- Opowiadanie: lbastro - Pamięć wróciła, a nadzieja umarła

Pamięć wróciła, a nadzieja umarła

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pamięć wróciła, a nadzieja umarła

 

 

 

 

Pamięć wróciła, a nadzieja umarła

 

 

 

Czujesz rwący ból w plecach idąc ku niewielkiej wnęce. Schylasz się i ostrożnie kładziesz ciężki matowy element, przypominający dziwnie skręcone czarne kłębowisko rur różnej średnicy. Nawet nie starasz się domyślać jego przeznaczenia. Prostujesz się z trudem i kładąc ręce na biodrach usiłujesz wygiąć się maksymalnie w tył. Niezbyt to pomaga na bolące plecy, a sprawia tylko, że coś jeszcze przeskakuje pod lewą łopatką promieniując jakby przetoczyło się w kierunku karku gigantyczne wyładowanie elektryczne. Syczysz i klniesz wściekle, po czym ruszasz w stronę wielkiej gardzieli, gdzie czekają już kolejne ciężary.

 

Człapiesz ociężale słysząc za sobą cmokniecie oznaczające, że element został zabrany przez mechanizm o zagadkowej konstrukcji. Spoglądasz przelotnie na lewą dłoń. Zatrzymujesz się i patrzysz uważniej zbliżając obie dłonie do twarzy i pocierając o siebie opuszki palców. Czerwone odciski i zadrapania, krwawiąca rana na serdecznym palcu i naderwany paznokieć. Dziwisz się, że nic nie czułeś i że nie to jest główną przyczyną bólu.

 

Rozglądasz się po skąpo oświetlonej hali. Jej końce giną gdzieś daleko w oparach kurzu przypominających siwą mgłę. Nigdzie nie ma okien, a sufit z bladymi punktowymi światłami jest bardzo nisko; w wielu miejscach mógłbyś dosięgnąć go ręką, a w najwyższym punkcie nie wznosi się więcej niż na pięć metrów. Jak okiem sięgnąć dookoła snują się tępo wpatrzone przed siebie postaci.

Nie wiesz kim jesteś i co tu robisz. Zaczynasz myśleć i zastanawiasz się nad tym, ale po chwili stwierdzasz, że idziesz myśląc tylko o kolejnym ciężarze czekającym na czymś w rodzaju półki czy wysokiego schodka. Masz uczucie, że coś niedobrego się dzieje z twoją pamięcią.

 

Łapiesz się ręką za głowę. Czujesz lepkie przetłuszczone włosy. Czochrasz zmierzwioną czuprynę i drapiesz sie po ramieniu. Wyczuwając zgrubienie podwijasz szeroki rękaw flanelowej koszuli i widzisz fioletowy owalny przedmiot szczelnie przyssany do ręki, nieco poniżej łokcia. Chwilę szarpiesz ów artefakt, ale nie mogąc sobie poradzić dajesz za wygraną. Wpatrujesz się we wzór kraty rękawa koszuli. Przez głowę niczym flesze stroboskopu przechodzą ci jakieś myśli, na tyle jednak szybko, że świadomość nie rejestruje szczegółów.

 

W ciągu kilku następnych kursów nie myślisz wcale, a przynajmniej nie pamiętasz o tym; skupiając się na odmierzaniu kroków i co jakiś czas na zmęczeniu, i bólu pleców.

 

Wreszcie, zupełnie niespodziewanie, światło zmienia barwę na czerwoną. Jakiś impuls sprawia, że wszystkie osoby odkładają dźwigane przedmioty, przerywają prace przy obsłudze urządzeń nieznanego przeznaczenia i ruszają ku niewielkim przejściom usytuowanym wzdłuż ścian hali. Robisz to samo. Automatycznie.

 

Jesteś już kilka metrów od wejścia do ciemnego tunelu gdy słyszysz nawoływanie:

 

-Pssst. Hej ty.

 

Odwracasz się i spoglądasz pytająco na wysokiego ciemnoskórego mężczyznę.

 

– Tak, ty – murzyn podchodzi do ciebie niespiesznie przesuwając się w strumieniu ludzi i wyciąga rękę. – Jestem Karl.

 

Niezdarnie chwytasz dłoń, ale nie wiesz co powiedzieć. Nie jesteś nawet pewny, czy potrafisz mówić.

 

– Nie martw się, to normalne – widzisz szczerbaty uśmiech. – Rozpylają jakieś gówno albo może emitują promienie, żeby nas otępić. Jak już sobie przypomnisz, to musisz mocno się starać, bo moment nieuwagi i wszystko na nic – pstryka palcami. – Pstryk i znowu jesteś w czarnej dupie nie wiedząc do czego służy wacek – śmieje się nerwowo. – Ale kilku już wie, co się tu dzieje. I będzie wiedziało więcej. Wszyscy. Trzeba tylko umieć się skupić, poznać odpowiednie techniki.

 

– Po co? – wyduszasz z siebie wreszcie zastanawiając się nad brzmieniem słów. Niektóre słowa są ci obce, choć rozumiesz kontekst.

 

– Żeby pamiętać wszystko, żeby przypomnieć sobie jak nas urządzili dranie – Karl delikatnie podnosi głos sprawiając, że szept przechodzi w syk.

 

– Kto? – nie wiesz co ten człowiek mówi. Jesteś bardziej niż zdezorientowany.

 

– No oni – mówi Karl i wskazuje palcem w sufit, a widząc wciąż niepewny, pytający wzrok dodaje – Kosmici.

 

Idziesz ze spuszczoną głową wzdłuż jasnej linii na podłodze. Nie rozumiesz co ma na myśli twój nowy towarzysz. Karl przerywa wreszcie miarowy odgłos wielu mozolnie przestawianych obutych albo bosych stóp mówiąc cicho:

 

– Musimy się zorganizować. Coś zrobić. Trzeba zwiać z tego miejsca.

 

– Jacy kosmici? Jaka ucieczka?! – podnosisz głos, bo denerwuje cię, że nic nie rozumiesz i masz zupełną pustkę w głowie.

 

– Ciii – syczy Karl. – Oni widzą i słyszą wszystko. Trzeba działać dyskretnie. Udawaj tępaka nawet jak już sobie przypomnisz.

 

– Dlaczego?

 

– Miquel skumał i zaczął się drzeć. Nikt go już więcej nie widział po okresie snu. Z tych co go pamiętali oczywiście – śmieje się znowu charcząc – bo większość nie pamiętała go wcale. Tępaki. Trzeba mieć sposób na przypomnienie po śnie. Trzeba znać techniki pamiętania.

 

Karl mamrocze, a ty wciąż czujesz pustkę w głowie. Naraz przypominasz sobie ten impuls w myślach, którego powodem było wpatrywanie się w kratę koszuli.

 

– Jaki masz sposób? – pytasz, choć nie czujesz potrzeby wysłuchania odpowiedzi. Bardziej interesuje cię, gdzie teraz jesteś i co to wszystko oznacza. Oraz to kim jesteś…

 

– Zrywam sobie paznokieć.

 

– Co?!

 

– Fakt, że boli jak cholera, ale powoduje, że natychmiast wiem kim jestem. Pamiętam już siedem okresów snu.

 

– Za jakiś czas zabraknie ci paznokci – ta myśl wydaje ci się wesoła. Jest to chyba pierwsza wesoła myśl jaką notujesz w morzu swej niepamięci.

 

– Za każdym razem odrasta – wydyma swe, i tak olbrzymie, wargi.

 

– Wiesz skąd jesteś? – Pyta Karl i zaraz dodaje: – Ja z Londynu, ale tu jest mieszanina ludzi z całej Europy. I chyba z innych miejsc.

 

– Nie. Nie przypominam sobie.

 

Idziesz dalej wąskim, ciemnym korytarzem o wilgotnych miękkich ścianach milcząc i wpatrujesz się w hipnotyzujące światła tworzące linię na dnie rynny będącej podłogą.

 

– Zaraz się rozdzielimy! – zauważa Karl. – Myśl intensywnie, nie pozwól sobie zapomnieć.

 

Skręcasz w prawo mimowolnie, jakby prowadził cię dziwny instynkt, albo kierowały tobą jakieś zewnętrzne siły, a po jakimś czasie i kilku kolejnych zakrętach znajdujesz się przed swoją komorą. Przechodzisz bezmyślnie przez wysoki próg, po czym w ten sam mimowolny sposób układasz się w niewielkim korycie. Przez kilka chwil, zanim zgaśnie nikłe światło i szczelna membrana zacznie otulać cię począwszy od nóg, patrzysz na kraciasty rękaw koszuli.

 

Przypominasz sobie kim jesteś w chwili, gdy szereg przewodów wtapia się w owal na ramieniu, a ty jesteś na granicy utraty świadomości i odpływasz w niebyt snu.

 

 

 

*

 

 

– Zach, znowu włożyłeś tę kraciastą koszulę. Wiesz przecież jak bardzo jej nie lubię! – W głosie Moniki nie było złości, a raczej lekkie zażenowanie.

 

– Idziemy przecież do Marka na grilla, a nie do opery – powiedział wyjmując z lodówki karton z dużymi zielonymi butelkami piwa.

 

– No tak – patrzyła jak pakuje karton do sporej torby – będziecie żłopać piwsko, a ja znowu muszę być szoferem.

 

– Kochanie, przecież rozmawialiśmy o tym. Zawsze możemy zamówić taksówkę.

 

– No już dobrze – Monika zagryzła wagę – poświęcę się tym razem, ale przy następnej okazji ty jesteś kierowcą.

 

Zachariasz uśmiechnął się szeroko, podszedł do żony i uścisnął ją całując w policzek. Szepnął do ucha:

 

– Następnym razem zamówimy taksówkę.

 

Chciała mu się wyrwać z objęć i zaprotestować, ale były to tylko pozorne działania. Wreszcie zwiotczała i pozwoliła mężowi mocno przylgnąć do swych ust.

 

– Moja koszula może i nie jest szczytem mody, ale za to ty wyglądasz olśniewająco – powiedział po kilku chwilach. – Będę zazdrosny jak Marek zacznie gapić się na twój dekolt albo tyłek.

 

– Nie żartuj – prychnęła.

 

– No wiesz kochanie, Basieńkę lubię, ale przy twojej urodzenie nie dziwi wcale, że Marek po dwóch czy trzech piwach zaczyna łakomie zerkać. I jestem wtedy zazdrosny.

 

– Naprawdę jesteś zazdrosny o mnie? – zapytała rzeczywiście niedowierzając chyba.

 

– Tak – odparł bez zastanowienia. I dodał po chwili ciszej: – Bo cie kocham żono.

 

Tym razem Monika przyssała się Zacha. Przez sekundę pomyślał wręcz, czując przylegające do niego pełne i jędrne wciąż piersi, iż warto by przełożyć wyjazd o pół godziny. No, może o dziesięć minut…

 

– Znowu się obściskujecie? Przecież jestem jeszcze dzieckiem i nie wolno mi takich spraw oglądać. – Cienki głosik dochodzący z progu sprawił, że Zach cofnął rękę, która już zaczęła mimowolnie szukać czegoś na gładkim udzie pod cienką sukienką.

 

– Jesteś już gotowa skarbie? – zapytał Zachariasz nadal trzymając żonę w talii.

 

– Jeszcze musze spakować misia. I lalkę, i te klocki od ciociu Ulki. Aha, i jeszcze zeszyt i kredki.

 

– No to się Justysiu pospiesz, bo za chwilkę ruszamy! – klasnął w dłonie na zachętę. – Ciocia Basia i wujek Marek już czekają.

 

– A będą kiełbaski?

 

– Oczywiście – wtrąciła Monika. – Będzie też kurczaczek z rusztu, a może nawet pieczone krewetki – uśmiechnęła się, bo wiedziała, że córka bardzo lubi owoce morza i dlatego przygotowała pudełko z krewetkami. Justysia podskoczyła.

 

– Hura! – krzyknęła i pobiegła schodami w górę do swojego pokoju.

 

– Sprawdzę ją – powiedziała Monika i poszła za córką.

 

Chwile później Justysia zbiegła z wypchanym plecakiem – misiem i nie czekając wyszła przed dom. Chwilę po niej zeszła Monika i zastała Zacha siedzącego na kanapie przez telewizorem. Głos był wyłączony.

 

– Zawsze czekasz niecierpliwy w aucie – skomentowała i machnęła niedbale dłonią – a teraz proszę.

 

– Oj nie bądź uszczypliwa. Właśnie nadają ciekawy program – wskazał palcem ekran. – Jakiś dokument chyba o rzekomym lądowaniu kosmitów. Bardzo dobrze zrealizowany. Taki realistyczny.

 

– Tobie tylko fantastyka w głowie. – Chwyciła pilot i wyłączyła program mówiąc: – Zbieraj się już. Justysia czeka na zewnątrz.

 

– Ok – Zachariasz dźwignął się myśląc o czekającej go degustacji piwa i grillowanego mięska w towarzystwie brata.

 

Gdy dotarli na miejsce nie było im jednak dane spędzić czasu w cieple sobotniego majowego wieczora. Sączyli piwo przed telewizorem oglądając wiadomości, które nadawane były na wszystkich kanałach i dotyczyły jednego tylko wydarzenia. Tysiące nieznanych obiektów latających zmaterializowało się nagle w każdym praktycznie zakątku Błękitnej Planety. Zach śmiał się jak dziecko powtarzając pomiędzy kolejnymi łykami lagera: wiedziałem!.

 

 

*

 

 

– Nazywam się Zachariasz Bem – wypowiadasz te słowa odzyskawszy świadomość. Leżysz czas jakiś w korycie i powtarzasz jeszcze kilkakrotnie swoje imię i nazwisko. Wiesz, że pochodzisz z polskiego Olsztyna, gdzie jesteś, a może byłeś – nie bardzo wiesz jak o tym myśleć – nauczycielem w uniwersytecie. Jesteś astrofizykiem.

 

Dźwigasz się w końcu i stajesz przed jasną szparą łączącą komorę z korytarzem. Zanim przestąpisz próg by scalić się z rzędem ludzi spoglądasz na swe dłonie. Są gładkie i pozbawione ran. Rękawy koszuli zwisają luźno. Podginasz lewy rękaw i lustrujesz twardą narośl. Otworki na gładkiej powierzchni zdobią krople przezroczystej mazi.

 

Wreszcie ruszasz powtarzając jak mantrę w myślach różne elementy wyłuskane z wciąż niezbyt przejrzystej pamięci. Po jakimś czasie znajdujesz się w znajomej hali. Widzisz jak wszyscy, niczym bezwolne roboty rozchodzą się do wielu na pozór bezsensownych zajęć. Masz problem, bo ani nie czujesz, jak poprzednio, gdzie iść, ani nie jesteś w stanie sam sobie wybrać miejsca, by chociaż udawać.

 

Karla dostrzegasz gdy wreszcie zacząłeś przekładać jakieś czworościenne bryły z jednego kąta w drugi.

 

– Hej, Karl – wołasz cicho.

– Dobrze, że jesteś bracie. Chodź za mną – Karl nie wyjaśnia celu.

 

Chwilę kluczycie pomiędzy ludźmi chodzącymi w dziwnym somnambulicznym transie albo bujającymi się przy konstrukcjach wyglądających jakby zabrano je ze scenografii stworzonej przez Gigera. Wreszcie docieracie do całkiem sporej wnęki. Czekają tam już dwaj mężczyźni. Przyglądasz się im nieufnie.

 

– Sigmund. Norweg – starszy łysawy facet wyciąga dłoń. Wygląda na księgowego ze sporą łysiną okoloną czarnymi włosami, ale uścisk i wyraźnie widoczne pod obcisłą bluzką mięśnie każą odrzucić to przypuszczenie. Drugi jest zdecydowanie bardziej ruchliwy i gadatliwy.

 

– Jestem John, miło cię poznać kolego – mówi dosyć dziwnymi, trudnymi do zrozumienia słowami. Uśmiecha się i natychmiast kontynuuje: – Wiesz, pochodzę z Padwy. Miałem żonę i czwórkę dzieci, ale dranie zabrali mnie jak wracałem z pracy…

 

– Przestań kłapać jadaczką bez sensu – Sigmund brutalnie przerywa rezolutnemu Włochowi.

 

– Nazywam się Zachariasz Bem, jestem Polakiem – przedstawiasz się wreszcie i szybko pytasz: – Jak to się dzieje, że was rozumiem?

 

– Mówimy bracie po angielsku – Karl uśmiecha się szeroko ukazując białe, ale podniszczone i niekompletne uzębienie. – Nie skumałeś tego dotąd. To dobre.

 

Nagle słyszysz chrząknięcie Sigmunda. Widzisz jak twarz murzyna tężeje.

 

– Do rzeczy – Karl zaczyna z bardzo poważną miną. – Żeby cię wprowadzić Zachariaszu powiem tylko, że obecnych tu Sigmunda i Johna poznałem trzy spania temu i właśnie na obecny okres zaplanowaliśmy naszą ucieczkę, a że ty też zacząłeś kontrolować wspomnienia, dlatego zabieramy cię ze sobą.

 

– Ucieczka? Kontrola wspomnień? – dziwi cię to, choć niezbyt mocno.

 

– Normalnie ludziska nie kontrolują w zasadzie nic – wyjaśnia John. – Chodzą jak żywe trupy, gorzej jak zombie, bo nie reagują na nic. Możesz wołać, zatrzymywać, a nawet pierdolnąć łopatą i nic. My mięliśmy w sobie chyba jakąś cząstkę świadomości, bo zareagowaliśmy i stopniowo przypominamy sobie przeszłość.

 

– Jakiś błąd w idealnym planie kosmitów – mamrocze Sigmund.

 

– Co jakiś czas wstajemy, by robić bezsensowne rzeczy – mówi Karl.

 

– Bezsensowne dla nas – dodaje John – bo dla kosmitów to zapewne zwyczajnie brudna robota, jak nie przymierzając czyszczenie kibla – śmieje się chrząkając, a Karl piorunuje go wzrokiem.

 

– Nie przerywaj mi – rzuca ostro, po czym kontynuuje: – Zatem wstajemy, pracujemy, a później idziemy spać. Mamy te gówna – wskazuje twardą narośl na ramieniu – gdzie podłączają jakieś rurki. Pewnie nas tym karmią, bo głodu nawet będąc w pełni świadomy nie czuję. Pewnie nas też w czasie snu leczą.

 

– Dbają o nas. Życie jak w pieprzonej bajce – bąka Sigmund. – Ciekawe z jakiego powodu cała ta szopka.

 

– I chcecie uciekać?

 

– Chcemy – Karl poprawia cię wyraźnie wypowiadając to słowo.

 

– To jakiś dziwny obóz pracy albo coś jeszcze gorszego – murzyn rozwija myśl wycierając dłonią nos.

 

Zwracasz uwagę na krwawy ślad w miejscu paznokcia serdecznego palca, gdy ciągnie dalej. – Trzeba się rozejrzeć. Może uda się coś zrobić, przecież nie możemy tu gnić.

 

– A jak nas złapią? Nie wiemy nic o tym miejscu. Jak wielki jest ten obóz? Gdzie jest? Może jesteśmy na biegunie, albo pod wodą – nie jesteś upierdliwy, raczej rzeczywiście ciekawy.

 

– Ech – Karl jest wyraźnie zirytowany – pytania, pytania. Wolisz więc siedzieć na dupie i czekać? Jak chcesz, to możesz zostać. Tak czy siak my idziemy, prawda chłopaki? – zwraca się do Sigmunda i Johna. Odpowiadają mu skinieniem i poważnymi minami.

 

– Przez kilka kolejnych okresów pracy nie widziałem żadnego pieprzonego kosmity. Raz czy dwa dostrzegłem taki srebrny owalny korpus na długich pająkowatych nogach. Pewnie jakiś robot, bo to coś było wyraźnie metalowe. Jakby miniaturka tego cholerstwa, które nas zabrało.

 

Zamyślasz się próbując rozważyć, czy warto iść. Komenda ‘w drogę’ wydana przez Karla sprawia, że wszyscy prócz ciebie ruszają bezgłośnie w stronę jednego z szerokich korytarzy. Gdy trójka mężczyzn, wyglądających z daleka jak żule, oddala się i jest już kilkanaście metrów od ciebie, krzyczysz za nimi siląc się, by nie zrobić tego zbyt głośno:

 

– Idę z wami.

 

Idziesz w ślad za towarzyszami, a w zasadzie przemykasz ukrywając się za sprzętami i wyłomami. Minąwszy szereg dziwnie ciągnących się pod różnymi kątami i w różne strony korytarzy. Wlokąc się na końcu wreszcie trafiasz na halę bardzo podobna do poprzedniej. Tak samo jak w tej, którą opuściłeś, krzątają się tu w bezwolnym ruchu tysiące ludzi. Jakkolwiek można rozpoznać przemieszanie ras i płci, to średnia wieku oscyluje w bardzo wąskim zakresie wokół lat mniej więcej trzydziestu.

 

Nie napotkawszy żadnego zainteresowania rozluźniasz się. Twoi towarzysze też są wyraźnie mniej spięci. Zaczyna się rozmowa, a nawet żarty. John doprowadza wszystkich prawie do łez opowiadając historię o tym, jak rzuciła go dziewczyna. Wyjechała i zażądała po jakimś czasie zwrotu swojej fotografii. Wtedy John poprosił siostrę studiującą pedagogikę, by przyniosła mu zdjęcia koleżanek z roku. Włożył potem kilkanaście zdjęć razem z tym feralnym do koperty i napisał: „Niezbyt pamiętam jak wyglądałaś. Wybierz swoją fotkę, a resztę odeślij”. Czekał niecierpliwie na reakcję, gdy nastąpił najazd Obcych…

 

Śmiejąc się nie zauważasz w porę zbliżającej się maszyny, przypominającej meduzę unoszącą się nad podłogą niczym w wodzie i szorującą kilkunastoma mackami po nierównym podłożu. Nie zauważają jej też pozostali. Na szczęście owa maszyna nie dostrzega was. To na powrót uświadamia tobie i kolegom gdzie jesteście. Śmiech cichnie nagle, a wy chowacie się do wielkiej, ciemnej wnęki, gdzie przeczekujecie sporo czasu wstrzymując oddechy. Potem jeszcze kilka razy widzicie te cholerne latające bulwy, jak ochrzcił je Karl.

 

Maszerujesz na tyle długo, że w końcu czujesz zarówno pragnienie, jak i głód. Minąłeś w tym czasie sześć albo siedem hal, kilometry korytarzy, raz szerokich i niskich, innym razem wąskich o suficie ginącym w mroku albo tak ciasnych i ciemnych, że ledwie się przecisnąłeś.

Monotonia wystroju i brak jakiejkolwiek możliwości wyjrzenia na zewnątrz tego gigantycznego kompleksu sprawia, iż odnosisz wrażenie krążenia w miejscu. Sigmund sugeruje wręcz, że stale odwiedzacie tę samą salę.

 

Wreszcie, idąc oświetlonym bordowo korytarzem spostrzegasz jasne światło u jego wylotu.

 

– Czujecie to, czujecie? – pyta John.

 

-Co? – Sigmund cały czas idzie wolno w stronę jasnego otworu.

 

– Jakiś dziwny zapach. Coś jakby zgniłe jaja albo amoniak może. – Włoch zastanawia się chwilę. – Wiem, to chyba smród kwasu masłowego…

 

– Zdecyduj się – burczy Sigmund i patrzy spode łba.

 

– A może to coś innego. Sam nie wiem – John drapie się w czarną czuprynę.

 

– Wszystko tu śmierdzi – kwitujesz to z wymuszonym uśmiechem.

 

– Cicho do cholery! – syczy Karl, gdy stoicie już na końcu tunelu.

 

Zarówno ty, jak i twoi towarzysze patrzycie nie wierząc oczom. Widok jest przytłaczający. Nieskończoną halę, której przeciwległy koniec hali ginie w rudych oparach, wypełniają poukładane jak talerze w zmywarce półokrągłe srebrzystoszare konstrukcje. Jest ich tak wiele, że nie potrafisz nawet oszacować liczby. Tysiące, a może dziesiątki tysięcy lub więcej.

 

– Takie draństwo mnie porwało – szepczesz przez zęby i zaciskasz pięści. Ten widok bowiem sprawia, że pamięć wraca; przypominasz sobie jak się tu dostałeś, a nie jest to wspomnienie miłe.

 

– Coraz mocniej śmierdzi – ponownie zauważa John, jakby nie zważając na odkrycie.

 

– Popatrzcie tam – Sigmund wskazuje palcem w górę. Dostrzegasz, że część sufitu jest zupełnie czarna. Po kilku sekundach akomodacji na tle czerni wyraźnie możesz zobaczyć tysiące światełek. Wspomnienia nocy spędzonych na obserwacjach nieba spadają tak nagle, że czujesz zawrót głowy.

 

– Gwiazdy – obojętnie mówi Karl, po czym łapiąc się za gardło dodaje jeszcze niewyraźnie: – Rzeczywiście coś śmierdzi i drapie w gardle jak cholera.

 

– Tak – ciągle zaciskasz pieści. – Jesteśmy w kosmosie. – Śmiejesz się nerwowo kurcząc twarz. – Dawniej marzyłem o tym, a teraz…

 

Nagle czujesz słabość i przed oczami pojawiają ci się mroczki. Odpływasz w niebyt, a razem z tobą mdleją pozostali. Kilka chwil potem pojawiają się małe meduzy i otuliwszy czule leżące w nieładzie cztery bezwładne ciała swymi mackami szybują bezgłośnie ginąc w oparach hali. Jednak ty już tego nie widzisz ani nie czujesz.

 

 

*

 

 

Początkowe niedowierzanie przerodziło się w fascynację. Wszak Zachariasz Bem całe życie pasjonował się fantastyką. Zresztą pasja ta stała się powodem, który popchnął go w ramiona Uranii. Został astronomem, bo uwiodło go przeczucie, że jako astronom ma największą szansę poznać odpowiedź na pytanie: czy jest ktoś jeszcze oprócz ludzi w nieskończonym Wszechświecie? Cieszył się, gdy wysyłano nowe sondy w kierunku Marsa, gdy odkrywano nowe exoplanety.

 

Jednak wystarczyło kilka sekund by jego nastawienie zmieniło się radykalnie. W głowie Zachariasza miała miejsce paniczna galopada myśli, a stało się to za sprawą zdarzeń relacjonowanych w stacjach telewizyjnych.

 

Siedzący przed telewizorem zamarli, a ich humory prysły tak jak mydlane bańki. Przybysze zaatakowali nieco ponad godzinę od pojawienia się tak nagle, że w jednej sekundzie cały świat spanikował. Zaatakowali nie prowokowani, bez próby jakiegokolwiek kontaktu, bez widocznego powodu.

 

Wreszcie, na dobre wystraszony informacjami i obrazami podawanymi w telewizorze, Zachariasz stwierdził, że chyba czas wracać do domu. Pożegnali Basie i Marka w niezbyt majówkowych nastrojach.

 

Za kierownicą usiadła Monika, a Zach siedząc na tylnej kanapie Rovera głaskał słomiane loczki pokładającej się Justysi. Rytm silnika, zapadający już zmrok i porośnięta z obu stron drzewami wąska droga, wyglądająca w światłach reflektorów jak dziwny tunel sprawiły, że zapomniał na moment o wiadomościach i przedstawianej w nich sytuacji. Patrzył na anielską twarzyczkę błogo śpiącej córeczki.

 

Gdy po kwadransie wjechali w podmiejskie uliczki Zach pomyślał, że ma jeszcze kilka piw w lodówce. Uśmiechnął się nawet na moment, ale chwile później na powrót zamarł z przerażenia.

Wyjechawszy z gęsto porośniętej drzewami strefy podmiejskiego osiedla zobaczyli płomienie pożarów rzeźbiące obraz swą drgającą pomarańczową łuną. Ujrzeli też kilkadziesiąt jaskrawozielonych nieznanych obiektów latających na pozór bezładnie i przysiadających to tu to tam.

 

– Skręć w lewo i jedź Aleją Wolności – powiedział cicho pochylając się w stronę fotela Moniki. – I włącz radio.

 

Monika sięgała w stronę odbiornika, gdy zobaczyli zielone światło roztaczające blask zza mijanej kamienicy. Cofnęła rękę odruchowo i mocniej ujęła kierownicę. Chwilę potem, ponad dachem zaświecił owalny pojazd przypominający kształtem przeciętą wzdłuż dłuższej osi piłkę do rugby. Trzeszczał jak iskry wokół cewki Tesli.

 

– Uff – Monika wypuściła powietrze, jakby trzymała je w płucach godzinę, gdy kształt szybko oddalił się. Dodała gazu skręcając w kolejna wąska uliczkę mijając kilka kamienic i kościół. Do ich osiedla i domu zostało mniej niż kilometr.

 

– Wyłącz światło – rzekł Zach. – Nie będziemy tak rzucać się w oczy.

 

Żona pospiesznie wykonała polecenie, jednak w chwili przekręcania przełącznika wokół auta zrobiło się nienaturalnie jasno. Silnik zgasł z kichnięciem zatrzymując szarpaniem auto, a czas dla Zacha nagle zwolnił swój bieg.

 

Szok sprawił, że zobaczył wszystko bardzo wyraźnie chociaż czul sie jakby był ledwie widzem w kinie. W jednej chwili kilka metrów przed maską Rovera unosił się fosforyzujący pojazd niczym gigantyczna dziesięciometrowa meduza z pękiem wijących się od spodu macek, a już sekundę później kilka owych ramion z niezwykłą łatwością przebiło szyby i blachy auta, jakby wykonane były z papieru. Zach skonstatował, że ramiona te są mechaniczne, ale nie miał czasu na dalsze obserwacje; krzyk Justysi obudzonej hałasem wybijanych szyb i wtórujący mu przerażony głos żony to wystarczający powód do paniki i zaćmienia umysłu.

 

Poczuł jak zimne ramię niczym śliski gumowy wąż do podlewania owija się wokół niego. Potworna siła wyrzuciła go w powietrze. Gdy z niemałym trudem podniósł się po upadku, zobaczył jeszcze nogi żony wierzgające w powietrzu i ginące w jaskrawej poświacie. Zamarł jednak dopiero widząc owiniętą mackami Justysię. Oczy dziewczynki zdradzały przerażenie, jednak z gardła nie wydostawał się żaden dźwięk. Jedno z ramion lustrowało dziecko czerwonym światłem, po czym owijające ją macki zacisnęły się nagle i nieodwracalnie. Szarpnęły w różnych kierunkach. Kawałki ciała i krew zaścieliły okolice w promieniu kilku metrów.

 

– Nieeee!!! – krzyk wydobył się z gardła Zachariasza poza świadomością. Klęknał zanurzając twarz w rękach. Nie czuł, że zwieracze odmówiły posłuszeństwa. Nie poczuł jak jedno z ramion unosi go wysoko, a czerwona lampka lustruje milimetr po milimetrze. Tracąc przytomność miał wrażenie, iż upłynęły wieki. W rzeczywistości od zatrzymania auta upłynęło nie więcej niż dziewięćdziesiąt sekund.

 

 

*

 

 

Budzisz się nagle czując straszna suchość w gardle. Oczy, przez ostatni czas nienarażone na działania światła dziennego bolą, gdy starasz się odchylić powieki. Jasność powoli pozwala dostrzec zarysy otoczenia. Wstajesz i zasłaniasz oczy daszkiem z dłoni. Dziwne plamy na białym tle okazują się być ludźmi. Rozglądasz się usiłując bezskutecznie zwilżyć usta językiem.

 

Jak daleko sięgnąć wzrokiem dookoła widzisz szary tłum ludzi, niepewnie rozglądających się po okolicy. Domyślasz, że odzyskali świadomość zapewne w tym samym momencie co ty. Zastana sytuacja kojarzy ci się z koncertem Jarre’a, na którym kiedyś byłeś razem z żoną i stu tysiącami innych widzów. Zamiast muzyki słyszysz tylko szum szeptów tysięcy ludzi. Stojąc przez moment uświadamiasz sobie wreszcie, że zupełnie wróciła ci pamięć.

 

Podskakujesz by lepiej ocenić sytuację i dziwisz się, jak wysoko potrafisz się wybić. Od razu przechodzi ci przez myśl, że powodem jest mniejsza od ziemskiej grawitacja. Rozglądasz się szybko już powoli opadając i stwierdzasz, że ludzi jest znacznie więcej niż wcześniej przypuszczałeś. Choć niezbyt stłoczeni, zajmują przestrzeń aż po horyzont. Wszyscy znajdujecie się na zalanej białym światłem płaskiej przestrzeni. Robisz pierwszy niepewny krok. Pod nogami zachrzęścił ci granulat podłoża. Zaczerpnąłeś garść przypominającej żwir kremowej substancji. Owalne kuleczki na pewno nie są ziarnami piasku. Każde posiada kulisty otwór, a swą masą i kształtem bardziej przypomina malutkie muszelki niż kamyki. Przy okazji zanotowałeś też brak owalnej przyssawki na lewym przedramieniu. Jednak nie czujesz w związku z tym nic. Żadnej ulgi czy radości.

 

Mimo nieznośnej temperatury i dziwnego zapachu powietrza zacząłeś iść mijając setki ludzi. Niektórzy stoją lub siedzą apatycznie, inni spazmują, wykrzykują imiona lub przekleństwa. Jakaś kobieta rwie sobie włosy z głowy. Wiele osób leży zwiniętych w kłębek.

Myślisz, że warto spróbować odszukać towarzyszy.

 

– Karl! – krzyczysz na próbę najpierw niezbyt się wysilając, bez nadziei, że cokolwiek wskórasz.

 

– Kaaarl!! – powtarzasz już głośniej.

 

– Karl!! John!! Sigmund!!! Kaaaarl!! – Nawołujesz co jakiś czas idąc wśród ludzi. Niektórzy krzyczą do ciebie, byś się zamknął. Słyszysz wiele języków, których nie rozumiesz.

 

Nie wiesz dokładnie, jaki przeszedłeś dystans i ile zajęło ci to czasu, ale czujesz wielkie zmęczenie. Siadasz zrezygnowany myśląc tylko o kropli wody, by posmarować popękane wargi. Dziwisz się swojemu spokojowi. Korzystając z cienia jakiegoś mężczyzny, który przystanął obok i rozmyślając o zaistniałej sytuacji, zapadasz w płytki sen.

 

Widzisz Monikę stojącą pod rozłożystym drzewem nad brzegiem jeziora kilkanaście kroków od ciebie, machająca ręką i wołającą twoje imię.

 

Budzisz sie z nieznośnym pieczeniem karku i słyszysz dobiegające skądś nawoływanie. Otwierasz oczy i tym razem zupełnie wyraźnie słyszysz swoje imię.

 

– Karl!! – krzyczysz rozpoznawszy niski, sepleniący głos murzyna. – Tutaj! Karl.

 

Ściskasz towarzysza, jakby był jedyną prócz ciebie istotą na bezludnej wyspie.

 

– Dobrze cię widzieć Zach. Widziałeś gdzieś Johna albo Sigmunda? – Karl wygląda dosyć świeżo. – Idę już nie wiem sam jak długo, ale ich nie spotkałem. Chociaż trudno zachować kierunek, bo to cholerne słonce świeci z góry jak jakaś pieprzona lampa.

 

– Tu są miliony ludzi – wtrącasz przerywając monolog Karla.

 

– Tak. Co za sytuacja! – murzyn łapie się za podbródek. – Najpierw najazd na Ziemię, potem kosmiczna wycieczka.

 

– Nie wycieczka tylko obóz pracy – wtrącasz, ale Karl mówi dalej:

 

– Chociaż jestem pewny, że nikt z tych tępaków tego nie wie i nie kojarzy – zatacza ręką półokrąg. – A teraz wygląda na to, że ci cholerni kosmici zostawili nas na pewną śmierć.

 

– Kto wie. Może zaraz nadciągną chmury, z których zacznie lecieć na nas wino i manna.

 

– To nie jest jakaś pieprzona Biblia tylko rzeczywistość – Karl zaczyna wyraźnie irytować się całą sytuacją, za to ty, zazwyczaj niecierpliwy i niezadowolony nie mogąc czegoś pojąć, zachowujesz dziwny spokój.

 

– Nic na razie nie poradzisz – próbujesz przekonać Karla i zarazić go spokojem. – Wywieźli nas na jakaś planetę, a więc lata świetlne od Ziemi. To spory wysiłek energetyczny. Musi być w tym jakiś cel.

 

– Skąd wiesz, że na obcą planetę?

 

– Jest tu znacznie mniejsze ciążenie. Chyba zauważyłeś jak lekko się poruszasz i jak wysoko można podskoczyć.

 

Karl podskakuje na próbę, a gdy miękko lądując mówi:

 

– Rzeczywiście. Masz rację. Tylko cały czas nie wiemy po co to zrobili. Dlaczego trzymają nas na tym cholernym gorącu. Byłem żołnierzem i mogę wiele wytrzymać, ale bez kropli wody już dłużej nie dam rady!

 

– Nie tylko ty – Wskazujesz palcem kobietę leżącą i dysząca ciężko w agonii kilka metrów od was. Zaciskasz zęby wiedząc, że nic nie możesz zrobić.

 

– Wiesz, że nadmierne pragnienie może doprowadzić do szaleństwa? – ni to pyta, ni tłumaczy Karl.

Nie reagujesz. Chwilę stoisz w milczeniu wsłuchując się w ciche rozmowy, krzyki i jęki i ciesząc z obecności Karla. Nagle gdzieś z daleka dociera narastający szum. Dźwięk, jakiego nigdy dotąd nie słyszałeś.

 

– Może chcą żebyśmy zdechli i użyźnili tę cholerną planetę – Karl podejmuje temat na nowo, ale właśnie wtedy ów dziwny szum zmienia się w falę okrzyków, która przetacza się nad głowami. W ślad za krzykiem przesuwa się stłoczona ludzka masa, jakby popchnięta z jednej strony. Poddajesz się temu ruchowi, podobnie jak Karl, nie mając w zasadzie innej możliwości. Myślisz, że masz i tak szczęście, bo jeśli gdzie są barierki, to ci stojący najbliżej mają naprawdę niewesoło.

 

Przez tłum przetacza się powtarzana w wielu językach informacja. Oni nas zjadają.

 

Wspinasz się na ramiona towarzysza. Zauważasz, że tak zrobiło wielu uświadamiając sobie zapewne, że przyspieszenie grawitacyjne bardziej upodabnia tę planetę do Marsa niż do Ziemi. Dosyć jeszcze daleko od ciebie dostrzegasz gwałtowny ruch. Widzisz wyraźnie czerwoną barwę kontrastującą z jasnoszarymi odcieniami.

 

– To chyba krew – mówisz cicho.

 

– Co się dzieje?! – krzyczy Karl.

 

– Jakieś wielkie gąsienice, takie obłe paskudztwa… One chyba pożerają ludzi. Stąd to poruszenie, stąd te krzyki. I ten czerwony kolor.

 

– Gąsienice? – Karl nie rozumie jeszcze.

 

– No robale! Wielkie robale. Cała chmara robali zjada ludzi! – nie wytrzymujesz i wykrzykujesz w twarz murzynowi.

 

Karl sam wspina się na plecy kilku osób, a potem stoją poddając się falowaniu morza przerażonych ludzkich ciał. Wreszcie, gdy znowu znalazł się blisko ciebie, odzywa się podnosząc twarz i ukazując zupełnie zrezygnowane oczy.

 

– Więc napadli Ziemię i wywieźli nas tu, żeby nakarmić jakieś robaki?! – głos Karla wyraźnie załamuje się. – Jesteśmy pieprzoną karmą dla robaków…

 

– To już nie ma znaczenia – uśmiechasz się gorzko. – To nie ma znaczenia. Pamięć wróciła, a nadzieja umarła.

 

Ludzie dokoła zbijają się coraz ciaśniej. Tu i ówdzie ktoś potyka sie i jęcząc umiera zadeptany setkami stóp spanikowanych istot. Odgłosy grozy dochodzą z coraz większą intensywnością.

 

– A może… – wahasz się.

 

– Co?! – Karl przekrzykuje narastający hałas.

 

– Wiesz, nikt nie widział kosmitów. Ziemię zaatakowały w zasadzie tylko maszyny, a tylko domyślano się, że w środku ktoś siedzi.

 

– Co sugerujesz?

 

– Może zwyczajnie maszyny szukają pokarmu dla swoich stwórców – śmiejesz się, choć to smutny odruch.

 

– Mogliby sami wpaść na steki. Gnoje pieprzone.

 

– A po co? Przecież bezpieczniej jest wysłać roboty, nałapać pokarmu nie dbając o to czy jest nim zwierzę, czy istota cywilizowana. Niczym, prócz złomu wtedy nie ryzykują.

 

– Czemu nie podzielili nas na tusze? Po co cała ta szopka z wiezieniem przez kosmiczne dystanse, z babraniem w naszej pamięci?

 

– No wiesz… Świeże mięsko jest znacznie lepsze. No i jakoś musieli zapobiec kłopotom, bo ludzie mogą być nieobliczalni.

 

Fala podobnych do wielkich czerwi istot nadchodzi powoli, aczkolwiek sukcesywnie. Widzisz jak kolejne rzędy białych robali o niewielkich główkach z okrągłymi pełnymi szpilkowatych kłów pyskami zmieniają się na niewielkich kołkowatych odnóżach. Syte ustępują miejsca wygłodzonym.

 

Zgnieciony ludzkimi ciałami dostrzegasz żonę ledwie kilka metrów od siebie. Nie wierzysz oczom, choć serce zabiło ci mocniej, a gardło ścisnęło się zatrzymując prawie oddech.

 

– Monika! Moooniiikaaa!! – krzyczysz tak głośno jak tylko możesz. Usłyszała cię. Zwraca twarz w twoim kierunku. Widzisz, jak przez smutek zapadniętych oczu i spalonej słońcem twarzy przebija się uśmiech. Dostrzegasz w jej oczach niewielki błysk. Radość, może nadzieję. Czujesz jak łzawią ci oczy, jednak ręką nie napotyka w ich kącikach wilgoci.

 

Monika macha ci ręką. Bardziej wyobrażasz sobie niż słyszysz swoje imię widząc ruch jej spierzchniętych warg.

 

– Kocham cię Moniko! – krzyczysz i odwracasz wzrok. W tym bowiem momencie dwa robale wgryzają się jej w plecy i bark. Myślisz z nadzieją, że chyba Monika miała szczęście odwracając uwagę od grozy w ostatnich chwilach życia.

 

Po kilku minutach przychodzi kolej Karla, który równie wściekle, co bezskutecznie wali pięściami twardy łeb robala. Wreszcie morda kolejnego, jeszcze nienasyconego kieruje się w twoją stronę. Zastanawia cie, dlaczego jesteś dziwnie spokojny. Przez ułamek sekundy patrzysz wprost w zielone koraliki wokół utaplanego krwią pyska. Oczy robala. Zauważasz w nich wszystko, co chciałbyś dostrzec: okrucieństwo i bezwzględność, ale także inteligencję, a może nawet mądrość.

 

– Smacznego mój bracie w rozumie – mówisz irracjonalnie z uśmiechem i całkiem spokojnie oczekujesz na ostatni odgłos w swym życiu, na chrzęst i trzask kości łamanych siłą uzębionej paszczy.

 

Zębaty pysk zatrzymuje się jednak nagle i w tej samej chwili wszystkie inne robale, przypominające dotąd maszyny do mielenia ludzi, zastygają. Nad zalaną słońcem równiną zalega milczenie; słychać tylko słabe jęki napoczętych, ale wciąż jeszcze żywych ludzi. Przez ułamek sekundy opanowuje cię myśl, że może oto te inteligentne i wrażliwe stworzenia uświadomiły sobie wielki błąd. Przez głowę przechodzą ci fantastyczne wizje wspaniałej świetlanej przyszłości współpracy i wzajemnej koegzystencji dwóch gatunków…

 

Te myśli kołaczą się w twej głowie nie więcej niż trzy uderzenia serca, bo równie nagle jak przerwała krwawe żniwo, zębata machina rusza, a jesteś pierwszym na jej drodze, spośród pozostałych jeszcze przy życiu na rozpalonym słońcem talerzu karmy dla robaków.

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

- Mówimy barcie po angielsku – Karl uśmiecha się szeroko ukazując białe, ale podniszczone i niekompletne uzębienie. – Nie skumałeś tego dotąd. To dobre.  - literóweczka się wkradła.

krzyk obudzonej hałasem wybijanych szyb Julci  - wydaje mi się, że 'Julcia' to zdrobnienie od 'Julia', a nie 'Justyna'.

 To nie jest jakaś pieprzona biblia tylko rzeczywistość  - z wielkiej litery powinno być :)

- Nic na razie nie poradzisz – próbujesz przekonać karla i zarazić go spokojem.  - ponownie wielka literka ;)

Zaciskasz żeby wiedząc, że nic nie możesz zrobić. -  'zęby'.

Czujesz jak łzawią ci oczy, jednak ręką nie napotyka w ich kącikach wilgoci.

- Kocham cię Moniko! – krzyczysz i odraczasz wzrok. - chodzi chyba o 'odwracasz'

 Zastanawia cie, że jesteś dziwnie spokojny. - wydaje mi się, że lepsze byłoby 'dlaczego'

 

Po początku stwierdziłem 'kolejne opowiadanie o Marsjanach". Jednak było samo w sobie trochę oryginalne.  Opowiadanie świetnie napisane, a to co wyłapałem, to zgłaszam ;) 
Miałem tylko nadzieję na bardziej zaskakującą końcówkę, coś co by mnie zdziwiło. Tak nie było, ale i tak czytało się bardzo dobrze i z zapartym tchem. 

Ode mnie 5.

Pozdrawiam :)


 

Dzięki wielkie - za opinię oraz za wskazanie błędów (które już poprawiłem).

 

Zapomniałem dać ocenę^^ Już naprawiam błąd ;)

Początek fajny, ale później jakbyś tracił tempo. Ale pomysł ma w sobie coś oryginalnego, trzeba to przyznać. To zupełnie nie mój klimat, może stąd brak zachwytu. Ale solidne 4 Ci postawię, bo tekst na pewno nie jest zły. ;)

Chodzą jak żywe trupy, gorzej jak zombie - a co za różnica? oO

 

Zaatakowali (...) bez realnego powodu. - o, powód z pewnością mieli; co najwyżej ludzie go nie znali. "Bez widocznego powodu" brzmiałoby dużo lepiej.

 

Zamarł jednak dopiero widząc owiniętą mackami Julcię. - jaką Julcię?

Zgrabnie to wyszło z konstruktem i przełączaniem narracji. ( co najwyżej można by się jeszcze pokusić o dołączenie śmierci Justysi do tego emocjonalnie isntesywniejszego strumienia drugoosobowego, ale to uwaga typu: gdybym Autorem był, więc  to tylko tak na marginesie)

Jest tajemniczo, interesująco, są macki. Czego chcieć więcej? ;)

Pozdrawiam

Technicznie dobrze opowiadanie, w bardzo wyświechtanym gatunku. Ale za długie, zbyt rozwodnione. No i tytuł, tak drętwy, że obniża ocenę co najmniej o jeden.

5/10

@komandorjaspastuszek:  gatunkiem literackim, a więc formą jaka wybrałem dla powyższego tekstu jest opowiadanie (podgatunkiem jest fantastyka naukowa) - nie wiem, czy to gatunek 'wyświechtany'... Przypuszczam, że chodziło Ci o zawartą w tekście tematykę :) Pozdr.

lbastro, masz u mnie kolejny plus i kolejny minusik.

Plus za brak typków z różdżkami bądź podobnymi do nich instrumentami. Minusik za przecinki. Ale i tak zarekomenduję...

Czarnowidzem jesteś jak diabli, ale i takie podejście jest zrozumiałe. Nawet dla mnie. Mocny tekst. Fakt, że przydałaby się lekka redakcja w kilku fragmentach, lecz to nie zmniejsza uznania dla (starego i typowego zresztą) pomysłu i jego realizacji.

Rzeczywiście, bardzo mocny tekst. Ten poziom czarnowidztwa chyba nawet mnie przerasta, ale nie zmienia to faktu, że czytało się zacnie. Zdecydowany plus za ciekawy sposób prowadzenia narracji. Ode mnie czwórka.

Ależ wciągające. Oderwać się nie mogłem. Bardzo mocny tekst.

Pozdrawiam

Mastiff

Sprawnie i w miarę sugestywnie napisane opowiadanie patetyczno ---  sentymentalne. Linearna, prosta fabuła. Gdzieś od polowy tekstu zacząłem mieć pewności końca. I nie pomyliłem się.  Przewidywalna, prosta historai -- tekst niczym nie zaskakuje. 

Końcowe zdanie --- "Te myśli kołaczą się w twej głowie nie więcej niż trzy uderzenia serca, bo równie nagle jak przerwała krwawe żniwo, zębata machina rusza, a jesteś pierwszym na jej drodze, spośród pozostałych jeszcze przy życiu na rozpalonym słońcem talerzu karmy dla robaków.-" --- naprawdę  niemiłosiernie bombastyczne. 

Pozdrowienia.

4/6

Początek kompletnie mnie nie przekonał, końcówka trochę uratowała całość. Ogólnie całkiem niezłe.

Smutna kobieta z ogórkiem.

Ryzykowny początek. Narracja drugoosobowa niektórych czytelników razi. Ale tutaj całość zagrała. Gratuluję.

Nowa Fantastyka