- Opowiadanie: Fumiko Ijiri - Niewidzialność

Niewidzialność

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niewidzialność

W upale powoli zaczynał mnie trafiać najcięższy szlag. Autobus jednak zamierzał się spóźnić, a ja stałam sama na tym piekielnym przystanku, tuż przy jezdni, gdzie przejeżdżające samochody w kółko zdmuchiwały tumany kurzu. Zaczęłam poważnie się zastanawiać, czy nie szybciej byłoby wrócić do domu na piechotę. W końcu to tylko pół godziny szybkim marszem, a przynajmniej nie musiałabym wdychać tych spalin i pyłu. No i może jeszcze dałoby się uratować lody na podwieczorek.

 

Jeszcze raz spojrzałam na lewo, wypatrując większego pojazdu komunikacji miejskiej. Jakiś kabriolet o głośnikach z przerośniętym basem przejechał obok na pełnym gazie i sypnął mi kurzem w twarz. Kaszląc cofnęłam się od drogi. Dosyć tego – pomyślałam i obróciłam się na pięcie, by ruszyć w kierunku domu. Dopiero wtedy zauważyłam dziecko stojące za przystankiem. Dziewczynka około siedmiu lat ściskała w rączce misia. Wyglądała na niezadbaną. Miś z resztą też.

 

Rozglądała się dookoła niepewnie. W pobliżu nie było nikogo, kogo posądziłabym o posiadanie praw rodzicielskich nad dzieckiem.

 

Podeszłam do niej uśmiechając się.

 

– Hej, wszystko w porządku? – zapytałam odstawiając siatki na chodnik i pochylając się, by moja twarz znalazła się mniej więcej na poziomie buzi małej. Dziewczynka wzdrygnęła się i spojrzała na mnie przerażona.

 

– Pani mnie widzi?

 

– Oczywiście, że cię widzę – odpowiedziałam nieco rozbawiona – Gdzie są twoi rodzice? Mieszkasz gdzieś w okolicy?

 

– Nie… – przycisnęła do siebie pluszaka nie odrywając wzroku ode mnie – Ja… P-przepraszam!… – rzuciła się do biegu. Zaskoczona zamrugałam prostując się, ale dziecka już nie było w pobliżu. Rzuciłam okiem dookoła. Nikt z przechodniów nie zdawał się zaalarmowany. Zbita z tropu uznałam, że nic nie poradzę na zaistniałą sytuację. Nie mogłam zostawić zakupów i biec za dzieckiem, jeśli nawet nie widziałam, w którą stronę pobiegło. Westchnęłam zrezygnowana, złapałam uchwyty siatek i ruszyłam w drogę powrotną do domu.

 

Po powrocie rozpakowałam zakupy, po czym wzięłam prysznic i położyłam się na kanapie, by poczytać gazetę. Marek miał wrócić dopiero za półtorej godziny, a wtedy mieliśmy zjeść razem podwieczorek.

 

Gazeta nie zagwarantowała mi tym razem żadnej rozrywki. Zaczęłam zastanawiać się, co przygotować na kolację. Moje myśli odpłynęły w końcu w bliżej nieokreślonym kierunku i do paru minut spałam jak suseł. Kiedy się obudziłam za oknem zapadła noc. Zegarek na magnetowidzie pokazywał godzinę jedenastą. Zdziwiłam się, że mogłam tak długo spać. Marek pewnie już sam zasnął. Skubaniec mnie nie obudził, kiedy wrócił z roboty. Spodziewałam się, że rano będzie się tłumaczył tym, że tak ‘słodko’ spałam.

 

Wstałam i poprawiłam poduszki na kanapie, po czym zajżałam do kuchni, by szybko coś przegryźć nim poszłam do sypialni. Poczytałam chwilę książkę nim ponownie zmorzył mnie sen. Następnego ranka obudziłam się z dziwnym przeczuciem, że coś przegapiłam. Miałam rację – przespałam poranne budzenie, a Marka, pełniącego rolę nie tylko mojego męża, ale i taksówkarza nie było już w domu. Z jakiegoś genialnego powodu znowu mnie nie obudził. Postanowiłam, że wypruję mu flaki po pracy, albo conajmniej nie przygotuję mu kolacji.

 

Szybko się pozbierałam i pojechałam na rowerze do szkoły. Na miejscu sprintem dotarłam do mojego gabinetu. Całe szczęście, że poprzedniego dnia przygotowałam materiały do lekcji i położyłam je na biurku. W locie pochwyciłam teczkę i pobiegłam na lekcję, na którą byłam już spóźniona o dobre półgodziny.

 

Klasa jak zwykle odstawiała anarchistyczną szopkę, gdy weszłam do sali, ale moja obecność tym razem jakoś wcale nie wpłynęła na rekordowy poziom decybeli w pomieszczeniu. Pomyśleć, że dwadzieścia sztuk pokurczy może wyprodukować hałas porównywalny z tym, słyszalnym podczas startu promów kosmicznych.

 

– No dobra, koniec zabaw! – zawołałam rzucając teczkę na biurko. Zero reakcji ze strony dzieciaków.

 

– Hej! Halo! – kontynuowałam próby zapanowania nad małymi rebelami, ale oni zupełnie nie zwracali na mnie uwagi – Liczę do pięciu, a potem każdy, kto nie będzie siedział grzecznie w swojej ławce, zostanie sobie po lekcjach na parę godzin! Raz! Dwa! Trzy! Cztery! Pięć!!!

 

Stałam pod tablicą z dumnie uniesioną głową, z dłonią w powietrzu i pięcioma palcami wyprostowanymi, spodziewając się conajmniej osłabienia lub chwilowego załamania jednostajnego hałasu. Dzieciaki sprawiały wrażenie zupełnie nieświadome mojej obecności. Opuściłam dłoń.

 

– Halo?… – zapytałam niepewnie. Nic to nie zmieniło. Zerknęłam na biurko, jakby szukając jakiejś ostatniej deski ratunku. Poczułam falę gniewu zelawającą moje ciało, gdy zauważyłam, że teczka zniknęła.

 

– EJ! Który geniusz szkoli się na złodzieja?! Przyznać się! ALE JUŻ!

 

Nic nie wskórałam. Nagle poczułam się zupełnie bezsilna. Łzy zamgliły mi widoczność. Wybiegłam z klasy i zakrywając usta dłonią wróciłam do gabinetu szybkim krokiem. Po drodze nikt mnie nie zatrzymał. W moich czterech ścianach opadłam na krzesło i popłakałam się. Dopiero kiedy się uspokoiłam, moje oczy odnalazły teczkę z materiałami na lekcję, leżącą tam, skąd ją niecałe dwadzieścia minut wcześniej zabrałam.

 

– Co do cholery?…

 

Poderwałam się na równe nogi i wyszłam z gabinetu. Zapukałam do drzwi sekretariatu. Nikt nie odpowiedział, ale weszłam do środka mimo to. Zamierzałam się poskarżyć na własną klasę. Do tej pory byli tylko trochę upierdliwi, ale teraz miarka się przebrała. Wparowałam do gabinetu dyrektora. Stefan siedział jak zwykle w swoim fotelu i coś skrobał piórem na papierze.

 

– Słuchaj, sorry, że przeszkadzam, ale mam tego dość! – zaczęłam chodzić w tę i z powrotem – Te dzieciaki są rodem z piekła! Właśnie teraz demolują salę językową i żadna siła ich nie zmusi do siedzenia cicho w ławkach! Uwierzysz, że włamały się do mojego gabinetu?!

 

Moja wypowiedź nie wzruszyła dyrektora. Siedział jak gdyby nigdy nic, podpisując kolejne papiery. Patrzyłam na niego w osłupieniu.

 

– Zamierzasz coś z tym zrobić? – zapytałam i zostałam kompletnie zignorowana. Stefan nacisnął na przycisk komunikatora leżącego na biurku.

 

– O której miało być to spotkanie rodzicielskie? – zapytał sekretarkę siedzącą za ścianą.

 

– O szesnastej, panie dyrektorze.

 

– Dobrze. Zabieram się za drugie śniadanie, jeżeli ktoś będzie dzwonił każ im zostawić wiadomość, albo oddzwonić jutro.

 

– Dobrze, panie dyrektorze.

 

Mężczyzna schylił się i wyciągnął z torby kanapkę zawiniętą w biały papier śniadaniowy. Podeszłam do niego i machnęłam dłonią przed jego oczami. Nie zareagował. Cofnęłam się ze zduszonym krzykiem. Wybiegłam z gabinetu trzymając jedną dłoń w okolicach serca, a drugą przesłaniając usta. Wybiegłam przed budynek szkoły i rozejrzałam się dookoła. Nie dostrzegłam nigdzie mojego roweru.

 

Przy chodniku stała zaparkowana taksówka. Wsiadłam do niej i roztrzęsionym głosem podałam kierowcy adres mieszkania. Nic się nie wydarzyło, kierowca zupełnie nie zwrócił na mnie uwagi, jakbym była dla niego powietrzem. Pewien pomysł wpadł mi do głowy i postanowiłam odrazu wcielić go w życie. Kopnęłam z całej siły w siedzenie kierowcy, ale nie osiągnęłam tym żadnych rezultatów. Przerażona praktycznie wyturlałam się z tylnego siedzenia samochodu. Szybko poderwałam się do biegu i nie zatrzymałam się, puki nie stanęłam przed znajomymi drzwiami mojego mieszkania.

 

Jakiś czas spędziłam siedząc na kanapie i zastanawiając się nad wydarzeniami tego dnia. Czułam się, jakby ktoś wyłączył w moim mózgu funkcję logicznego myślenia, albo jakby cały świat nagle zwariował i nic już nie było na swoim miejscu. Po godzinie mój umysł odmówił współpracy. Bezmyślnie przeglądałam kanały telewizyjne, nie zatrzymując się na żadnym dłużej, niż piętnaście sekund. Koło godziny pierwszej po południu zgłodniałam. Zajżałam do lodówki i z mojej piersi ponownie wydarł się krzyk przerażenia.

 

Poprzedniej nocy przygotowałam sobie kanapkę przed snem – kanapkę z masłem i świerzo zakupionymi rzodkiewkami, tymczasem patrząc teraz do lodówki odnalazłam rzodkiewki zapakowane i odłożone w to samo miejsce, w którym leżały kilkanaście godzin wcześniej. Pamiętałam, że odkładałam je w inne miejsce, po przygotowaniu mojej kanapki.

 

Wzięłam rzodkiewki do ręki i przyjżałam się im, spodziewając się, że zaraz do mnie przemówią. Właściwie wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to zrobiły. Zawiodłam się widząc, że są to zwykłe rzodkiewki, chociaż te same, które już raz zjadłam.

 

Odłożyłam je do lodówki, ale piętro niżej. Zamknęłam drzwi lodówki. Po chwili otworzyłam je ponownie by odkryć, że rzodkiewki leżały z powrotem na swoim dawnym miejscu. Roześmiałam się histerycznie.

 

Kilka godzin później Marek wrócił do domu. Siedziałam wtedy na podłodze przy drzwiach wejściowych i czekałam na niego. Kiedy przyszedł, widać było, że miał raczej kiepski dzień.

 

– Marek?…

 

Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, ale nawet mnie to już nie zdziwiło. Zdjął buty i rzucił je w kąt, po czym podszedł do okna w salonie i wyciągnął telefon z kieszeni spodni. Nie widziałam, czyj numer wykręcił, ale najwyraźniej dodzwonił się do automatycznej sekretarki.

 

– Zadzwoń do mnie. Proszę – powiedział cicho i rozłączył się. Oparł czoło o szybę i spojrzał na przejeżdżające w dole samochody. Stanęłam obok niego, kładąc dłoń na jego ramieniu.

 

– Marek, błagam cię… – mój głos załamywałsię co chwilę – Spójrz na mnie… Jestem tu, zobacz…

 

– Sara… – zaczął, a ja wstrzymałam oddech – Gdzie ty się do cholery podziewasz?

 

– Przecież jestem tu! Tutaj, zaraz obok ciebie, idioto! – wrzasnęłam mu do ucha. Odwrócił się i poszedł do łazienki. Kolana odmówiły mi posłuszeństwa i upadłam na dywan.

 

Zostałam z nim aż do wieczora, ale nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, jeśli pominąć fakt, że byłam dla niego niczym. Kiedy zasnął, szepnęłam do jego ucha „kocham cię”. Nie obudził się, nawet nie mruknął nic przez sen. Opuściłam mieszkanie i całą noc chodziłam po mieście.

 

Co chwilę sprawdzałam, czy nadal jestem niewidzialna dla wszystkich. Posunęłam się nawet do kradzieży batonów z pobliskiego spożywczaka. Wychodząc ze sklepu przeszłam obok kasjerki machając jej waflem przed oczami i nic. Idąc przez miasto kopałam wszystkie zaparkowane i zaalarmowane samochody na mojej drodze. Alarm nie odezwał się ani razu.

 

Nad ranem zasnęłam na ławce w parku, niedaleko centrum. Po przebudzeniu zjadłam ukradzione z jakiejś ekskluzywnej restauracji śniadanie w postaci bułeczek z pesto, po czym wróciłam do mieszkania i wzięłam prysznic. Otulona ręcznikiem siedziałam na kanapie z podkulonymi nogami i myślałam.

 

Pierwszą możliwością, która wpadła mi do głowo było to, że umarłam i stałam się jakimś duchem. Od razu parsknęłam śmiechem.

 

– Nie, to niemożliwe… – mruknęłam do siebie. Nadal czułam pragnienie i głód, nadal się pociłam i musiałam się myć. Nic się nie zmieniło, oprócz tego, że byłam, jakby to ująć, niewidzialna i niesłyszalna dla otoczenia. Nieistotna. Prawie jakbym była duchem, ale przecież nie potrafiłam latać, przechodzić przez ściany, a nawet straszyć… A może to właśnie tak było? Może bycie duchem właśnie na tym polegało?

 

– Nie… Przecież nie umarłam. Pamiętałabym, gdybym umarła. Pamiętałabym.

 

Jednak gazety i krótki reportaż w telewizji dwa dni później sprawił, ze zaczęłam kwestionować moje przekonanie co do własnego stanu bytu. Raz po raz przechodziłam przez wspomnienia pierwszego dnia mojej „niewidzialności” oraz dnia poprzedzającego te dziwne wydarzenia. Jedynym, co wydało mi się podejrzane, była siedmioletnia dziewczynka z pluszakiem. Ona wiedziała. Tyle że zniknęła.

 

Marek nie zgadzał się z przypuszczeniami policji, że zostałam porwana. Kilka dni później wrócili z nową teorią. Nikt nie zgłosił się po okup, na granicy chandlarze ludzkim towarem nie rozpoznali mnie ze zdjęcia, więc pewnie zostałam zgwałcona i zabita. Marek przywalił z pięści policjantowi, który zaproponował tą ewentualność. Dali mu coś na uspokojenie i powiedzieli, że będą dalej szukać. Podążyłam za nim aż do komisariatu. Całą drogę rozmawiali beztrosko o dochodzeniu, jakby oglądali jakąś nudniejszą komedię. Wcale nie zamierzali mnie szukać. Pewnie i tak by mnie nie znaleźli, sprawiali wrażenie dość inkompetentnych.

 

Najdziwniejsze w tym wszystkim było jednak oglądanie własnego, upozorowanego pogrzebu, jakieś dwa miesiące później. Parę szczeniaków z mojej klasy raczyło się pojawić. Cała rodzina spoglądała ponurym wzrokiem na pustą trumnę. Tydzień później każdy powrócił do normalnego trybu życia, policja dała spokój Markowi, którego jakiś czas też podejżewali o zabójstwo. Biedak chodził na terapię. Nie mogłam go widzieć w takim stanie. Dwa tygodnie po pogrzebie opuściłam go. Nic nie wskazywało na to, żebym kiedykolwiek miała stać się widzialna, a on już prawie pogodził się ze stratą. Nie było sensu w zostawaniu. Przyznanie się przed samą sobą, że nie żyję też niczego nie zmieniło.

 

Mój styl życia zupełnie się zmienił. Spędzałam dnie na spaniu tam, gdzie się dostałam w ten czy inny sposób. Nocami odwiedzałam różne kluby, tańczyłam do dzikiej muzyki i piłam kradzione litry alkoholu. Pijana chodziłam po mieście, a czasami wsiadałam do jakiegoś pociągu i jechałam do następnego miasta. Idąc zygzakiem wpadałam na ludzi, którzy nie zwracali na mnie uwagi. Niezauważona podkradałam jedzenie z restauracji. Bez biletu oglądałam filmy w kinach. Kiedy żal i tęsknota za moim dawnym życiem tworzyły bolesną kulę w moim gardle krzyczałam, ale nikt mnie nie słyszał.

 

Nie pamiętałam, ile czasu minęło od mojego zniknięcia. Nie liczyłam dni, ani miesięcy. Może minęło nawet parę lat od dnia, w którym zaczął się ten koszmar. Nie pamiętałam jak, ale trafiłam znowu do jakiejś dyskoteki. Nieco już odurzona obracałam się w kółko w rytm basów z głośników i obijałam się o obcych ludzi. Zamiast odruchowo przepraszać, przeklinałam. W pewnym momencie straciłam równowagę i upadłam na podłogę. Śmiejąc się doczołgałam się do ściany i oparłam się o nią plecami. Przyssałam się do butelki taniego wina.

 

– Hej, może już starczy, hmm? – ktoś podszedł do mnie i zabrał ode mnie wino.

 

– Co?… Nie, więcej… – urwałam gwałtownie i spojrzałam na nieznajomego, cudownie otrzeźwiała – Widzisz mnie?

 

– No – wyglądał na rozbawionego. Chciałam strzelić mu w ten uśmiechnięty ryj i powiedzieć, że nie ma najmniejszego powodu, by suszyć kły. Zniknął, nim zdążyłam się ruszyć.

 

– O boże… – jęknęłam i zaczęłam płakać – Tak mi przykro…

 

Ludzie zaczęli zbierać się dookoła mnie. Ktoś wziął mnie na ręce i zniósł z parkietu. Chyba straciłam przytomność, bo kiedy oprzytomniałam znajdowałam się na komisariacie. Policjanci mieli masę pytań, na większość z nich odpowiedziałam. W kilka godzin rozpoznali we mnie dziewczynę, która zaginęła rok wcześniej. Zapytali mnie, czy to ja. Zapytali, gdzie się podziewałam. Odparłam, że nie pamiętam.

 

Moje ubrania były potargane, brudne i przepocone. Marek dostał prawie zawału serca, gdy mnie zobaczył w tym stanie. Wyglądałam, jakbym przez rok tarzała się na zmianę w piachu i miejskich fontannach. Właściwie to czasami nawet to robiłam, ale nie przyznawałam się do niczego. Wróciłam do domu, do mojego ukochanego męża, a po kilku tygodniach wróciłam do pracy. Policyjny psycholog żył do końca swoich dni w przekonaniu, że cierpiałam na amnezję.

 

Minął jakiś czas i moje życie wróciło do normy. Nigdy nie dowiedziałam się, co tak naprawdę zdarzyło się tego lata, ani kim była dziewczynka na przystanku oraz chłopak z klubu. Nie spotkałam ich nigdy więcej. Nocami czasami śniłam jeszcze, że nikt mnie nie widzi, ale nigdy już nie zniknęłam ponownie naprawdę.

 

Pewnego dnia przez przypadek podsłuchałam czyjąś rozmowę. Byłam na zakupach i przystanęłam w sklepie spożywczym przy dziale z makaronami.

 

– Dobrze się pani czuje? – dobiegło pytanie zza regału. Zerknęłam pomiędzy plastykowe opakowania i zobaczyłam pracowniczkę marketu, której dłoń spoczęła na ramieniu ludzkiego cienia.

 

Cień drgnął niespokojnie i zafalował lekko.

 

– Pani mnie widzi?

 

Jak na filmie obserwowałam, jak cień przeniosił się z jednej osoby na drugą. Wyglądało to jak kropla atramentu rozpuszczająca się w wodzie, tyle że na dodatek rosła i obejmowała całą postać kobiety. Druga osoba, którą wcześniej zakrywał cień stała się teraz wyraźniejsza, natomiast pracowniczka sklepu powoli rozpływała się w powietrzu.

 

– Tak. Dobrze się pani czuje? – powtórzyła pytanie, po czym zniknęła zupełnie.

 

*

 

Odnoszę wrażenie, że opowiadanie stało się niepotrzebnie długie i ma trochę pokopaną strukturę.

Koniec

Komentarze

Czy za długie? Chyba nie...
Ciekawa próba

Fumiko, bardzo Cię przepraszam i bardzo proszę jednocześnie: zainstaluj sobie słownik ortograficzny... Raz rzodkiewki, drugi --- żodkiewki... A to nie tylko one...
Przyjemne, dość pomysłowe, wcale nie za długie.

Dzięki za komentarze i oceny moi mili ;)
Wybaczam Adamie. Zgwałcę jutro jakiegoś informatyka co mi z instalacją słownika pomoże, bo sama za Chiny Ludowe sobie z tym nie poradzę. A już sprawdzałam cały tekst przy pomocy internetowego słownika języka polskiego no i złoślistwo nie wyłapało mi wszystkiego. Basta! - powiadam, nie załaduję nowego tekstu, puki słownika nie będę miała na kompie, obiecuję!

Bardzo fajne opowiadanie, przywiało mi na myśl film "Szósty Zmysł" przez dość długi czas. Ładnie zakręcone:)

Dzięki :)
Cofam moją obietnicę, właśnie przez telefon gadałam z informatykiem i trochę się namieszało z tym słownikiem... mam już jednak obczajony inny sposób sprawdzania ortografii, więc jakoś to będzie!

Nie obczajaj, nie kombinuj --- kup za około pięćdziesiąt złociszy Słownik Ortograficzny PWN-u z płytą, i po balu. I nie mów, że samodzielna instalacja to takie cudo z malowanym jajkiem, że nie potrafisz. Znam sześciolatka, który sobie z tym radzi.
W Wordzie jest moduł sprawdzania pisowni. Nienajlepszy, ale ma funkcję dodawania do słownika, więc można wzbogacać. Internetowe słowniki nie są zbyt wiele warte, niestety...

Czy sześciolatek z oprogramowaniem w języku szwedzkim też by sobie poradził?
A właśnie ten wredny moduł sprawdzania pisowni polskiej to mi kolega zapomniał zainstalować, bo myślał, że tylko po angielsku i szwedzku będę pisać. Cwaniak jeden. Chyba że w trakcie instalacji szlag coś trafił i wyszedł moduł a la kaput. Teraz z kolegą ze względów prywatnych nie gadam, więc ciężko go raczej będzie namówić do współpracy, żeby Worda reinstalować.
Ale na tego PWNa to się rzucę chętnie.

Dzień dobry / dobrywieczór
Radzi sobie po polsku, jak to sześciolatek. Ale w przyszłości, kto wie... Nie pytam, po co Ci szwedzki. Powodzenia w poszukiwaniach spryciarza, który doinstaluje moduł.

Fumiko, jest nieźle. Tak trzymać. :-)
Pozdrawiam. 

Dziękuję serdecznie za wszystkie komentarze :)

Pomyslowe, wystarczajaco dlugie/krotkie (lagom - jak mowia Szwedzi) i tylko gdyby nie bledy, to czytaloby sie zupelnie gladko... Forma zamknieta (poczatek - rozwiniecie - zakonczenie watku), zgrabne, interesujace opowiadanie. Ode mnie masz 4.

Mocne.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Nowa Fantastyka