- Opowiadanie: dePalama - Morderca Legend

Morderca Legend

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Morderca Legend

Morderca Legend

 

Zabij piękno

 

Bogowie śmieją się z wojen, tak myślę.

Powiedziałem to, czy tylko pomyślałem?

– Bogowie śmieją się z wojen – mówię, tak głośno żebym wyraźnie słyszał swój głos – Gdy dwie armie stają naprzeciwko siebie, a tysiące włóczni rytmicznie uderza o tarcze, oni rozlewają miód. Rozlewają nektar. Słuchasz mnie?

– Taak, słucham.

Grzejemy się w gorących wodach łaźni, na których tafli pływają końcówki zwisających z sufitu srebrnych nici, oplecionych na całej długości błękitnymi koralikami. Pochodnie są jedynym źródłem światła i nasze koślawe cienie tańczą na ścianach. Siedzimy w Bramie Boga i nie wiem od czego zacząć. Tym pytaniem tylko robię sobie przerwę na poukładanie myśli. On sporo zapłacił bym opowiedział mu tę historię. Mam mu to wszystko powiedzieć.

– Ale tu nie chodzi o nich, nie o nich miałem mówić – wyrzucam z siebie w końcu – Na czele jednej armii, w siodle tesalskiego ogiera, niespokojnie kręci się były uczeń Arystotelesa. Tak, wiesz, Wielki Aleksander na swoim Bucefale. On jest człowiekiem nowej myśli. Jest wspaniały, jest tym cholernym geniuszem.

Gestykulując żywo, przewracam ręką wino, stojące na krawędzi basenu, i milknę momentalnie, próbując szybkim, bezwarunkowym ruchem uratować resztkę naszego rozweselacza. Czerwonej kochanki żołnierzy.

– Daj spokój, nie chciałem – mówię, gdy on patrzy na mnie z niechęcią – i w burdelu zdarzają się błędy.

– Chcę wiedzieć, co było dalej, Traku – jego głos mnie wkurwia, ciężki i niski, ale narzekanie to nie przywilej ludzi pracujących na sakiewkę. Marszczę tylko brwi. Zwężam powieki.

– Przerywanie opowieści niszczy klimat, prawda?

– Masz talent do niszczenia.

Uśmiecham się krzywo.

– Aleksander ma plan. Aleksander ma wizję. On nie chce rozlewu krwi, nie chce zbytecznych śmierci. Proponuje, by o losie bitwy zadecydował pojedynek. Piach i kurz wznoszą się w wąwozie.

– Zgoda, Macedoński psie! – podrywam się lekko, rozbryzgując wodę wokół i wrzeszczę mu w twarz. Odsłaniam i szczerzę beżowo-żółte zęby.

Opadam z powrotem na miejsce. Półmrok przysłania mi twarz.

– Władca Persji przyjmuje wyzwanie – dodaję spokojnie – Dla niego to szansa, bo wojska Aleksandra są liczniejsze, wiesz o czym mówię, prawda? Macedończycy mogliby po prostu po nich przejść. Mogliby ich zmiażdżyć, tylko że Aleksander tego nie chce. Więc propozycja przyjęta. I wtedy tysiące Perskich gardeł wrzeszczy: Xsotare! Ryczą: Xsotare! Wrzeszczą jak opętani. Jak zwierzęta. Drą się.

On kiwa głową. On marszczy brwi, jakby miał to przed oczami. Jakby widział tę scenę. Ten zakurzony, skalisty wąwóz, w którym rozchodzą się ryki żołnierzy. Jakby czuł panujące tam suche powietrze i zapach tysięcy spoconych facetów. Jakby słyszał rytmiczne uderzenia metalu o tarcze. Jakby tam był. Umiem opowiadać.

– Wojska perskie się rozstępują i z ich szeregów, na wyschnięty, popękany kawał ziemi pomiędzy armiami, wychodzi olbrzym. Pieprzony gigant, który jedną ręką zmiażdżyłby mi czaszkę – szybkim, gwałtownym ruchem ściskam pięść, gniotąc w nim garść winogron – Wyobraź sobie, że ktoś miażdży ci czaszkę. Pomyśl o tym. No dalej.

– Słyszałem, że ten twój Pers, wcale nie był wielki. Że po prostu był dobry.

– Dobry w mordowaniu, tak. Wiesz, co mówisz, chyba słyszałeś to od kogoś kto tam był, co? Mylę się?

– Nie, Traku, nie.

– Ja też tam byłem, w szeregach macedońskich, widok zasłaniały mi łby i tarcze przypisanych mi siłą braci broni, ale uwierz, widziałem tego gnoja. Widziałem, to monstrum, tę kupę mięsa. Długie, pozlepiane od tłuszczu włosy opadały mu na pochyloną mordę. Na jego brudny pysk. W rękach trzymał dwie, wielkie tarcze z drzewa oliwnego nabite ćwiekami i kolcami i posłuchaj mnie teraz uważnie, on nie był, kurwa, jakimś opadłym, małym fiutem. Stał tam twardy i ogromny jak penis żołnierza, który wrócił do żony. Po prostu wiem, co widziałem, jasne?

– Co było dalej? – mówił beznamiętnie jak ślepy o kolorach. Właśnie taki miał głos. Jak dziwka o miłości. Szmata o uczuciach.

– Żołnierze z Macedonii… Tfu, chuj, ten zlepek narodowości, armia Aleksandra, nie pozostała dłużna śniadym Persom. Walili włóczniami o tarcze równie mocno, równie szybko i zaczęli się drzeć jak obdzierani ze skóry, wiesz, rozumiesz, po prostu nie da się tego opisać. Tego zwierzęcego ryku.

Przerwałem.

– Majaji, wrzasnął Aleksader i wtedy on wyszedł. Ten Maame ze swoimi czarnymi oczami, popielatymi włosami i tą swoją sławną dłonią, tą blizną wypaloną wokół ust, czarną jak węgiel, nieco zlewającą się z opaloną twarzą. I Persowie ucichli. Wszystko ucichło.

– Pisk w uszach.

– Dokładnie. A teraz napij się wina, przechyl butle i wlej do pyska ile możesz, bo to, co ci powiem, nie będzie przyjemne.

On tylko oblizuje wargi. Tacy jak on przywykli do nieprzyjemności.

 

Nagą ręką wyrywa mu krtań i wpycha ją do jego wypluwających ciemną krew ust, ale wróćmy się jeszcze na chwilę.

Mówili o nim, że umiera przed walką. Potem zaczęli gadać różne inne rzeczy, ale wtedy chodziły jeszcze plotki, że umierał przed walką. Że bogowie wyrywali mu duszę i dopiero po wszystkim, już po wszystkim mu ją oddawali. Mówili, że robił to Ares, mówili że on był ulubieńcem boga wojny, a niektórzy pieprzyli nawet, że byli kochankami. Człowiek i bóg. Nieważne.

– Znałeś go?

Milknę na chwilę, bo nie wiem, co powiedzieć.

– Nie, ale widziałem.

– Wielu widziało…

– Tak, ale uwierz mi, oni nie są mną i nie wiedzą tego, co ja.

– Oj, na pewno nie wiedzą – mówi i prycha, gdy zwisające z sufitu nici drapią go w nos.

Majaji przebiera palcami i rytmicznie kręci pochyloną ku ziemi głową, gdy wolnym krokiem otacza wroga, tego giganta.

– To na pewno był gigant?

– Cholerny kolos. Dwie głowy różnicy. Zupełnie jakby w dzieciństwie nieprzerwanie ssał mleko z sutków matki, by rosnąć, aż ta uschła i zwiędła. Tak był wielki. Wyobraź sobie.

Patrzę mu w oczy, gdy niewolnica wylewa olejki i balsamy na jego plecy i zaczyna wcierać je w ciało. Dziewczyna ma ciemną skórę, musieli ją przywieść z daleka. Sutki jej dużych, spiczastych piersi są nabrzmiałe, musi być jej zimno, ale to wszystko wygląda jakby wiedziała, co niedługo może się stać. Przecież ona się spodziewa. Spodziewa się, że on ją zapnie od tyłu, gdy tylko przyjdzie mu ochota i spuści się na jej pośladki, a potem odejdzie, merdając kutasem i zostawi ją samą by wszystko posprzątała. O bogowie, jak ona bardzo się myli. Bogacze, tfu. Mi to wszystko też miało przynieść bogactwo, ale wyszło jak wyszło. Jak zawsze.

Majaji nie patrzy na giganta, ma zamknięte oczy. Chory gnój zawsze walczy z zamkniętymi oczami, naprawdę. Przysięgam. Przesuwa tylko w dłoniach swój kolczasty łańcuch i sprawdza czy czerwona chustka, którą przewiązał biceps trzyma się mocno. Skórzane spodnie i luźne, wysokie buciory to jego jedyne ubranie. Unoszący się w powietrzu piasek osiada mu na popielatych włosach. Czarna blizna w kształcie kobiecej dłoni nachodzi na cały policzek i usta. Słońce pali muskularny tors. Mimo wszystko nie wyróżnia się zbytnio na tle tej zbieraniny kultur, tego zlepku narodowości z armii Aleksandra. Armia dziwadeł, niektórzy tak ją nazywają.

Pers sapie ciężko, zirytowany. Co chwila wywala ohydny, długi język i chowa go z powrotem. Przewraca oczami. Kręci potężnymi łapskami, do których grubymi rzemieniami przywiązane ma te swoje narzędzia tortur, zębate tarcze i się denerwuje. Jest cholernie wkurwiony, bo to tylko wielki półmózg i jego przeciwnik go ignoruje. Nie szanuje go.

Wreszcie ryczy dziko i rzuca się do przodu na wciąż zbywającego go Majaji. Wszystko przyspiesza. Wszystko zaczyna wirować i wyobraź sobie, że to wszystko się kręci. Kolory nabierają ostrości, zmysły się wyostrzają. Obraz pulsuje, chaotycznie drży.

Pers dopada Maame i z miejsca próbuje oderwać mu głowę wyrzucając tarczę na wysokość jego szyi. Majaji schyla się w dół i unika ciosu, ale nie ma czasu zareagować na kolejny i, po obrocie kolosa, druga tarcza wali go w ramię, kolce wrzynają się w ciało i rozrywają mięśnie. Morderca Legend wywala się z hukiem i uderza łbem o suchą ziemię. Jego oczy się nie otwierają. Pers momentalnie wyprowadza kolejne ataki, próbując szponami tarcz rozerwać wroga. Serca dudnią w przyspieszonym rytmie. Obraz pulsuje.

– Czy był dobrym człowiekiem? – On mi przerywa

– Co? – wypalam wyrwany z rytmu.

– Pytam czy był dobrym człowiekiem.

Waham się chwilę.

– Nie – mówię w końcu, rzucając mu zdecydowane spojrzenie – myślał, że jest, ale to nie prawda.

– Nieprawda, mówisz?

– Tak.

On kiwa głową.

Majaji przetacza się po ziemi i unika powykrzywianych ostrzy tarcz giganta, szybki skurwiel. Przekręca się jeszcze raz i jeszcze raz, odsuwając się od morderczych ataków kolczastymi puklerzami. Przy kolejnym ciosie wkurwiony kolos wali z całej siły, syczy przy tym przez zęby i cały się trzęsie, ale wie, że jeśli trafi to rozerwie tego fikającego na ziemi białasa na pół. Rozwali go. Tyle, że chybia i jego tarcze z impetem wbijają się w wyschniętą ziemię. Utknęły. Utknęły w takim momencie. Majaji zaciska powieki jeszcze bardziej i wykorzystuje swoją chwilę. Turla się między nogami szamocącego się ze swoją bronią, Persa, wstaje i kopie go od tyłu w jaja. Chyba miażdży mu jądra. Śniady gigant wrzeszczy jak opętany i pada na kolana, a potem wali mordą w glebę, obok swoich tarcz. Maame kręci głową i rozkłada ręce. Nie otwierając oczu ogląda się na perską armię, a potem na wojska Aleksandra i Macedończycy wybuchają śmichem. Ryją się jak małpy z dalekich krajów.

– Tak z niego kpi? – jego to nie rusza, na takich jak on, takie rzeczy nie robią wrażenia.

– Tak – odpowiadam, pociągając z butli – I zaczyna machać rękami jakby chciało mu się tańczyć.

Zaczyna machać rękami jakby chciało mu się tańczyć – mówię dalej – Sam widziałem. Pers zwija się z bólu, mając ręce uwięzione w grubych rzemieniach tarcz, utkwionych w ziemi, a on tańczy. Ale nie odezwie się ani słowem. Nie widziałem większego dziwaka, na bogów, nigdy.

– Co było dalej?

– Maame nie chciał dobijać leżącego, więc Aleksander pozwolił by Persowie pomogli stanąć na nogi swojemu wojowi. Temu śniademu kolosowi ze zmiażdżonymi jajcami.

Adrenalina musiała rozsadzać mu mózg, bo rzucił się na Majaji, gdy tylko go podnieśli. Chory głąb. Machał swoimi tarczami jak rozszalałe zwierze, chaotycznie i niecelnie. Aleksandryjczyk schylał się tylko lub odskakiwał, z łatwością unikając ciosów. Sam nie zaatakował ani razu, delikatnie zaciskał tylko pięści na swoim łańcuchu. To wyglądało, jakby naprawdę tańczył, jakby był w jakimś pieprzonym transie, albo po ziołach szamanów ze wschodu. Kręcił się tylko z zamkniętymi oczami, jakby postradał zmysły. Nucił coś pod nosem, jakąś spokojną melodię.

– Co to za melodia?

– Pieśń Uczere, coś tam, coś tam, nie znam ich języka – odpowiadam szybko, bo widzę jak przechodząc między kolumnami zbliża się do nas druga niewolnica. Równie czarna, urodziwa i naga jak zajmująca się nim, tylko trochę niższa. On wie, że jestem gejem. Że popieram prawdziwą, najpiękniejszą miłość między istotami niezmiennymi, mężczyznami.

– To Ancilla, zadba o to byś wyszedł stąd czysty – i ten jego beznamiętny ton. Te gierki.

– Dzięki ci, panie. Jesteś łaskaw.

– Nie pieprz głupot.

Kiwam głową ze zrozumieniem.

Wszystko jest takie szybkie. Majaji tańczy unikając ciosów, aż w końcu jakby upuszcza jeden z końców swojego kolczastego łańcucha, dokładnie tak, by ten wielki półmózg, ta kupa mięsa się w nią zaplątała, poharatała sobie nogi i znów wyrżnęła łbem o ziemię. Aleksandryjczyk wykręcił piruet, usiadł kolosowi na barki, chwycił go za Jabłko Adama i jednym, szybkim ruchem wyrwał je z jego szyi, razem z krtanią i wsadził mu to w te jego perskie usta, którymi właśnie wypluwał falę krwi.

– Było aż tak wesoło? – on się uśmiecha.

Nie odpowiadam.

Maame wstaje, łamie sobie kłykcie i otwiera oczy. Trochę się dziwi sam sobie, że aż tak upaprał się tą śniadą krwią, ale nic sobie z tego nie robi. Wrzawa macedońskich wojsk zagłusza myśli. Kłęby piachu wirują w powietrzu. Majaji podchodzi do Wielkiego Aleksandra, ale ani myśli się kłaniać. To nie byłby on.

– I ten rzuca mu sakiewkę.

– Tak – czarna niewolnica masuję mi barki, rozluźniam się nieco, chociaż tyle.

– Jak zawsze, tak mówią plotki.

– Mówią prawdę. To cały on. Ale nie zrozumiesz tego dopóki nie powiem ci czegoś jeszcze.

 

Majaji wygrał dla Aleksandra większość najważniejszych bitew. To dzięki niemu Wielki Macedończyk podbił pół naszego świata. To on jest wytłumaczeniem jego sukcesów. Tych, którzy nie chcieli się z nim pojedynkować, wojska Aleksandra zrównywały z ziemią, ale to nie leżało w interesie władcy Macedonii, który chciał włączać mężów podbitych ziem, do własnej armii, a nie wybijać ich w pień. Na szczęście, większość władców przemierzanych przez Aleksandra ziem wolała dać sobie szanse i wystawić kogoś do pojedynku z Maame niż skazać na śmierć setki, czy nawet tysiące swoich żołnierzy, którzy zostaliby po prostu zdeptani przez przeważające siły Macedonii. Dlatego Majaji podbijał dla Wielkiego Aleksandra kolejne i kolejne ziemie. Do czasu. Wszystko jest do czasu.

Wynajmował się do walki i nigdy nie przegrywał. Niepokonany. Inni mieli tego pecha, że to właśnie uczeń Arystotelesa był w stanie zapłacić mu najwięcej.

Pochodził z neutralnego wobec wszystkich państw i państw-miast plemienia Uczere, niosącego dziedzictwo sławnej Sparty. Nie ingerowali oni w cudze sprawy i nikt nie ingerował w sprawy ich. Oni nikogo nie atakowali i w zamian nikt nie atakował ich. Prosta wymiana. Ludzie mówią, że plemieniu Uczere udało się zachować neutralność tylko dlatego, że nigdy nie uprawiało polityki. Może i prawda.

Tylko, że w naszej opowieści jest o wiele ważniejsza sprawa. Plemię Uczere przywiązywało niesamowitą wagę do kultury i tradycji. Nikt z członków plemienia nie śmiał zaprzeczyć niesionym przez nie wartościom. Swoją tradycję uważali za największy skarb i prawdę, nigdy nie występowali przeciwko niej ani jej nie lekceważyli.

Brzmię Sparty ukierunkowało Uczere na kulturę fizyczności. Słabe niemowlaki i kaleki zabijano, a siedmioletnich chłopców zabierano od matek i zaciągano na wieloletnie szkolenie, po którym stawali się członkami najemnego wojska, przynoszącego plemieniu korzyści. Ci chłopcy wyrastali na twardych, śmiertelnie skutecznych morderców bez uczuć. Jednak plemię Uczere wykształciło w sobie coś więcej niż kulturę fizyczności. Wśród mordęgi rzemiosła wojennego znaleziono dla żołnierzy miejsce gdzie mieli pozwolenie na okazywanie uczuć, na rozładowanie się i chwilowy powrót do człowieczeństwa. Małżeństwo. Najważniejsza wartość dla członków plemienia Uczere, która wiązała się ze świętym rytuałem przypisania sobie nawzajem partnerów. Bolesny i krwawy rytuał polegał na naznaczeniu przez kobietę swojego mężczyzny. Dziewka chwytała w rękę garść rozżarzonych węgli i szybko przyciskała to wszystko na usta swego wybranka, wypalając mu na twarzy bliznę w kształcie swojej dłoni. W plemieniu Uczere chłopiec stawał się mężczyzną dopiero gdy został naznaczony. Wypalone usta i policzki mężczyzn i wnętrza dłoni kobiet świadczyły o ich wzajemnym połączeniu i były znakiem dla innych, że nie warto o nich ubiegać, że to nic nie da. Był tylko jeden szkopuł. Jeżeli jeden z partnerów umarł, ten, który pozostał przy życiu nie mógł złączyć się z innym, lecz tylko pielęgnować pamięć o zmarłym i pozostać sam na wieki. Ci którzy nie mogli się z tym pogodzić, wyjątki, kończyli jak kaleki i odmieńce. Związanie się z kimś spoza wioski było hańbą. Taka była tradycja plemienia Uczere i Majaji jej przestrzegał. Ślepo wierzył.

 

Ta czerwona chustka, którą obwiązuje sobie ramię. Tak, ta fikuśna chusteczka, to prezent od jego żony. Miała na imię Madlen.

Wojska Macedonii nie wracały, ale Majaji wracał. Pędził tak szybko, jak tylko mógł, nie oszczędzał sił. Aleksander próbował go zatrzymać, najpierw prośbami i obietnicami, a potem siłą i torturami. Na próżno i tylko pozyskał w nim wroga, ale jeśli prześledzić dalsze losy wojsk potomka Drugiego Filipa, trud był uzasadniony. Po odejściu Maame zaczęły się kłopoty, to jest właśnie to „do czasu", o którym mówiłem wcześniej. Tak czy inaczej Aleksandryjczyk uciekł. Dostał złą wiadomość.

Podróż zajęła mu dwa miesiące, choć gnał jak opętany. Musisz wiedzieć, że wojna go zniszczyła, twarz pokryły bruzdy i zmarszczki, wieloletnia tułaczka po krainach odkrywanych i podbijanych przez Aleksandra, wśród codziennych morderstw, brutalnych, masowych gwałtów, tortur, nieprzerwanego strachu przed śmiercią i niemożności powrotu do domu, wbiłaby się w psychikę nawet człowiekowi, który miał prawo okazywać uczucia tylko żonie. Tej od czerwonej chusteczki, tej samej.

– Słyszałem, że była piękna – on znów mi przerywa. Nie patrzy na mnie.

Zastanawiam się, co powiedzieć. Dobór odpowiednich słów jest bardzo ważny. Cholernie ważny.

– Też tak słyszałem – odpowiadam i w tym momencie on patrzy na mnie zwężonymi oczami i z tą swoją zawsze zadartą do góry głową, ale już nic nie mówi i ja wiem, że mi się udało. Przynajmniej na razie.

Słońce w tych rejonach grzało znacznie słabiej niż tam skąd wracał, ale i tak piekło mu plecy, nawet przez biały materiał, który na siebie narzucił…

– Pomiń szczegóły, nie obchodzą mnie – chyba popsułem mu humor.

– Jak sobie życzysz, Panie – skinąłem głową.

– I skończ z tym pieprzonym lizusostwem.

Przytaknąłem.

Majaji dotarł na ziemie swojego plemienia otoczone murem z jasnego piaskowca, trzymetrowym i solidnym, którego nie było przed jego wyjazdem. Coś musiało się zmienić. Coś musiało być nie tak, bo przecież neutralne terytoria nie potrzebują murów, nie potrzebują osłony, niczego, nic.

Ale to go nie obchodziło, nie teraz, kiedy od dwóch miesięcy nosił w sercu tę okropną wiadomość, ten koszmar. Wbiegł na zebranie Rady Starszych plemienia i upadł w pokłonie. Grzmotnął kolanami o twardą ziemię, ale zignorował ból i zdzierając paznokciami glebę zaczął drzeć się, nie patrząc na nikogo.

– Błagam, mówcie prędko – wrzeszczał.

– Mówcie, do cholery, błagam was – dygotał. Dygotał jak pies na zimnie.

Siwy, rozpadający się oblech wstał, podszedł do niego powoli i z troską ujął jego głowę w dłonie. Jak rodzic dziecko.

– Synu Aresa, jesteś sam – powiedział spokojnie.

Maame uniósł łeb i wlepił w starca, swoje świecące nienawiścią, czarne oczy. Mówią, że było w nich szaleństwo, furia, mówią, że tak naprawdę to właśnie wtedy to wszystko się zaczęło, ale ja jestem innego zdania. Ja wiem więcej.

– Nie… – Majaji wymamrotał pod nosem.

– Ale jeszcze nie teraz.

– Co?

– Ona żyje.

– Żyje? – Morderca Legend wyrzucił ręce w stronę starca i zacisnął je mocno na jego nadgarstkach. To była jakaś forma okazania nadziei, ten niespokojny ruch.

– Za mało.

– Nie, proszę, powiedz, że nie.

Starzec skinął głową. Powoli uniósł ją w górę i opuścił, zaciskając swoje pomarszczone wargi.

– Musisz to zrobić – wyszeptał mu do ucha i wcisnął coś do ręki. Oczywiście to coś było czerwone.

On na mnie nie patrzy. Wpatruje się w praktycznie nieruchomą taflę wody, więc walę w nią ręką, wyrywając go z transu. Spojrzał na mnie z nienawiścią. Odruchowo, jak zdenerwowane, dzikie zwierze. Drapieżnik.

– Mów dalej, chcę wiedzieć, co było dalej, Traku.

– Myślałem, że nie słuchasz, Panie, nie chciałem, by coś cię ominęło.

– Po prostu mów dalej – jest niespokojny, jego głos jest niespokojny.

To była zemsta na nim. Za to, co robił. Że oddał tyle ziem we władanie Aleksandra, że zniszczył tyle narodów tylko dla pieniędzy. Że służył Macedończykowi, że zabrał wolność tylu ludziom. Obcięli nogi jego żonie. I specjalnie jej nie zabijali, tylko zrobili z niej kalekę, to było zamierzone. Tylko obcięli jej nogi. Wkradli się w nocy, zatkali jej usta, zgwałcili tyle razy na ile starczyło im sił, każdy po kolei, a potem, nożem, odkroili jej nogi. Nie odcięli, tylko odkroili by cierpiała, a potem odeszli. To wszystko, tylko tyle.

Majaji wszedł do jej komnaty i rzucił się w objęcia delikatnych ramion.

 

Majaji wszedł do jej komnaty i rzucił się w objęcia delikatnych ramion, powtarzam, i pociągam zdrowy łyk. Trochę już szumi mi w głowie, ale właśnie o to chodzi, tak będzie lepiej, będzie łatwiej. Plotki wszystko uwydatniają, ale mówi się, że była delikatna jak Afrodyda. Że skóra Madlen była gładka jak jedwab.

Oczywiście nikt nie zna szczegółów tej sceny, ale mawiają, że tkwili w objęciach długą chwilę, milcząc, milcząc we wzajemnym przerażeniu sobą. On bał się braku jej nóg, a ona tego, co wymagała od niego kultura Uczere, kultura siły. Stara miłość tkwiła gdzieś wewnątrz ich ciał, ale nie potrafili jej przywołać. Rozstali się wiele lat temu i każdego dnia marzyli o ponownym spotkaniu, ale nie tak je sobie wyobrażali, nie tak to wszystko miało wyglądać.

Madlen wpatrywała się w jego zmienioną, naznaczoną wojną twarz, a potem jakby dla pewności przyłożyła swoją dłoń do jego blizny, czarnej jak węgiel, wypalonej wokół ust, by sprawdzić czy na pewno pasuje, czy to na pewno on. To był on i ona się go bała. Pocałowała go w usta i uśmiechnęła się niepewnie.

A potem chwyciła go mocno za włosy, przyciągnęła do siebie i wyszeptała do ucha:

– Oszczędź mnie, mój miły.

On milczał, jak ty teraz.

– Dam sobie rade, zobaczysz. Proszę.

– Błagam cię kochanie, nie rób mi tego, przecież to nic takiego.

– Kocham cię – szepnęła i jęknęła nagle, gdy Majaji przebił jej serce sztyletem, dźgnął ją głęboko.

Jeszcze chwilę patrzyła na niego, ze smutkiem i żalem. A potem umarła, umarła i odeszła do Hadesu, gdzie przywitały ją wody Styksu.

I on wcale nie chciał tego zrobić, o nie, nie chciał, tylko musiał i wbrew pozorom zaoszczędził jej wiele cierpienia, wiele bólu, bo inni nie potraktowaliby jej tak łagodnie, o nie, na pewno nie. Podarował jej najłagodniejszą śmierć, łagodną.

Maame zsunął się z łoża, oparł o jego kant i płakał, ściskając w ręku to coś czerwonego, ubrudzonego równie czerwoną krwią jego żony. Łkał jak dziecko, jak nigdy. Walił głową o własne pięści. Rozwinął to czerwone coś, tę chustkę należącą do Madlen, jej talizman, taki sam jak jego, który miał jej o nim przypominać i przeczytał kilka razy: MENE MENE TEKEL UPHARSIN.

Plotki głoszą, że on już wtedy wiedział. Że już wtedy postanowił, co zrobi. Nie wiem. Wiem jednak, że kiedy już się to dokonało, ludzie mówili i nadal mówią, że to był zew miłości, a ja mówię, że to zwykła zemsta. Zemsta jak każda inna. Taka normalna. Taka sama jakiej on był ofiarą.

Majaji wrzasnął jak opętany. Darł się najgłośniej, jak mógł, aż do komnaty wkroczył ten obleśny staruch. Sam, sam oczywiście.

– Przestań ryczeć. Nie masz już żony, nie wolno ci czuć – wypalił ostro, bez chwili wahania.

– To było konieczne, tego wymagała tradycja.

Zabójca Kolosów pewnie chciał się poderwać. Rzucić na niego i rozerwać na strzępy gołymi rękami, ale nie był głupi. Wiedział, że jest sam, a za plecami starca stoi całe plemię. Całe to plemię, które kochał i szanował, ale teraz coś się zmieniło. To wszystko sprawiło, że coś w nim pękło. I te słowa tego starucha.

– Kto to zrobił? – Maame zasyczał, ocierając ręką oczy.

– To nie ważne.

– Po prostu chcę wiedzieć, chyba mam do tego prawo, Starszy Asyrocie?

Dziad przyjrzał mu się dokładnie.

– Chcesz zemsty? Nie wolno ci.

– Niczego takiego nie rzekłem.

– Nie wolno ci. To zrujnowałoby nasz pokój. Zniszczyło naszą neutralność. To byłaby zdrada.

Majaji milczał.

– Jesteś jednym z nas, więc złość tych, przeciwko którym byś się zwrócił, uderzyła by w nas. Rozumiesz?

– Po co budujecie mury, skoro pokój jest wam tak miły?

– Milcz! – starzec wrzasnął.

– Jesteście inni, niż was zapamiętałem.

– Milcz, na bogów. Jesteś żołnierzem, nie ingeruj w sprawy państwa.

– Nie jesteśmy państwem! – Maame ryknął wściekle.

– Jeszcze nie, jeszcze nie.

Pewnie wiesz, albo przynajmniej się domyślasz, że Majaji uciekł jeszcze tej nocy.

 

Majaji brutalnie zwalił tę dziewczynę na kolana i powiedział, żeby robiła, co do niej należy. I on nie był żadnym seksualnym maniakiem, o bogowie, nie. To po protu była część jego planu. Tego, za który wszyscy go dziś nienawidzą.

Piasek pustyni był gorący jak samo piekło, hades, a otaczające ich ze wszystkich stron, wielkie wydmy, wydawały się pływać. Pływały. Sępy krążyły nad nimi.

Stopy Maame tonęły w piachu. Miał na sobie brązowo-pomarańczowy strój z kapturem-maską, który zasłaniał mu oczy. Nie mógł nic widzieć. Obydwie ręce obwiązane białymi bandażami. Łuk i kołczan pełen strzał z zakrzywionymi grotami wisiały u pasa. Miał noże.

Na ziemię przed kolanami dziewczyny rzucił wyrzeźbioną w lipie szkatułkę, której wieko oderwało się od dna i upadło nieco dalej. W środku pudełeczka walały się małe, cienkie kości zwierząt, jakieś proszki i zioła, jakieś kadzidła i świece, farby, szamańskie duperele.

Jeśli chcesz wiedzieć, powiem ci, że ta dziewczyna nie była szczególnie ładna. Zwykła ruda, piegowata zdzira z płaskimi cyckami. Miała ciekawą twarz, ostre rysy i spiczasty, lekko zadarty nos, ale była za chuda i za bardzo koścista. Tylko, że to wszystko nieważne, nie zaciągnął jej tam dla urody, ani nawet dla jej szkatułeczki.

Majaji ściągnął kaptur.

– Tutaj nienawidzą takich jak ty – odgarnął jej włosy i spojrzał na ucho, które wyglądało jak poharatane.

– Handlarze niewolników skrócili ci uszy, żebyś bardziej przypominała człowieka, bo nikt nie chciał cię kupić. Aleksander nie spodziewał się znaleźć na swej drodze czegoś podobnego.

– Czegoś!? – dziewczyna wrzasnęła głośno, ale w jej głosie słychać było przerażenie.

– Jak masz na imię?

– Co cię to obchodzi?

Maame przyklęknął i spojrzał jej w oczy. Miała inne źrenice niż człowiek, bardziej eliptyczne. To były czasy, kiedy on był już sławny jako Morderca Legend, to nie był jego pierwszy raz i to były czasy, kiedy on był jeszcze sławniejszy, niż kiedy zabijał dla Wielkiego Macedończyka, i ona miała powody, żeby się bać.

– Po prostu powiedz mi swoje cholerne imię, jasne?

Milczała chwilę wpatrując się w niego.

– Madlen.

Majaji drgnął. To musiało go jakoś ugodzić, jakoś dotknąć, na pewno.

– Posłuchaj Madlen, będę do ciebie mówił Czerwona, jasne, po prostu Czerwona, bo takie masz włosy.

– Po co?

– Nieważne, tak będzie łatwiej. A teraz słuchaj jeszcze uważniej, Czerwona. Nie uratowałem cię z niewoli po to, żeby cię zabić, o nie, więcej myślenia. To co robię nie ma nic wspólnego z tobą, więc nie musisz się bać.

– Wiem, co robisz, ty..

Maame przyłożył jej palec do ust.

– Uratowałem cię, bo jesteś szamanką z państwa Terigów, bo jesteś mi potrzebna. Symbolem twojego państwa jest Turion, wezwij go.

– Nigdy.

– Po prostu wezwij tego wielkiego skurwysyna.

– Turiona wzywa się tylko w razie największego niebezpieczeństwa.

– To właśnie ja. Ja jestem tym pieprzonym niebezpieczeństwem, największym.

– Wiem, co chcesz zrobić, kutasie, nigdy nie zdradzę swego państwa, tego samego, które oddałeś pod jarzmo Aleksandra Macedończyka, tego samego, któremu zabrałeś wolność i, z którego, wywieziono mnie jako niewolnicę. Uwolniłeś mnie z niewoli, w którą sam mnie wtrąciłeś. Pieprz się – ryknęła i splunęła mu w twarz. Gęstą, ciepłą śliną.

Majaji wytarł się tylko bandażem oplatającym rękę.

– To nie jest prośba, Czerwona.

– Wole zdechnąć, psie.

– Słuchaj uważnie, elfie!- Maame syknął – wolisz bym zostawił cie tu, na pustyni, byś błądząc po nieskończonych piaskach w nieprzerwanym głodzie, pragnieniu i strachu przed śmiercią wreszcie, po jakimś tygodniu, doczekała się upragnionego ataku dzikiego zwierzęcia, które rozerwie cie na strzępy i skończy twoje cierpienie? Tego chcesz?

– Wolę to, niż zdradę.

– Czy może wolisz, bym cię stąd wywiózł i zwrócił wolność?

Tylko splunęła na niego jeszcze raz, a on jeszcze raz się wytarł.

– Jak wolisz – uśmiechnął się – znajdę kogoś innego.

Wstał, wsiadł na konia i zaczął powoli odjeżdżać. Zwyczajnie się oddalał, ale dobrze wiedział, co robi. Dawał jej parę godzin. Wytrzymała sześć.

Majaji odjeżdżał, a ona, przerażona, gnała za nim ze swoją szkatułeczką, by tylko nie zgubić tropu. Po pół godzinie nie mogła już biec, więc Maame zwolnił, by widziała go chociaż z daleka. Po trzech godzinach zaczął się do niej przybliżać, by widziała dokładnie jak on pije wodę ze swojego skórzanego bukłaka, kiedy ona umiera z pragnienia. Ona musiała się bać jak cholera. Bała się od samego początku i trzeba ją było tylko złamać. Następne trzy godziny tylko walczyła ze sobą, aż wreszcie padła na piach, bez tchu. Wtedy Majaji do niej wrócił.

– Wezwij tego skurwiela.

– Daj mi wody, proszę, daj wody.

– Wezwij skurwiela, a nic ci nie będzie. Na własną duszę, na bogów, na duszę.

– Przysiągłeś dwa razy.

– Tak, zaczynaj.

– On cie zabije, Turion cię zmiażdży.

– Wtedy się ucieszysz i uciekniesz na moim koniu.

– Jak się nazywa?

– Kto?

– Ten koń – kiwnęła głową w stronę śniadej, arabskiej klaczy.

– Co to ma do cholery za zn….

– Po prostu chce wiedzieć, jak go okiełznać, kiedy będziesz martwy, tak? Konie reagują na imiona, jak się nazywa?

– Ryba

– Ryba – powtórzyła, słabym głosem.

– Tak, a teraz działaj, jeśli chcesz żyć.

Klęknęła i ułożyła przed sobą szkatułkę. Adrenalina musiała dodawać jej sił. Rozsadzać ją. Kiedy opowiadam to ludziom, oni nie wieżą, że kobieta wytrzymałaby taki wysiłek, mówią, że na pewno nie, ale ja wtedy śmieję im się w twarz i mówię, że gdyby mieli zdechnąć, wytrzymaliby znacznie dłużej, mogę się z nimi o to założyć, wytrzymaliby dłużej gdyby mieli zdechnąć i wtedy oni milkną i zaczynają rozumieć.

 

Opowiadam ci o jego ostatnim razie.

Długo wykopywał się z piachu. Ciężkie nogi wyłoniły się jako pierwsze, a potem dopiero podniósł się tułów. Stwór był kolosalny, większy niż jakikolwiek budynek wzniesiony ludzką ręką. Z kształtu przypominał wielkiego, długiego i grubego patyczaka. Jego ciało był przezroczyste, a wewnątrz chaotycznie pływały fale czerni. Wnętrzności prześwitywały. Miał troje, ułożonych w trójkąt oczu ze źrenicami jak u konia, a grzbiet pokrywały płasko zakończone kolce-garby. Cień kolosa zalewał wszystko.

Turion. Tak go nazywali.

– Ukryj się gdzieś – Majaji ryknął do dziewczyny, gdy głowa giganta pierwszy raz drgnęła, a zgrzyt zastygłych ścięgien rozszedł się głośnym echem. Głośnym echem, tak.

– Gdzie niby mam się schować, kurwa? Pod ziemią?

– Użyj kobiecej intuicji – Maame rzucił szybko i ruszył biegiem pod cielsko kolosa.

Nałożył kaptur-maskę, który zasłonił mu oczy i szepnął do siebie: nie ma uczuć, nie ma bólu. NIE MA UCZUĆ, NIE MA BÓLU.

Wtedy, jak i teraz, ludzie mawiali, że bogowie nienawidzą go za to, co robi. Za to, że niszczy ich wielkie dzieła.

Bogowie się nie wypowiadali.

Zanim kolos całkowicie wygrzebał się z gorącego piachu pustyni, Majaji miał czas, żeby mu się przyjrzeć. Zobaczył wszystkie słabe punkty, tak jak uczono go całe dzieciństwo. Był gotowy.

Wyciągnął łuk i brzdęknął cięciwą. Miał strzały z dwóch rodzajów drzewca. Chudego i lekkiego do ranienia wrażliwych miejsc, jak pachwiny, ścięgna, oczy i grubego, nieco cięższego, by utykały głęboko i tkwiły stabilnie. Cięciwa przestała drżeć.

Ludzie mawiają także, że to wszystko nie tak, że to nie mogła być prawda.

Ruszył. Miał niewiele czasu by osłabić bestię, zanim ta całkowicie otrząśnie się po dziesiątkach lat snu i, o bogowie, jak zły to był pomysł, by przerywać ten letarg. Biegł i, nie patrząc, raz za razem wypuszczał po dwie strzały z cienkiego drzewca, to chyba był cis, w stronę wszelkich zgięć kończyn, widocznych ścięgien, miejsc naciągniętych gładką skórą, trzech par genitaliów. Większość z pocisków trafiała bezbłędnie, niektóre tylko nie zdołały przebić się przez pancerz kolosa i łamały się w pół, lub minimalnie chybiały i lądowały gdzieś w piaskach pustyni. Wielki stwór nie zasyczał ani razu, gdy strzały z haczykowatymi grotami wbijały się w jego ciało, zdawał się tego nawet nie czuć, nie robiło to na nim wrażenia, ale Majaji wiedział, że tak będzie, jego działania przyniosą rezultaty dopiero później. Dopiero później, kiedy Turion będzie chciał się poruszyć, odczuje problemy. I to wszystko może się wydawać bardzo sprytne.

Kolos zaryczał, czy ziewnął przeciągle, lecz tak ogłuszająco i głośno, że Maame musiał przystanąć i zasłonić uszy, by nie rozniosło mu bębenków. Majaji widział w oddali, stojąc pod cielskiem stwora, jak ten machnął ogonem i nie chcący trafił nimi w dwie wydmy zamieniając je w kłęby wirującego pyłu. Kiedy Turion zatrząsł się, by otrzepać się z resztek osiadłego na nim piachu, ziemia zadrżała i Maame runął ciężko na ziemię. To wszystko Majaji znał ze swoich poprzednich dokonań, z walk z innymi kolosami i dla niego nie było uczuć, ale jednej rzeczy nie wiedział.

Podniósł się i popędził dalej. Wybiegł spod cielska stwora i zaczął przesuwać się wzdłuż jego boku. Nakładał na cięciwę strzały z grubego drzewca i posyłał je w tułów kolosa. Strzelał tak, by pociski utykały coraz wyżej, w kierunku ogromnego łba. Bogowie i narody ziemi spójrzcie jak on niszczy piękno, niszczy legendę.

I gdyby on tylko mógł wiedzieć o tej jednej rzeczy.

Kiedy skończył strzelać, w biegu, znów przypiął łuk do pasa i rzucił się w kierunku jednej z nóg bestii. Wskoczył na nią i zaczął się wspinać. Wiedział, że kolos nic sobie nie robi z jego działań, pewnie nawet nie traktował go jako zagrożenie, jeśli w ogóle zorientował się, że on cokolwiek robi. Był dla niego jak mucha siadająca na koniu, nieistotna dopóki nie dostanie się blisko oczu. Tak myślę.

Majaji wspinał się po nodze kolosa, aż dotarł do jednej z grubych strzał, które w niego wbił. Wtedy chwycił się skóry stwora, a nogę oparł na strzale i dalej to samo, dalej to samo. Tak się przesuwał w kierunku łba. To właśnie po to te pociski miały być grube, żeby chociaż na chwilę utrzymywały jego ciężar. Maame opierał się na nich dosłownie na chwilę, a potem, gdy jedna miała pęknąć, przeskakiwał na drugą, zmniejszając odległość do łba Turiona. Sprytny skurwiel, tak mi się wydaje.

Turion ruszył. Przestąpił krok do przodu i Majaji mało co nie zwalił się na ziemię, ale na szczęście dla niego, udało mu się przeskoczyć na szyję kolosa i chwycić się wystających z niej płasko zakończonych kolców-garbów. Kiedy potwór wykonywał ten krok słychać było ciche trzaski wszystkich łamiących się strzał tkwiących w zgięciach jego kończyn. Bestia zaryczała tak okropnie i tak gwałtownie szarpnęła łbem, że Maame zleciał w dół dobre paręnaście stóp i przywalił w wystające garby kolosa. To go w pewnym sensie uratowało, te garby. Turion stanął, bał się bólu.

Legendy głoszą, że kiedy szamani Terigów wzywali swego obrońcę, raz na setki lat, to wykopywał się on przed kilkutysięczną armią, którą miał poprowadzić przeciwko najeźdźcy na jego i ich terytoria. Teraz przed stworem nie było nikogo i Morderca Legend zastanawiał się pewnie, czy bestia orientuje się w ogóle, co się dzieje. To mogło dać mu pewną przewagę, dezorientację wroga. To dziwne, że tak ogromne stworzenia, mogą mieć tak małe mózgi, choć może się mylę.

Majaji nie zdążył dostatecznie szybko zakryć uszu i poczuł jak po lewej małżowinie ścieka mu stróżka krwi, ale dla niego nie było uczuć. Nie zwrócił na to uwagi i zaczął z powrotem wspinać się po szyi potwora na jego łeb, łeb tej ogromnej bestii, tego dziwadła. Kiedy dotarł na szczyt, zwyczajnie wyciągnął łuk i posłał dwie strzały z grubego drzewca prosto w górne oko kolosa. Widział jak groty rozrywają źrenicę i białko i jak ono wylewa się na zewnątrz. Wypłynęło. Tym razem Maame przewidział zew bólu potwora i zakrywając uszy zjechał pomiędzy wystające na szyi garby.

Tylko, że nie spodziewał się, że bestia zacznie się szarpać jak oszalała, no i nie przewidział też tej drugiej rzeczy, tej o której nie mógł mieć pojęcia.

Siła drgawek, jakich dostał kolos wyrzuciła Majaji wprost na środek jego grzbietu, pokrytego tymi garbami. Te drgawki były jakieś dziwne, spazmatyczne i chore. Stopy Maame zalała ciecz. Wtedy coś chwyciło go za nogę, coś go chwyciło, zacisnęło się, zakleszczyło wokół jego kolana jak szczypce i z całą siłą pociągnęło do siebie, pociągnęło w dół. Tak, właśnie w dół, we wnętrze ciała bestii. Wpłynął w nie z taką łatwością jakby przekraczał taflę wody, jednak im głębiej zanurzał się w tej cieczy, tym bardziej robiła się ona gęsta. Gęsta, gęsta, gęściejsza.

Bogowie, to wszystko działo się tak szybko i moje słowa nie oddają klimatu, ale to było naprawdę, naprawdę szybkie. Ta dziewczyna, ta elfka, czerwona szamanka, ona wiedziała, ona wszystko wiedziała. Że wyczuwając niebezpieczeństwo, kolos, rozszerza pory swego ciała i zmienia się w chodzące, ogromny jezioro, wielki zbiornik gęstej cieczy, w którym wszystko tonie. Tonie jak cholerna kłoda, szybko i skutecznie. Chaotycznie pływające w jego przezroczystym ciele fale czerni to oddychające skrzelami skurwiele, które zżerają wszystko co tylko zwęszą ich ślepe pyski. Te szpetne, bezkształtne mordy.

Chodzące jezioro, mówię ci.

– Łżesz – on mówi, jest spokojny, jakby rozbawiony.

– Sama prawda.

– Ona nie mogła wiedzieć.

– Powiedzmy, że później odnalazłem tę dziewczynę i że kupiłem od niej tę informację w zamian za bezpieczeństwo.

– Okłamała cię.

– I dodała jeszcze, że szkoda. Że to co się stało to wielka szkoda – mówię i widzę, że moje słowa już go tak nie bawią. Tak go nie cieszą.

Tylko, że Majaji słyszał dudnienie i tylko jedna rzecz tak dudni.

Nie widział, co się wokół niego dzieje. Nie widział, że te czarne fale płyną w jego kierunku wyszczerzając kły, białe jak śnieg, puszysty, miękki i niezadeptany. Tylko czuł niebezpieczeństwo. Ale nie było dla niego uczuć, więc tylko wyciągnął noże i zaczął nimi machać wokół siebie. Te stwory widać nie były przyzwyczajone, że coś się broni, bo czuły strach przed tnącymi ciecz ząbkowatymi ostrzami, ale, o bogowie, przecież one nie miały zamiaru przepuścić takiej okazji na żarcie. Rzuciły się na niego całą ławicą.

Darcie się z bólu pod wodą nie wchodzi w grę. Maame przedzierał się ku górze, próbując wypłynąć, kiedy stwory pomału zżerały go żywcem. W takiej gęstej cieczy pływa się znacznie trudniej, ale w gruncie rzeczy to same te kreatury pomogły mu się wydostać. Walczyły między sobą o choćby skrawek mięsa i nie pozwalały sobie nawzajem wgryzać się w jego ciało i tym samym go uratowały.

Majaji wylazł z cieczy i wdrapał się na jeden z płasko zakończonych garbów. Ociekał tym śluzem i krwią, ale dopóki nie otworzył oczu nie było miejsca na ból i szybko zaczął wsłuchiwać się w dudnienie. Głośne dudnienie. Łopotanie.

To, co dudniło, to było serce i przecież to jasne. Wielka, pomarszczona, ohydna, czerwona gruszka, z setką odstających żył, rozpychająca przezroczystą ciecz swoim pulsowaniem. Wibracje powietrza i bębnienie nie dochodziły z daleka, gigantyczny narząd musiał tkwić gdzieś płytko.

Dobrze, że nie muszę ci opowiadać o tym jak Majaji otwiera oczy i o tym jak wtedy spada na niego cały ten ból, który negował, którego do siebie nie dopuszczał przez tak długi czas. Moje słowa nie oddałyby koniecznych emocji, rozumiesz. Więc on stoi na tym garbie, niedostępny dla oddychających podwodnymi pęcherzykami powietrza czarnych fal i ma wygryziony bok, normalnie urwany kawał mięsa i rozkłada ręce do skoku. Będzie skakał.

Musisz wiedzieć, że ta dziewczyna, ona w tym czasie próbowała uciekać, przecież się tego spodziewałeś. Dosiadła Rybę i kuła go piętami w boki z całych sił, ale koń nawet nie drgnął. Wściekała się i klęła jak dziwka z przytułków, które znasz, tyle, że to nic nie pomagało. Ryba nie popłynęła.

Za to Majaji popłynął. Rzucił się w dół i rozgarniając gęstą ciecz rękami próbował płynąć. Płynął. Zanim dotarł do serca kolosa parę czarnych skurwieli dopadło go i wgryzło się w nogi i bok. Przylegając do niego przypominały jakby jego zmutowane członki. To nie ważne, mówię. Maame mocniej zacisnął dłonie na rękojeściach noży i wbił obydwa w pulsującą gruszkę. Potem je wyciągnął i wbił jeszcze raz i jeszcze silniej. Zew bólu Turiona musiał rozedrzeć pustynię, ale gęsta, bezkształtna ciecz zamortyzowała dźwięki i pod powierzchnią dało się wyczuć tylko silne drżenie, zaburzenia fal. To wystarczyło, żeby odstraszyć bękarty giganta, które momentalnie wyczuwając cierpienie swojego żywiciela rozpierzchły się w popłochu. Tak było.

Krew zabarwiała ciecz. Pulsująca gruszka pęczniała. Rosła błyskawicznie i dudniła coraz szybciej nie przestając ani na chwilę aż wybuchła, po prostu rozerwała się na strzępy, a wnętrze narządu rozlało się wkoło.

Turion runął. Kiedy opadał na bok Majaji z całych sił przedzierał się przez, czerwoną teraz, maź w przeciwną stronę. Zdążył wychylić głowę ponad taflę cieczy i zachłysnąć się powietrzem, w tym samym momencie, w którym ciało kolosa grzmotnęło o gorący piasek i pękło. Zwyczajnie pękło jak bańka i cała ta ciecz, te czarne stworzenia, to wszystko rozlało się po pustyni i momentalnie zaczęło wysychać.

Jedna z fal zepchnęła Maame na wydmę. Osiadł na mieliźnie.

Pomimo, że nie było dla niego bólu, to tym razem ledwo się już podniósł. Kiedy podszedł do tej przemoczonej i zapłakanej dziewczyny wsadził ją tylko na koń, za sobą, tak żeby móc się o nią podeprzeć i powiedział, żeby złapała wodze. Włożył jej wodze w ręce i Ryba popłynęła.

Majaji nie odsłonił wtedy oczu i ludzie mawiają, że to dlatego, że nie chciał się bać. Tego nie wiem, ale wiem, że później przez długi czas nie musiał już ich w ogóle zasłaniać.

 

Więc to właśnie robił, mordował legendy. Opowiem ci o tym.

Po tym jak Majaji zasztyletował własną żonę, zapragnął zemsty. Brzmi śmiesznie, co?

Nabrał po prostu ochoty, by wyrżnąć w pień wszystkich winnych. Ale nie był głupi. Wiedział, że ludzie, którzy tam wtedy przyszli tej nocy i obcięli nogi Madlen, oni nie przyszli tak sobie, przecież to proste. Przyszli, bo ktoś im kazał, przyszli bo mieli rozkaz.

To był spisek państw, które Majaji oddał pod panowanie Aleksandra, przeciwko niemu. To była zemsta upadłych i cios, który miał zatrzymać Maame na zawsze, tylko że, o bogowie, jak oni bardzo się mylili.

Majaji chciał zemsty na wszystkich. Na tych, którzy dopuścili się fizycznego czynu i na władcach państw, którzy ten czyn zlecili. Ale wiedział, że to niemożliwe, więc wymyślił coś zupełnie innego, coś chorego i coś czego nikt się nie spodziewał. Postanowił zabić piękno.

Państwa, które podbijał Wielki Macedończyk, miały w swych herbach, bądź na swych sztandarach opiekunów własnych ziem. Legendarne stworzenia, dumę i symbole ludu. Majaji zabił je wszystkie.

By upodlić narody. By zniszczyć ich morale i wiarę, kulturę i tradycję. Zdeptać ich świętość.

To była jego zemsta, którą niektórzy nazywają zewem bólu kochanka.

I to była cała ta idea i tu nie ma żadnego piękna, żadnego zachwytu nad motywem.

Tych, którzy tam byli, tej upalnej nocy, odnajdywał i mordował, a na ich oczach zamiast dwóch monet zostawiał czerwoną szmatkę. Czerwoną jak krew, wyciekającą z ich rozerwanych gardeł.

Kroił ich nożami, wydłubywał oczy i takie tam, takie krążą legendy, o tym, co z nimi robił, ale to wszystko brednie. Nie zależało mu na żadnej brutalności.

Zamykał oczy.

 

– Co się z nimi dalej stało, Traku? – on mówi trochę zmienionym, drżącym głosem, bo niewolnice dolewają gorącej wody do naszego basenu.

– To ironia losu, co teraz ci powiem, Panie.

To ironia losu, powtarzam. Pech, fatum, cokolwiek. Kiedy opuścili pustynię, ona jako zbiegła niewolnica, pogardzana elfka, a on jako zdrajca własnego plemienia, znienawidzony przez narody, cholernie wyczerpany i półżywy, los chciał, że nie znaleźli ich ludzie, którzy po prostu oddaliby dziewczynę w niewolę, a Majaji zamordowali, o nie. Znalazła ich ekspedycja handlarza niewolników z plemienia Uczere. Śmiech.

Ale to nie wszystko, bo to, co stało się dalej, jest dużo ciekawsze.

Plemię Uczere, aby zdjąć z siebie hańbę wydania na świat kogoś takiego jak Morderca Legend, by chociaż częściowo zatrzymać nienawiść, którą do niego za to żywiono i wrogość sąsiadów, wydało Maame i dziewczynę Aleksandrowi Wielkiemu, władcy ówczesnego świata. I kiedy go wydawali, właśnie wtedy, wyznali mu, na odchodne, że oni, tej pamiętnej nocy, dali przyzwolenie, by spiskowcy zrobili swoje, bo to miało im zagwarantować stanie się państwem, tylko, że to się nie powiodło, bo on wszystko schrzanił. Wyszeptali mu to do ucha.

Tak więc Macedończyk miał zadecydować o losie dezertera, znienawidzonego przez ogół, niszczyciela piękna, któremu zawdzięczał wszystko, i dzięki któremu był tym, kim był.

Narody żądały bolesnej śmierci, ale Aleksander wymyślił coś innego.

Postanowił zarobić na byłym żołnierzu i jednocześnie pozwolić ludom by same mogły go zamordować, zachlastać, rozerwać, co zechcą. Zaczął go wystawiać w walkach na arenach, przeciwko wszystkiemu, co można sobie wyobrazić. Ludzie kupowali szansę, by móc wypuścić naprzeciw Majaji swoich gladiatorów, swoje lwy, tygrysy, goryle, słonie, egzotycznych wojów, innych żołnierzy Uczere i walczyć między sobą o miano pogromcy Mordercy Legend, tego psa gardzącego pięknem.

Majaji walczył w wodzie, pod wodą, w trzęsawiskach i przeciwko magii, ale nigdy nie przegrał, zasłaniał oczy, nucił tą swoją melodię i roznosił wszystko w pył, nie dawał nikomu, ani niczemu żadnych szans, był przesiąknięty nienawiścią i w jego postępowaniu nie znajdziemy żadnego piękna, które zresztą zabił, ale nigdy nie przegrał i interes Aleksandra rósł.

W więzieniach, gdzie go trzymano, był bity i głodzony, torturowany i gwałcony. Łamali mu palce i szczali do misek z wodą. Wyrzynali mu nożami symbole hańby na torsie, plecach i rękach. Włosy skracali mieczem, paznokcie musiał obgryzać, nie dawali mu spać i pluli mu w twarz. Nie było wesoło, rozumiesz, nie?

Tę dziewczynę, elfkę, Macedończyk oddał gladiatorom do zabawy, żeby rozładowali swoje dzikie żądze. Tyle, że ona miała na imię Madlen i Majaji jej coś obiecał, dwa razy, i nigdy w życiu nie chciał zawieść po raz drugi. Pierwszy raz udało mu się ją uratować, potem tylko, związanemu, kazali mu patrzeć jak te dryblasy, te karki posuwają dziewczynę jeden po drugim, brutalnie i na ostro, we wszystkie dziury, a ona patrzyła się na niego z pogardą i nienawiścią. Przegrał i zawiódł.

To co powiem ci teraz nie dotyczy historii Mordercy Legend, ale myślę, że warto, żebyś o tym wiedział. To jest ważne też dla mnie. Kiedy Czerwona znudziła się już osiłkom, nie była nikomu potrzebna i trzeba było się jej pozbyć. To właśnie wtedy dowiedziałem się o tym, odszukałem ją i odkupiłem i w zamian za zwrócenie wolności poprosiłem o opowiedzenie o nim. Całe życie sam o nim opowiadam , ale wtedy usłyszałem szczegóły, których nie zna nikt poza mną i nią. Całe życie poświęciłem na zgłębianie historii Maame i czułem się jak gdyby winny mu, by oddać wolność tej dziewczynie, tak jak on jej obiecał. Chciałem mu oddać taką przysługę. Nic wielkiego. Nic osobistego.

On patrzy na mnie dziwnym wzrokiem, nie umiem go odczytać.

– Zwróciłeś jej wolność?

– Tak, Panie, tak.

– Nieważne, mów dalej.

– Nie ma nic dalej. Potem wszystko się skończyło i historia się urywa.

– To koniec?

– Tak.

– Dlaczego?

– Przecież wiesz dobrze.

Chwila przerwy.

– Przecież wiesz, mówię. Majaji uciekł z więzień Macedońskich i słuch po nim zaginął. Czasami tylko dochodzą do mych uszu plotki, że umierają winni, ale nie wiem czy im wierzyć. Nie wiem czy dać wiarę plotkom, rozumiesz – patrzę na niego bez uśmiechu.

– Myślę, że jest coś jeszcze.

Waham się chwilę.

– Nikomu jeszcze o tym nie opowiadałem.

– Chyba mi nie odmówisz, Traku.

– Nie, Panie, nie…

Wyłamuję sobie kłykcie.

– Któregoś dnia on przyszedł do mnie.

– Był tu, w Babilonie, wrócił?

– O tak, wrócił – nabrałem powietrza – słyszał, że opowiadam o nim ludziom i chciał wysłuchać historii.

– Wysłuchał?

– Całej.

– I to wszystko, przyszedł tylko po to, chciał o sobie posłuchać?

– Myślę, że chciał coś jeszcze.

– Co, jestem ciekaw, co, Traku.

– Myślę, że się domyślił, że nie powiedziałem mu wszystkiego i chciał więcej.

– Czego mu nie powiedziałeś?

– To już nie istotne.

– Po prostu powiedz.

Milczę przez chwilę.

– Myślę, że on oczekiwał ode mnie, że przyznam się, iż jestem jednym z tych, którzy obcięli nogi jego żonie i myślę, że on przyszedł mnie zabić.

– Przyznałeś się?

– O tak, przyznałem się. Całe życie żyłem w strachu, że kiedyś przyjdzie i nie myliłem się. Całe życie wypytywałem o niego i śledziłem jego historię, pozbawioną piękna, historię, która nikogo, niczego nie nauczy, wyzutą z wartości, nijaką i kiepską, tylko po to, by wiedzieć, czy nie zbliża się mój czas.

– Twój czas się zbliża.

– Wiem to od samego początku.

On wstał i chwycił miecz leżący na krawędzi basenu. Czarne niewolnice drgnęły i odsunęły się szybko. Kiedy szedł między zwisającymi z sufitu nićmi, oplecionymi błękitnymi koralikami, widziałem jego kutasa, machającego się w prawo i w lewo. Półmrok zasłaniał mu twarz, ale w końcu wysunął ją ku światłu i zobaczyłem tę jego bliznę, tę czarną jak węgiel dłoń kobiecą wypaloną wokół ust mordercy.

Uśmiechnął się.

– Ta cała twoja historia to brednie, było zupełnie inaczej. Było piękno każdego dnia.

– Nie było żadnego piękna.

A potem odkroił mi nogi. Wrzeszczałem jak opętany i wiłem się w bólu, ale on trzymał mnie mocno za włosy i pomału odkrajał mi nogi i nie zamknął wtedy oczu nawet na chwilę. Krew barwiła wodę. Kiedy skończył widziałem jak moje oderżnięte nogi spadają na dno.

– A teraz wracaj do swojego kochanka i powiedz mu, że dasz radę.

Tak powiedział a potem wstał i zaczął odchodzić nucąc tę swoją melodię. Nucił i wtedy domyśliłem się że to nenia, że to pieśń żałobna.

Zanim zemdlałem, pamiętam jeszcze, że zatrzymał się na chwilę i powiedział.

– Teraz czas na Aleksandra, największą legendę.

Koniec

Komentarze

zacznę od wad.
-> w paru miejscach błędy ortograficzne, np. czasownik "wierzyć" piszemy przez rz.
-> w paru miejsach potknięcia interpunkcyjne - przyjrzyj się dokładniej zapisowi dialogów.
-> w paru miejscach przeskoki czasowe (tzn. narracja teraźniejsza a przeszła) nie są płynne i czytelnik, w tej zaszczytnej roli ja, się gubi. nie jakoś bardzo, ale jednak - potrafisz to poprawić.
-> w paru miejscach zbyt współczesny język: czy to przekleństwa, czy zbitki słowne, które kojarzą mi się z ulicą XXI wieku, a tam nie pasują.

teraz zalety.
kupuję to.
Twój tekst wciągnął mnie już od pierwszych akapitów, choć zwykle unikam na tym portalu długich opowiadań (prawo lenia). zerknąwszy jednak na początek, uznałam, że warto - i podtrzymuję swoje zdanie w całej rozciągłości. skutecznie budujesz napięcie, nie psujesz tekstu nadmiernymi opisami (wyjątek: skrót historii Uczere, która wygląda jak rozbudowany wpis encyklopedyczny), fragmenty obecne i przeszłe dobrze się ze sobą przeplatają. pomysł z dłonią wypaloną na policzku - bardzo mi się podoba.
historia Maame zostanie we mnie na długo.

Twój tekst jest najlepszym z tych, które czytałam tutaj do tej pory i chociaż obiektywnie nie znaczy to wiele, zważywszy na to, że założyłam konto na początku marca - to wciąż pragnę pogratulować Ci tej opowieści. pewne niedoróbki warsztatowe nie wpływają na moją ogólną, bardzo dobrą ocenę tekstu.

chapeau bas.

M.

Przeczytam całość jutro, gdy nie będę śpiący. Na razie, po przeczytaniu pierwszych zdań, powiem tyle: bogowie nie mogli rozlewać ambrozji. Nikt nie mógł. Ambrozja, wbrew równie powszechnemu co błędnemu przekonaniu, nie była napojem, ale pokarmem olimpijskich bogów. Napojem był nektar.

Dzięki, zmieniłem na nektar. Nie wiedziałem o tym wcześniej:)

Dzięki Mauea.
Najwyraźniej nie udało mi sie wyłapać wszystkich błędów, których nie sposób uniknąć, może powinienem to więcej razy przeczytać, mam nadzieję, że nie przeszkadzały w czytaniu aż tak bardzo:)

"Majaji schyla się w dół i unika ciosu" - z tego co mi wiadomo, "schyla się" wystarczy, bo domyślnym kierunkiem tej czynności jest dół.
"odsuwając się od morderczych ataków kolczastymi puklerzamię" - nietrafiony synonim. Wcześniej pisałeś, że to były wielkie tarcze - puklerze, zwyczajowo, mają 30-40 cm średnicy. Zdecydowanie nie pasują jako zastępstwo zwrotu "wielkie tarcze",
"Piasek pustyni był gorący jak samo piekło, hades" - czy "Hades" nie pisze się przypadkiem wielką literą?
"To były czasy, kiedy on był już sławny jako Morderca Legend, to nie był jego pierwszy raz i to były czasy, kiedy on był jeszcze sławniejszy, niż kiedy zabijał dla Wielkiego Macedończyka, i ona miała powody, żeby się bać. " - ... rozumiem ideę powtórzeń dla zaakcentowania treści, ale wszystko ma swoją granicę. Powtarzajmy słowa - jasne - ale nie pozwólmy, żeby ucierpiał na tym sens sdania.
"oni nie wieżą" - minus pięć punktów dla Gryffindoru. I minus jeden w ocenie tekstu. Takich błędów się nie robi.
"ale ja wtedy śmieję im się w twarz i mówię, że gdyby mieli zdechnąć, wytrzymaliby znacznie dłużej, mogę się z nimi o to założyć, wytrzymaliby dłużej gdyby mieli zdechnąć i wtedy oni milkną i zaczynają rozumieć." - kolejne powtórzenie, które nic nie wnosi i którego sensu, de facto, nie rozumiem.
"To nie ważne, mówię" - ... przepraszam, jakie? No nic, nieważne, mniejsza z tym.

"Umiem opowiadać." Cóż, powiem krótki - nie. Ty, autorze, być może potrafisz opowiadać, twój bohater jednak tej umiejętności nie posiada. Najbardziej w tym wszystkim irytuje mnie to, że ten tekst to jeden wielki anachronizm. Zaczynasz zdanie od "Bogowie", fajnie. A potem jest co? Karki, oblechy, we wszystkie dziury, kutasy, dryblasy, posuwanie... Twój bohater jest w starożytnym Babilonie i nie ma absolutnie żadych podstaw, żeby mówił jakby urodził się w dwudziestym pierwszym wieku. Na początku nie było z tym źle, ale potem naprawdę zaczynałem się krzywić. Jeśli już osadzasz fabułę swojego utworu w konkretnych realiach, zadbaj o - chociażby szczątkową - stylizację.

No ale dobra, wróćmy do początku. Przede wszystkim, twój tytuł wygrywa. Do opowiadania zajrzałem w dużej mierze ze względu na tytuł, za to plus. Sama historia też jest naprawdę dobra i zasługuje na pochwałę. Pomysł, aby przeplatać historię dialogami w łaźni jest również bardzo trafiony. Po kilku pierwszych akapitach byłem naprawdę zaskoczony poziomem tego tekstu i naprawdę chciałem dać mu piątkę.
Problem w tym, że dalej zrobiło się gorzej. Rozumiem ideę powtórzeń dla zaakcentowania treści. Rozumiem, że wszystko to ma wyglądać jak opowieść kogoś, kto zagubił się w emocjach własnej historii. Nie zmienia to jednak faktu, że nieskładność i nieporadnosć niektórych zdań, najzwyczajniej w świecie, mnie drażniła. Nie widzę też potrzeby powtarzania tej samej informacji trzy razy w jednym akapicie, dla samego faktu powtarzania jej. Jeśli piszesz, że twój bohater żyje z powiadania jakiejś historii, to niech przynajmniej mówi sensownie. Niech opowiada tę historię, jak przystało na starożytnego aojda, a nie dresiarza spod sklepu monopolowego.
No i jeszcze te ortografy. Ech.

3/6
 


"Piasek pustyni był gorący jak samo piekło, hades" - Helleni (i współczesne im ludy) nie wyobrażali sobie piekła ognistego, więc porównanie nietrafione. Zresztą Hades to nie to samo co "piekło" - kraina potępionych to Tartar (ale i on nie był ognisty).
Opowiadanie skonstruowane i napisane poprawnie, ale strasznie denerwuje mnie użyty w nim współczesny język. 4-/6

Oj, jeszcze przyczepię się do jednego szczegółu, który jednak razi: człowiek generalnie nie przeżyje powolnego odkrajania nóg, przy ówczesnej wiedzy medycznej. Szybkie odcięcie - może, jeśli medyk natychmiast zajmie się krwotokiem i jakimś cudem nie nastąpią komplikacje (zakażenie i te sprawy)

Co kto lubi, specjalnie napisałem to takim językiem, to był eksperyment. Ludzie nie są do tego przyzwyczajeni, ale to nie znaczy, że nie może im się podobać:) W każdym razie dziękuję za komentarz.

gdyby nie bledy stylistyczne, nieco chaotyczna konstrukcja orz baaardzo denerwujace potocyzmy byloby swietnie. tak 6/10,

Wszystkie zastrzeżenia, które mam do tego opowiadania wymienił już Vyzart. Rozumiem, że było to swoisty eksperyment, ale mnie nie przekonał - współczesne wyrażenia i zwroty skutecznie odwracały moją uwagę od ciekawej historii, a tak być nie powinno. Pisać potrafisz, choć należałoby jeszcze popracować nad inerpunkcją. W kilku miejscach coś mi zgrzytnęło podczas lektury, ale jak na tak długi tekst nie było tego specjalnie dużo.
Gdyby nie wyżej wymienione uchybienia, to dałbym solidną 5, a tak będzie 4-.
Pozdrawiam i życze kolejnych, udanych tekstów ;)

Ale to było dobre! Czytało się świetnie, jest w tym klimat, jest pasjonujaca historia, jest taki fajny chropowaty styl. Niekiedy ta "chropowatosć" wynika z błędów, ale ogólnie wychodzi na plus.
Co do wulgaryzmów, potocyzmów - zupełnie mi nie przeszkadzały. Możedlatego,że mam za sobą lekturę "Kiedy Atena odwraca wzrok" Jakuba Szamałka - kryminału dziejącego się w starożytnych Atenach, ale pisanego niemal wspólczesnym językiem, rojacym się od wulgaryzmów. I po pierwszym szoku (ciężko się przestawić z ę ą Homera i Wergiliusza) tę wizje się kupuje w stu procentach. U Ciebie jest to samo. Poza tym a)bohater nie jest aojdem, bo to raczej nie aojdowie okaleczyli kobietę bohatera, tylko opowiada historię, b) żołnierze w starożytnej Grecji, Rzymie, Babilonie czy Aleksandrii raczej nie mówili językiem dworskim, a i dworzanie pewnie jak sie ostro poddenerwowali, to używali ówczesnych odpowiedników słów "kurwa", "chuj" i "pierdolić". Tu mamy te słowa wplecione w stylizację i daje to moim zdaniem naprawdę niezły,momentami piorunujący efekt.
Jedyne słowo, którego bym się czepiła, to "gej" - współczesne słowo (z angielskiego, zaczeło być w tym kontekście używane dopiero ok. XX w.) zupełnie nie pasuje do starożytności, gdzie homoseksualizm był traktowany zupełnie inaczej, na porządku dziennym były sytuacje że starszy meżczyzna miał młodszego kochanka (byle był partnerem "aktywnym" :P) i nie wiazało się to z tzw. "orientacją seksualną".

Dziękuję za komentarz:) Byłem pewien, że niektórym przypadnie do gustu ten styl, szczególnie, że mi samemu się podoba, a to chyba ważne:p Chciałem zrobić eksperyment polegający na połączeniu potocznego stylu i szybkiej akcji z opowieścią fantasty, jak widać zdania są podzielone, co do efektu, ale większość komentujących chwali mój pomysł i historię i nawet tytuł, za co bardzo dziękuję.:)

Do tej większości ja nie należę. Możesz mi zarzucić ortodoksyjność, ale to nie zmieni mojego stanowiska wobec anachronizmów.
W porównaniu do pierwszego Twojego tekstu, jaki się tu pojawił, ten jest warty uwagi i pozytywnej oceny. Pomimo powyższego zastrzeżenia.

A mi się podobało. Nawet tak całkiem bardzo. Starożytność z całej historii to moja ulubione epoka, a nie ma - ani tylko na tym portalu, ani ogółem - aż tak wielu "starożytnych" fantastycznych tekstów. Taki trochę powiew świeżości. No i historia ciekawa.
Błędów wytykać nie będę, bo wszystkie chyba zostały już wymienione w poprzednich komentarzach. Napiszę jedynie, że jest ich na tyle mało, że nie psuje to przyjemności czytania.
Dałbym 5/6 (gdybym mógł). 

A ja, jeśli chodzi o komentarze poprzedników, przychylić się muszę do opinii Vyzarta.

Dłuższe teksty zwykle sobie drukuję, żeby nie męczyć się na ekranie, a na wydruk nanoszę poprawki. No cóż, sporo ich tym razem. Przede wszystkim cała masa zagubionych przecinków. Po drugie, znaki interpunkcyjne w zapisie dialogów. To są te rzeczy, których szczegółowo wytykać nie będę, bo szkoda mi czasu.

"tysiące włóczni rytmicznie uderza o tarcze" - albo tysiąc uderza, albo tysiące uderzają.

"On sporo zapłacił bym opowiedział mu tę historię. Mam mu to wszystko powiedzieć." - Jak już Vyzart wspomniał, powtórzenia są przykre dla oka i mózgu. A, niezależnie od tego, co twierdzi narrator, opowiadanie historii rzeczywiście nie idzie mu najlepiej.

"...milknę momentalnie, próbując szybkim, bezwarunkowym ruchem uratować..." - bezwarunkowy ruch?

"...tysiące Perskich gardeł..." - tytaj perskich małą literą. Persowie wielką, coś perskiego małą. Jak język polski, na przykład.

Aha, ponadto ja należę jednak do frakcji tych, których drażnią faceci, kurwy i oblechy w tekście umiejscowionym w Starożytności. Nie podoba się i już.

...panujące tam cuche powietrze..." - powietrze nie panuje.

"...gwałtownym ruchem ściskam pięść, gniotąc w nim garść winogron..." - w niej, w pięści, nie w nim. Poza tym raczej kiść winogron. No i nie jest napisane, skąd te winogrona wziął. Brakuje mi wcześniej zdania, że patera z winogronami stała na krawędzi basenu, albo że się nią bawił, opowiadając historię.

"...napij się wina, przechyl butle i wlej..." - butlę.

"...czarna niewolnica masuję mi barki..." - masuje.

"Brzmię Sparty ukierunkowało..." - Brzemię.

"Wypalone usta i policzki mężczyzn i wnętrza dłoni kobiet świadczyły o ich wzajemnym połączeniu i były znakiem dla innych, że nie warto o nich ubiegać, że to nic nie da." - nie warto się o nich ubiegać.

"Powoli uniósł ją w górę..." - Och, cóż za plaga. Jak się "unosi", to z definicji w górę! Pleonazm! Nie schodzimy w dół i nie podnosimy w górę, zapamiętaj, proszę...

"Całe to plemię, które kochał i szanował, ale teraz coś się zmieniło. To wszystko sprawiło, że coś w nim pękło. I te słowa tego starucha.
- Kto to zrobił? - Maame zasyczał, ocierając ręką oczy.
- To nie ważne.
- Po prostu chcę wiedzieć, chyba mam do tego prawo."
Za dużo tego wszystkiego.

Notabene, zgadzam się z przedmówcą, że powolne odkrajanie nóg nie ma szans powodzenia. Może przy wysokim poziomie współczesnej medycyny da się kogoś celowo podtrzymać przy życiu, ale wtedy? Kobita wykrwawiłaby się niemal natychmiast z rozciętej tętnicy. Tak samo później narrator. Niewiarygodność sceny bardzo ujemnie wpływa na odbiór całości, jak dla mnie.

"Nieważne" pisze się razem, a nie "nie ważne". (Dwa razy tak napisałeś).

Hades wielką literą. Ktoś już zresztą wyżej zauważył, że "gorące piekło" w odniesieniu do Hadesu jest zabiegiem nietrafionym.

Wieko oderwało się od dna? Jak? Wieko jest z wierzchu, dno na dole. Dół od góry oddzielają w szkatułkach na ogół jeszcze ścianki. Czy wieko może zatem oderwać się bezpośrednio od dna?

"Wierzę" nie pisze się przez ż.

"Jego ciało był przezroczyste..." - było.

"- Ukryj się gdzieś - Majaji ryknął do dziewczyny, gdy głowa giganta pierwszy raz drgnęła, a zgrzyt zastygłych ścięgien rozszedł się głośnym echem.
(...)
- Użyj kobiecej intuicji - Maame rzucił szybko i ruszył biegiem pod cielsko kolosa."
W dialogach, w takich wypadkach, po kwestii dialogowej lepiej i płynniej brzmi nie imię, a, hm, słowo oznaczające sposób artykulacji.
Raczej:
- Ukryj się gdzieś! - ryknął do dziewczyny Majaji...
oraz
- Użyj kobiecej intuicji - rzucił szybko i ruszył biegiem...
Tak mi się przynajmniej wydaje.

Stróżka krwi? Oh, really? Stróżka to ta od strzeżenia. Struga, ergo strużka, to coś, co płynie. Na przykład krew. Ach, ta ortografia...

"...grzbietu, pokrytego tymi garbami. Te drgawki były jakieś..."

"ogromny jezioro" - ogromne.

"...parę czarnych skurwieli dopadło go i wgryzło się w nogi i bok." - Brakuje mi dookreślenia, który bok. Tym bardziej, że jeden był już zdrowo nadszarpnięty.

"...nucił tą swoją melodię..." - TĘ melodię.

"Całe życie sam o nim opowiadam , ale..." - zbędna spacja przed przecinkiem.

"...uciekł z więzień Macedońskich..." - przymiotnik, a więc małą literą.

"Nie istotne" - nieistotne, podobnie jak nieważne, piszemy razem.

"...widziałem jego kutasa, machającego się w prawo i w lewo..." - Raczej kiwającego się, albo coś. Machać można czymś, a nie samym sobą raczej, więc ten kutas musiałby coś chwycić, żeby tym machać... a to już trochę zbyt abstrakcyjne, jak dla mnie.

Plusem historii jest jej umieszczenie w realiach, które raczej rzadko się wykorzystuje. Tym bardziej szkoda (jak dla mnie), że te realia zaburza współczesny język.
Samej historii zaś raczej nie kupuję. Cóż było pięknego w potworze, którego Majaji zabił na pustyni? Żadnego piękna ani w tym, ani w tekście nie czuję. Narrator, mimo zapewnień, szczególnie uzdolnionym opowiadaczem nie jest. Jak już wspomniałam, powolne odcinanie nóg szkodzi wiarygodności, podobnie jak współczesne flugi, oraz masa potknięć stylistycznych, interpunkcyjnych i literówek, na które jestem szczególnie uczulona.

Radzę Ci uważniej sprawdzać teksty przed publikacją, albo pokazywać je komuś znajomemu, bo większości drobnostek mógłbyś się pozbyć tylko dzięki temu.

Powodzenia przy następnych tekstach. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

 człowiek generalnie nie przeżyje powolnego odkrajania nóg, przy ówczesnej wiedzy medycznej.
Ale Madlen nie była człowiekiem, no nie? :P

Czytałem o alpinistach, którzy w akcie desperacji odcinali sobie kończyny przywalone lawiną, żeby ujść z życiem. Jeden chyba sobie nawet odkroił rękę scyzorykiem.

Nie znam się na medycynie, ale może to nie jest, aż takie niemożliwe:)

Dzięki za komentarze i pozdrawiam.

No cóż, jak widać wyżej, beta by się przydała.

No i od takiego tekstu oczekuje się maksimum, więc każdy, najmniejszy nawet błąd, dłużyzna, niejasność (niezamierzona) rażą mocniej niż w tekście słabym.

Dasz radę napisać coś jeszcze lepiej? :)

No cóż, jak widać wyżej, beta by się przydała.

No i od takiego tekstu oczekuje się maksimum, więc każdy, najmniejszy nawet błąd, dłużyzna, niejasność (niezamierzona) rażą mocniej niż w tekście słabym.

Dasz radę napisać coś jeszcze lepiej? :)

Nowa Fantastyka