- Opowiadanie: jasoebert - Guźniczak (rozdz. II)

Guźniczak (rozdz. II)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Guźniczak (rozdz. II)

Minął jakiś czas, zanim zdołała jako tako uspokoić męża, przekonać go, by dał sobie zawiązać na szyi krawat, zasznurować mu buty, wsadzić w dłoń teczkę, odprowadzić do właśnie zamówionej taksówki, zawrócić razem z nim tuż przed furtką, odmyć mu twarz, na której łzy stworzyły pogmatwany labirynt tuneli w warstwie szarego kurzu, z powrotem pójść do taksówki, wsadzić męża do środka, zatrzasnąć drzwi samochodu, czwarty raz podreptać ścieżką miedzy furtką a drzwiami domu i w końcu znaleźć się samotnie tuż pod żyrandolem.

– Ech, wieczorem to i widły na cmentarze biorą – westchnęła niezrozumiale, po czym spojrzała na wielki, zabytkowy żyrandol i pogroziła mu palcem. – Mama nie byłaby z ciebie zadowolona… – mruknęła.

Podsufitny gigant był prezentem ślubnym właśnie od niej – matki pani Guźniczak. Wdowa po starym Poniedziałku, jak nazywała ją cała wieś dopóki jeszcze żyła (zapomniano o niej całkiem mniej więcej po takim czasie, jaki jest potrzebny, aby przebyć drogę dzielącą miejscowy cmentarz i miejscową knajpę), uważana była powszechnie (czyli przez całą wieś) za czarownicę. Oczywiście wszyscy rodzice karcili swoje dzieci za rzucanie kamieniami w okna ponurego domu na końcu wsi i wyśpiewanie nieprzyzwoitych wierszyków o wdowie, które układał lokalny, uliczny pijaczyna. Jednak żaden z rodziców, łapiąc swoje dziecko za rękę i odciągając je od reszty rozchichotanych bachorów, nie potrafił powstrzymać się od ukradkowego zerknięcia na wiecznie zaciągnięte zasłony, ani od plotkowania przy kolejnym piwie późnym wieczorem w knajpie lub przy kolejnym koszu kosmetyków rano w sklepie.

Sama wdowa nigdy nie przyznała się do czarnoksięskich praktyk, nawet gdy własna córka zapytała ją oto wprost. Odkąd stary Poniedziałek zginął tragicznie przygnieciony ekologiczną dojarką do krów, zwiedzając jako radny otwartą właśnie nowoczesną farmę, na której budowę uzyskano bardzo duże dofinansowania z samej Unii Europejskiej, i którą zamknięto na zawsze jeszcze tego samego dnia, stosunki między młodą panią Guźniczak a jej matką nie układały się najlepiej. Właściwie to wcale się nie układały, gdyż wcale ich nie było. Nastoletnia pani Guźniczak wracała do domu, widziała matkę przez chwilę jak czmychała do swojego pokoju, a potem spędzała resztę dnia, odrabiając lekcje lub spotykając się z tymi kilkoma dziećmi, które nie krzyczały na jej widok i nie rzucały w nią patykami. W każdym razie nie za często.

Wdowa po starym Poniedziałku od śmierci męża ani razu nie przekroczyła progu domu i zmarła trzy lata po nim, dokładnie dzień po ślubie swojej córki i szesnaście godzin po podarowaniu nowożeńcom ogromnego żyrandola. Oczywiście staruszka nie przyniosła go sama do kościoła. Zadzwoniła do nich tylko i poinformowała, że mogą go zabrać i powiesić sobie w domu, tylko żeby jej tym za bardzo dupy nie zawracali. To były jej ostatnie słowa.

Odkąd pani Guźniczak działała pamięć, wielki mebel leżał w piwnicy domu na końcu wsi, zasypany ziemniakami i kurzem. Nie miała pojęcia skąd się tam wziął i nigdy nie pytała o to matki. Wydawał się czymś tak naturalnym jak katar na jesieni albo głód w Afryce. Pan Guźniczak z kilkoma chłopami ze wsi z trudem dali radę wyrwać go ze szponów kiełkujących ziemniaków, jakby w rzeczywistości nie wynosili z piwnicy starego żyrandola, lecz próbowali przewrócić kolumnę podtrzymującą wszechświat. Jednak, kiedy już po wielu przygodach, wybojach i policyjnych patrolach, złocony moloch trafił do domu na końcu miasteczka kilkadziesiąt kilometrów dalej, natychmiast oswoił się z nowym otoczeniem. Gdy tylko ostatnia śruba przegryzła się przez sufit, żyrandol jakby przestał istnieć. Przez sześć lat, czyli od dnia ślubu córki starego Poniedziałka z panem Guźniczakiem, ani razu nikt nie zwrócił na niego prawie żadnej uwagi. Wtopił się w tło, niczym dwumetrowy kameleon lub cwana góra lodowa, choć gdyby dostrzegła go jakakolwiek porządna projektantka wnętrz, musiałaby zapewne natychmiast zmienić z oburzeniem bieliznę.

Jakiś czas później, mniej więcej taki, jaki potrzebny jest, aby pozmywać po niezjedzonym śniadaniu, zamieść zakurzoną podłogę i przygotować ziemniaki z buraczkami, pani Guźniczak usłyszała dzwonek telefonu. Idąc go odebrać nie zauważyła, jak trącony podmuchem przeciągu żyrandol powoli zaczął się obracać, lecz znieruchomiał całkowicie dokładnie w tej chwili, w której ona stanęłą przy aparacie. Dwa czerwone szkiełka wtopione w metalowe ramiona mogły od złudzenia przypominać oczy…

– Guznichac’s rezydention, how can I help you? – zapytała, gdyż, jako osoba do bólu przeciętna i normalna, uważała, że co jakiś czas może pozwolić sobie na szczyptę niedorzeczności.

– Nie wydurniaj się – burknął ponuro ukryty po drugiej stronie kabla mężczyzna – to ja.

– Ach, to ty… – odparła zbita z tropu pani Guźniczak. Kompletnie nie miała pojęcia kto.

– Ta, ja. Przyjadę dziś do was, ok? Mam coś do pokazania twojemu mężulkowi, he he – głos zdawał się wręcz ociekać gęstym smutkiem. To był najsmutniejszy głos, jaki pani Guźniczak w życiu słyszała. Nawet spiker radiowy, którego monotonny bas czytał jej bajki do snu, gdy była jeszcze dzieckiem, wydawał się być Tygryskiem przy tym człowieku.

– Jasne… – słowo samo wyczołgało się z jej ust i wskoczyło do słuchawki, gdyż mózg jeszcze pozostawał w szoku po usłyszeniu tego głosu. Zachciało jej się płakać.

– No to ekstra, cieszę się – powiedział, co zabrzmiało mniej więcej tak prawdziwie, jak polityk obiecujący, że rzuci palenie. – No, a teraz muszę już kończyć, chyba goni mnie policja, zjeżdżam na parking, cześć, TRZASK!

Trzask?, pomyślała wsłuchując się w piip piiip piip, przecież dzwonił z domowego, jak mógł jechać jednocześnie samochodem? Pokręciła głową i odwróciła się, by wrócić do kuchni.

Kolejny trzask przerwał jej dociekania. Tym razem był to ów mężulek wracający z pracy.

Gdy tylko przekroczył próg salonu zaczął, bardzo starannie i uważnie, nie wspominać ani słowem o porannych wydarzeniach. Z maksymalną precyzją nie mówił o żyrandolu, krawacie, ksześle, drabinie, sąsiedzie, który trafił do więzienia za handel bronią i narkotykami i wszystkim innym, co wiązało się z czymkolwiek mającym miejsce przed godziną dziesiątą. Za to gdy żona nakładała mu buraczki z ziemniakami, nadzwyczaj żywo opowiadał o wszystkim co stało się później, czyli o jego fascynujących obliczeniach pomiarowych, dotyczących planowania przestrzeni gruntowej w parku na właśnie budowanym osiedlu koło Płocka, i wiesz, w dokumentach przedstawionych przez tamtą oszukańczą firmę były aż dwa błędy! Przecież nawet dziecko wie, że ozdobny klomb plausum duraoperationem według projektu Leonarda Quaerere mierzy dwa i pół, a nie dwa metry! Na dodatek nie napisali, że momenti verbe powinno stać na gruncie specjalnie nawodnionym kanałowo i teraz, cholera jasna, mam cały plan do przeróbki i na dodatek muszę gdzieś wcisnąć trzy krzaki lotis apparatus…

– Dzwonił powiedzieć, że przyjdzie dziś z wizytą – wtrąciła pani Guźniczak, korzystając z utknięcia większego kawałka buraczka w przełyku jej męża.

– Kto? Lotis apparatus? – i nie czekając na jej odpowiedź, kontynuował. – A poza tym ten drań Świerszczewski znowu niby przypadkiem przewrócił mój kosz na śmieci, przechodząc. Cham! Specjalnie zrobił to akurat wtedy, kiedy stary stał przy ksero, i ten pyta “Co tu się dzieje?”, a ten cham Świerszczewski na to “Pomagam Guźniczakowi sprzątać jego śmieci, szefie”. Podły lizus! A ja nic oczywiście jak zwykle nie zdążyłem powiedzieć, bo stary Gogulski już coś zapisał w notesie i poszedł. No jasne, a potem się wszyscy będą dziwić, że ten Świerszczewski znowu premia, znowu pracownik tygodnia, znowu dupę szefowi palant wylizał! Drań robi wszystko, żeby mnie pognębić, bo chce dostać moje biurko! Moją posadkę! Bo moje biurko jest szersze od jego, i szuflada nie wbija się w kolano i ma specjalną półeczkę na długopisy! Aha! Po moim trupie, draniu! Nigdy nie dostaniesz mojej półeczki na długopisy! Jesteś na to za głupi! Jeszcze się policzymy draniu!

Pani Guźniczak biegała wokół niego, próbując łapać ziemniaki, które wystrzeliwywujące z widelca jej męża przy każdym wykrzykniku. Gdy w końcu się trochę uspokoił, podeszła do niego i zaczęła wycierać mu mokrą ściereczą twarz, która była cała w tartych buraczkach.

– Mówił, że wpadnie dziś.

– Dzięki, kochanie. Kto wpadnie?

– No… ten… który dzwonił.

– A kto dzwonił?

Zapadła cisza. Można by zdążyć zaśpiewać refren hymnu narodowego.

– Ee… ten, co przyjdzie – wybąkała, żałując, że nie zapytała gościa o nazwisko.

– A. – pan Guźniczak myślami wciąż był bardziej w temacie półeczki na długopisy. Nagle podniósł głowę znad talerza i oznajmił światu – muszę siku.

Odprowadzając go wzrokiem pani Guźniczak dostrzegła jak ledwo zauważalnie opuścił głowę w ramiona, przechodząc pod żyrandolem.

Koniec

Komentarze

Przeczytalam pierwszą część dla wyrobienia sobie zdania.

 Łapanka:

 

„...nawet gdy własna córka zapytała ją oto wprost.” - Brak spacji: O to wprost.

 

„Właściwie to wcale się nie układały, gdyż wcale ich nie było.” - Powtórzenie.

 

„...lub spotykając się z tymi kilkoma dziećmi, które...” - wydaje mi się, że to niegramatyczne jednak. Powinno być z „kilkorgiem dzieci”, ale sama przyznaję, że to brzmi fatalnie. ; /

 

„...w której ona stanęłą przy aparacie.” - Literówka: stanęła.

 

„Dwa czerwone szkiełka wtopione w metalowe ramiona mogły od złudzenia przypominać oczy...” - DO złudzenia, a nie od.

 

„Kompletnie nie miała pojęcia kto.” - Brak przecinka przed „kto”.

 

„- No to ekstra, cieszę się - powiedział, co zabrzmiało mniej więcej tak prawdziwie, jak...” - Powiedział kto? Zmieniasz podmiot, bo przed chwilą była pani Guźniczak, więc to zaznacz.

 

„Trzask?, pomyślała wsłuchując się w piip piiip piip, przecież dzwonił z domowego, jak mógł jechać jednocześnie samochodem?” - A skąd wiedziała, że z domowego?

 

„Tym razem był to ów mężulek wracający z pracy.” - Ów mężulek? Ów, o którym nie było od jakiegoś czasu mowy? O co chodzi w tym zdaniu?

 

„...o jego fascynujących obliczeniach pomiarowych...” - Obliczenia pomiarowe? Podejrzanie mi to pachnie pleonazmem i masłem maślanym. Po prostu o pomiarach.

 

„...i nie czekając na jej odpowiedź, kontynuował. - A poza tym...” - Po „kontynuował” dwukropek.

 

Cham! Specjalnie zrobił to akurat wtedy, kiedy stary stał przy ksero, i ten pyta “Co tu się dzieje?”, a ten cham...” - Wiem, że to kwestia dialogowa, ale powtórzenia tak czy tak zawsze brzmią nieładnie.

 

„Bo moje biurko jest szersze od jego, i szuflada nie wbija się w kolano i ma specjalną półeczkę na długopisy!” - Postawiłeś przecinek przed pierwszym „i”. Przed drugim też by się przydał.

 

„Jeszcze się policzymy draniu!” - Przecinek przed „draniu”.

 

„...ziemniaki, które wystrzeliwywujące z widelca jej męża przy każdym wykrzykniku.” - Które wystrzeliwują, jeśli już.

 

„- A. - pan Guźniczak myślami wciąż był bardziej w temacie półeczki na długopisy.” - „Pan” wielką literą.

 

„...i oznajmił światu - muszę siku.” - Po „światu” dwukropek.

 

Nie wiem, do czego zmierzasz, ale, jak na mój gust, robisz to za długo. Humor rozmywa się to w nadmiernym skomplikowaniu zdań i opisywaniu kwestii absolutnie niezwiązanych z tematem. Ile części planujesz? Ów humor owszem, czasami do mnie trafia, ale w części przypadków jest zbyt rozmieniony na drobne.

 

Powodzenia.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Skoro Jos już przeprowadziła łapankę, to ja sobie odpuszczę. Zaznaczę tylko, że przyjemnie mi się czytało obie dotychczasowe częsci i czekam na ciąg dalszy. Moim zdaniem tekst nie jest (jeszcze!) rozwodniony. Ale faktycznie nie byłoby źle, gdyby coś zaczęło się dziać.

 

Pozwodzenia

"Z maksymalną precyzją nie mówił o żyrandolu, krawacie, ksześle, drabinie, sąsiedzie, który trafił do więzienia za handel bronią i narkotykami i wszystkim innym, co wiązało się z czymkolwiek mającym miejsce przed godziną dziesiątą." - bardzo, bardzo chcę wierzyć, że ten błąd to jakiś zabieg celowy, którego nie pojął mój ograniczony umysł... prawda?

A poważnie - tekst bardzo mi się podoba, pomimo kilku błędów, które koncentrują się głównie na interpunkcji i składni niektórych zdań. Natomiast wszystko ratuje humor i barwne opisy :)

Bardzo przepraszam za błędy, wiem, że często mi się zdarzają zwłaszcza jeśli odczuwam tak wielki pociąg pisarski niewspółmierny do posiadanego czasu, dlatego muszą być tego jakieś złe efekty. Niestety, jeszcze raz przepraszam, nie zdążyłem dobiec do komputera po upływie 24 godzin od wrzucenia opowiadania, więc zostaje wersja z błędami, a moja dusza z tego powodu płacze.

Dzięki, Josehim za całkiem pokaźną listę niedociągnięć, na pewno się przyda, zawsze się przydaje. Świętomirowi powiem, że właściwa akcja już się krystalizuje, jednak jeszcze nie wpęzła na klawiaturę. Proszę też o wyrozumiałość i może odrobinę współczującego pokiwania głową nad początkującym, zwłaszcza początkującym w dziedzinie tekstu dłuższego niż kilka stron, a to opowiadanie chcę właśnie nieco rozbudować. Milika - jak tylko zobaczyłem To-Słowo-Które-Ciężko-Mi-Powiedzieć-Wprost, czyli "kszesło" to omal nie spadłęm z kesła. Zapewniam cały gąrącem żaru serca urodzonego humanisty, że błąd ten został spowodowany jedynie bliskością liter "s" i "z" i "r" na klawiaturze, co (w nie wiem dokładnie jaki sposób) wpłynęło na konstrukcję owego tego czegoś. Twój ograniczony umysł nie ma tu nic do rzeczy... i to chyba dobrze :)

Jeszcze raz dziękuję, pozdrawiam i idę spać!

 

Jeśli wolno mi jeszcze słowo dorzucić, dobra rada: najpierw dokończ utwór, potem go publikuj. A przedtem daj mu poleżakować (minimum 2 tygodnie) w szufladzie. Gwarantuję, że będziesz zdumiony wrostem jakości swych produktów. ;)

*wzrostem znaczy

Nowa Fantastyka