.

 

Wiedziałem, że mogę jeszcze ją pokonać. Wyciągnąłem więc przed siebie obie ręce by rzucić urok: pozbawić ją drwiącej nuty grającej w każdym słowie, wyrachowanej czułości.

 

Zbyt mocno jej pragnąłem.

 

Zanurzyłem dłonie w wibrującej srebrzystością powierzchni. Nic nie poczułem. Przestraszony zdarłem opaskę z oczu… Spojrzałem na nią – stojącą samotnie w wielkiej sali, wśród roztańczonych cieni, bladą, wyprostowaną, z wysoko podniesioną głową… Spojrzałem na swoje odbicie…

 

Zaśmiała się dźwięcznie jak rozsypujące się szkło.

 

Piszę by pamiętać to, co mi wydziera. Co pochłania z każdym oddechem. Piszę by w ostrych odłamkach…. W tysiącu odbić…

 

Czuję jak mnie przyzywa… Ana… Przeklęte zwierciadło… Chciałbym krzyczeć i bić rękami o zimne ściany, ale mogę jedynie patrzeć jak biała ćma spala się w ogniu świecy.”

 

 

Ana obserwowała walkę Wędrowca. Nie rozumiała skąd bierze się jego siła. Czerpała z niego moc, już dawno nie powinien żyć…

 

Był wytrzymały, długo się jej opierał, tym bardziej chciała go zniewolić. Jak wielu przed nim: tych, którzy przybywali po potężny artefakt jakim się stała.

 

Pozwalała im wejść do labiryntu, pomagała odnaleźć drogę do komnaty. Namawiała by spojrzeli na swoje odbicie. Nikt nie był na to przygotowany. Jej jedyna zdolność: ukazywania prawdy, dała jej moc nad człowiekiem – pełnym lęków, tęsknot, kompleksów, kłamstw o sobie samym. To wówczas – w tej krótkiej chwili, kiedy bezbronnie nadzy stali przed nią odbierała im magię – im nie czarować, ale chleb z jej ręki jeść i o wodę prosić. Nic nie mówiąc służyć, nie skarżyć się, swojej woli nie mieć.

 

Lubiła patrzeć na ich słabość. Gdy umierali, dbała by byli świadomi nadchodzącego losu.

 

Tak było. Ale teraz… Było coś w spojrzeniu Wędrowca, w jego głosie, kiedy powtarzał za nią kolejne formuły uroków…

 

Tym razem wzięła zbyt dużo. Upadł tuż przy niej. Czekała, aż odzyska świadomość.

 

Mężczyzna wciąż leżał nieruchomo, więc przybrała ludzką postać – szklistą i niewyraźną. Uklękła przy nim i chwilę mu się przyglądała.

 

Miał typowe rysy południowca. Zaskoczyło ją to, bowiem włosy, które ostrożnie odgarnęła z jego twarzy, były bardzo jasne. Podobnie jak proste, gęste brwi biegnące nisko nad podkrążonymi oczami.

 

Szeroka pierś unosiła się prawie niezauważalnie pod brudną bluzą.

 

Wiedziała, że umiera. Wygładziła sukienkę i sięgnęła ku cieniom. Nagły powiew wiatru rozwiał jej ciało. Powtórzyła zaklęcie.

 

 

 

Wędrowiec ocknął się w swojej celi. Długo patrzył na spękany strop zanim z wysiłkiem sięgnął po pióro.

 

 

 

„Kolejna bezsenna noc… Nie wiem, jaki dzień jest dzisiaj, ani która jest godzina.

 

Przerzucam ciało z boku na bok…

 

Sen wciąż nie nadchodzi.

 

Czas przecieka między palcami, które zaczynają niknąć. Z każdym dniem zbliża się nieuniknione…

 

Już niedługo zostanie po mnie cień, który – wraz z innymi – będzie jej towarzyszył przez wieczność. ”

 

 

Ana, zła na siebie za chwilę słabości, ciskała w mrok iskry, przed którymi uskakiwały ciemne postacie. Chowały się w szpary i kąty, aż została sama ze swoim bezsilnym gniewem.

 

Chciała sięgnąć ku mężczyźnie i zakończyć wszystko, ale nie mogła. Wiedziała, że już nie będzie potrafiła z niego więcej czerpać.

 

 

 

Kiedy przyszedł do niej, stała jak zawsze w swojej przeklętej postaci zwierciadła. Mimo to Wędrowiec wiedział, że na niego nie patrzy. Chciał podejść i objąć ją: to szkło, tę magię, ale nie miał odwagi. Usiadł naprzeciw przyglądając się swemu odbiciu.

 

Z każdym dniem stawał się silniejszy i wykorzystywał moc, by pokazać Anie świat. W milczeniu patrzyła na pojawiające się kolejno obrazy. Czasem razem przyglądali się jakimś szczegółom, ale nigdy ze sobą nie rozmawiali.

 

Nie wykonał żadnego ruchu w jej kierunku. Czarował. I czekał.

 

 

 

Pewnego dnia, kiedy się obudził, zobaczył ją siedzącą niedaleko. Obejmowała ramionami kolana. Długie włosy zasłaniały twarz.

 

– Gromadziłam magię, by przełamać zaklęcie – powiedziała cicho – a wokół mnie gromadziły się cienie. Pogłębiał się mrok, więc brałam więcej i więcej – umilkła.

 

– Posiadłam potężną moc, a mimo to nie mam co ci dać.

 

Podszedł do niej i po raz pierwszy przytulił.

 

Nie znam innych światów poza własnym. Nie znam innych snów poza tymi, które mieszkają pod moimi powiekami…

 

Zaczęła miarowo wypowiadać zaklęcia. Kiedy zorientował się co robi, było za późno. Uwolnione cienie znikały kolejno. I potem nie było już zwierciadła, a jedynie srebrzysty pył, rozwiewany ciepłym podmuchem wiatru.

 

Zawirował światłocień, zacierając wszelkie granice.

 

 

 

 

Wędrowiec stał chwilę u wejścia do labiryntu, opierając się o rzeźbione portale. Dawno niewidziane słońce zamykało mu powieki, wyciskało niechciane łzy.

 

Potem ruszył powoli w dół, z powrotem do domu.

 

 

 

 

 

 

***

 

 

Cassay otworzył oczy. Patrzył na zbliżającą się powoli Anę.

 

Usiadła obok niego, w milczeniu chłonąc roztaczający się stąd widok. Po chwili położyła głowę na jego ramieniu.

 

– Przepraszam, że musiałeś tak długo czekać – szepnęła.

 

Cassay objął ją, spoglądając na nią wzrokiem pełnym miłości.

 

– Szłam tutaj okrężną drogą – powiedziała, uśmiechając się.

 

 

 

Siedzieli przytuleni do siebie jeszcze jakiś czas, spoglądając na góry, majaczące w oddali.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

 

 

Od momentu, kiedy ruszyli w dalszą Wędrówkę, Cassay z rosnącym niepokojem obserwował Anę. Zamyślona, szła niespiesznie u jego boku. Często przystawała – niby by zerwać kwiaty – jednak mężczyźnie wydawało się, że jest po prostu zmęczona. Ożywiała się jedynie, gdy zaczynali mówić o Górze. Z przejęciem snuła domysły co może się znajdować na szczycie, jak będzie wyglądać ich wspólna wspinaczka… Na bladej twarzy pojawiał się rumieniec, dziewczyna uśmiechała się i przyspieszała kroku. Cassayowi wydawało się wówczas, że wszystko jest jak dawniej, że nic się nie zmieniło. Jednak chwila mijała, a Ana znów popadała w zadumę, całą uwagę koncentrując na układaniu bukietu.

 

Łąki i wrzosowiska stopniowo ustępowały miejsca polom, które przecinając ziemię wąskimi pasami zieleni, brązu i złota tworzyły malowniczą mozaikę. Powoli zbliżali się do Góry – z całego łańcucha najbardziej wysuniętej na wschód.

 

Następnego dnia stanęli u jej stóp.

 

Ana podeszła do skały. Opierając rękę o chropawą powierzchnię, stała bez ruchu dłuższą chwilę.

 

– Nie dam rady wejść z tobą na szczyt, Cassay – powiedziała cicho, nie odwracając się. Podszedł do niej, kładąc jej rękę na ramieniu. Ana przyłożyła czoło do zimnego głazu.

 

– Umieram – powiedziała spokojnie.

 

Mężczyzna nie poruszył się, ani nie odezwał. Stali tak, aż Cassay wciągając głęboko powietrze, powoli odwrócił kobietę do siebie.

 

– Chciałam ci powiedzieć wcześniej, ale bałam się, że przerwiesz Wędrówkę – kąciki ust drgały jej lekko.

 

Cassay wciąż milczał.

 

– Miałam nadzieję, że znajdę w sobie dość siły, by pokonać tę Górę… Że razem odkryjemy kolejną tajemnicę życia, ale teraz… – odwróciła wzrok. – … Teraz chciałam cię prosić, żebyś został tutaj ze mną, do końca. To już niedługo…

 

Przyciągnął ją do siebie, wtulając twarz w jej włosy.

 

Przez głowę przemknęło mu wiele słów. Chciał powiedzieć o wypełniającym go bólu i przerażeniu i o tym, że bez niej dalsza Wędrówka nie ma sensu… Lecz zamiast tego, usiadł na ziemi, delikatnie pociągając ją za sobą. Położyła się.

 

– Wejdziemy tam razem, kochanie. Ty i ja – powiedział, głaszcząc ją po głowie.

 

Uśmiechnęła się, patrząc na wznoszący się nad nimi masyw. Strome, niemal pionowe ściany z tej perspektywy wyglądały na nie do zdobycia. Górne partie zalegał wieczny śnieg, a wierzchołek niknął w chmurach.

 

Cassay przymknął powieki, pogrążając się w medytacji. Potem zaczął opowiadać:

 

 

 

Dawno temu na ogromnej górze stało miasto. Zbudowane w całości z kamieni, wydobywanych u podnóża owej góry, uznawane było jednomyślnie za jeden z cudów ówczesnego świata. Każdy załom, jaskinia, fragment płaskiej powierzchni wykorzystywane było pod budowę domostw. Na pochyłych ścianach wznoszono baszty i strażnicze wieże. Jednak największy podziw wzbudzały wykute w skale schody – spiralnie wijąc się wokół góry, łączyły podstawę ze szczytem.

 

Historia zaczyna się w momencie, w którym stary Kamieniarz, zmęczony upałem i ciężką pracą wyprostował się i spojrzał na bryły, które udało mu się tego dnia odbić od skały. Ocierając spocone czoło przeniósł wzrok na utworzoną wyrwę. Planując kolejny cios, równocześnie zastanawiał się, kiedy przybędzie tragarz, który zaniesie kamienie wzwyż – miasto ciągle się rozwijało i zapotrzebowanie na budulec stale rosło. „Jak tak dalej pójdzie, zabraknie góry…” przemknęło mu przez myśl. Uniósł ramiona by uderzyć, lecz zatrzymał się w pół ruchu. Powoli opuścił ciężki młot. Spojrzał na poszarpaną powierzchnię i cofnął się o krok. Potem o kolejny i kolejny…

 

Odszedł na odległość pozwalającą objąć wzrokiem całą górę. Patrzył przerażony na efekt swojej wieloletniej pracy. A potem ruszył, porzucając w biegu narzędzia. Zdyszany dotarł do podnóża góry. Na chwilę oparł się o pierwszy z tysiąca stopni, po czym – odzyskawszy oddech – zaczął się wspinać.

 

Szedł wiele dni. Początkowo spieszył się, lecz w miarę pokonywania kolejnych odcinków, zwalniał. Zmęczenie i rozrzedzone powietrze wymuszało spokojniejszy rytm.

 

W miarę wchodzenia na kolejne poziomy, zmieniała się architektura budynków – stawały się one coraz bardziej wyszukane, wyrafinowane. Toporne, prymitywne chaty piekarzy, szewców i krawców, zastępowały smukłe kamieniczki handlarzy i strzeliste pałacyki artystów – poetów, malarzy, aktorów. Wraz z wysokością zwiększało się także bogactwo ozdób na fasadach, jednak stary Kamieniarz bardziej niż rzeźbami, zachwycał się widokiem, który z każdym pokonanym stopniem stawał się rozleglejszy. Dla człowieka, który całe życie spędził wpatrzony w szarość skały, rozwijająca się panorama była jak wgląd w inny świat. Cudowny świat.

 

Gigantyczne, szerokie schody wykuwano przez wieki – w miarę jak rozrastało się miasto. Ostatni odcinek pozostał jednak niezamieszkany, a stopnie tu były mniejsze i nadniszczone przez upływający czas.

 

Kamieniarz ostrożnie stawiając stopy wszedł na ścięty, niemal równy wierzchołek góry. Idąc tu oczekiwał zamku, który kunsztem wykonania przewyższy wszystko co widział do tej pory. Tym większe było jego zdziwienie, gdyż szczyt był pusty, otoczony jedynie skalnymi zrębami, które nadawały temu miejscu charakter warownej baszty.

 

Starzec stanął na środku i uważnie się rozejrzał. Odetchnął, widząc niewielką postać siedzącą przy samej krawędzi skalnego urwiska.

 

Kamieniarz podszedł do wpatrzonego w niebo człowieka i z trudem opuścił się przed nim na kolana. Zapatrzony w nieboskłon Władca, zdawał się nie zauważać klęczącego rzemieślnika, który wobec przedłużającego się milczenia, powiedział:

 

– Panie. Przychodzę do ciebie gdyż równowaga została zaburzona. Przychodzę by Cię ostrzec… – Władca milczał nadal, nie odrywając wzroku od tego co przed nim. Kamieniarz wahając się, kontynuował:

 

– Wznosząc kolejne budowle, na coraz wyższych poziomach góry, podcięliśmy jej korzenie. Góra przypomina wrzeciono – stojące na jednym z cienkich końców. Jeśli nie przestaniemy wydobywania kamieni z podstawy, góra się przewróci – a nas wszystkich czeka zagłada…

 

Podoba cię się to miejsce? – zapytał cicho, spowity w jedwabie człowiek.

 

Starzec podniósł się i powoli zbliżył do głazu, który oddzielał go od przepaści. Trzymając się go jedną ręką, wychylił się i spojrzał wokół siebie. Nad nim i pod nim był błękit. Niebo rozciągało się bezkreśnie ponad głową, obejmowało go, opływało. Wydawało się stąd bliższe niż kiedykolwiek. Chmury leniwie przepływały, co chwilę zmieniając fantastyczne kształty. Daleko w dole – lekko pomarszczone – srebrzyło się morze, oddzielone od firmamentu ciemną linią horyzontu. Kamieniarz patrzył długo. Zrozumiał teraz, czemu władcę skalnego miasta nazywano Panem Błękitów.

 

– Niebo nad nami i niebo pod nami. Świat poniżej tego nie ma znaczenia – powiedział Władca.

 

Starzec milczał, w skupieniu słuchając słów mędrca.

 

– Świat w dole związany jest z tym co przyziemne, cielesne, śmiertelne…Odciąga uwagę od tęsknot duszy – i od prawdziwej Wędrówki, która powinna odbywać się na innym poziomie.

 

Zrozumiałem to, kiedy znużony podróżą bez końca, dotarłem tutaj. Stojąc na szczycie, tak jak ty teraz stoisz, zrozumiałem, że niewłaściwie pojmowałem istotę niekończącej się tułaczki. Są bowiem światy, których nie poznasz włócząc się po nieznanych lądach – eteryczne, ulotne… Jak sen.

 

Kamieniarz ważył w myślach usłyszane słowa. Był prostym człowiekiem, który życie poświęcił wykonywaniu monotonnej, ciężkiej pracy, która dawała mu jednak cichą radość i satysfakcję. Zdobyte w ciągu życia doświadczenie pozwalało mu jednym celnym uderzeniem wyrwać górze duże, foremne bloki, które – jak wiedział – były potrzebne ludziom zamieszkującym wyższe rejony. Popatrzył na swoje spracowane dłonie, potem przeniósł spojrzenie na rozlany wokół lazur, ale uczucie zagubienia, które towarzyszyło mu od chwili gdy zrozumiał, że zachwiał równowagę góry, pogłębiło się. Z jednej strony czuł, że w pewnym sensie Pan Błękitów ma rację, ale z drugiej – wszystko buntowało się w nim przeciw takiej prawdzie. Wsłuchiwał się w siebie, niepewny niczego. W chaosie sprzecznych poglądów, linia widnokręgu uspokajała, przyciągając uwagę. I nagle zrozumiał, że linia ta nie dzieli lecz spaja. Że nie oddziela od siebie morza i nieba lecz jest miejscem, w którym się one łączą.

 

– Czym jest śmierć wobec tego wszystkiego? – zapytał ponownie władca. – Śmierć uwalnia nas od cierpienia, od ograniczeń umysłu. Śmierć to brama do nieskrępowanej wolności duszy.

 

 

 

W szybko zapadających ciemnościach Ana wyciągnęła rękę do Cassaya, który chwycił ją delikatnie, zamykając w swojej dłoni.

 

 

…Kamieniarz pochylił się i dotknął skały. Przymknął oczy koncentrując się na doznaniu. Poczuł zimno. Poczuł potęgę i majestat góry, poczuł z jakich głębin ziemi wyrasta. Poczuł ogrom ciężaru spoczywających na fundamencie kolejnych warstw i poziomów wznoszących się ku wierzchołkowi. Poczuł ciężar samego szczytu. I zrozumiał, że szczyt wraz z podstawą na której spoczywa, tworzą niepodzielną całość. I że każdy szczyt musi mieć swój punkt podparcia. I wiedział, że pozostanie tu na zawsze, gdyż wiedza jaką posiadł i ciągłe jej uświadamianie, pozwoli Górze – chylącej się niebezpiecznie – pozostać w równowadze.

 

I wiedział, że każda forma Wędrówki jest ważna, mimo, że każda dotyczy innego poziomu, gdyż wszystkie poziomy są równie istotne.

 

– Odchodzę stąd – by śnić – mówiąc to Władca uśmiechnął się. – Pokonałem wszystkie etapy i zdobyłem szczyt. Porzuciłem świat, którego nie jestem już ciekaw. Przede mną to co najważniejsze…

 

Kamieniarz wykonał ruch, jakby chciał zaprzeczyć, ale nie powiedział nic.

 

Milczeli jakiś czas. Słońce chyliło się ku zachodowi. Na wschodzie pojawiły się pierwsze gwiazdy.

 

Wkrótce nocne niebo pokryło się milionem gwiazd. Złudzenie bliskości nieba spotęgowało się.

 

Kamieniarz patrzył wciąż na horyzont, który teraz rozmył się zupełnie. Gwiazdy odbijając się w spokojnym morzu, tworzyły wrażenie jakby niebo zstąpiło na ziemię…

 

 

Mężczyzna poczuł jak wąska dłoń wysuwa się bezwładnie z jego palców.

 

– Życie to dar, a Wędrówka to ciągłe stawanie się… – powiedział szeptem, pozwalając łzom spływać po twarzy.

***

 

 

Cassay wędrował przez resztę życia. Podróżował po wzburzonych oceanach, nieznanych, dzikich lądach. Zwiedzał dalekie kraje, poznając niezwykłych ludzi i ich obyczaje. Zawarł wiele przyjaźni, które przetrwały próbę czasu.

 

Dotarł do legendarnej Wyspy Mędrców, gdzie zatrzymał się na dłużej, pobierając nauki u białowłosych mistyków i świętych mężów.

 

Każdy kolejny, poznany świat ujawniał przed nim swe tajemnice, obdarzając wiedzą i doświadczeniem.

 

Lecz mimo, że Cassay ze spokojem i wiarą patrzył przed siebie, wciąż nie mógł osiągnąć Celu.

 

Mijały lata.

 

Cassay zestarzał się – posiwiał i przygarbił. Wędrował teraz wolniej, podpierając wysłużonym kijem. Droga wciąż wiła się przed nim, kusząc nieznanym. Podążał nią niestrudzenie, jednak, zmęczony, coraz częściej przystawał.

 

Aż pewnego dnia – wyczerpany – usiadł na zwalonym pniu, leżącym obok gościńca. Poczuł chłód. Głodny i spragniony, spojrzał na przetarte podeszwy butów. Wiedział, że kończy mu się czas. Postanowił tutaj zaczekać na śmierć. Po raz pierwszy od momentu wejścia na Ulicę, Cassay poddał się. Odłożył kij i zwiesił głowę na piersi, pogrążając się w głębokim śnie. Oddech stawał się coraz wolniejszy…

 

 

 

…Śnił mu się ogród. Zadziwiający ogród, przypominający szeroką, leniwie płynącą rzekę. Rośliny porastające brzeg uroczo komponowały się z białymi i różowymi nenufarami. Nad kwiatami unosiły się wielkie ważki.

 

Cassay brodził w płytkiej wodzie, która koiła strudzone stopy. Pochylając się nad jedną z lilii, zobaczył, że każdy kwiat jest Słowem.

 

Wyprostował się, rozglądając wokół. Ogród-rzeka nie miał początku ani końca…

 

Obudził się.

 

Spojrzał na swoje pomarszczone dłonie, znoszone buty. Rozejrzał się dookoła. Ujrzał drzewa – wszystkie razem i każde z osobna. Ujrzał drogę i zrozumiał, że istnieje tylko Droga, a nie ten kto nią podąża. Przez chwilę wsłuchiwał się w świergot ptaków, w szum lasu.

 

 

 

A potem obudził się raz jeszcze.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

To wymaga ponownego przeczytania.

Nikt poza mną nie czytał? Niemożliwe.

Ale, z drugiej strony, za bardzo mnie to nie dziwi, ta pustka pod tekstem. Długi, w dodatku wydaje się jeszcze dłuższy niż w rzeczywistości, bo nic się w nim --- z pozoru --- nie dzieje, a na domiar złego trudno ubrać w słowa myśli, towarzyszące lekturze i powstałe po jej zakończeniu. Czy dlatego, że tekst --- to bynajmniej nie stanowi zarzutu --- jest pełen skrytych emocji? Sądzę, że opowiadanie powstało jakiś czas temu i było przeglądane, poprawiane --- chyba, że jesteś, Autorko, samorodnym talentem, gdyż "od ręki" tak się pisać z reguły nie udaje --- bo dają się wyróżnić fragmenty dopisane jak gdyby doroślejszą ręką pod dyktando dojrzalszych refleksji.

Podsumuję bardzo zwięźle: kobiecy tekst w połowie o sprawach nie w pełni zrozumiałych dla nas, brzydszej części populacji, w połowie o sprawach uniwersalnych, z których istnienia wszyscy coraz słabiej zdajemy sobie sprawę.

Bardzo ciekawy wyraz " rzygulec". Całkiem niedawno --- no, może jednak już dość dawno --- pisano " żygulec". A oto notka  tej sprawie z 1932r.  Dowcip polega na tym, że Wyraz ten jest zapożyczeniem z języka obcego.

Żygulec, żygawica czy 'N:ygulec, t'
ygU1J}ica?

Punktem wyjścia niniejszych uwag był niemiecki termin tech-  niczny Wasserspeier (Abtraufe, Scknauze, Speirohre; ang. gargoil, gargoyle, water-shoot, rkone, water-spout; franc. gargouille d'une gouttiere), którego polski odpowiednik brzmiał dotychczas: żygulec.

Z paru pozycyj Słownika Warszawskiego, zaczynających się na iyg-, trzy są natury technicznej, a mianowicie: żygulec, żygawica i żygadło.
Nawiasem wspomnę, że z dawniejszych słowników polskich ogólnych (Knapski 1621; Wileński 18(1) tylko Linde (1807 i 1854) wymienia dwa z powyższych słów, a mianowicie żygadło i żygmvicf},
przyczem o pierwszem z nich pisze: »rzygadło obacz żygadło; żygadlo obacz żegadło; wreszcie żegadło, żgadlo... 'narzędzie do żegania, do palenia, wypalania... ein Brenneisen, Stecheisen der Schmiede'...


') O wahaniach grup spólgloskowych pod względem palatalności Język
Polski przyniesie wkrótce artykul dra S. Jodlowskiego.

/139_0001.djvu


XVII. 5 JĘZYK POLRKI 139 U o-órników *rzygadlo (żygadło, żegadło) 'pręt, którym niby stęplem

'='

nabijają wywierconą w kamieniach dziurę, żeby je prochem rozsa-

dzić, die BahrnadeI der Bergleute zum Pulversprengen der Felsen'. ..«

Słusznie zatem odsyła to słowo do formy o pisowni żegadło, żgadło.

Co do żygulca, to Słownik Warszawski podaje inne znaczenie

niż to, o którem wspomniałem na samym początku. Oznacza on

w budownictwie średniowiecznem wylot rynny, zakończony paszczą

smoka, która wyrzucała wodę deszczową, spływającą z dachu. Za-

bytek taki zachował się dotychczas jeszcze na dziedzińcu zamku

królewskiego na Wawelu. Paszcze te zatem - używając wulgarnego

terminu - rzygały wodą deszczową na ulicę. Pisownia może więc być

tylko: rżygulec (dziś byłby jakiś rzygacz). Żygulec natomiast, podany

w Słowniku Warszawskim, zaczerpnięty jest ze Słownika górniczego

Łabędzkiego (Warszawa 1868) jako: 'kotwica do zaczepienia liny

u kołowrotu'. Termin ten wypisany został przez Łabędzkiego z ol-

kuskich ksiąg i pism z dawnego archiwum tych kopalń, któreto

archiwum znajdowało się wówczas w Wydziale Górnictwa w -Var-

szawie; opatrzony jest datą 16404, wobec czego jako stal'opolski

otrzymał u Łabędzkiego gwiazdkę, w Słowniku zaś Warszaw-

skim krzyiyk. Połączenie liny wyciągowej w szybie z pierwotnym

kołowrotem wykonywano początkowo w ten sposób, że jeden koniec

tej liny miał zakończenie w rodzaju kotwicy (rodzaj haku), który

wbijano do bębna kołowrotu (drewnianego), i przez kilkakrotne na-

winięcie tej części końcowej na bęben kołowrotu otrzymywano je-

den stały koniec liny, na' drugim zaś końcu liny wisiało naczynie

(kubeł i t. p.), w którem wyciągano urobek (węgiel, sól, rudę i t. d.).

Jak powiedziałem, tę kotwicę (hak) wbijano w bęben kołowrotu; od

tego wbicia = żgnięcia kotwicy (haku) powstała zapewne nazwa

żygulec, która zatem nie ma nic wspólnego z pojęciem rzygania.

Drugi termin: żygawica, znajduje się wprawdzie w tej pisowni

u Lindego, lecz jui Słownik Warszawski pisze: »błędnie zamiast:

rzygawica(. Pisownię tę wprowadziłem w nowem wydaniu mego

niem.-pol. Słownika technicznego z r. 1923 przy słowie Triebsand:

»rzygawka, rzygalvica, kurzawka, piasek lotny, płynny, ciekły, ru-

chomy; zyc, żydz({. Niestety definicja podana w Słowniku Warszaw-

skim pod hasłem kurzawka jest mylna. Czytamy tam: »kurzawka:

woda podziemna z piaskiem, zalewająca kopalnię a. dobywająca s.

w głębi gruntu przy wybipraniu ziemi({ l). Słownik Łabędzkiegu po-

') Dla pierwszego wypadku istnieje termin: zalew kopalni, szybu (niem.

Wassernot, Unterwasserseteen, Not), a co za tem idzie: jej zatopienie. Ta woda

podziemna moze być zylą wodną (niem. Wasserader, Brunnenader), ale stosowa-

nie slowa kurzawka do wody wydaje mi się niewlaściwe, już raczej: reyga1vica.


/140_0001.djvu


140

JĘZYK POLSKI

XVII. 5

daje natomiast właściwą definicję: »kurzawka: pokłady piaskowate,

sypkie, zwylde gliniaste i wilgotne, w których robota nadzwyczaj

zmudna i z powolnym postępem: bo napływający czyli zsypujący się

piasek ten, zwany u nas [t. j. w Warszawie] i w Szląsku kurzan'kg,

w 'Wieliczce zydzem, w Szkalmierskiem żygawicg, nadzwyczaj robotę

utrudnia. Ros. cbmYClirI rropO)l:'J., IVrbTBYH'b; franc. tm'rain coulant; w Bel-

gji i południowej Francji tor'rents; niem. Triebsand, schwimmendes

Gebirge, Scluvimtnsand; ang. quicksand«. Ponieważ wylewanie się

tego piasku z bocznych ścian wykopu następuje zwykle bardzo

gwałtownie, zatem czynność tę związano widocznie z pojęciem t'zy-

gania, czyli że pisownia może być tylko: rzygawica.

Pozostałby jeszcze ostatni termin techniczny: żygadło, według

LabędzkIego: 'iglica 1), drut przyg'otowujący otwór do załozenia

przezeń zapalnika: ros. IIrJIa, IllTpe6eH'b, IIITpe6e.lIb, IIpOJIiOl'1>j franc. epin-

glette: niem. Rawnnadel; ang. skewel', pricker'. Słownik Warsz. do-

daje jeszcze: mmodel. Z powyższego opisu widać, że jest to drut

do przebicia otworu, nazwa jego pozostaje zatem w związku z cza-

sownikiem: żgać, czyli ze właściwa pisownia: żygadlo.

Ustalamy zatem ostatecznie następujące terminy techniczne:

1. rzygulec (niem. Wasserspeier) oraz 2. żygulec (niem. Seilklemme,

Seilbund). Oprócz tego, w związku etymologicznym ze słowem l'ZY-

gać jeszcze: rzygawica (niem. '1'1'iebsand). Natomiast żygadlo (niem.

Ramnnadel), nazwane tak od żgania, zachowuje dotychczasową

pisownię jako zupełnie uzasadnioną.

Dla pełności obrazu niech mi wolno będzie dodać wkońcu,ze

jest w Słowniku Warszawskim jeszcze jeden termin techniczny na

żyg-, ale juz zupełnie inneg-o pokroju, mianowicie gwarowy żygliczek

'mały garnuszek, kieliszek'. Nie ma on jednak nic wspólnego z rzyga-

niem, chociaz ostatecznie mog'łoby się może nasunąć i takie skoja-

rzenie. Samą już budową zdradza on swe czeskie pochodzenie: jest

to mianowicie morawski zejdlik z niemieckiego Seidel, np. (ein) Seidel

(Biel) 'kufel (piwa)'. inż. Karol StadtmiUler.

JVycJwclztuJO.

Tak przecie powinien wyglądać ten wyraz, co najwyżej chyba

może jeszcze wychodistwo. Wychodztwo też mamy w słownikach or-

tograficznych Losia (tak akademickim jak Ksiąznicy-Atlasu), no

l) Termin wyjęty ze »Sprawozdania z podróży górniczej do Anglji w roku

1825/6. J. Cieszkowskiego, b. naczelnika kopalń Okręgu Zachodniego

Paulo Coelio apewnie by dał dyszke, ja nie jestem PC, męczy mnie emo jezyk, a jeśli w opowieści nic sie nie dzeje, powinno się niedziać chociażby w niemęczący sposób.

4/10

Wiesz AdamKB? Wydajesz się jedynym myślącym czytelnikiem na tej stronie. Osobiście mam dość - nie wiem nawet czemu opublikowałam tutaj te teksty. Żałuję. Pewnie miałam nadzieję na zrozumienie i sympatyczną pogadankę. Pieprzę to. 

A odpowiadając na Twoje pytanie: tak. Napisałam to jednym ciągiem. W pierwszej kolejności powstała ta część o Kamienicy i ją rzeczywiście poprawiałam, bo ludzie nie rozumieli o czym to jest. Ale reszta spłynęła ze mnie w ciągu dwóch  pracowitych dni. Nie poprawiałam nic, z wyjątkiem paru błędów. (Dziwię się, że nie czepiasz się przecinków;)).

Nic to. Pozdrawiam serdecznie. I spadam stąd.

PS Można wykasować swoje teksty? 

A mnie to nie usypia. Tylko hipnotyzuje, na swój sposób. Niestety nie potrafię czytać starannie tekstów na ekranie, musiałbym wydrukować to opowiadanie, żeby je w pełni docenić. Strasznie mi się podoba zabieg ze słowami napisanymi dużą literą. Mężczyzna, Mieszkańcy, Portal, Wzgórze, Przechodnie, dodaje to specyficznej atmosfery, nawet, gdy nic się za tym właściwie nie kryje. Takie teksty najlepiej czytać fragmentami. Gdy pożera się je w całości, można dostać niestrawności. Co innego, gdy próbuje się je po kawałku, ot, żeby "posmakować" sobie słowa.

Podejrzewam, że lepszej strony nie znajdziesz... Mam nadzieję, że jednak wrzócisz tekst o Mecyzorze.

Co do "Lemniskaty", to na razie się nie wypowiadam, nie zdążyłam doczytać.

Nie chodzi o lepszą stronę ElizabethBlacksmith. Chodzi o wyjście z tekstami do ludzi. 

Wrzuciłam ciąg dalszy o Mecyzorze i Klachsie - głównie dlatego, że obiecałam. Poza tym - te historie wciąż powstają, a pisanie ich sprawia mi przyjemność. Jeśli okaże się, że czytelników denerwuje ów dziwaczny świat, że nie rozumieją o czym to jest - będę dalej pisała, tyle, że do szuflady:)

Pozdrawiam serdecznie

 ja 

Umbrachor, weź coś na uspokojenie, wyśpij się na oba uszy... Co Ciebie napadło?

Masz na tej stronie kilkanaście osób, zainteresowanych tekstami i na tyle odważnych, by swoje zdanie o lekturach ujawniać. Kilkanaście osób, kilkanaście gustów, żeby jak najkrócej ująć. Czego oczekujesz?  Pięciu tysięcy (zerknij na licznik zarejestrowanych) komentarzy, z tego czterech tysięcy wyrazów zachwytu? Potrudź się nieco przeglądaniem profili. Większość to spadające gwiazdy --- i, śmiem przypuszczać, w połowie ciężko obrażeni faktem nie tylko niedocenienia, ale skrytykowania wiekopomnych dzieUŁ, w połowie słomiany ogień się wypalił po jednym rozgorzeniu. Czy nie lepiej byłoby dołączyć do aktywnych zamiast zamykać się we własnej wieży z kości słoniowej?

Gdzie byś nie wyszła z tekstami do ludzi, i z jakimi tekstami byś nie wyszła, zawsze będzie podobnie. Albo, ze sporym prawdopodobieństwem, jeszcze gorzej.

Nazwałaś mnie "chyba jedynym myślącym", dlatego napisałem, co napisałem.

Hej AdamKB. 

Masz rację. Przepraszam. Faktycznie odrobina snu by się przydała. Rzeczywistość wokół mnie zdaje się zakrzywiać, staram się nadążać za następującymi w przyspieszonym tempie wydarzeniami, więc jestem trochę zmęczona. I tak - przewrażliwiona. (Podminowana). OK.

Dziękuję za upomnienie. Jakoś od Ciebie nie boli.

Pozdrawiam serdecznie

ja 

A któż nie zna takich stanów ducha... Nie daj się!

Kim jesteś?

Kim byś nie był, cieszę się, że JESTEŚ. Nigdy wcześniej nie poddawałam się zbiorowej  wiwisekcji i jakoś łatwiej przez to przejść z Tobą u boku - nawet, kiedy wytykasz mi błędy i opieprzasz:)) Przynajmniej konstruktywnie. 

 

Chciałam powiedzieć, że czytam, czytam! Ale długie teksty zawsze drukuję i czytam w pracy, kiedy znajdę chwilę. ; P Zatem moment potrwa, nim dojdę do końca... ale jestem gdzieś w połowie i jestem wielce zaintrygowana, do czego zmierzasz. Wkrótce więc zamieszczę pełnoprawny komentarz. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jest druga czterdzieści dwie w nocy. Poszłam za Twoją radą, AdamKB i przespałam się. Faktycznie - dobrze mi to zrobiło. Teraz już wiem przynajmniej, co mnie napadło. Nie chodzi mi bynajmniej o pięć tysięcy pozytywnych komentarzy. To co piszę nie musi się podobać. Chodzi o ZROZUMIENIE. Rozumiesz?

Przeczytałem. Tak się zastanawiam... Jak ocenić tekst, który jest bardziej żywiołem ducha niż fabularną strukturą? Jak w ogóle w czasach postępowości ocenić tekst korzystający z rezerwuaru starego, zużytego liryzmu przyrody, liryzmu romantycznego, liryzmu wyidealizowanej miłości? Niby tematyka uniwersalna, ale... Cóż, to chyba jednak za mało. Jakkolwiek treść i formę ekspresja Autorki zmieszała na pierwszy rzut oka jednolicie, to w rezultacie z perspektywy literackiego dorobku widać grudy. Jednych forma może wzruszyć, innych śmieszyć --- może nawet płynąć wprost z serducha, nie mówię, że nie (zakładam, że tak) --- ale, jeśli szukać w niej świeżości, wybijającego się indywidualnie spojrzenia, to odsyła ona linearnie do historii i jest przez to nieinteresująca.

Poza tym, zbliżyłaś, Autorko, na niebezpiecznie bliską odległość warstwę dosłowną opowiadania i jego warstwę niedosłowną. Uważam, że istnieje granica metaforyczności, po przekroczeniu której czeka już tylko wieloznaczny bełgot. Nie twierdzę, że została w tym przypadku przekroczona, ale że niewiele brakowało. Pewnie z tego też powodu to, co odebrałem za przesłanie, wydało mi się zbyt nachalne i straciło na sile.

Były momenty, że dawałem się porwać, intensywnie próbowałem zrozumieć. Obok takich, że wzdychałem ciężko jako "niefan" tego typu pisarstwa.

*czerpiący z rezerwuaru

Nie wiem. Chcę być uczciwy, dlatego odpowiadam: nie wiem. Jedynie Ty możesz ocenić, czy zrozumiałem, i czy Ciebie jako osobę, czy Twoje opowiadanie, czy razem. Ale najpierw musiałbym przedstawić w szczegółach swoją percepcję tekstu --- a tego, żeby było śmieszniej, nie potrafię w przypadku takim jak ten, bo operuję syntezą, tym, co za syntezę uważam, a podejście takie w pewnym sensie narzuciłaś mi Ty jako autorka, bo też skłaniasz się do lotów na wyższym pułapie, oglądów i przedstawień z perspektywy "nad".

I dlatego, oczywiście przy mało skromnym założeniu, że mam chociaż w połowie rację, brakuje Tobie przejawów zrozumienia. Pociesz się --- nie tylko Tobie. Znak czasów, Umbrachor, znak czasów. Pospiech, pospiech, silne a krótkotrwałe, monotematyczne bodźce, bo tylko takie przedrą się do świadomości w natłoku... Podejdź do tego ze stoickim spokojem.

Hej Julius Fjord.

Nie bardzo wiem od czego zacząć - może od "dziękuję" za obszerny komentarz:)) 

A teraz... Żywioł ducha? Muszę to przeżuć. Lemniskata to bardzo rzetelny zapis praw rządzących światem. Fakt - wykorzystałam miękką fantasy, co nie zmienia postaci rzeczy: Lemniskata nie jest ani historią o miłości, ani o romantycznej przyrodzie. Pisząc Lemniskatę korzystałam jedynie z zawartości swojej głowy. Jeśli przyjąć, że jest ona pełna starego i zużytego liryzmu, to może masz rację. Tutaj nie będę się kłócić, dopóki nie przeglądnę jej zawartości. Lemniskata to opowieść o stawaniu się. Dorastaniu. Wzrastaniu. Opowieść o szukaniu sensu życia. Brzmi egzaltowanie? Ha!

Mogę Ci zatem przyznać rację: o niczym nowym Lemniskata nie mówi, o czym nie mówiłyby najstarsze filozofie świata.  Spojrzenie na tyle indywidualne, że opierając się mocno o w/w filozofie, stworzyłam swój własny system, który zawarłam w tym opowiadaniu.

Nie bardzo rozumiem, o co Ci chodzi z "Poza tym, zbliżyłaś, Autorko, na niebezpiecznie bliską odległość warstwę dosłowną opowiadania i jego warstwę niedosłowną"... Przecież całe to opowiadanie to jedna wielka metafora. Jasne, że można się skupić na dziejach Cassaya i Any, ale NIE O TO W TYM CHODZI. Te postacie to środki przekazu pewnej idei.  

Nie wiem, co odebrałeś za przesłanie, ale może faktycznie zbyt mocno podkreślałam znaczenie Wędrówki jako synonimu poznawania, doświadczania, wchodzenia na coraz to głębsze pokłady nad i podświadomości, bez którego niemożliwy jest szeroko rozumiany rozwój człowieka.  

Cieszę się bardzo, że były momenty, kiedy dawałeś się porwać.

Pozdrawiam serdecznie

ja 

Hej AdamKB:)) 

Miło Cię widzieć:))

Ech. Powoli buduję swój pancerz. Równocześnie odkładam miecz - nie będę więcej walczyć. Dopóki jest choć jedna osoba, która bierze cokolwiek z tego co piszę - dla siebie, która zatrzyma się na chwilę i zastanowi nad życiem - dopóty nadziei;))

Teraz widzę, że Julius ma rację - kurcze. Pełna jestem jakiegoś romantyzmu (pewnie zużytego i strasznie starego - czyt. niemodnego), ciągle wierzę, że można ludziom pokazać inne światy. Inne możliwości. Ech.

Ale nie narzekam. W końcu - mam swoją skorupę, do której mogę się w każdej chwili schować.

Pozdrawiam Cię serdecznie:))

ja 

Opis rzetelny? Mnie, odbiorcy, w pamięć zapadła szalona ekspresja i nieuchwytna momentami metaforyczność, nie rzetelność :)

 

 

O zasób środków lirycznych, o anturaż liryczny, o sposób mówienia taki, a nie inny --- nie o tematykę mi chodzi.

 

 

"Te postacie to środki przekazu pewnej idei." W każdej dobrej opowieści tak jest. Ale bez obrazy, nie w każdej widać bebechy na wierzchu. Metaforę można usubtelnić, ukryć za opowiadaną historią. Przynajmniej dla mnie, ale nie tylko dla mnie, to wartość.

 

 

Zamiast orzekać o przedmiocie, orzekam o swoich wrażeniach --- z ostrożności. Nawet teraz, kiedy kondensujesz w komentarzu treści najistotniejsze, zapewne rozumiesz je inaczej niż ja, bo raz: temat jest szeroki jak stąd.........................................................dotąd i dwa: kluczem jest osobnicza recepcja treści poprzez formę, z powodu --- uprę się --- niepokaźnego fabularnego fundamentu (bo żywioł ducha ;) )skazana na duży rozrzut interpretacji.

 

 

Pozdrawiam

J.F.

OK. Nie będę się kłócić o fundamenty ani środki. 

Natomiast będę się upierać nadal: nie ma w tym opowiadaniu ani jednego słowa, które nie budowałoby obrazu tego, co stanowi mój światopogląd. Zarówno LIRYCZNE opisy nie są przypadkowe, jak kolejność przedstawionych światów, pojawiające się postaci, zakończenie. Każde słowo łączy się z następnym celowo, tworząc RZETELNY opis tego, co mam w głowie. A, że to, co w mojej głowie wydaje się dziwne, niezrozumiałe, infantylne, bełkotliwe... Cóż. Co człowiek to świat. (Banał. Ale pasuje tutaj).  

Chcę, żebyś wiedział Julius Fjord, że przyjmuję Twoje uwagi. Cenię Twoje zdanie (nadal przeżuwam żywioł ducha). Nie zgadzając się z Tobą w paru kwestiach, równocześnie cieszę się, że chciało Ci się wrzucić tu komentarz. To COŚ znaczy. (Na pewno;)).

Pozdrawiam serdecznie

ja 

Przeczytałam. Początek mnie wielce zaintrygował, niestety im dalej w las, tym mniej mi się podobało.

 

Gubisz bardzo dużo przecinków, naprawdę sporo. W innych miejscach stawiasz je niepotrzebnie, to jednak zdarza się znacznie rzadziej.

 

Dalej z kwestii technicznych:

 

"Stanął w nich starzec w poplamionym fartuchu. Spojrzał na nich przeciągle. Krzywy uśmiech przeciął mu twarz. Milcząc, krótkim gestem zaprosił ich do środka." Powtórzenia. Wyeliminowałoby je np. prostsze "W progu stanął" zamiast "Stanał w nich".

 

Używasz słowa zaglądnąć, a potem dalej oglądnąć za siebie, ze dwa razy nawet. Oczywiście to tylko moje zdanie, ale oglądnąć, to sobie można film wieczorem, a w tekście, który ma mieć odpowiednio poważną atmosferę lepiej jakościowo wypada zajrzeć, obejrzeć się.

 

"Niebo wisiało ołowiem"? Czasem poetyckość mnie przerasta.

 

"Obudzili się wykrzywieni starością, złamani wpół wiekiem, który zamknął się w ich farbowanych włosach. Patrzyli z przerażeniem na swoje drżące, wykrzywione palce rąk..." - Powtórzenie.

 

"- Wiesz, że to nielegalne…- zachrypiała. Wzdrygnęła się na dźwięk swojego głosu.
- Wiesz, że handel atrybutami jest zakazany…- oblizała się ponownie."

W obu przypadkach powyżej brak spacji po wielokropku. I dalej też wpadło mi to w oko.

 

W drugą stronę zaś gdy zaczynasz kwestię dialogową od wielokropka, robisz po nim niepotrzebną spację. (- ... Zdarza się, że młodzi gracze...").

 

Tyle słów i określeń piszesz wielką literą, czemu więc atrybuty, a nie Atrybuty? Potem zaś czasem piszesz restauracja, a czasem Restauracja.

 

"- Jeśli wejdę do środka… – zaczął Mężczyzna lecz Ana przerwała mu. – Będę na ciebie czekała."

Jest to zapisane tak, jakby wszystko mówiła jedna osoba. "Będę na ciebie czekała" powinno być raczej od nowego wiersza.

 

"- Musisz sobie przebaczyć – Mężczyzna nie był pewien, który z nich to powiedział..."

W kwestiach dialogowych, jeśli po słowach bohatera następuje opis, a nie "odgłos paszczą" (powiedział, rzekł, stwierdził itp.), dialog kończymy kropką, a zdanie po myślniku, jak odrębne, zaczynamy wielką literą. Tu Mężczyzna i tak jest przez M, akurat, ale po "przebaczyć" winna być kropka.

 

Widzę pewną sprzeczność - jeśli Mężczyzna dostał imię dopiero po dotarciu na Wzgórze, skąd do diaska Ana miała swoje?

 

"Łąki i wrzosowiska stopniowo ustępowały miejsca polom, które przecinając ziemię wąskimi pasami zieleni, brązu i złota tworzyły malowniczą mozaikę. Powoli zbliżali się do Góry - z całego łańcucha najbardziej wysuniętej na wschód.
Następnego dnia stanęli u jej stóp."

Następnego od jakiego dnia? Wcześniej nie piszesz o konkretnym punkcie w czasie, opisujesz podróż jako całość, ciągłość. Następny dzień występuje po jakimś poprzednim, którego tu nie wymieniasz (jeśli rozumiesz, co mam na myśli). W tym wypadku raczej: Pewnego dnia... albo: W końcu stanęli u jej stóp.

 

"O ludziach zagubionych w krętych zaułkach, bezkońca szukających wyjścia." - Bezkońca rozłącznie.

 


"- Panie. Przychodzę do ciebie gdyż równowaga została zaburzona. Przychodzę by Cię ostrzec…"

Zbędna wielka litera. W kwestiach dialogowych ich się nie stosuje. Chyba że to jakiś dziwny celowy zabieg, ale ewidentnie nie, bo w zdaniu poprzednim "ciebie" jest małą literą.

 

Jak dla mnie tekst składa się z kilku części, różniących się stylem, konwencją i klimatem. Nie jest to złe, rzecz jasna, ale ostatni kawałek, który mi się naprawdę podobał, skończył się wtedy, kiedy Mężczyzna odszedł, zostawiając Anę pod Portalem. Dalej czytało mi się praktycznie coraz gorzej. W ogólnym rozrachunku części nie łączą się dla mnie w spójną, pełną całość, a niektóre zdarzenia i postacie (w tym Staruchy!) stają się oderwane od reszty i wręcz zbędne, niezwiązane z fabułą.

Oczywiście może po prostu czegoś nie zrozumiałam - ale pisząc podobne, płynne teksty, musisz się przygotować na to, że nikt nie siedzi w Twojej głowie i nie jest Tobą, więc rzeczy oczywiste dla Ciebie, dla innych takowe być nie muszą.

 

Dziwi mnie to, że mieszają mi się tu fragmenty naprawdę bardzo dobre z naprawdę kiepskimi. Szkoda. Miałam nadzieję wystawić dobrą ocenę, powstrzymam się jednak, bo nie mogłabym.

 

Oczywiście każdy autor uważa swój tekst za dobry i jasny, jak piszesz powyżej, ale czytelnik też ma swoje prawa. Tym bardziej, jeżeli musisz podkreślać capslockiem, że przedstawiony przez Ciebie opis jest RZETELNY, to ja wysiadam z tego pociągu.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję joseheim za mega pracę, jaką włożyłaś w ten komentarz. Oczywiście - powstawiam przecinki, poprawię wkazane błędy. 

Znam prawa czytalnika, ponieważ sama nim jestem:) Rozumiem Twoje zarzuty, nie zamierzam dowodzić tutaj, że wszystko, co napisałam jest i musi być jasne i klarowne dla każdego. W poprzednich swoich wpisach twierdzę coś wręcz odwrotnego. Nie musi być jasne, choć chciałabym, żeby było. Mimo to, nie chcę przerabiać Lemniskaty.  

Myślę, że doszło do nieporozumienia. RZETELNIE opisałam to, co mam w głowie (używając zamiast nudnego naukowego języka, języka lirycznej fantasy). A, że to, co opisałam pozostaje dla czytelników niespójne, mgliste - to inna sprawa.  Tak więc wycapslockowany wyraz "rzetelnie" nie jest przejawem mojej arogancji wobec czytelnika ani wysokiego mniemania o tekście. Jest jedynie próbą nawiązania kontaktu - próbą nawiązania porozumienia co do treści. 

Czemu Ana miała imię wcześniej? Pewnie dlatego, że rozwój każdego człowieka przebiega w innym tempie i w inny sposób.

Jeśli zdecydowałaś się wysiąść z pociągu - mam nadzieję, że na dobrej stacji;). Dziękuję za wszystkie słowa.

Pozdrawiam serdecznie

ja 

 

 

Głosy pod "Lemniskatą" świetnie ilustrują zróżnicowania odbiorów. Wiadomo, czytelnik, każdy z osobna, jest indywidualnością, stąd rozrzut zdań, rozrzut interpretacji --- ale z jednego Autorka powinna się cieszyć: nikt z komentujących nie pozostał obojętny, nie skwitował lakonicznym "dobre" lub "kiepskie".

Odwalasz AdamKB kawał dobrej roboty. Uczysz mnie dystansu, którego - kiedy tu przyszłam z pierwszym tekstem - nie miałam za grosz. I wiesz co? CIESZĘ się. Naprawdę. Może nie skaczę z radości, ale uśmiecham się. Szczególnie szeroko, kiedy widzę Twój kolejny komentarz. (No i - staram się wstawiać przecinki wszędzie tam, gdzie wydaje mi się, że powinny zaistnieć. Dzięki Twoim i joseheima uwagom, poprawiłam i cykl o M. i K. i Lemniskatę). 

I znowu - pozdrawiam:)))

ja 

Zaznaczam, na wstępie, że nie skończyłem tego tekstu. Jeszcze. Skończę na pewno, ale jak długo zajmie mi jego przeżuwanie, to jeden Weles raczy wiedzieć. ;)

 

Ponieważ nie mogę się na razie wypowiedzieć o tekście, ale jednocześnie chcę dać znać, że jeszcze tu wrócę - stąd ten komentarz - pozwolę sobie na uwagę odnośnie dyskusji pod tekstem. W Twojej, Autorko, postawie względem czytelnika i pisania jako takiego, jedna rzecz bardzo rzuciła mi się w oczy. Otóż Ty szukasz u czytelnika zrozumienia. Masz w głowie jasny przekaz, który ciężko ubrać w słowa i stąd decydujesz się na fikcję literacką, by w tę szatkę swój przekaz przystroić i przedstawić. I w samym tym nie ma jeszcze niczego złego. Błąd Twój (oczywiście to tylko moje zdanie!) polega na tym, że oczekujesz od czytelnika, że wyjmie z tekstu dokładnie to, co Ty tam włożyłaś. A kiedy widzisz, że dzieje się inaczej, zaczynasz zaraz prostować i naprowadzać. Nie rób tego.

 

To, co Ty chciałaś  w tekst włożyć, a to, co czytelnik z niego wyjmie to dwie zupełnie różne sprawy. Im trudniejszy, bardziej zmetaforyzowany tekst, tym odleglejsze będą one od siebie. Zawsze. Być może od czasu do czasu jakiś człowiek o skojarzeniach odpowiednio podobnych do Twoich własnych, znajdzie w tekście dokładnie to, co tam ukryłaś. Ale przygotuj się na to, że to będzie rzadkość. I ciesz się raczej, kiedy czytelnik wyciągnie z Twojego tekstu myśl, której WCALE TAM NIE ZAWARŁAŚ - bo to jest dopiero zaszczyt i znak, że napisałaś coś naprawdę godnego uwagi. :)

Początek mnie nawet zaintrygowal. Ale calość będę mól dopiero przeczytać w przyszlym miesiącu. Teraz mam niestety bardzo sporadyczny dostęp do internetu.

...

Świętomir...

Czasem zdarza mi się napisać: "nie wiem co napisać"  - i teraz tak właśnie jest. Dokładnie nazwałeś problem. Tak mnie zaskoczyłeś trafnością psychoanalizy - że po prostu siedzę tu i patrzę w ekran. Bezmyślnie.

A teraz wariactwo myśli. Próbuję którąś ująć i ubrać w słowa, ale nie mogę - pomijając znikomą ilość czasu, jaką poświęciłam na sen w ostatnich dniach, pomijając fakt, że właśnie ostatni z gości opuścił mój dom, zmęczenie i ból lewego nadgarstka - dochodzę bowiem do wniosku, że nie ma sensu nic dodawać. Bo - oczywiście - masz rację. Moja reakcja na opinie czytelników już jest w trakcie transfromacji. Głównie dzięki wsparciu i uwagom AdamaKB. 

Teraz także dzięki Tobie. 

Kurcze.

Fajnie.

Dzięki:)

 ps Nie będę tego więcej robiła. Obiecuję:)) 

Agroeling

Będę cierpliwie czekała na Twój komentarz. 

Pozdrawiam serdecznie

ja 

Przeczytałem szybciej, niż się spodziewałem, sam jestem zaskoczony. Trochę mętne i nieczytelne z początku opowiadanie, rozwija sie z czasem i wznosi na wyżyny. Tu nie zgadzam się z Jos: im dalej, tym jest właśnie lepiej. Zgadzam się z nią natomast w tym, że Starucha jest tu praktycznie zbędna. Nie widzę roli, jaką pełni ona w tym tekście, nie wiem, co miałaby znaczyć.

 

Główny wątek Cassaya i Any jest ciekawy, chociaż bardzo pobieżny. Generalnie, moim zdaniem w tym krótkim tekście jest dość materiału na niemałą powieść, gdybyś, Autorko, zechciała tę historię rozwinąć i opowiedzieć bardziej szczegółowo. Wydaje mi się ona również nieco chaotyczna, warta jeszcze klkukrotnego przejrzenia i uporządkowania, gdyż niektóre fragmenty wydają się nie być w najwłaściwszym miejscu. Warto przemysleć ich przesunięcie lub wręcz wycięcie. Mam tu przede wszystkim na mysli scenę, w której Cassay zyskuje swoje imię. Wyraźnie odróżnia się ona od reszty tekstu płytkością. sztampowością metafory, dosłownością wręcz. Zdecydowanie mi się ona nie podobała. Moim zdaniem wymaga ona ponownego napisania; być może przesunięcia w inne miejsce, ściślejszego związania z całością fabuły. Podobnych przypadków jest jeszcze parę, ale ten zdecydowanie najbardziej rzuca się w oczy.

 

Potknięć językowych jest naprawdę niewieleł jak na tak dugi tekst - prawie brak. Wyłapałem tylko jeden, typowy za to błąd logiczny, polegający na tym, że zdania składowe różnia się podmiotem logicznym, a mimo to w drugim z tych zdań pozostawiono podmiot domyślny. Niestety nie potrafię go już teraz odnaleźć. Jeszcze gdzies tam były jakieś niezręczności frazeologiczne, generalnie jednak drobiazgi.

 

Ogółem tekst wymaga jeszcze lekkiego szlifu, ale i tak jest bardzo dobry. Z całą surowością stawiam więc 5+, rozważając nominację do piórka.

Pozdrawiam,
Świętomir

Hej Świętomir

Dziękuję za ocenę (wreszcie się doczekałam;)).

Pomyślę nad Twoimi uwagami. Już teraz zgadzam się z tym, że scena w której Cassay dostaje imię jest bardziej dosłowna niż inne. Ale z pewnością potrzebna - czasem w tak metaforycznym tekście konieczna jest odrobina dosłowności. Tak uważam. Zresztą, zobacz jakie są statystyki - czytasz moje opowiadania, i jesteś naprawdę jednym z nielicznych, którzy zdają się rozumieć o co w nich chodzi. I z pewnością należysz do wyjątków, które nie pytają: "do czego to zmierza?".  

Czytałam Twoje opowiadania - kilka dni temu. Ale co o nich myślę, wrzucę - jak należy - pod Twoimi tekstami.

Pozdrawiam serdecznie, serdecznie

ja 

Rozumieć? Wydaje Ci się. :) Niektóre fragmenty może i owszem, ala na pewno nie całość. Ja zawsze byłem mało kumaty, jeśli chodzi o literaturę. Tego rodzaju teksty zwykle właśnie dlatego mi się podobają, że widzę coś głebiej pod spodem, ale nie potrafię rozpoznać. Czasem układa mi się w głowie jakaś interpretacja, a czasem pozostaje mi tylko walenie głową w mur ze słów. I takie trochę dziecięce zaciekawienie, o co tu chodzi. Bardzo pożyteczne i przyjemne uczucie. Dzięki Ci za nie. ;)

Masz i ode mnie, chociaż nie pojmuję, dlaczego zależy Tobie na ocenach, które już od dawna nic nie znaczą.

O!

Jak miło Cię znowu zobaczyć AdamieKB:))

Dziękuję za ocenę:) i proszę o wyrozumiałość - jestem tu od niedawna. Dopiero zaczynam się orientować w zasadach panujących na stronie NF. Zaskoczona lekko Twoją uwagą, że oceny nic nie znaczą, zaczynam kojarzyć fakty - przecież przeczytałam tu niejeden tekst, który był (wg mnie) beznadziejny, a mimo to zdobiła go szóstka...

Ale co by nie było - i tak się cieszę:) Zwłaszcza, że to ocena od Was, a nie zupełnie obcych mi ludzi:)

Hej-ha!!! 

Nie martw się, wszyscy przez to przechodzą. Ja też tak miałem na początku. Myślałem tylko, jak ściągnąć pod tekst kogoś starszego, kombinując w ten sposób, że jak dostanę dobrą ocenę, to może ktoś z Redakcji do mnie zajrzy, czy coś. Mnie samemu się to dziś wydaje głupie, po paru miesiącach zaledwie... :D

Pisane tekstów idzie mi o wiele lepiej niż komentowanie dlatego powiem tylko, że przeczytałam, uczucia mam mieszane, ale raczej pozytywne. Jeśli chodzi o poziom metaforyczności przypomniała mi się Kamienna Ćma Pawła Matuszka. O ile Ty i Matuszek macie ten sam problem – za dużo różnych rzeczy upakowanych w jednym tekście, tak że czytelnik może się w pewnym momencie pogubić – to jednak Twoje pomysły podobały mi się bardziej.

Pozdrawiam

Smutna kobieta z ogórkiem.

Dziękuję za komentarz. Nie znam twórczości Pawła Matuszka, ale z ciekawości po nią sięgnę. 

Pozdrawiam serdecznie

ja 

 

Zacżąłem czytać, znęcony nominowaniem do piórka... Póżniej juz tylko przeglądalem.

Opis zbioru zachowań marionetek. Zabieg Autorki jest taki --- im bardziej dziwaczna jest marionetka, tym lepiej. Im bardziej tajemnicza i niezrozumiałe się zachowująca, tym ciekawiej. Im bardziej nie wiadomo, o co wlaściwie chodzi, tym bardziej opwiadanie jest symboliczne.  Jeżeli pewne nazwiska i nazwy piszemy wielkimi lirerami, tym bardziej jest oczywiste, że mówiuny i Everymanach, a tekst to w sumie Moralitet.

Trzeba doceinić  wysiłek w niezłym warsztatowi iopracowaniu tekstu, choc jest też i sporo niedoróbek.

Ale --- nic ponadto.

W sumie -  opowieść w natrętnej, dziwacznej manierze symbolicznej, istniejącej sama  dla siebie,  wewnętrznie pustej, bez treści. Wydmuszka. 

Pozdrówko.

4/6

Roger, z całym szacunkiem, to że czegoś nie widzisz, nie znaczy jeszcze, że tego tam nie ma.Pozdrawiam. ;)

 

Świętomirze, przedstawiłem swoją opinię. Jest taka, a nie inna.

Nie wątpię, ze dla wielu, w tym i dla Ciebie, opowiadanie może być pełne oczywistych, a także ukrytych znaczeń. Dla mnie nie jest. Dla mnie opowiadanie jest natrętnie i efekciarsko puste.  Motywy – na przykład motyw kupowania towarów w sklepie, wynoszenia na zewnątrz i pozostawiania na chodniku, a potem sprzątania i wnoszenia do środka przez obsługę – natrętnie dydaktyczne. Podobnie jest z motywem kataryniarza, rozkwitającego i młodniejącego pod wpływem zainteresowania tłumu.. Sztampa. Każdy motyw tego tekstu  praktycznie ma taką samą wartość  

Nie ma i nie będzie jednakowego odbioru tekstu literackiego. To, co dla jednych jest dobrym, bardzo dobrym albo znakomitym tekstem, dla innych jest po prostu gniotem, napisanym na siłę.

I tak, z całym szacunkiem, jest właśnie w przypadku tego opowiadania. Dla jednych -- w tym dla Ciebie ---  jest to bardzo dobry tekst. Dla mnie jest to po prostu gniot.

Pozdrówko.

 

Przeczytałem w końcu całośc. Tak to jest z tekstami w rodzaju wielkiej metafory czy alegorii, trzeba lubić taki typ fantastyki. Czy literatury w ogóle, bo wydaje mi się, że to opowiadanie mogliby polubić smakosze ambitniejszych tekstow czy poezji nawet. Na pewno ma tę zaletę, że każdy może doszukać się czegoś dla siebie, zinterpretować po swojemu. Z drugiej strony nie działa na emocje, więc wielbiciele mocnych wrażeń nic tu dla siebie nie znajdą.

I to tyle, co mogę powiedzieć, w każdym razie czytało się w miarę przyjemnie.

Pozdrawiam.

A.

:)))))

Dziękuję Agroeling za ciepłe słowa. Cieszę się, że przeczytałaś całość.

Pozdrawiam serdecznie - także RogeraRedeye i jego dosłowny świat oczywistości. 

Nowa Fantastyka