- Opowiadanie: Toms007 - Rudowłosa

Rudowłosa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rudowłosa

Pilnujący drewnianej palisady strażnicy przeklinali szpetnie i co rusz przytupywali dla rozgrzewki. Obrzucając się niewybrednymi epitetami, rozpychali się nawzajem w walce o miejsce przy niewielkich paleniskach, równomiernie rozmieszczonych wzdłuż owalnego ostrokołu. Rząd ostro zakończonych, grubych jak ramię mężczyzny pali otaczał tymczasową siedzibę grafa Rabbena. Szlachetnie urodzony panicz Stefan sprawował pieczę nad niewielkim hrabstwem Colerain, terenem leżącym na zachód od Lasów Giddioch i składającym się głównie z nieurodzajnych łąk, śmierdzących bagien i trzynastu biednych, zawszonych wiosek.

 

Od śmierci seniora rodu markgraf żył w ciągłym stresie, wywołanym koniecznością zarządzania niedawno odziedziczoną ojcowizną. Stres ten związany był z wiatrami hulającymi po pustym skarbcu rodowym, a także z panującą od wieków w Colerain biedą, bardzo utrudniającą zapełnienie owego skarbca. Chcąc odreagować napięcie, dziedzic na Colerain już trzeci raz w tym roku urządził dla siebie i swoich przyjaciół polowanie w Lasach Giddioch.

Nie były to zwykłe lasy i nie były to zwykłe polowania. Dzika i niebezpieczna puszcza przecięta była dwiema wstążkami traktów, łączących Colerain z sąsiadującymi marchiami Stabain i Athain. Drogi te nigdy nie uchodziły za bezpieczne, ale ostatnio dzicy z Giddioch coraz częściej naprzykrzali się przemierzającym knieje wędrowcom.

 

Plemiona zamieszkujące gęstą knieję skutecznie opierały się odwiecznym wysiłkom zakrzewienia zalążków kultury i cywilizacji na tych terenach. Co było zrozumiałe, bo wysiłki te polegały prawie wyłącznie na grabieżczym plądrowaniu osad dzikusów oraz paleniu tego wszystkiego, czego nie dało się zrabować.

Chlubnym wyjątkiem od tej tradycji była próba ucywilizowania tych terenów i ich mieszkańców podjęta przez kapłana Wiledrota. Niestety, skończyła się tak, jak skończyć musiała. Duchowny i jego świta zostali pojmani, upieczeni i najprawdopodobniej zjedzeni przez jedno z leśnych plemion. Ostatecznych dowodów na to ostatnie nie udało się zdobyć. Nie przeszkadzało to jednak władcom otaczających Lasy marchii używać tego incydentu – wraz z jego kulinarnym zakończeniem – jako pretekstu do powtarzanych w miarę regularnie prób podporządkowania sobie Giddioch.

 

Po kilku nieudanych wyprawach łupieżczych okazało się, że w pojedynkę żaden z biednych grafów nie jest w stanie zdobyć zamieszkanej przez bitne ludy puszczy. Na jakiekolwiek przymierze pomiędzy zwaśnionymi rodami szlacheckimi raczej się nie zanosiło, wobec tego trzej możnowładcy doszli do jednomyślnego wniosku: puszczy podbić się nie da, więc pozostaje jedynie rabunek.

Wkrótce zwykłe najazdy już nie wystarczyły znudzonym włodarzom. Znaczna odległość od stolicy Cesarstwa odcinała ich od wszelkich rozrywek, modnych wśród dobrze urodzonych tego świata. Wobec tego wymyślono nowe zabawy. Na przykład polowania. Na ludzi. Jedna z takich imprez dobiegała właśnie końca w wielkim, bogato zdobionym namiocie grafa Stefana Rabbena.

 

***

 

Młody markgraf zasiadał na wysokim fotelu, obitym najlepszym, czerwonym suknem pochodzącym ze słynnych tkalni południowego miasta Saagti. Mimo upływu lat siedzisko wciąż błyszczało jak nowe, potwierdzając renomę swych twórców.

Młodzian miał na sobie lekko znoszony, zdobiony złotymi guzami kaftan w ciemnozielonym kolorze, na który z pozoru niedbale narzucono krwistoczerwony mucet. Kolor peleryny, podkreślający wysoki niegdyś status rodu Rabben, z upływem czasu wyblakł tak samo, jak znaczenie familii grafów, powoli tracącej wpływy w stolicy. Zarówno zielony kaftan, jak i mucet miały dobrze widoczne odgniecenia – ślady mocowań zbroi rycerskiej dowodzące niezbicie, że graf Stefan, tak jak jego przodkowie, lubił pokazywać się w swojej zbroi płytowej. Rzadko, to prawda, ale jednak lubił.

 

Tego dnia zbroja oddana była już giermkom do czyszczenia, a młody, ledwie dwudziestotrzyletni dziedzic oddawał się zasłużonym, wieczornym rozrywkom. Przed grafem ustawiono dużą dębową ławę, zapełnioną przez służbę mięsem, owocami i dzbanami z wodą i trunkami. Mimo pustego skarbca panicz Stefan lubił i umiał się bawić. Stanowiący centrum namiotu stół otaczało ciasnym wianuszkiem kilkunastu najbliższych przyjaciół grafa, głośno dysputujących nad przebiegiem zakończonego właśnie polowania. Młodzieńcy ci postępowali zgodnie z rycerskim kodeksem, wraz z tempem pochłaniania kolejnych dzbanów z winem i rumem coraz śmielej konfabulując swoje dokonania, mające jakoby miejsce wcześniej tego dnia.

 

Stefan siedział w milczeniu, w prawej dłoni ściskając stalowy kielich wypełniony czerwonym, kwaśnym ruadyjskim winem, palcami zaś lewej obejmował czoło; starał się w ten sposób wypędzić z głowy dręczącą go przez cały dzień migrenę. Ani sprośne dowcipy posiadacza fantazyjnie zaczesanej na czoło złotej grzywy, rittera Deana Biducha, dla podniesienia rangi swojego rodu wrzucającego przed nazwisko szlacheckie „vein", ani żołnierskie przyśpiewki najlepszego przyjaciela grafa, Adiana vein Trettera, nie były w stanie uporać się z nawracającym bólem czaszki Stefana. Młody hrabia smętnym wzrokiem wpatrywał się w dwie szczupłe i wyjątkowo piękne ciemnoskóre tancerki, sprowadzone za olbrzymią sumę stu oboli w zeszłym miesiącu z nadmorskiego księstwa Naith.

 

Odziane jedynie w delikatne, muślinowe spódnice, zawiązane rozkosznie nisko na biodrach, dziewczęta tańczyły w rytm cichej muzyki, niemal kompletnie zagłuszanej przez głośne krzyki biesiadujących rycerzy. Ich nagie, nabłyszczone aromatyzowaną oliwką ciała splatały się ze sobą, poruszając się w takt zmysłowej melodii i tworząc niesamowite figury akrobatyczno-erotyczne.

 

Obydwie były do siebie łudząco podobne, na tyle, że graf początkowo wziął je za rodzone siostry. Ale już w pierwszą noc po przyjeździe do Colerain, którą obie dziewczyny spędziły w jego łożu, okazało się, że nie są ze sobą spokrewnione. Owej nocy, nie ostatniej takiej zresztą, obie tancerki o egzotycznych imionach Pa'ah i A'ith przekonały się, że nie opłaca się sprzeciwiać woli hrabiego w żadnej kwestii, a tym bardziej w tak błahej sprawie, jak oddanie swoje młodego ciała nowemu panu.

Doświadczone kilkutygodniowym pobytem na dworze Rabben, Pa'ah i A'ith tańczyły najpiękniej, jak tylko potrafiły i oddawały się młodemu dziedzicowi tak często, jak sobie tego życzył. Alternatywa była bardzo bolesna i poniżająca – służba i stajenni hrabiego nie mieli litości dla dwu egzotycznych piękności.

 

Znudzony graf przyglądał się w milczeniu, jak Pa'ah klęka przed powoli obracającą się, kręcącą szczupłymi biodrami partnerką i, delikatnie muskając dłońmi jej niemal czekoladową skórę, składa wyimaginowane pocałunki na płaskim brzuchu A'ith.

Po raz pierwszy pomyślał, że dziewczyny są kochankami. Muszę to sprawdzić, jak tylko wrócę na zamek, stwierdził. Jeśli to prawda, przećwiczę je bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mogą mieć tylko jednego kochanka. Mnie.

 

Klęcząca dziewczyna przesunęła ręce w górę, muskając niewielkie piersi A'ith i obejmując je swoimi smukłymi dłońmi. Rabben gotów był przysiąc, że palce Pa'ah zacisnęły się na sterczących, niemal czarnych sutkach drugiej tancerki. Wściekle ścisnął kielich w dłoni. Był już pewien zdrady swoich nałożnic i zaczął wymyślać karę, wystarczająco bolesną dla obydwu kobiet, gdy nowa fala migrenowego bólu zmąciła jego myśli i rozproszyła uwagę.

 

Mrużąc oczy, podrażnione dymem palonych w namiocie pochodni, graf spojrzał w bok, ku wejściu do namiotu. Znajdowały się tam trofea, przywiezione z dzisiejszych łowów. Nieco ponad tuzin wciąż ociekających krwią ludzkich głów nabito na drewniane, grube drągi stojące w specjalnych stalowych uchwytach. Głowy te ustawione zostały jako makabryczna wystawa talentów łowieckich hrabiego i jego kompanii. Uchwyty podtrzymujące drewniane tyczki były dość sprytnie wykonane, dzięki czemu krew, spływająca z nabitych na drągi przerażających szczątków, odprowadzana była systemem rynienek do niewielkiej drewnianej balii, nie brudząc wyścielających namiot dywanów.

 

Zakrwawione głowy, zatknięte na grube jak nadgarstek paliki, zapewniały różnorodne wrażenia estetyczne. Męskie, kobiece, ba, trafiła się nawet jedna, wykrzywiona grymasem strachu główka dziecka. Stare, młode, wszystkie jednakowo straszne i w swej grotesce nudne, pomyślał raptem graf. Nie cieszyła go już nagonka, pościg, mordowanie, ani nawet będące już stałym rytuałem obdzieranie ze skóry i dekapitacja ofiar. Znudziłem się, skonstatował z przerażeniem Rabben. Co teraz będę robił? Czym zabiję tę nudę? – pytał sam siebie hrabia. Nie znajdując odpowiedzi, znów spojrzał na nabite na drzewce głowy. A właściwie patrzył tuż obok, na postać przywiązaną do beczki wina, stojącej na lewo od makabrycznej wystawy. Istota ta, tajemnicza w swym prymitywizmie, mimo mocnych więzów krępujących jej członki nie przestawała rzucać energicznie ciałem na boki w daremnej próbie uwolnienia się z okowów.

 

Nieczęsto zdarzało się, że jeden z leśnych ludzi dawał złapać się żywcem. A tym razem udało się pojmać młodą kobietę. Dziewczynę niemal. Ciekawe, czy jest jeszcze wirginą? – pomyślał graf. Czy poznała już smak męskiej miłości?

Jeśli nie, tym lepiej. Pozna dziś, i to już za chwilę, postanowił. Delikatnie, niemal niezauważalnie skinął głową na stojącego nieco z tyłu młodego giermka o imieniu Ridion. Młodzieniec podszedł szybko. Wiedział, czym grozi jakakolwiek opieszałość względem poleceń młodego Rabbena.

– Przygotujcie mi mój namiot, nagrzejcie łoże. I zanieście do mnie tę, tam – graf ruchem głowy wskazał spętaną dzikuskę. – Od razu widać, że trzeba ją troszkę uspokoić – dodał, patrząc na szarpiącą się dziewczynę.

Giermek skinął głową i cofnął się w cień krzesła grafa. Tam wydał odpowiednie dyspozycje służbie, po czym odetchnął bezgłośnie. Może ten moczymorda szybciej da mi dziś spokój, pomyślał chłopiec. Może będę mógł znów skorzystać z uroków pięknych Pa'ah i A'ith. Oby tylko ten stary cap kiedyś się nie zorientował we wszystkim, bo wtedy nawet pieniądze mojego ojca mnie nie uratują! – z drżeniem dokończył myśl.

 

***

 

Czujność pilnujących ostrokół strażników została nieco uśpiona. Winna temu była dość późna godzina, doskwierające wszystkim przenikliwy ziąb i zacinający, podły jesienny deszcz, a także niewielka, acz przyjemnie rozgrzewająca ilość wykradzionego z uczty wina. Zresztą, po całodziennych łowach, nie było czego się obawiać. Przerażone krwawą pogonią leśne ludy schowały się głęboko w kniei, a do tego dla pewności graf Rabben nakazał ponabijać na pale oskórowane, bezgłowe ciała i wystawić je na pokaz wszystkim mieszkańcom Puszczy Giddioch. Tak dla przestrogi, jak sam stwierdził. Zadziałało. Jedynie leśne lisy odważyły się zbliżyć do obozowiska, zwabione zapachem świeżego mięsa. Wojownicy hrabiego mieli wszelkie podstawy do tego, aby swą czujność przytępić sprezentowanym winem. Ale chyba nie powinni.

 

Skryta pod udostępnionym przez maga Hejnerta czarem niewidzialności Siilva starała się nie wchodzić w drogę zajętym konsumpcją wina wartownikom. A nuż któryś z nich był inteligentniejszy, niż na to wyglądał. Nuż zauważy lekkie zakrzywienie kropel siekącej mżawki, niepoddających się przecież urokowi eliksiru Doore, oszukującego jedynie wzrok. Lisy, na przykład, nie dały się nabrać. Ufając swym nosom o wiele bardziej niż wzrokowi, zwierzęta już dawno odkryły obecność pachnącego nieznanymi im ziołami intruza i odstąpiły od wiszącej na palach padliny, oczekując na dalszy bieg wydarzeń z bezpiecznej odległości.

Siilva cicho, ostrożnie przemknęła obok skupionych wokół ogniska i antałka z winem żołnierzy i przylgnęła plecami do drewnianej palisady. Dzięki ziołom wtartym w skore, jej ciało zachowało ciepło i giętkość, unikając wychłodzenia mimo wielogodzinnego marszu przez wilgotny, zimny las. Męczące, mozolne podkradanie się pod obozowisko również nie wywołało odrętwienia czy bolesnych skurczów mięśni tylko dlatego, ze zastosowała te roślinne specyfiki.

Dziewczyna rozejrzała się wokoło. Od bliższego ogniska, tego po prawej, dzieliło ją kilkanaście metrów. Ludzie stojący wokół ognia płonącego na lewo od niej byli zbyt daleko, by cokolwiek usłyszeć.

 

Siilva chciała odsunąć z czoła kosmyk włosów, który nie dość, że wysunął się spod utrzymującej fryzurę w ryzach chusty, to jeszcze irytująco łaskotał ją po twarzy. Niestety, nie widziała go i trudno było jej wcisnąć niesforny lok na swoje miejsce. Dziewczyna spojrzała w górę. Tworzące palisadę pnie, u góry ociosane przy pomocy siekier i mieczy na kształt ostrych szpikulców, miały jakieś trzy, może trzy i pół metra wysokości. Nic trudnego. Siilva raz jeszcze spojrzała uważnie w lewo i w prawo, po czym bezszelestnie wyrzuciła w górę mały, drewniany hak, do którego przymocowana była lina, tak samo jak hak wykonana z włókien pnącza Waartha. Włókna te miały rzadką właściwość błyskawicznego dopasowywania własnego koloru i struktury do materii, do której zostały przyłożone. Wprawni rzemieślnicy potrafili wykorzystać ich niezwykłe właściwości do wykonania bardzo specjalistycznego sprzętu – idealnie nadającego się do profesji Siilvy. Niestety, bardzo trudno było znaleźć i rozpoznać pnącza Waartha, w warunkach naturalnych doskonale upodabniające się do otaczającej je flory. Pierwszy metodę na ich odnajdywanie, opartą na skomplikowanej magii identyfikacyjnej, opracował czarnoksiężnik Waarth, od którego imienia, jak nietrudno się domyśleć, pochodziła nazwa rośliny.

 

Hak cichutko stuknął, obijając się o drewniane bale częstokołu. Siilva napięła linkę, dociskając ją do powierzchni nieokorowanego drewna. Popatrzyła z ciekawością na trwający krótką chwilę proces tej wyjątkowej roślinnej mimikry, podczas którego linka niemal zupełnie wtopiła się w strukturę pni. Rozejrzawszy się po raz ostatni na boki, chwyciła dłońmi sznur i szybko wspięła się na szczyt palisady. Zręcznie przycupnęła na szczycie ostrokołu i rozejrzała się po obozowisku, bez problemu rozpoznając zarówno namiot główny, jak i stojący nieopodal namiot sypialny grafa Rabbena. Przerzuciła linkę na wewnętrzną stronę częstokołu i zsunęła się po niej na mokrą od deszczu trawę. Przystanęła na chwilę w cieniu ogrodzenia, uspokajając przyspieszony oddech. Splotła palce obu dłoni, układając je w skomplikowany wzór, i przycisnęła do wilgotnego drewna. W ten sposób zostawiła na palisadzie niewidoczny gołym okiem znak magiczny, wskazujący dziewczynie drogę ucieczki. Teraz musiała tylko niepostrzeżenie przemknąć przez obozowisko i wykonać zadanie.

 

***

 

Markgraf lubił, kiedy służba szybko i dokładnie wykonywała jego polecenia. Dlatego też, kiedy szybkim krokiem przeszedł po mokrej trawie z namiotu głównego do swojej prywatnej kwatery i gwałtownym ruchem odsłonił wejście do jej wnętrza, mruknął zadowolony. Wyłożony puszystymi futrami srebrnych jeleni z zaśnieżonych pustkowi Mroźnego Skaggeth namiot był już dla niego przygotowany. Wnętrze rozświetlał blask bijący z dwu lamp, zawieszonych na grubych łańcuchach pod przeciwległą ścianą namiotu, na wprost wejścia. Rozgrzane do miłej dla ciała temperatury powietrze zapraszało do zrzucenia zawilgoconych ubrań, co też graf pospiesznie uczynił. Asystujący mu giermek zręcznie podniósł z ziemi mucet i kaftan hrabiego i wycofał się z namiotu, zasznurowując wejście. Dzisiejszej nocy nikt nie miał prawa przeszkadzać młodemu władcy Colerain.

 

Graf chwycił za stojący na koźle kielich, wypełniony palącym gardło rumem i, przełykając z głośnym bulgotem mocny trunek, zerknął na dziewczynę, przywiązaną do podtrzymującego namiot słupa.

Naga, może dziewiętnastoletnia, dziewka została przez Ridiona dobrze przygotowana. Jutro pochwalę tego głupka, pomyślał Rabben, zrzucając z siebie ozdobny, wyszywany złotymi nićmi pas z przymocowanym doń eleganckim, długim sztyletem o prostym ostrzu. Broń miała jedynie charakter reprezentacyjny i w żaden sposób nie sprawdziłaby się jako oręż w walce, ale puginał był wyjątkowo strojny i zaspokajał próżność hrabiego.

 

Młodzieniec dopił do końca rum i, przyglądając się napiętemu niczym struna ciału porwanej dziewczyny, niespodziewanie stwierdził z ulgą, że upierdliwa migrena znikła – tak nagle, jak się pojawiła przed kilku godzinami.

Naga dzikuska miała ramiona skrępowane w nadgarstkach i przywiązane do stalowego kółka, zawieszonego dość wysoko na masywnym słupie. Mocno napięte ręce niewątpliwie bolały dziewczynę, ale dzięki temu młodzieniec mógł nacieszyć oko widokiem wyprężonego, kobiecego ciała. A to jest warte tej odrobiny cierpienia, skonstatował hrabia. Nogi dziewczyny przywiązano do znacznie oddalonych od siebie, wbitych w ziemię stalowych kolców, dzięki czemu wszystkie sekrety jej kobiecości były doskonale widoczne. Rabben zapatrzył się na płaski brzuch i młode, nie zarośnięte jeszcze krocze dzikuski. Szybko zrzucił ze stóp skórzane trzewiki i ściągnął z siebie ostatni element odzienia, cienką tunikę. Nie odrywając oczu od przerażonej kobiety nalał sobie do kielicha drugą porcję rumu. Od razu upił wielki łyk, podziwiając jej zgrabne, szczupłe ciało. Umyta, prezentowała się o niebo lepiej niż wcześniej, tuż po schwytaniu. Krągła, choć jeszcze nie w pełni rozwinięta dziewczęca figura, z jędrnymi małymi piersiami i ładnie wytoczonymi biodrami podnieciła hrabiego. Czując rosnącą żądzę, Rabben podszedł do skrępowanej dzikuski i zajrzał jej w ciemne oczy. Bała się, choć starała się tego nie okazywać. Ale Rabben dostrzegał wszystkie, nawet najdrobniejsze, objawy jej strachu – lekko napięte mięśnie twarzy, niemal niezauważalnie drgający podbródek, kurczowo zaciśnięte na sznurach dłonie. Bała się, a to jeszcze bardziej podnieciło hrabiego.

 

Przysunął się jeszcze bliżej i stanął tuż przed związaną niewiastą. Szczerząc się w lubieżnym uśmiechu, przechylił głowę nieznacznie na bok. Odwrócił kielich do góry dnem i wylał ostatnie krople rumu na jedną z małych, napiętych ze strachu piersi dziewczyny. Płyn pociekł po kobiecej krągłości, wykonując niewielki slalom by ominąć sterczący sutek, i popłynął dalej w dół, ku talii dziewczyny. Drgnęła, gdy zimne krople alkoholu dotknęły jej skóry. Markgraf pochylił się ku niej gwałtownym ruchem i zlizał ściekający napój z wymytej, pachnącej odkażającymi ziołami skóry. Ciałem dzikuski wstrząsnął kolejny dreszcz.

Mrucząc w zadowoleniu, młodzieniec odrzucił za siebie pusty już kielich i zacisnął dłonie na piersiach dziewczyny. Jęknęła z bólu, ale dla niego ten dźwięk był jak podniecająca melodia. Ścisnął jej ciało jeszcze mocniej, ugniatając twarde sutki kobiety pomiędzy palcami. Przywarł mocno do szarpiącej się dzikuski, choć ta gwałtownymi ruchami ciała próbowała bronić się przed niechcianą pieszczotą. Uwiązano ją jednak na tyle dobrze, że wkrótce zrozumiała, iż jakakolwiek obrona i tak nie miała sensu.

 

 

 

Graf nie miał cierpliwości, nie chciał czekać ani chwili dłużej na zaspokojenie własnego pożądania. Gwałtownie wbił się we wnętrze dziewczyny, z sadystyczną radością zadając jej ból. Ta jęknęła rozdzierająco i ścisnęła uda, na próżno starając się zewrzeć przywiązane do palików nogi. Jej rozpaczliwy gest, siła mięśni jej ud i głośny szloch jeszcze mocniej pobudziły grafa. Nie szczędząc brutalnych pieszczot, Rabben gwałcił jej ciało i czerpał z tego olbrzymią radość. Raptem dzikuska zmiękła w rękach hrabiego, poddała się jego brutalnej sile i zrezygnowała z walki, jakby nagle utraciła wiarę w ocalenie. Rabben poczuł, że zwyciężył, że podporządkowała się jego woli. Krzyknął tryumfalnie. Nie minęła minuta, a podniecony mężczyzna jęknął głośno i zastygł na chwilę w bezruchu, po czym oparł zawilgocone czoło na napiętym ramieniu związanej dziewczyny. Po chwili graf oderwał się od dzikuski i powolnym ruchem otarł pot z czoła. Przymrużył oczy i spojrzał na znieruchomiałą kobietę, biernie zwisającą na krępujących nadgarstki więzach. Pochylił się i podniósł z ziemi połyskujący w świetle lamp sztylet. Trzymając go w dłoni, zbliżył się do uprowadzonej dziewczyny.

– Cóż – powiedział spokojnie – sama chyba rozumiesz, że ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebujemy to kolejny zawszony bękart, pętający się po Lasach Giddioch z podobnymi tobie zwierzętami, prawda?

Jakby akcentując ostatnie słowo, graf zadał szybki cios, aż po jelec wbijając klingę puginału w śniady brzuch kochanki. Kobieta jęknęła rozdzierająco, jej ciało drgnęło w gwałtownym spazmie, który napiął mięśnie dziewczyny tak, że wyglądała jak kawałek suchego, skręconego rzemienia. Graf Rabben z zafascynowaniem spojrzał w nagle poszarzałą twarz dziewczyny, po czym mocno pociągnął rękojeść sztyletu w górę. Czuł krew, lejącą się z głębokiej rany na dłoń trzymającą krótkie ostrze, widział ból i strach w gasnących oczach dzikuski. Chłonął te emocje równie łapczywie, jak przed chwilą swoje pożądanie. Kobieta wydała z siebie rozdzierający szloch i umarła, a jej głowa opadła na pierś hrabiego.

 

Mężczyzna wyrwał z bezwładnego ciała swój sztylet i w roztargnieniu wytarł zakrwawioną klingę o podniesioną z ziemi tunikę. Jakby raptownie trzeźwiejąc zerknął z obrzydzeniem na swój zbrukany krwią strój. Ze wstrętem odrzucił od siebie sztylet, owinięty w poplamiony jedwab. Odwrócił się ku wyjściu z namiotu, chcąc wezwać Ridiona i nakazać mu uprzątnięcie trupa, ale zamarł w półobrocie, ze zdziwieniem wpatrując się w stojącą tuż przed nim szczupłą, pachnącą dziwacznie kobietę. Nieznajoma ubrana była w lekką skórzaną zbroję, która błyszczała jeszcze wilgocią od padającego na zewnątrz deszczu, na głowie zaś miała niepasującą do reszty stroju zielonkawą chustę. Mimo, iż chusta była mocno zawiązana, kilka niesfornych, kasztanowych kosmyków wystawało spod materiału, opadając na pociągłą, ładną twarz.

Po chwili, wypełnionej skonsternowanym milczeniem, graf Rabben przypomniał sobie, kim jest i gdzie się znajduje, i odezwał się władczym tonem: – Ktoś ty i jak śmiesz włazić do mojego namiotu bez zezwolenia?

Siilva spojrzała na niego z zastanowieniem. Nie wzruszył jej zakrwawiony trup dziewczyny, uwiązany do słupa wznoszącego się ku powale namiotu kilka kroków za hrabią. Znała gwałtowność Rabbena względem kobiet, bo podczas fazy przygotowawczej zawsze dogłębnie analizowała zwyczaje i charakter tych, na których przyjęła zlecenie. Drobnym zaskoczeniem był fakt, że graf ją zobaczył. Oznaczało to dwie rzeczy: w bezpośrednim otoczeniu wielmoży znajdował się jakiś mag i to on musiał wyposażyć młodzieńca w amulet uodparniający na czar niewidzialności. A że dobranie właściwych proporcji do wytworzenia Doore wymagało nie lada kunsztu, tak samo przełamujący go talizman musiał zostać wykonany przez sprawnego w magicznym rzemiośle specjalistę. Obydwa powyższe wnioski oznaczały jedno: należało czym prędzej wykonać zlecenie i znikać.

 

– Gadaj, kim jesteś, bo jeszcze chwila, a wzywam moich ludzi! – warknął markgraf, dziwiąc się samemu sobie, że jeszcze tego nie uczynił.

– To będzie trudne, panie Rabben – odpowiedziała Siilva. Hrabia zamrugał oczami, słysząc jej zaskakująco niski, kontrastujący z drobną posturą głos. – Pańscy ludzie są… niedysponowani.

– Co to ma znaczyć, do kurwy nędzy?! – wściekł się młodzieniec. „Panie Rabben"? Jak śmiała tak do niego powiedzieć? Zaraz przywiąże ją do słupa obok jeszcze ciepłego ścierwa dzikuski i tak obije batogiem, że nie zostanie na niej skrawek skóry. – Jak śmiesz, dziwko…?

 

Siilva błysnęła bielutkimi zębami, wykrzywiając kształtne usta w nagłym uśmiechu. Gwałtownym ruchem wyciągnęła trzymane za plecami ramiona, a w jej dłoniach błysnęły zakrzywione szable niemal metrowej długości o charakterystycznych, ciemnych, jakby wytrawionych kwasem, głowniach. Pulady, to są legendarne pulady, zdążył pomyśleć graf, a w następnej chwili ostrza dosięgły jego szyi, przecinając obie tętnice szyjne i niemal odrywając głowę od reszty ciała. Hrabia uniósł dłonie, łapiąc się za ranę, i zatoczył się do tyłu. Przerażonym wzrokiem popatrzył na tryskającą niczym z fontanny krew. Po krótkiej chwili słabnące nogi uległy i makgraf padł na kolana, a obrzydliwe cięcie na szyi rozdziawiło się niczym krwawa paszcza, rozciągnięte opadającą do tyłu głową martwego już możnowładcy.

 

Siilva przezornie odstąpiła dwa kroki do tyłu, aby nie ubrudzić się krwią markgrafa, lejącą się z rozciętych arterii. Poczekała krótką chwilę, upewniając się, że młodzieniec skonał, po czym odgarnęła poły ciężkiego sukna zasłaniające wejście do namiotu, rozejrzała się uważnie dookoła i bezszelestnie wybiegła w mrok. Zadanie zostało wykonane.

 

***

Powrót do cywilizacji trwał niemal cztery dni. Jej koń, pochodzący z równin Wielkiej Wyspy Va'aich i ułożony w jednej z tamtejszych, najlepszych w zachodnim świecie osad stajennych, był rączym i szybkim karoszem o imieniu Saluu. Poniósł swoją właścicielkę lekkim cwałem przez smutne, puste równiny Gidaich, równie szybko pokonali niezamieszkałe Wzgórza Raiden, rozdzielające Północne Marchie od cywilizowanych terytoriów centralnych. Po krótkim popasie na Krzyżówce Środka kontynuowali swą podróż szerokim, wygodnym Szlakiem Wertykalnym, spajającym na osi południkowej dwa najważniejsze miasta regionu – Aalst i De Engel.

 

Po dniach wypełnionych wiatrem i kurzem Siilva z ulgą i radością przywitała znajomy widok Oberży Pod Łbem Byka, leżącej przy Szlaku trzy godziny drogi od rogatek De Engel. Ostatnie miejsce na południowym trakcie, w którym można dobrze zjeść, jeszcze lepiej wypić i porządnie pohulać – tak o swoim przybytku mawiał jego właściciel, Gruby Maco, łysy, brzydki Mulat o delikatnych dłoniach kucharza i potężnych barach zapaśnika.

 

Siilva i inni członkowie Gildii podzielali opinię Grubego Maco i regularnie, co do dnia, spotykali się w jego karczmie na kwartalnych zebraniach członkowskich Bractwa, na których wymieniali się towarzyskimi i zawodowymi nowinkami, pili do upadłego, rozbijali sobie nawzajem łby i generalnie uprawiali coś, co nazywa się dobrą zabawą.

 

Takie właśnie zebranie miało rozpocząć się czternastego dnia miesiąca Tertio, i dlatego też Siilva poganiała swego konia do szybkiego tempa. Nie chciała się spóźnić. Nie wypadało, a poza tym spóźnialscy stawiali karną kolejkę. Wszystkim obecnym członkom Bractwa.

 

***

 

Oberża Pod Łbem Byka pamiętała jeszcze stare, dobre czasy – bystry obserwator z miejsca dostrzegał szczegóły, wskazujące na znamienitą historię karczmy, sięgającą kilkadziesiąt lat wstecz. Świadczył o tym pociemniały ze starości, wysoki ostrokół, otaczający cały teren zajazdu, i mocna, potężna brama wjazdowa, teraz zawsze otwarta, ale w dawniejszych, nie tak spokojnych czasach na pewno nie raz i nie dwa broniąca wstępu niechcianym gościom. Głębokie, wraz z upływem czasu coraz bardziej czerniejące nacięcia, zdobiące powierzchnię dębowych skrzydeł furty niczym wojenne szramy, były tego niezbitym dowodem.

 

Brama wiodła gości na dziedziniec – niewielki, okrągły plac, otoczony budynkami gospodarczymi. Największy z nich, zbudowany z masywnych drewnianych bali i pokryty starannie kładzioną strzechą, był właśnie oberżą. Z potężnego, murowanego komina zawsze, w dzień i w nocy, biła cienka smużka dymu, świadcząc o aktywności Grubego Maco, który ani na chwilę nie ustawał w doskonaleniu swoich talentów kulinarnych.

 

Drugim co do wielkości budynkiem była ciepła, porządnie osmołowana stajnia z niewielką przybudówką dla stajennych, zawsze chętnie opiekujących się końmi gości. Poza tym było jeszcze kilka mniejszych budowli, z których największe emocje wśród gości wzbudzał niewielki, solidnie wzniesiony magazyn na alkohole, pilnie strzeżony przez synów Maca.

 

Niosący Siilvę karosz z gracją wkroczył przez otwartą bramę na dziedziniec i zatańczył w miejscu, gdy dziewczyna pociągnęła mocno za wodze, bogato zdobione kunsztownymi przeszyciami. Bijące o suchą ziemię kopyta wzbiły tumany kurzu, co wywołało głośny sprzeciw mężczyzn, siedzących na krużganku prowadzącym do drzwi wejściowych karczmy. Dziewczyna zerknęła na nich podejrzliwie, ale rozpoznawszy kilku spośród protestujących, skwitowała ich oburzone okrzyki dosadnym gestem. Zręcznie zeskoczyła z siodła, odwiązała i zdjęła swoje torby podróżne i oddała konia stajennemu, który stawił się na placu niemal natychmiast po pojawieniu się Siilvy w bramie.

 

Zmęczona długą jazdą kobieta komicznie poruszyła biodrami, wyginając się na boki – zesztywniałe mięśnie pleców i ud dawały jej się we znaki. Szarpnęła krzyżujące się na piersiach pasy, poprawiając ułożenie przewieszonych przez plecy bułatów. Zrugawszy siedzących na drewnianej ławie mężczyzn, którzy na widok jej gimnastyki zaczęli wesoło pogwizdywać i rzucać dwuznaczne komentarze, podniosła skórzane torby z ziemi i weszła do zaciemnionego wnętrza gospody.

 

***

 

Sala główna karczmy miała imponującą wielkość, ale mimo swych rozmiarów pozostała przytulnym miejscem. Poustawiane wzdłuż każdej ze ścian stoły wypełniały niemal całą powierzchnię sali, pozostawiając jedno tylko, w miarę szerokie przejście. Prowadziło ono od głównych drzwi wejściowych do centralnie ustawionej, szerokiej i wysokiej ławy. Służąca za szynkwas lawa znajdowała się przy wejściu do kuchni, a używana była do wydawania posiłków i trunków mniej szacownym gościom; ci znaczniejsi obsługiwani byli przez młode, wiecznie zabiegane służki.

 

Siilva zmrużyła oczy, przystosowując wzrok do półmroku panującego we wnętrzu gospody. Rozejrzała się po niemal pustej sali. Przy stole po lewej siedziało trzech ogorzałych mężczyzn, z których najwyższy, znany Siilvie zabijaka Gide vein Tilburg, z szacunkiem skinął głową w kierunku wchodzącej kobiety. Dwa stoły dalej dwoje młodych, nieznanych jej ludzi – ładna kobieta z potężnym, bogato rzeźbionym łukiem opartym o jej ramię i kołczanem pełnym strzał na plecach i towarzyszący jej bladolicy młodzieniec o zmierzwionej blond fryzurze – w milczeniu zajadało gotowaną kaszę, pochylając się nad dużym półmiskiem. Samotny starszy mężczyzna o lekko siwiejących włosach siedział przy szynkwasie, popijając spienione piwo z glinianego kubka. Ubrany był w modny, pikowany kubrak, a na kolanach trzymał prosty miecz w eleganckiej pochwie kunsztownej roboty. Dziewczyna podeszła do głównego stołu i rzuciła torby na drewnianą podłogę, po czym siadła ciężko na krześle obok szpakowatego mężczyzny. Ten zerknął na Siilvę sponad kubka, siorbiąc głośno.

– A ty, Giddion, jak zwykle: taki modniś, a za grosz kultury. Pomógłbyś damie z walizami – parsknęła dziewczyna, ściągając kaptur z głowy. Gęste, piękne włosy rozsypały się kasztanową falą na jej ramiona i plecy. Zerkający z zaciekawieniem towarzysze Tilburga zaczęli szturchać się łokciami, wskazując ją sobie nawzajem; niby dyskretnie, ale nie na tyle, by tego nie zauważyła. Szczeniaki, pomyślała.

– A ty, Siilva, niby taka tajemnicza i w ogóle, a zawsze musisz zwracać na siebie uwagę wszystkich dookoła. Ścięłabyś te swoje urocze loki, bo się ludzie gapią – odparł zza kubka mężczyzna. Widziała tylko jego oczy, jak zwykle zimne i szare, choć teraz zmrużone w rozbawieniu.

– Tak, i co jeszcze – odparła z uśmiechem. – Gdybym słuchała rad takich ludzi, jak ty, musiałabym chodzić z zasłoniętą twarzą, niczym te durne kobiety z Assamu.

– Durne, nie durne. Nie mogą inaczej – Giddion odjął kubek od ust i wytarł je wyciągniętą z mankietu chusteczką. – Taka kultura, nie mogą inaczej.

– Ech – Siilva wzruszyła lekko ramionami. – Kultura jest po to, by wspierać rozwój społeczeństwa a nie, by go krępować. Jakby jakaś ichnia baba zadźgała dla przykładu kapłana albo wyjątkowo religijnego męża, pewnie szybko by się okazało, że zasłanianie twarzy kwefem i noszenie haiku w upale w sumie tak dużo do kultury nie wnosi.

 

Giddion odstawił kubek na stół i pojednawczo uniósł obie dłonie w górę.

– Siilva, kochanie, nie po to trząsłem się dwa dni na grzbiecie tego tępego bydlęcia, które niektórzy nazywają – uwaga! – koniem, by sprzeczać się z tobą na temat tradycyjnych strojów assamskich kobiet. Zresztą, widzę, że ty też masz dziś za sobą szmat drogi.

– No, fakt. Aż dupa boli – mruknęła dziewczyna. Skrzywiła się lekko. Spróbowała rozluźnić sztywne mięśnie karku kręcąc głową na boki.

– To widać – zaśmiał się cicho Giddion. – A ja, jak słusznie zauważyłaś, najwyraźniej zapomniałem, gdzie są moje dobre maniery. Karczmarzu! – krzyknął głośniej. – Maco, ruszże ten swój wielki, tłusty tyłek i zobacz, kto do ciebie przyjechał!

 

Ich uszu dobiegł głuchy, gniewny pomruk, jakby gdzieś w kuchni jakieś duże zwierzę obudziło się ze snu. W drzwiach stanął Maco w całej swej okazałej postaci, marszcząc czoło. Był tak olbrzymiego wzrostu, że musiał schylać głowę by nie walnąć nią w dębową framugę. Bo gdyby walnął, to na pewno by ją połamał – jego gruby kark i potężna głowa godne były niedźwiedzia, nie człowieka. Łysa, codziennie golona czaszka błyszczała efektownie, a gęsta czarna broda kończyła się gdzieś na wysokości potężnego brzucha, wystającego na co najmniej pół metra w przód przed resztą olbrzymiego ciała.

 

Maco mamrotał coś gniewnie pod nosem, ale spostrzegłszy Siilvę natychmiast się rozpogodził.

– Córuś moja! – ryknął na cały głos, a dziewczyna miała wrażenie, że od mocy tego okrzyku na ułamek sekundy powała oberży podskoczyła na centymetr w górę i opadła z powrotem na swoje miejsce, sypiąc kurz na ich głowy. Wstała i uśmiechnęła się do olbrzymiego brodacza, który niespodziewanie lekko i zwinnie podbiegł do ich stołu. – Dzień od razu jest piękniejszy!

– Witaj, Maco! – Siilva uśmiechnęła się szeroko. Poza tym, że bardzo się lubili, Maco był najlepszym i najbardziej zaufanym pośrednikiem w interesach, jakiego kiedykolwiek miała.

– Słoneczko moje, gdyby którykolwiek z moich niewydarzonych synów miał odrobinę więcej rozumu niż mój rozpłodowy byczek, zaraz bym cię z nim wyswatał! – mówił olbrzym, obejmując drobną dziewczynę potężnymi ramionami. – Ale szkoda mi takiej kobiety dla tych patałachów!

Siilva wzruszyła ramionami, śmiejąc się radośnie.

– Po pierwsze, Maco, twoi synowie nie są wcale głupcami – odrzekła. – Po drugie, ja niestety jestem pewnie ze dwa razy starsza od każdego nich.

– Co fakt, to fakt – mruknął oberżysta. – Ale to przecież nie przekreśla szans na udany związek!

Popatrzył na pusty stół i krzyknął, odwracając łysą głowę w stronę kuchni:

– Radej, dawaj coś ciepłego i kwartę piwa na przeczyszczenie gardła dla szanownej pani Siilvy! Dla pana też coś podać, mości Giddion?

Mężczyzna nieznacznie kiwnął głową, więc Maco ponownie wydał donośne instrukcje i ciężko usiadł na ławce obok Siilvy. Zastanowiła się przez moment, czy siedzisko wytrzyma takie obciążenie.

– Radej, dla mnie tylko piwo, jeśli można – powiedziała do stojącego w kuchennych drzwiach chłopaka. – Zmęczona jestem długą podróżą, wykąpałabym się i przespała nieco przed wieczorem.

Olbrzym kiwnął głową i mruknął:

– Siądę przy was na sekundę, zmęczony jestem. Od rana latam po kuchni, jakby mnie górska żmija pokąsała.

– Gotowy jesteś z jadłem na zebranie? – spytał znad kubka z piwem Giddion.

– Gotowym, nie gotowym. Zależy, jak na to spojrzeć – odrzekł grubas. – Jeśli, co nierzadko się zdarza, pojawią się niezapowiedziani goście, a ci zapowiedziani przywiozą ze sobą armię giermków, uczniów i innych darmozjadów, wtedy mogę się nie wyrobić. Nie tak kompletnie – rzucił uspokajająco, widząc ich lekko zaskoczone miny. – Oczywiście mam zapasik na wszelki wypadek.

– Czyli wszystko pod kontrolą? – spytała Siilva i z wdzięcznością w oczach przejęła od najstarszego z synów oberżysty oszroniony kufel, napełniony zimnym piwem. Łyknęła potężnie, od razu pochłaniając niemal połowę zawartości niemałego kubka. Spojrzała na obserwujących ją z rozbawieniem mężczyzn i wzruszyła ramionami: – No, co się tak gapicie? Trzy dni w siodle siedziałam, nie miałam czasu nawet ust przepłukać.

– Wobec tego – Maco podniósł się z ławki – nie czas na gadanie. Pokój dla ciebie mam gotowy już od wczoraj, boś strasznie zamuliła w tym twoim siodle, dziewczyno. Zaraz powiem służebnym, żeby zaniosły balię do twojego pokoju i zagrzały wodę w kotle. Zjesz coś teraz, czy później?

Siilva dokończyła piwo i raptownie poczuła się bardzo zmęczona. Z trudem powstrzymała się od ziewnięcia.

– Potem Maco, potem. Kąpiel, hmmm… To doskonały pomysł – westchnęła, wstając od stołu. Pożegnała obu rozmówców, w formie salutu przykładając dłoń do zakurzonego czoła, i spojrzała na karczmarza. – Niech niosą tę balię, niech nalewają gorącej wody i niech potem mnie zbudzą przed zachodem słońca. Muszę się trochę wyspać, zanim będę gotowa spojrzeć na niektóre… mordy. Pardon za mój język, Giddionie, ale wiesz, o co mi chodzi – dziewczyna spojrzała na szpakowatego mężczyznę. Ten kiwnął lekko głową.

– Idź, Siilva, idź. Ja się uodparniam już od rana, ale potrzebuję jeszcze trochę wsparcia – to mówiąc, zagadnięty zerknął na Maca, unosząc lekko w górę swój kubek. Kucharz ze śmiechem machnął wielką dłonią i krzykiem wezwał służki.

Siilva nie czekała. Była tak zmęczona, że ledwie stała na nogach. Z wdzięcznością przyjęła pomoc jednego ze służących i, przekazawszy mu swoje torby, powlokła się za chłopakiem na górne piętro, na którym znajdował się przeznaczony dla niej pokój.

 

***

 

Odświeżona gorącą kąpielą i wyspana, Siilva de Rocrey była gotowa na pierwsze w tym roku zebranie Bractwa. Nieco za dużo czasu zabrała jej kobieca toaleta, toteż lekko spóźniona wyszła ze swojego pokoju, kierując się ku schodom prowadzącym w dół, do głównej sali.

Oberża pod Łbem Byka miała kilkanaście pokoi dla gości, dlatego też przy imprezie takiej, jaka miała miejsce tego wieczora, tylko najznamienitsi goście – bądź ci, których wyjątkowo poważał Maco – mieli szansę na własną kwaterę. Jako, że dziewczyna była częstym gościem Maca, osobą wyjątkowo szanowaną przez oberżystę, najlepszy w oberży pokój był dla niej zawsze gotowy.

 

Siilva z namysłem wybrała swój strój na nadchodzącą imprezę. Miał podkreślać jej status w ramach Gildii, a jednocześnie nie rzucać się za bardzo w oczy. Wiedziała od zawsze, że nie strój czy uroda miały świadczyć o niej i jej wartości wśród ludzi jej najbliższych – Braci i Sióstr z Bractwa. Wielu miało odmienny pogląd w tej kwestii twierdząc, że takiego wieczoru, te cztery razy w roku, należy zaimponować pozostałym członkom Gildii – z czystej próżności bądź innych równie ważnych pobudek. Jedni czynili to cudownie odmłodzoną twarzą, inni drogim pierścieniem, jeszcze inni nowym kochankiem lub kochanką. Siilva wiedziała, że jako najmłodsza osoba w historii Bractwa, która została dopuszczona do najwyższej Rady Gildii, nie musiała nikomu imponować. Ale musiała dbać o swój wizerunek. Dlatego też, z większą niż zwykle starannością uczesała swoje włosy, pozwalając większości grubych, rudych loków opaść w pozornym nieładzie na ramiona i plecy. Jedynie cienki kosmyk splotła w dodający uroku warkoczyk, wijący się w poprzek głowy i znikający gdzieś za lewym uchem. Umalowane karmazynową pomadą usta i lekko upudrowane policzki podkreślały nietypową, zieloną barwę oczu dziewczyny i pięknie komponowały się z jasną karnacją i archipelagiem bladych piegów, pokrywających nos i policzki Siilvy.

Dziewczyna na chwilę zatrzymała się u szczytu spiralnie wijących się schodów i, oparta o drewnianą barierkę, spojrzała w dół, na rozpoczętą już imprezę.

 

***

 

Gości było około trzydziestu, jak oceniła Siilva. Czyli niemal trzy czwarte członków Gildii zjechało się na zlot. Nieźle, pomyślała dziewczyna. Ostatnimi czasy Siostry i Bracia nie zjeżdżali tak licznie na spotkania. Znaczy, albo czasy ciężkie, albo pracy nie ma i ludzie nie mają zbyt dużo zajęcia. Biesiadujący rozsiedli się wygodnie przy stołach, zajmując całą główną salę, a pomiędzy gośćmi uwijali się, kierowani przez smagłolicych synów Maco, pomocnicy i biegały podszczypywane przez rozbawionych mężczyzn służki. Nie musiały się jednak martwić o zbytnią śmiałość klientów, ponieważ z takimi rozprawiał się szybko i dość boleśnie sam szef zajazdu. A poza tym, aby zapewnić rozrywkę swym klientom, Gruby Maco zaprosił na ten wieczór kilkanaście pań o pięknej aparycji i przyjacielskim usposobieniu. Niektóre z nich tańczyły już na stołach lub pomiędzy ławami w rytm muzyki, wzbudzając ogólny entuzjazm i podziw towarzystwa. Autorami skocznych rytmów była kolejna atrakcja wieczoru – trzyosobowy zespół artystyczny, w którym grę dwóch grajków uzupełniał swym występem całkiem zręczny żongler. Gruby Maco naprawdę się postarał, pomyślała dziewczyna.

Przypatrując się różnokolorowemu tłumowi, Siilva rozpoznała wielu spośród biesiadujących. Z siedmioosobowej rady przybył Varth, najstarszy członek Bractwa i jego niekwestionowany przywódca, była także Danea, mistrzyni w walce falcatą i machairą, piękna mimo swego zaawansowanego wieku. Przy ich stole siedzieli również mistrz trucizny oraz rachmistrz Bractwa, Sooth. Spośród wszystkich członków Gildii Sooth był najbieglejszy w sztukach magicznych, mimo że nie posiadał profesjonalnego wykształcenia w tej dziedzinie. Poza tym wśród biesiadujących było jeszcze kilku znajomych, w tym Giddion, siedzący przy stole u podnóża schodów. On pierwszy zauważył dziewczynę stojącą na górnym piętrze i, unosząc swój kielich w pozdrowieniu, niejako zmusił ją do zejścia na dół.

Dosiadłszy się do jak zwykle eleganckiego kompana, Siilva łyknęła z podstawionego przez służkę kielicha łyk wina z winnic południowej Fyrtii i skinieniem głowy wskazała stół starszyzny.

– Upiję odrobinę wina z tobą, Giddionie, ale potem muszę iść, choćby na chwilę, do stołu Rady. Obowiązki.

Zagadnięty uśmiechnął się nieznacznie znad nieodłącznego kubka z piwem, po czym odrzekł:

– Rozumiem, dziecko – z racji różnicy wieku i kilku wspólnych przygód Siilva pozwalała swemu rozmówcy na odrobinę protekcjonizmu. Z jednej strony z szacunku, a poza tym wiedziała, że Giddion nigdy pewnej granicy nie przekroczy. – Uważaj tylko na siebie, wyglądasz dziś wyjątkowo uroczo i znajdzie się wielu takich, którzy będą chcieli cię po drodze porwać – mruknął mężczyzna.

Tym razem to dziewczyna odwdzięczyła się uśmiechem.

– Myślę, że sobie poradzę, bracie – odparła.

– O, w to nie wątpię – rzekł. – Martwię się raczej o tamtych wielu, niż o ciebie.

Siilva dopiła resztę wina i odstawiła puchar na stół.

– I słusznie, Giddionie. I słusznie.

Pożegnała się uprzejmie i wstała od stołu.

 

Wymijając rozbawionych ludzi, Siilva pozdrawiała oszczędnym kiwnięciem głowy tych spośród Braci i Sióstr, których znała osobiście. Wielu z szacunkiem pochylało przed nią czoła, inni zawistnie zerkali znad talerzy pełnych ociekającego tłuszczem mięsa, bądź kufli z zimnym piwem. Była znana w swoim światku – Siilva Rudowłosa, odważna, szybka i bezszelestna zabójczyni. Dzięki swojej skuteczności i protekcji nieżyjącego już mistrza Roxoe, który wprowadził ją do Bractwa, osiągnęła swoją pozycję szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. A to wzbudzało zazdrość.

Dziewczyna wyminęła młodą służkę, sprawnie przemieszczającą się wśród tłumu z tacą pełną brudnych naczyń i dotarła do głównego stołu. Z respektem pochyliła głowę przed siedzącą za ławą trójką seniorów. Ci przywitali ją oszczędnymi, choć pełnymi szacunku gestami i Siilva zasiadła obok Danei, wysokiej, pięknej kobiety o delikatnej twarzy i błyszczących blond włosach. Patrzący na Daneę nie wierzyli, że ma ona ponad pięćdziesiąt lat. I że jest bezwzględnym zabójcą. Siilva nieraz słyszała historię o tym, jak kiedyś, osaczona przez siedmiu najemników w przykościelnym zaułku w niewielkiej mieścinie, gdzieś na południowych rubieżach Królestwa Vierre, Danea stanęła do nierównej walki przeciwko tym rzezimieszkom. Walka była nierówna, ponieważ najemników, zadziornych zabijaków pochodzących z pogranicznych marchii, było zdecydowanie za mało. Danea zabiła ich wszystkich w czasie krótszym, niż trwał psalm, wyśpiewywany właśnie przez wiernych w kościele – sama nie odniosła przy tym najmniejszej nawet rany. Doświadczony w bojach kapitan straży miejskiej jako pierwszy wbiegł w uliczkę, w której odbyła się walka i z miejsca wyrzygał dopiero co zjedzony obiad. Opowiadał potem, że takiej jatki nie widział nigdy wcześniej, a był jednym z niewielu, którzy przeżyli masakrę na Brodzie Wiesen.

 

Danea z radością powitała Siilvę, mówiąc:

– W końcu kobieta w tym towarzystwie, nasi zacni koledzy od pół godziny zanudzają mnie rozmowami o polityce.

Siilva zaśmiała się serdecznie, patrząc na dwóch mężczyzn, siedzących dalej, po prawej ręce Danei. Siedzący bliżej obydwu kobiet Sooth wyglądał bardziej na statecznego bankiera, niż na Seniora Gildii Zabójców. Wysoki i szczupły, srebrzyste włosy upinał na modę mieszczańską, dzięki czemu jego twarz o regularnych rysach i wydatnym, haczykowatym nosie nabierała iście dostojnego wyrazu. Całkowitym jego przeciwieństwem był Varth, przywódca Bractwa. Ten, potężnie zbudowany i zawsze noszący na sobie lekką, skrojoną na żołnierską modłę zbroję, przypominał raczej rzezimieszka, niż szanowanego przywódcę Gildii Zabójców. Wiarygodności dodawała mu gruba, ciemna szrama, szpecąca lewą stronę twarzy, przecinając policzek łukiem od skroni aż do podbródka. Taka szrama mogła powstać jedynie od uderzenia bicza magicznego, a ten mógł zostać stworzony tylko przez kilku największych magów na świecie. Nikt nie wiedział, kiedy i w jakich okolicznościach Varth zdobył swoją pamiątkę.

 

Sooth skrzywił się w udawanym wzburzeniu, widząc rozbawioną minę Siilvy.

– Nikogo nie zamierzałem zanudzać, droga pani – rzekł powoli. Zawsze mówił tak, jakby akurat prowadził wykład przed grupą studentów. – Pragnąłem tylko wyjaśnić pewne, niewidoczne zrazu zmiany w otaczającej rzeczywistości, zmiany które na pewno będą miały wpływ na naszą profesję.

– Co mój nudny kolega chciał przez to powiedzieć – przemowę Sootha przerwał głęboki bas Vartha, który wychyliwszy się zza dostojnego kolegi wymachiwał w rytm swoich słów trzymaną w dłoni nogą kurczaka – to tyle, że czasy się zmieniają, i to najprawdopodobniej na gorsze.

– Ależ, panowie – wtrąciła się Danea, – czasy zawsze zmieniają się na gorsze, a my jeszcze tu jesteśmy.

– Cóż, gatunek ludzki – a ja uważam nas za najprzedniejszą garstkę wśród naszego gatunku – gatunek ten zawsze miał wyjątkową umiejętność przetrwania mimo różnych przeciwności – rzekł Sooth. – Ale czy tym razem sami się nie wytępimy?

– A co się takiego dzieje? – spytała Siilva.

– Och, masz – mruknęła do niej Danea. – Teraz to dopiero wpakowałaś kij w mrowisko.

Varth mrugnął okiem do pięknej koleżanki i odezwał się w odpowiedzi:

– Wiele się dzieje, moja droga panno. I muszę się zgodzić z kolegą, że raczej niedobrego. Z wieści, jakie dotarły do mnie w ciągu kilku ostatnich dni wynika, że miłościwie panujący w Eersel cesarz Rotseelar, po wyjaśnieniu wszelkich wątpliwości co do swojego prawa do tronu poprzez eksterminację wszelkich krewnych płci męskiej, przeniósł swoje zainteresowanie na pobliskie cesarstwu księstwa i królestwa.

– Póki co działając przy użyciu środków dyplomacji, co między innymi oznacza korzystanie z naszych usług, nakłonił do sojuszu najbliższe mu Księstwo Wingen i nadmorskie Królestwo Cassel – wtrącił się Sooth. – Ściągnął olbrzymie daniny, przejął armie obu… hm… sojuszników oraz niedużą, ale bardzo szybką flotę królewską króla Adriana den Cassel. A teraz zamierza rozszerzyć swoje wpływy na nowe dziedziny.

– To chyba dobrze dla naszej profesji? – spytała Siilva. – Pojawiają się nowe, ciekawe propozycje?

– I tak, i nie – mruknął Varth, z apetytem obgryzając spieczone udko kurczaka. – Tak, bo faktycznie, zwiększył się chwilowo popyt na profesjonalne usługi naszej Gildii, czego dowodem są ostatnie gwałtowne i wciąż niewyjaśnione zgony księcia Canvine, rządzącego do niedawna wyspiarskim Księstwem Faare, czy też wciąż świeża sprawa zabicia młodego Stefana Rabbena z północnego Colerain, ale…

– Panie, myślisz że te ostatnie sprawy łączy ambicja cesarza? – spytała Siilva. Nigdy nie interesowała się motywami wynajmujących jaj usługi klientów, ale teraz poczuła z trudem skrywaną ciekawość.

– Najpewniej tak – odezwał się Sooth. – Zarówno Canvine, jak i przygłup Rabben należeli do najgłośniejszych krytyków cesarza. Zapewne dlatego, że popadli w niełaski dworu w ostatnich latach, niemniej byli jednymi z najnieznośniejszych krzykaczy.

– I zostali zlikwidowani dla przykładu – wtrąciła się Danea, sącząc wino ze swojego kryształowego kielicha.

– Taa. – Varth wgryzł się z trzymane udo, z którego tłuszcz pociekł mu aż na jasny kołnierz koszuli, jaką miał na sobie. Mężczyzna wyglądał jednak na takiego, któremu nieapetyczne plamy na ubraniu raczej nie przeszkadzają. – Ale to może oznaczać jedno. Szykuje się wojna, a w czasach wojennych nikt wynajmowaniem zabójców głowy sobie nie zaprząta.

– A ja bynajmniej nie mam zamiaru zaciągać się na służbę żadnej armii – sapnął Sooth.

– Ani ja – dorzuciła Danea.

– Co gorsza – kontynuował Varth, pastwiąc się nad upieczonym zwierzęciem – słyszałem, że powstała konkurencja.

– Co? – warknęła Siilva. – Partacze spoza Gildii?

Danea uśmiechnęła się lekko, uspokajając młodszą kobietę gestem.

– Jesteś zbyt młoda, by pamiętać, że kiedyś była nie jedna, a trzy gildie zabójców – powiedziała. – I każda z nich uważała się za tę właściwą, oczywiście.

Sooth kiwnął głową, parskając śmiechem.

– Oj, działo się wtedy – rzucił. – Nie dość, że musiałeś wypełnić zlecenie, to jeszcze pilnować własnego tyłka, żeby ci go konkurencja nie pochlastała.

 

Siilva znała historię Bractwa, była to jedna z dziedzin wiedzy, jaką powinien i przynajmniej w teorii znał każdy z Bractwa. Ale czasy Trzech Gildii wydawały jej się tak odległe, że niemożliwe do odtworzenia.

Varth kontynuował opowieść.

– Podobno cesarz Rotseelar, mimo że generalnie zadowolony z naszych usług, postanowił stworzyć własne komando zabójców. Szkoleniem mają się zajmować generał Geerden vein Reghe i osobisty mag cesarski, Verne der Kuntz.

Siilva przeklęła w duchu. Obydwa nazwiska znał doskonale każdy zabijaka po tej stronie świata. Obaj mogli zapewnić wysoki poziom wyszkolenia takiego oddziału, o ile taki faktycznie istniał.

– Czy to sprawdzone informacje? – spytała dziewczyna.

Sooth wzruszył ramionami.

– Cóż w dzisiejszych czasach jest sprawdzone? – odparł retorycznie. – Nasz przyjaciel Redding pojechał do stolicy cesarstwa, Eersel, wybadać sprawę. Miał pojawić się na zjeździe Bractwa, żeby przedstawić to, czego się dowiedział, ale… – mężczyzna rozłożył ręce. Siilva spojrzała na niego badawczo, potem zerknęła na Varth'a i Daneę. Redding był jednym z Seniorów Bractwa. Dziewczyna nie zastanawiała się wcześniej nad powodami jego nieobecności na zjeździe Gildii, ale teraz spytała:

– Nie niepokoi was to, że go tutaj nie ma?

Varth uśmiechnął się lekko.

– Kontaktowałem się z moim magiem, ale ani jego gusła, ani moi informatorzy nie wyjaśnili niczego – mruknął. Siilva, tak jak inni, znała jego niechęć do czarodziei, mimo ich oczywistej użyteczności dla zabójców.

Sooth wzruszył ramionami, co oznaczało, że on również nie wiedział niczego o Reddingu.

– Co to może oznaczać? – spytała rudowłosa dziewczyna.

– Zapewne nic – Sooth pokręcił głową. – Znacie Reddinga i jego zamiłowanie do rozrywek. Pewnie odwiedził jeden ze słynnych burdeli w stolicy i zapomniał o bożym świecie.

– Ale powinniśmy to sprawdzić – odparła Siilva. – Jutro skontaktuję się z moim magiem i zobaczę, co uda mi się ustalić.

Pozostali zerknęli na nią z zaciekawieniem, którego nawet nie starali się maskować. To, że Siilva jest wspierana przez jakiegoś potężnego maga było powszechnie znaną tajemnicą. Wprawdzie, zgodnie ze zwyczajem obowiązującym w Gildii, żaden z zabójców współpracujących z czarodziejem nie powinien zdradzać jego tożsamości, ale większość nie przestrzegała tego nakazu. Siilva była jednym z wyjątków. Miało to oczywisty związek z tym, że wspierający ją czarodziej był osobą wyjątkowo utalentowaną i biegłą w magii. Dziewczyna nawiązała współpracę z nim dzięki mistrzowi Roxoe, jednemu z założycieli Gildii, człowiekowi, który nauczył Siilvę niemal wszystkiego w fachu zabójcy. Roxoe, który jako jeden z niewielu Braci dożył na tyle sędziwego wieku, że odszedł dobrowolnie na emeryturę, odstąpił dziewczynie swoje miejsce w Radzie Seniorów, a jednocześnie poznał ze swoim magiem. Siilva dogadała się z czarodziejem i od tej pory korzystała w pracy z jego eliksirów, talizmanów i zaklęć.

Czarodzieje rzadko kiedy życzyli sobie, aby ich imię wiązano z kimkolwiek z Bractwa. Psuło to ich reputację i powodowało ostracyzm towarzyski ze strony dworów królewskich i książęcych – ostracyzm o tyle zrozumiały, co zakłamany, jako że te same dwory bardzo często korzystały z usług członków Gildii. Z drugiej strony, współpraca z zabójcami przynosiła czarodziejom wiele korzyści. Przede wszystkim mieli zapewnione usługi Bractwa za darmo. Poza tym, współpracujący z czarodziejami zabójcy zapewniali magom bezpieczeństwo. Trzecią, być może najważniejszą korzyścią było to, że zabójca bardzo często po wykonanym zleceniu przynosił magowi znalezione u ofiary artefakty, relikwie czy rzadkie księgi. Dla samego egzekutora przedmioty te nie miały żadnej wartości, ale dla czarodziei było to cenne źródło magicznych przedmiotów.

– Dobrze, Siilva, zrób to jutro – westchnęła Danea, wyraźnie znudzona tematyką rozmowy. – Ale od tej chwili proszę nie poruszać żadnego tematu związanego choćby pośrednio z polityką. Życie mamy i tak bez tego wystarczająco skomplikowane, zgodzicie się chyba?

Jako, że nikt nie zaoponował, kobieta zaśmiała się perliście i kontynuowała:

– Wobec tego, poświęćmy dzisiejszy wieczór na picie i robienie głupot. To jeden z tych rzadkich dni w roku, kiedy nie musimy się martwić o jutro; jesteśmy wśród swoich.

 

Siilva z uśmiechem przyjęła kielich, napełniony przez służącą przednim winem i uniosła go nieznacznie w górę, potwierdzając tym gestem słowa starszej koleżanki. Upijając łyk trunku, spostrzegła zbliżającego się ku ich stołowi mężczyznę. Sprawnie przepychając się wśród tłumu tancerek, pań do towarzystwa, zabójców i służących, już po krótkiej chwili ciemnowłosy, najwyżej dwudziestopięcioletni mężczyzna, stanął przed stołem starszyzny i, ukłoniwszy się z szacunkiem siedzącym za nim osobom, zwrócił się do Danei:

– Mistrzyni, właśnie wracam z twojej kwatery, wszystko przygotowane tak, jak sobie życzyłaś.

– Dobrze, Nirgard. Sprawdziłeś pomieszczenie magicznie? – odpowiedziała kobieta, zdając się nie zauważać zaintrygowanych spojrzeń, rzucanych jej przez Siilvę znad trzymanego przy ustach kieliszka. Młodzieniec potwierdził, a Danea kontynuowała:

– Świetnie. Resztę wieczoru masz wolną, zabaw się, drogi chłopcze.

Nirgard uśmiechnął się nieznacznie, po czym skinął uprzejmie głową w kierunku Siilvy, zerkając na dziewczynę z zaciekawieniem.

– Szanowna Siilvo, życzę miłego wieczoru.

Zagadnięta odpowiedziała oszczędnym ruchem głowy, zarezerwowanym dla czeladników rzemiosła. Przystojny z ciebie chłopiec, Nirgardzie, pomyślała. Mężczyzna równie uprzejmie pozdrowił siedzących za stołem mężczyzn i oddalił się w kierunku przygrywającej z podwyższenia kapeli.

 

– Cóż to za ładny młodzieniec, droga Daneo? – spytała cicho Siilva po chwili, zerkając na siedzącą obok kobietę. Ta uśmiechnęła się nieznacznie i odpowiedziała równie dyskretnie:

– Mój uczeń, oczywiście. Ale, moja droga, nie w tym sensie… Jestem zajęta, i to raczej na stałe, więc nie w głowie mi takie wygłupy.

Rudowłosa dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Czysta ciekawość, tylko tyle – mruknęła, podnosząc kieliszek do ust.

Danea ponownie się uśmiechnęła, tym razem w szczerym rozbawieniu.

– Siilva, kochanie, jeśli masz jakieś niecne zamiary, to proszę cię tylko o jedno…

Siilva uniosła lekko brwi w niemym pytaniu.

– Jutro wyruszam i chciałabym, żeby drogi Nirgard zachował trochę sił na podróż, dobrze? Ktoś musi nosić moje torby…

 

***

 

Po kilku minutach Siilva wstała od stołu, uprzejmie wymawiając się od kolejnego kieliszka wina. Miała jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Przecisnęła się przez tłum rozbawionych, mocno już podpitych ludzi i podeszła do szynkwasu. Zagadnęła stojącego tam chłopaka, jednego z synów Grubego Maco, i poprosiła o zawołanie karczmarza.

Po chwili łysa głowa wychyliła się z prowadzących do kuchni drzwi, po czym potężna dłoń machnięciem zaprosiła dziewczynę na zaplecze. Siilva obeszła pokaźnych rozmiarów kontuar i po chwili kroczyła za potężnym Maco, który zwinnym krokiem przemierzał kuchnię, wypełnioną ludźmi i hałasem w stopniu porównywalnym z salą gościnną. Dziewczyna po raz kolejny nie mogła się nadziwić gracji i zręczności ruchów łysego oberżysty. Olbrzym sprawnie omijał kucharzy kroczących z wielkimi kotłami pełnymi parującej strawy, unikał zderzenia z młodymi kuchcikami, biegającymi naokoło bez opamiętania i żadnego widocznego powodu oraz równie zwinnie wymijał młode służki, niczym fala przyboju wdzierające się do kuchni z kolejnymi zamówieniami i wracające na salę po otrzymaniu tego, po co przyszły. Mimo swojej niedźwiedziej postury Maco nie potrącał nikogo, nie wpadał na piętrzące się sterty czystych i brudnych naczyń, nie powodował tego, czego można by się spodziewać po człowieku o takich gabarytach – totalnego zniszczenia. Zwinny slalom właściciela oberży zawiódł Siilvę do małego, ustronnego pomieszczenia, które po szczelnym zamknięciu drzwi okazało się oazą ciszy i spokoju. Była to korzystna odmiana po zalewającej uszy kakofonii dźwięków, wypełniającej karczmę dzisiejszego wieczoru.

 

Maco swoim zwyczajem zasiadł za niewielkim biurkiem, na blacie którego stała rozświetlająca pokój gruba świeca, i wskazał Siilvie krzesło naprzeciwko siebie. Dziewczyna usiadła i tak, jak robiła to mnóstwo razy przy poprzednich wizytach, rozejrzała się po pokoju. Całą dostępną powierzchnię ścian zajmowały stojące na drewnianych regałach książki. Wszystkie miały jednakowe, obszyte czerwoną skórą grzbiety, na których ręka gospodarza umieściła zaszyfrowane runy, zapewne porządkujące zmagazynowany księgozbiór.

Wszystkie księgi, o czym Siilva wiedziała, zawierały notatki, sporządzone w jednakowy, usystematyzowany sposób i opisujące wszelkie zlecenia, jakie przy pomocy Maco zostały zawarte z członkami Bractwa. Karczmarz był jednym z najważniejszych agentów Gildii, zbierających zamówienia na usługi cechu i realizujących wszelkie finansowo-organizacyjne szczegóły.

 

Mężczyzna powolnym ruchem wyciągnął jeden ze stojących na półkach tomów i położył na blacie stołu, tuż obok stojącego tam kałamarza. Śliniąc co chwila palec wskazujący, oberżysta niespiesznie przewracał kartki książki. Zawsze tak robił i Siilva nie wiedziała, czy był to jakiś jego rytuał, czy też po prostu Maco chciał wyprowadzić siedzącą naprzeciwko osobę z równowagi, czerpiąc radość z takiej, choćby najmniejszej prowokacji. Dziewczyna nigdy nawet nie mrugnęła okiem podczas tego powtarzającego się widowiska i siedząc w tym pokoiku zawsze zastawiała się, czy to jej ignorowanie zachowania karczmarza cieszy go, czy też irytuje. Po chwili, wypełnionej szelestem przewracanych kartek i mlaskaniem Maco, olbrzym najwyraźniej odnalazł właściwą stronę, bo przytrzymał karty książki jedną dłonią, drugą sięgając po tkwiące w kałamarzu pióro.

 

– Mam już to, czego szukałem – mruknął karczmarz. – Stefan Rabben. Trzysta cesarskich oboli, tych oryginalnych, nie rżniętych. Od tego potrącamy – kontynuował Maco – standardowe dziesięć procent prowizji pośrednika, zostaje nam dwieście siedemdziesiąt monet.

Siilva potwierdziła wyliczenia skinieniem głowy. Maco sapnął, sięgnął pod stół i z brzękiem położył na blacie sporych rozmiarów skórzany woreczek z drogocenną zawartością.

Dziewczyna wzięła sakwę do ręki i uśmiechnęła się do Maco. Ten błysnął w odpowiedzi pozłacanym zębem.

– Masz coś dla mnie, Maco? – spytała.

– Mam, ale o tym jutro. Sprawa jest rozwojowa, znacząca i profitowa, toteż omówimy ją z rana, jak się wyśpisz – odrzekł Maco. Siilva żachnęła się, ale nie obraziła się na oberżystę.

– Mam do ciebie pytanie, Maco… – mruknęła po chwili milczenia.

– Tak?

– Nie boisz się trzymać tej całej buchalterki w jednym miejscu? Jest wielu takich – królowie, ba, sam cesarz z przyjemnością przejrzeliby zawartość tych książek.

 

Maco przez chwilę siedział bez ruchu, nie wypowiadając ani jednego słowa. W końcu odezwał się.

– Istnieje takie prawdopodobieństwo, że ktoś spoza Gildii może wiedzieć o istnieniu tego pokoju. Niewielkie, ale istnieje. W formie zabezpieczenia obłożyłem – oczywiście nie sam – ten pokój czarem maskującym i antywłamaniowym czwartego stopnia. Z tego, co wiem, nie ma teraz na świecie czarownika, który mógłby złamać takie zaklęcia, nawet twój Hejnert nie dałby rady.

Dziewczyna nie zdradziła najmniejszym ruchem zaskoczenia, jakie poczuła słysząc imię swojego maga, padające z ust olbrzyma. Szynkarz ma informatorów lepszych, niż niejeden wywiad, pomyślała.

– Do tego magiczny zamek w drzwiach oraz zaklęcie przeciwpożarowe trzeciego stopnia. Póki ja nie zechcę, nikt tego pokoju nie znajdzie. Nie będzie mógł ani do niego wejść, aby coś ukraść, ani zniszczyć zawartych tu informacji.

Dziewczyna pokiwała głową.

– Imponujące – mruknęła, choć nie sprecyzowała, co też ma konkretnie na myśli. – Dziękuję za wyjaśnienie…

– Słoneczko moje, nie ma za co – Maco uśmiechnął się szeroko, od razu zmieniając nastrój panujący w pokoiku. Wstał, otworzył drzwi na korytarz i dodał, puszczając Siilvę przodem: – Idź, zanieś sakiewkę do pokoju, a potem zatańcz na moim stole, zjedz coś, upij się do nieprzytomności – jednym słowem zrób coś, czego się będziesz jutro wstydziła.

– Takie mam plany – odpowiedziała dziewczyna. – Dokładnie takie.

 

Następne kilka godzin Siilva spędziła na kosztowaniu przygotowanych w kuchni Maca przysmaków i sprawdzaniu jakości trunków, jakie oberżysta zmagazynował w swojej piwniczce. Nie musiała się martwić o nieprzyjemne efekty takiego postępowania, bo zawczasu zażyła Vaxio, jeden z magicznych eliksirów, w jakie wyposażył ją czarodziej Hejnert. Nieprzyjemny w smaku wywar chronił przed większością znanych Siilvie trucizn, a poza tym bardzo ograniczał wpływ alkoholu na umysł i ciało zażywającego Vaxio. Dlatego też nie żałowała sobie trunków, choć z drugiej strony skupiła się na tym, aby jej dobry humor był efektem miłego towarzystwa.

 

W ciągu wieczoru kilka razy mijała przystojnego ucznia Danei, Nirgarda, ale nie było okazji, żeby spokojnie porozmawiać. A na to – przynajmniej na to – dziewczyna miała ochotę od momentu poznania niebieskookiego młodzieńca. W końcu, gdy straciła już nadzieję na bliższe poznanie, szansa pojawiła się sama, bez konieczności podejmowania żadnych wysiłków z jej strony.

Zmęczona panującym wewnątrz karczmy hałasem, dziewczyna wyszła na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza i przysiadła na sękatej, drewnianej ławie, stojącej w krużganku gospody. Po niedługiej chwili drzwi wejściowe uchyliły się z cichym piskiem i pojawił się w nich ciemnowłosy Nirgard. Uśmiechnął się lekko i przysiadł na ławie obok Siilvy.

– Witaj, piękny chłopcze – odezwała się Siilva swym niskim głosem, spoglądając na wypełnione gwiazdami, granatowe niebo. – Cóż to, zmęczyła cię nasza kompania?

Zagadnięty uśmiechnął się nieznacznie.

– Ależ skąd, miła pani – odrzekł. Miał miły, lekko chropawy głos. I niewątpliwie był atrakcyjny, pomyślała dziewczyna. – Po prostu postanowiłem na chwilę uciec od hałasu.

– Tak zupełnie przypadkiem trafiając na mnie?

– No, nie do końca – odrzekł po chwili milczenia. – Widziałem, żeś pani wyszła na ganek i postanowiłem się przyłączyć.

– Aha. A to czemu? – spytała ponownie, bawiąc się końcem jednego ze swoich rudych kosmyków.

– Jesteś pani piękną kobietą, jeśli mogę pozwolić sobie na tak śmiałe słowa. A poza tym znaną w świecie, intrygującą osobą. A ja lubię poznawać znane, interesujące i do tego piękne kobiety.

– Naprawdę? – zaśmiała się Siilva. – No, nie wiedziałam, że uczeń Danei oprócz miłego dla oka wyglądu ma jeszcze w zanadrzu umiejętność prawienia komplementów…

– To, i jeszcze więcej, moja pani – teraz to on się zaśmiał.

Dziewczyna w milczeniu popatrzyła na niego przez chwilę. Wytrzymał spojrzenie jej zielonych oczu, nie odwrócił wzroku, tylko siedział i lekko się uśmiechał.

– Nie jesteś dla mnie troszkę za młody, gładki chłopcze? – spytała. Ładny, wygadany i pewny siebie, pomyślała. Skąd go Danea wytrzasnęła?

– Och, tutaj mógłbym cię zaskoczyć, pani Siilvo.

– Tak? No, to zaskocz mnie, proszę. Dawno nikomu się ta sztuka nie udała – mruknęła. – Mam tyle samo lat, co ty, pani. Mój młodzieńczy wygląd zawdzięczam trzyletniemu pobytowi w ogrodach Gaardes – powiedział Nirgard, przeczesując ciemne włosy dłonią.

Siilva znów spojrzała na Nirgarda, tym razem z dużo większym zaciekawieniem.

– A cóż taki przystojniak mógł porabiać w Gaardes? Podrywać młode kapłanki? – mruknęła. Otoczony legendarnymi, wiecznie zielonymi ogrodami klasztor Gaardes słynął z przepięknych mniszek. Położony był wysoko w Górach Załomu, znajdujących się daleko na wschodnich granicach Cesarstwa. Z jednej strony był miejscem, którego magia podobno zapewniała niespotykanie długie życie i niemal wieczną młodość mieszkającym tam kapłankom. Z drugiej, mieściła się tam jedna z najlepszych na świecie szkół czarodziejstwa, prowadzona przez Siostry zarządzające klasztorem.

Nirgard żachnął się, słysząc drwinę w głosie rudowłosej dziewczyny. Ale zrobił to bez złości.

– Cóż, muszę cię rozczarować, szlachetna pani. Zajmowałem się wieloma sprawami, ale na podrywanie kapłanek – mimo że są naprawdę tak piękne, jak głoszą plotki – nie miałem niestety czasu.

– A więc oprócz pięknej buzi młody Nirgard ma jeszcze inne zalety… – Siilva pochyliła się ku mężczyźnie, patrząc mu prosto w oczy. Nie speszył się, znów wytrzymał jej spojrzenie. – Interesujące.

 

Czuła, że ma ochotę na niego. Spontaniczną, niezobowiązującą ochotę. Zobaczymy, jak to rozegra, pomyślała dziewczyna. Jeśli zachowa się właściwie, może będzie miał dziś szczęście.

– Rad jestem, pani, że udało mi się zainteresować ciebie czymś więcej, niż tylko moim wyglądem – odrzekł. – Bo ja postrzegam ciebie jako bardzo intrygującą osobę, i to nie tylko ze względu na urodę, której masz pani aż nadto. Jeśli mogę być tak śmiały w słowach.

– Możesz, Nirgardzie. Nie gryzę, chyba że mam na to akurat ochotę.

– A jak mogę sprawdzić, na co masz akurat ochotę, pani? – spytał, przysuwając się ku pochylonej ku niemu dziewczynie. Ta ze śmiechem uderzyła go otwartą dłonią w pierś.

– Spokojnie, piękny chłopcze. Gładkimi słówkami nie osiągnie się wszystkiego – mruknęła, odsuwając się nieznacznie. Przygryzła lekko wargę, bo słowa przeczyły kotłującym się w głowie myślom. Podobała jej się pewność siebie Nirgarda, granicząca niemal z bezczelnością. Do odważnych, pięknych i młodych świat podobno należy, pomyślała.

 

– Och, jestem gotów udowodnić ci, że potrafię dużo więcej, nie tylko prawić gładkie słówka – odparł z szelmowskim uśmiechem. – Dla udowodnienia, mam dla ciebie propozycję, piękna Siilvo. Niemal nie do odrzucenia.

– Aha. No, to udało ci się mnie zaciekawić – odpowiedziała. Mężczyzna wyciągnął zza poły skórzanego kubraka niewielką, czarną fajkę, a intensywny słodkawy zapach rozniósł się w powietrzu.

– Scone? – spytała. – Zaskakujesz mnie coraz bardziej, gładki Nirgardzie.

Scone był najrzadszym z narkotyków, na jakie można było natrafić. Potwornie wprost drogi, był najmodniejszą używką na cesarskim dworze. Dobrze oczyszczony specyfik był bezpiecznym, słabo uzależniającym halucynogenem o wielkiej mocy. I potężnym afrodyzjakiem.

– Czy zechcesz mi pani towarzyszyć w tej interesującej ekskursji? – spytał mężczyzna, nabijając fajkę niebieskawym proszkiem. – Gwarantuję, że o wiele lepiej podróżuje się we dwójkę.

 

***

 

Narkotyk był pierwszorzędny. Siilva poczuła to od razu, przy pierwszym wdechu. Dzięki temu, że używka była bardzo czysta, Vaxio nie wyłączyło działania receptorów w ciele dziewczyny. O jakości narkotyku świadczyło to, że poczuła efekty jego działania już na ganku. Noc rozjarzyła się delikatnymi barwami, co od razu skojarzyło się jej z zorzą polarną, którą widziała kiedyś daleko na północy. Wstała z ławy i wybiegła na środek placu, szeroko otwartymi oczyma chłonąc tańczące na ścianach budynków różnokolorowe refleksy. Po chwili barwy nasyciły się i Siilva zaśmiała się perliście, zauroczona intensywnością i realnością wizji. Spojrzała na Nirgarda i uśmiechnęła się do niego, podziwiając piękną, żywą pomarańczową poświatę bijącą od jego postaci. Jednocześnie poczuła, jak w jej wnętrzu rośnie pragnienie, gorąca chęć poznania smaku pełnych, kształtnych warg stojącego na ganku mężczyzny. Podeszła powoli, jak zahipnotyzowana wpatrując się w jego usta. Gdy zbliżyła się na odległość pół kroku od Nirgarda, ten szybkim ruchem złapał ją za szczupłą talię i z mocą przyciągnął, przyciskając jej ciało do swojego. Intuicja nie oszukała Siilvy – jego usta smakowały wyśmienicie, niczym najdelikatniejszy smakołyk. Niecierpliwymi palcami zaczęła rozplątywać kokardę, wiążącą poły jego koszuli, i po chwili chłodna dłoń dziewczyny wślizgnęła się pod cienki materiał, gładząc muskularną pierś Nirgarda. Ten również nie próżnował, jedną ręką mocno przytrzymywał kobietę blisko siebie, a drugie ramię zsunął w dół, zaciskając palce na jej pośladkach.

Siilva oderwała się od ust mężczyzny i dysząc ciężko, zerknęła w jego niebieskie, jasne niczym kryształki lodu oczy.

– Nie tu – szepnęła. – Chodźmy do mnie, tam będziemy mieli więcej… swobody.

Nirgard uśmiechnął się lekko.

– Dobrze – mruknął. – Co tylko chcesz, piękna pani. Poprowadziła go na tyły oberży. Znała tu każdy kąt, przecież bywała u Maca wiele razy. Wślizgnęli się kuchennymi drzwiami i, chichocząc jak para nastolatków, wbiegli schodami na pierwsze piętro. Przejściem dla służby przedostali się na korytarz i po chwili Siilva zamknęła za sobą drzwi od swojej komnaty, namiętnie całując kształtne usta kochanka. Pchnęła Nirgarda dłońmi opartymi na jego piersiach, a mężczyzna zatoczył się w tył, padając na łóżko. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, rozsupłując opinający jej piersi gorset. Po chwili odrzuciła go pod ścianę, drugą ręką zasłaniając nagi biust. Potrząsnęła głową, a gęste rude loki rozsypały się na jej bladych ramionach. Patrząc spod opadających na twarz włosów uśmiechnęła się ponownie i zachęcająco kiwnęła na siedzącego na łóżku mężczyznę. Nie chciała dłużej czekać na spełnienie. Chciała go: tu i teraz. Nirgard wstał z siennika, podszedł do dziewczyny i pocałował ją mocno, dając jej przedsmak nadchodzących rozkoszy.

Kochali się długo i mocno, kilka razy znajdując spełnienie, nim zmęczeni i w końcu nasyceni zapadli w spokojny i głęboki sen. ***

 

Siilva obudziła się z potwornym bólem głowy. Z trudem otworzyła oczy i rozejrzała się dookoła. Leżała w swym łóżku, we wzburzonej pościeli, świadczącej o namiętnościach ostatniej nocy. Nirgarda nie było w pokoju. Dziewczyna uniosła się na łokciach i, walcząc z zaburzoną równowagą, powoli usiadła. Czemu tak boli mnie głowa? – pomyślała. Vaxio powinno zabezpieczyć mnie nie tylko przez alkoholem, ale i przed efektami ubocznymi zażytego razem z Nirgardem scone. A właśnie, gdzie podział się jej gładkolicy kochanek?

 

Siilva sięgnęła pod łóżko, wyciągając stamtąd niewielką szklaną butelkę, wypełnioną niemal w całości zielonkawym płynem. Wyjęła korek z szyjki i łyknęła potężnie, omal się nie zakrztuszając. Wytarła usta wierzchem dłoni, czekając na efekt działania napitku. Był nim rozcieńczony ekstrakt z Vaxio, a miał wypędzić z jej ciała resztki demonów dnia wczorajszego.

Nagle jej ciałem targnęły torsje. Wypuściła butelkę z rąk i pochyliła się w przód, wymiotując wypity przed chwilą płyn na deski podłogi, gdzie efektownie, choć bardzo nieapetycznie wymieszał się z napojem wyciekającym z upuszczonej karafki.

Dziewczyna wypluła z ust resztki obrzydliwej w smaku wydzieliny żołądkowej i zerwała się na nogi. Zatoczyła się przy tym pod ścianę, z jękiem łapiąc się za bolącą głowę. Niedobrze, bardzo niedobrze, pomyślała. Vaxio reaguje w ten sposób jedynie na bardzo silne trucizny.

 

Musiała zażyć antidotum, i to bardzo szybko. Nie miała wiele czasu, Vaxio będzie działało jeszcze tylko przez chwilę wstrzymując działanie toksyn, wnikających w jej ciało i niszczących tkanki. Z trudem doczłapała do swojej torby, leżącej przy drzwiach. Przepraszam Maco, posprzątam później, pomyślała z wysiłkiem, czując gryzący zapach wymiocin. Teraz muszę się ratować. Uklękła nad torbą i, układając palce w specyficzny sposób, zwolniła magiczny zamek. Zaczęła tracić wzrok. Wszystko wokół pociemniało miała wrażenie jakby za oknem, zamiast poranka, nastał wieczór. Niecierpliwie rozgarnęła wypełniające wnętrze ubrania i księgi. W bocznej kieszeni, po prawej, pomyślała. Jest! Jej dłoń natrafiła na chłodną w dotyku powierzchnię kryształowego flakonika. Wyciągnęła z torby buteleczkę z przezroczystym napojem w środku i wyszeptała zaklęcie, aktywujące lek. Wypełniający flakonik płyn zabarwił się na purpurowo. Był gotowy i bezpieczny. Zerwała lak, chroniący szyjkę butelki, i wypiła zawartość buteleczki jednym haustem. Teraz będzie ciężko, zdążyła pomyśleć, wkładając gruby skórzany pas w usta i zaciskając na nim zęby. Po sekundzie padła na ziemię, a jej ciałem wstrząsnęły gwałtowne konwulsje.

 

Gdy spowodowany działaniem leku atak minął, Siilva oprzytomniała. Powoli podniosła się z podłogi, ocierając mokre od śliny usta. Antidotum o nazwie Wersen, bardzo mocny preparat działający na niemal wszystkie trucizny, było jednym z najlepiej strzeżonych sekretów jej maga Hejnerta. Na szczęście dla dziewczyny, tym razem specyfik okazał się skuteczny.

Zerknęła do powieszonego na ścianie lustra. Wyglądała jak topielec. Szybkim ruchem ułożyła rude loki i przejechała dłońmi po zmaltretowanej twarzy. Ktokolwiek to zrobił, zapłaci jej za to. A Nirgard, którego zniknięcie na dobre ja zaniepokoiło, będzie musiał się mocno tłumaczyć. Dziewczyna szybko nałożyła spodnie i nasunęła na stopy swoje skórzane buty. Nałożyła na ramiona wyciągniętą z torby koszulę. Szybko, niedbale zawiązała sznurki, zakrywając swoją nagość, i sięgnęła do przewieszonego przez oparcie krzesła pasa ze swymi bułatami. Zaklęła na głos. Jej broni nie było.

– Myślę, że na tłumaczeniu się nie skończy, Nirgard, ty pieprzony złodzieju – warknęła.

Resztki słabości opuszczały jej ciało. Myśli miała już klarowne, zawroty głowy minęły. Schyliła się i wyciągnęła spod łóżka drugą torbę. Zdjęła magiczną blokadę i wyciągnęła ze środka długą na prawie metr, zakrzywioną szablę, zwaną talwarem. Zabraliście mi moje bułaty, to posmakujecie tego, pomyślała z wściekłością Siilva.

Zawinęła szablą szybki młynek; ostrze cichutko świsnęło, tnąc powietrze. Mocno zacisnęła dłoń na rękojeści, dopasowując chwyt do nietypowego kształtu okrągłej głowicy. Podeszła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Zamknięte. Włożyła do zamka wyjęty z kieszeni spodni klucz i przekręciła go, ale drzwi nadal były zablokowane. Magia, pomyślała. Odstąpiła dwa kroki w tył, pilnując się, by nie wdepnąć we własne wymiociny i wypowiedziała zaklęcie otwierające. Amulet w kieszeni jej spodni zawibrował i zamek szczęknął, otwierając drzwi. Siilva warknęła wściekle i wybiegła na korytarz.

 

***

 

Zamarła w bezruchu, starając się nie wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Czujnie rozejrzała się dookoła. Jej pokój znajdował się na końcu krótkiego korytarza. Drzwi do sąsiednich pokoi wyglądały na zamknięte. Panowała cisza i pozorny spokój. Spokój, który raził w zestawieniu z krwistoczerwonymi plamami, pokrywającymi podłogę. Kałuże już lekko skrzepłej krwi i czerwone smugi, ciągnące się wzdłuż korytarza i prowadzące do niektórych drzwi, jaskrawo kontrastowały z ciszą panującą wokoło.

Siilva poczuła gęsią skórkę, unoszącą jej włosy na karku. Powoli, uważając na skrzypiącą podłogę, cofnęła się do swej kwatery. Zamknęła drzwi i przyklękła, opierając się o nie plecami. Niedobrze, pomyślała. Znów sięgnęła do swej torby. Tym razem wyciągnięty po chwili poszukiwań flakon był większy i zawierał gęsty, jasnozielony płyn. Dziewczyna uspokoiła oddech i usiadła, zakładając nogi jedna na drugą. Zamknęła oczy i, trzymając otwarty flakon przed sobą, przesunęła nad nim dłoń układając palce w znak, aktywujący eliksir. Szybko wprowadziła się w płytki trans i upiła niewielki łyk z butelki. Oddychając równomiernie, powoli rozluźniła ciało. Odczuwała lekki strach, ale nie mogła pozwolić temu uczuciu wpłynąć na działanie eliksiru. Nie bała się krwi na korytarzu, przyczyna jej lęku była inna. Nigdy wcześniej nie zażyła dającego niewidzialność eliksiru Doore tak szybko po łyknięciu Wersenu i nie była pewna, czy nie pojawią się jakieś efekty uboczne.

Po chwili, wypełnionej kontrolowanym oddychaniem i medytacją, Siilva podniosła się z podłogi. Uniosła ręce do twarzy, oglądając je uważnie. Ramiona wraz z ubraniem i trzymaną w dłoni szablą stawały się niewidzialne, rozpływając się w powietrzu niczym rzadka mgła. Dziewczyna nigdy nie pojęła skomplikowanych wywodów Hejnerta, próbującego wytłumaczyć jej, w jaki sposób działa Doore i dlaczego jego efekt obejmuje również ubranie i wszelkie przedmioty, z którymi osoba zażywająca eliksir ma kontakt fizyczny w trakcie aktywacji specyfiku. Wierzyła magowi na słowo i do tej pory dobrze na tym wychodziła.

 

Po chwili Siilva stała się kompletnie niewidzialna. Ostrożnie otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Omijając plamy krwi przemknęła przez pusty hol i dotarła do drewnianych schodów, spiralnie schodzących piętro niżej, do głównego pomieszczenia Oberży Pod Łbem Byka. Zamarła.

Główna sala pełna była ludzi. Niektórzy siedzieli, inni leżeli na stołach i na podłodze. Wszyscy wyglądali, jakby spali. Jedynie ich przesiąknięte krwią ubrania i poderżnięte gardła świadczyły o tym, że nie odpoczywali po długiej nocy. Oszołomiona Siilva przeskakiwała wzrokiem od jednej postaci do kolejnej, zastanawiając się, jak dokonano takiej rzezi. Nie dostrzegła ani jednego trupa, jakiego nie była w stanie rozpoznać. Ani jednego ciała, które mogłoby należeć do napastników. Niemal nie było widać śladów walki i dziewczyna nie mogła pojąć, w jaki sposób udało się komuś wymordować tylu żyjących z zabijania ludzi – a ona nic nie słyszała.

 

Rozpoznawała znajomych, dostrzegła ciało jednego z synów Maca. Widziała w życiu wiele, ale obraz tak krwawej masakry głęboko nią wstrząsnął. Nie była w stanie się poruszyć, choć gdzieś tam w środku logika nakazywała brać nogi za pas i uciekać z tego koszmarnego miejsca tak szybko, jak się tylko da. Ale Siilva była kobietą. Przedkładała intuicję nad logikę.

Otrząsnęła się po chwili. Rozejrzała się po sali raz jeszcze. Nie dostrzegła nigdzie ani olbrzymiej sylwetki Maca, ani ciał Sootha, Danei czy Vartha. Powoli opanowała emocje. Musiała sprawdzić, co się stało. Dowiedzieć się, kto jest za to odpowiedzialny. Mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści talwara i cofnęła się do korytarza. Najpierw musiała sprawdzić pokoje na piętrze.

We wszystkich pomieszczeniach było podobnie. Jej przyjaciele z Bractwa albo leżeli w łóżkach, najpewniej zamordowani we śnie, albo zostali zaciągnięci do pokoi i tam zabici. W trzecim pokoju znalazła Daneę, leżącą w szerokim łożu. Wyglądała pięknie, nawet z gardłem rozoranym od ucha do ucha. W pokoju naprzeciwko jej kwatery odkryła ciało okrutnie poparzonego i pokłutego mieczami Vartha. Pokój wyglądał jak po ciężkiej walce i Siilva miała nadzieję, że martwy przywódca Gildii nie oddał życia tanio. Ale nigdzie nie odnalazła ani jednego zabitego napastnika.

Dziewczyna wróciła na korytarz i przebiegła go cicho, kierując się do przejścia dla służby, z którego skorzystała poprzedniego wieczoru. Drzwi były otwarte, toteż szybko zbiegła na dół i weszła do kuchni. Tutaj znalazła Maca.

 

Olbrzym leżał pośrodku swojego kuchennego królestwa, a wokół jego olbrzymiego ciała walały się połamane meble, naczynia kuchenne i potłuczona porcelana. Siilva podeszła do zwłok przyjaciela i spojrzała w puste, nieruchome oczy łysego kucharza. Potwornie pocięte ramiona i brzuch, niemal odrąbana prawa noga – Maco został przez napastników prawie poćwiartowany podczas walki. Tuż obok niego leżeli jego dwaj synowie, równie martwi jak ich ojciec.

Furia powoli opanowywała serce Siilvy. Wiedziała, że nie powinna dać się ponieść emocjom, że należało uciekać i na spokojnie dowiedzieć się, kto, jak i dlaczego urządził tę krwawą jatkę. I wtedy poszukać zemsty. Ale nie potrafiła opanować gniewu, wobec czego zdecydowała mu się poddać. Nadszedł czas śmierci, postanowiła. Zabić jak najwięcej ludzi, a potem umrzeć w miarę godnie. Odwróciła się i tylnymi drzwiami wybiegła z kuchni.

 

Na zewnątrz było już całkiem widno, rześki i bezchmurny poranek pozwalał mieć nadzieję na ciepły dzień. Siilva wyjrzała za róg budynku. Na dziedzińcu głównym, przed wejściem do karczmy, stało czterech ludzi. Mężczyźni, ubrani w znoszone skórzane zbroje, rozmawiali swobodnie, paląc tytoń z krótkich fajek. Dziewczyna ze złością dostrzegła, że jeden z nich przytroczył sobie do pleców jej dwa bułaty. Cóż, słodziutki, zaraz będziesz musiał oddać to, co nie twoje, pomyślała. Wybiegła zza rogu, nabierając rozpędu. Czterech chłystków na dobry początek. Może być.

 

Dopadła ich w pełnym biegu. Nie słyszeli jej lekkich kroków, nie zaskrzypiał piasek pod jej stopami. Przebiegła obok czwórki mężczyzn, uderzając płasko, z biodra. Zaskoczony żołdak wrzasnął z bólu, zakręcił się w miejscu i chlapiąc krwią padł na piasek. Pozostali knechci ze zdziwienia otworzyli szeroko oczy, ale zareagowali szybko; nie byli amatorami. Momentalnie otrząsnęli się z szoku i błyskawicznie ustawili się plecami do siebie, tworząc trójkąt – podstawową, ale bardzo skuteczną formację obronną. Ale nie przeciwko komuś takiemu, jak Siilva. Dziewczyna wiedziała, że nie za długo da się wprawionych w boju przeciwników oszukać czarem niewidzialności, wobec tego szybko nawróciła ku trójce mężczyzn, nerwowo oczekujących na atak z wystawionymi w górę mieczami. Nadbiegła od wschodniej strony, mając za plecami świecące jasno, poranne słońce; blask słoneczny wspomagał działanie czaru. Zaskoczyła ich zupełnie. Gdy była bardzo blisko, pochyliła się mocno, niemal podpierając się lewą ręką o ziemię. Cięła nisko, mierząc w łydki. Bryznęła krew i jeden z mężczyzn z wrzaskiem padł na ziemię. Upuścił trzymane w dłoniach bułaty i złapał się za kikut odrąbanej nogi, z którego czerwona posoka lała się, niczym z kranu. Krwawił tak mocno, że bez szybkiej pomocy cyrulika miał małe szanse na przeżycie. Leżał na zapylonej ziemi i darł się wniebogłosy.

 

– Niewidzialność! – krzyknął starszy z dwójki pozostałych mężczyzn. – Doore!

– Szybko, pył krzemowy! – warknął drugi, sięgając do przywiązanego do pasa woreczka.

Siilva przysłuchiwała się rozmowie dwójki knechtów, stojąc ledwie kilka kroków od nich. Pokiwała głową – pył krzemowy był dobrym środkiem na wykrycie niewidzialnej osoby, w zetknięciu z zaczarowanym ciałem jonizował delikatnie i błyszczał niczym proszek z diamentów.

Dwaj mężczyźni zaczęli nerwowo rozrzucać garście białawego proszku wokół siebie. Wrzaski rannego nagle ucichły, przez co obaj jego kamraci natychmiast zwrócili się w jego stronę. Ich kompan, najwyraźniej wyzionąwszy ducha, leżał bez ruchu na ziemi tuż przed nimi, ale żaden z jego towarzyszy nawet nie udawał, że interesuje go los kolegi. Obaj wybałuszyli oczy ze zdziwienia widząc, jak leżące na piachu zakrzywione pulady, przed chwilą przytroczone do pleców okaleczonego żołdaka, nagle rozpływają się w powietrzu.

Starszy z dwójki, zachowawszy najwyraźniej więcej zdrowego rozsądku, sypnął pyłem krzemowym w kierunku ciała martwego żołnierza. Powietrze zaiskrzyło i dziewczyna poczuła mrowienie na skórze – zjonizowane kryształki krzemu zabłysły na moment, ukazując jej przyczajoną do skoku sylwetkę. Dwaj mężczyźni krzyknęli tryumfująco i rzucili się w kierunku migoczącej zjawy. Dziewczyna, trzymając w dłoniach tak dobrze znane jej ostrza, pewnie zaatakowała, płynnie ruszając na zbliżających się napastników. Wyszkolenie i wprawa w posługiwaniu się bułatami przejęły kontrolę nad jej ciałem i wszystko odbyło się błyskawicznie, niemal bez udziału świadomości. Uderzała jednocześnie lewą i prawą ręką, zadając szybkie, podwójne ciosy raz z jednej strony, raz z drugiej. Mężczyźni nie mieli szans. Pierwszy padł ten starszy, cięty w twarz i pierś, ledwie chwilę dłużej bronił się jego kompan, nim padł z rozpłataną czaszką.

 

Siilva stanęła nad ciałami zabitych i odetchnęła głęboko. Rozejrzała się wokoło i ruszyła w kierunku bramy głównej. Stamtąd dobiegły jej uszu nerwowe nawoływania i tam też pojawili się następni żołdacy, wbiegający na plac.

 

Wraz z pierwszymi żołnierzami przez bramę wjechał Nirgard. Siedział na wielkim, karym koniu. Spojrzał na nadbiegającą Siilvę, jak gdyby czar maskujący na niego nie działał, i uśmiechnął się od ucha do ucha. Głośnym okrzykiem zatrzymał wbiegających na plac ludzi i przepchnął swego karosza pomiędzy nimi, stając naprzeciwko nadbiegającej dziewczyny. Czyżby mnie dostrzegł, mimo zażycia Doore? – pomyślała Siilva ze zdziwieniem. Ale po chwili zreflektowała się, bo coraz mniej rzeczy zaskakiwało ją w odniesieniu do Nirgarda.

– Proszę, proszę – rzekł głośno siedzący na koniu mężczyzna. – Kogo to moje oczy widzą?

Wśród stojących tuż za nim żołdaków przebiegł szmer zdziwienia.

– Ach, Siilva, chyba nie chcemy niepotrzebnie niepokoić moich ludzi, prawda? – spytał Nirgard.

Przytrzymał lewą ręką uzdę, osadzając w miejscu przestępującego z nogi na nogę konia, a prawą dłonią wykonał dziwaczny, zamaszysty ruch. Siilva zaklęła pod nosem i uniosła trzymane w dłoniach bułaty w górę, wiedziała bowiem, jaki będzie efekt rzuconego przez czarodzieja zaklęcia. Wprawdzie Doore nie został całkowicie zneutralizowany: nie była kompletnie widzialna, ale nagle stała się widoczna – niczym niewyraźna postać, stojąca za zalanym deszczem oknem. Dziewczyna spojrzała na swego niedawnego kochanka z wściekłością.

– Nirgard, muszę ci przyznać, że twój mistrz, kimkolwiek on jest, nauczył cię wiele – powiedziała głośno. Żołnierze stojący za czarnym ogierem cofnęli się, szepcząc między sobą. – Ale nie wiem, czy nauczył cię rzeczy najważniejszej.

– A co to jest, ta najważniejsza z rzeczy? – spytał z uśmiechem Nirgard.

– Nie wkurwiać Siilvy de Rocrey! – warknęła i skoczyła w kierunku jeźdźca. Ten okrzykiem poderwał konia do biegu, mierząc masywną piersią zwierzęcia w kobietę. Chciał ją staranować, ale nie docenił przeciwniczki.

 

Siilva biegła wprost na plujące pianą z pyska zwierzę, by w ostatniej chwili zwinnym susem uskoczyć w bok. Machnęła trzymanymi w dłoniach bułatami, trafiając i konia, i jeźdźca. Zwierzę kwiknęło z bólu i zaryło łbem w piach, wyrzucając Nirgarda z siodła. Mężczyzna przekoziołkował i sprawnie, szybko wstał z ziemi, po czym spojrzał na rozciętą na łydce nogawicę grubych, skórzanych spodni. Z wycięcia wyciekła strużka krwi. Nirgard splunął z wściekłością.

– Kobieto, muszę oddać ci sprawiedliwość – mruknął, patrząc na powstającą z ziemi Siilvę. Wyciągnięciem ręki powstrzymał nadbiegających żołnierzy. – Tymi swoimi nożykami potrafisz ciąć jeszcze lepiej, niż się pieprzyć.

Siilva spojrzała na niego z pogardą.

– Żegnaj się ze światem, Nirgard, bo to było ostatnie pieprzenie twojego zawszonego życia – odparła. Poderwała się do biegu. Nie chciała tego przedłużać, marzyła tylko o zabiciu ciemnowłosego mężczyzny.

 

Ten wyciągnął przed siebie prawe ramię i wykonał dłonią skomplikowany gest. Fala zimnego powietrza uderzyła w nadbiegającą dziewczynę. Natychmiastowy paraliż obezwładnił jej ciało, przewracając Siilvę na ziemię. Padła na wznak tuż przed Nirgardem, wzbijając tuman kurzu. Mężczyzna zaśmiał się gardłowo.

– Piękna Siilvo – rzekł głośno. – Mimo, że jesteś dobra w zabijaniu, to nie możesz równać się z najlepszymi.

Nadbiegli jego ludzie. Leżąca na ziemi dziewczyna nie mogła się poruszyć, zerkała tylko na otaczających ją mężczyzn wściekłym wzrokiem.

 

– Jak słusznie zauważyłaś, kochanie – ciągnął Nirgard drwiącym głosem – mój mistrz dobrze mnie wyszkolił. Ale muszę przyznać, że ten twój Hejnert też jest niezły. Myślałem, że trucizna załatwi cię na amen, a tu proszę – wciąż oddychasz i żyjesz. Choć już nie pociągniesz za długo, ślicznotko…

Pochylił się nad leżącą w bezruchu Siilvą i zajrzał w pełne wściekłości oczy dziewczyny.

– Hejnertem zajmiemy się w odpowiednim czasie – mruknął. – I, wyjaśniając to całe drobne… nieporozumienie. Nie było naszym celem zabijać tych tam… twoich kamratów – Nirgard machnął ręką w kierunku gospody i kontynuował szeptem: – Chodziło nam, czego zapewne już się domyśliłaś, o księgi Grubego Maco. Dużo, oj dużo się z nich dowiemy.

Mężczyzna wyprostował się i spojrzał na swoich ludzi.

– A że przy okazji mogliśmy… pozbyć się Bractwa, tego anachronicznego przeżytku … dwie pieczenie przy jednym ogniu, jak to mówią – dokończył myśl.

Otrzepał dłonie o nogawki spodni, zerkając na krwawiącą łydkę. Skrzywił lekko swa przystojną twarz.

– A, właśnie… prawie zapomniałem – rzekł i kiwnął na jednego z żołdaków. Gdy zawołany podbiegł, Nirgard zdjął rękawicę z dłoni i ściągnął z palca jeden ze swoich pierścieni. Wręczył go podwładnemu, mówiąc:

– Wiesz, który pokój, prawda? – Mężczyzna skinął głową i bez słowa wbiegł do gospody. Po chwili powrócił i podszedł do stojącego nad kobietą Nirgarda.

– Już, panie – powiedział cicho. Zagadnięty zerknął na żołnierza i zamyślił się na chwilę, pocierając nieogolony policzek dłonią. Po chwili znów spojrzał na Siilvę.

– Widzisz, kochanie – odezwał się – musiałem spędzić noc w twoim pokoju, by móc przeniknąć bariery magiczne, jakimi Gruby Maco obłożył pokoje na górnym piętrze. Danea nie ufała mi na tyle, by dać mi taki dostęp. A dzięki tobie – Nirgard uśmiechnął się z pobłażaniem – przeniknąłem zabezpieczenia, złamałem blokady Maca i wpuściłem swoich ludzi na teren gospody. Chyba powinienem być ci wdzięczny…

Mężczyzna pochylił się nad leżącą, bezwładną dziewczyną.

– Ale jakoś nie jestem – rzekł z drwiną w głosie. Wyprostował się i spojrzał na stojącego obok żołnierza. – Sierżancie, podpalcie tę budę – warknął.

– Tak jest! – Wywołany wyprężył się posłusznie i obrócił do swych ludzi, wydając dalsze instrukcje.

Nirgard raz jeszcze spojrzał na leżącą w piasku Siilvę.

– Tutaj nasze drogi się rozchodzą, piękna pani. Było miło, ale obowiązki wzywają – mruknął. – Życzę… gorącego dnia.

Krzyknął głośno i machnął ramionami, wyganiając swych ludzi z placu. Oprócz kilku, zajmujących się oblewaniem budynków smołą, na placu zostali tylko Nirgard i sierżant.

– Panie – mruknął żołnierz, patrząc na nieruchomą kobietę. – Co z nią?

– Nie ruszać – odrzekł zapytany. – Zostawić. Na spalenie.

– Ale… może by ją oddać ludziom – sierżant zawahał się na chwilę. – Pikna z niej pannica, chłopaki poużywaliby sobie kapkę.

– Kurwa, zostawić mówię! – warknął Nirgard i spojrzał gniewnie na żołnierza, który drgnął pod wpływem tego spojrzenia. – Ma zostać.

Po chwili ściany gospody zapłonęły ogniem. Rozjarzyły się płomieniami spiżarnie i pomieszczenia gospodarcze. Sierżant wygonił ostatnich maruderów z terenu zajazdu i opuścił plac ostatni, tuż za Nirgardem.

– Zamknąć bramy? – spytał żołnierz.

Ciemnowłosy mężczyzna spojrzał ponad ostrokół, na czarny dym unoszący się niemal pionowo na bezwietrznym niebie.

– Nie – odrzekł. – Bądź co bądź to karczma. Nie możemy być niegościnni.

 

***

 

Siilva czuła żar ognia na swojej skórze. Kątem oka widziała obejmujące powałę gospody płomienie. Wiedziała, że nie umrze szybko. Nie spłonie. Upiecze się żywcem. Łzy napłynęły jej do oczu. Nie tak chciała umierać.

Wtem drzwi od płonącej stajni pękły z głośnym trzaskiem, wypuszczając kwiczące, przerażone konie na plac. Zwierzęta przez moment biegały jak oszalałe wokół leżącej kobiety, sypiąc iskrami z poparzonych grzbietów. Wkrótce któryś z koni odkrył otwartą bramę i po chwili plac opustoszał, gdy ostatnie zwierzę wybiegło na gościniec, plując pianą z pyska.

 

Nie. Nie ostatnie. Na placu został kary ogier. Już miał wybiec na drogę, lecz nagle zatrzymał się, wbrew instynktowi zawrócił i powoli, ostrożnie podbiegł do leżącej na piachu Siilvy. Ta spostrzegła zwierzę dopiero wtedy, gdy jego ciemny łeb przesłonił jej słońce.

Saluu, pomyślała. Nie uciekłeś!

Starała się wykonać jakikolwiek gest, ale nie mogła poruszyć żadnym mięśniem. Nie potrafiła przekazać swemu wiernemu zwierzęciu, co powinno zrobić. 'Kieszeń! Amulet w kieszeni!' – krzyczała w myślach. Kamienny amulet Hejnerta, który zawsze miała przy sobie. Gdyby udało się go aktywować, może swoją mocą potrafiłby znieść działanie czaru paraliżującego. Zazwyczaj amulet należało jedynie potrzeć, by zaczął działać. A że był silnym artefaktem, może tym razem samo dotknięcie by wystarczyło. Ale jak skłonić konia, żeby choć dotknął ukrytego w kieszeni, magicznego przedmiotu?

 

"Kieszeń! Kieszeń, Saluu!"

 

Koń stał nad dziewczyną, potrząsając łbem, jakby mówił: nie wiem, czego ty ode mnie chcesz, kobieto.

Naokoło nich szalał ogień, łakomie pożerając drewniane budynki zajazdu.

Koniec

Komentarze

Ostrzegam, że jestem dziś wyjątkowo złośliwy. Na razie dotarłem do przybycia bohaterki do Karczmy, ale jeszcze tu wrócę, ponieważ mi się spodobało. Zwłaszcza zabieg z tytułem kierującym uwagę czytelnika na postać, która umiera w 3 scenie. :D Masz dobry styl, czyta się przyjemnie, chociaż jednak brakuje tu pewnej lekkości, która pozwoliłaby wciągnąć ten długawy tekst jednym tchem bez przerwy. Poniżej trochę czepialstwa. W sumie to sporo jak na mnie. :p

Może będę mógł znów skorzystać z uroków pięknych Pa'ah i A'ith. Oby tylko ten stary cap kiedyś się nie zorientował we wszystkim, bo wtedy nawet pieniądze mojego ojca mnie nie uratują! - z drżeniem dokończył myśl.
Ej! Nie chciałem tego wiedzieć tak szybko. Moim zdaniem powinieneś to wyciąć i ewentualnie, jeśli to istotne, poniformować czytelnika, pokazując giermka in flagranti.

Z tymi pnączami Waartha jest coś nie teges. Czy one nie powinny tracić swych właściwości po uśmierceniu? Ja rozumiem, że magia i te sprawy, ale po kiego grzyba martwa roślina ma się jeszcze kamuflować? To nie mówię, że to duży błąd, ale trochę mi to zgrzyta.

czternastego dnia miesiąca Tertio - a skąd ludzie w Twoim świecie znają łacinę, ja się pytam? W dodatku znają słabo, bo to nie ten przypadek. Przypadkowa zbieżność - powiesz? Cóż, ja takich nie kupuję. Albo wymyślamy własny świat z własnym językiem, albo nie. Co innego, gdyby to była satyra lub humoreska.

Świadczył o tym pociemniały ze starości, wysoki ostrokół, otaczający cały teren zajazdu, i mocna, potężna brama wjazdowa, teraz zawsze otwarta, ale w Czarnych Czasach na pewno nie raz i nie dwa broniąca wstępu niechcianym gościom. Świadczyły o tym głębokie, wraz z upływem czasu coraz bardziej ciemniejące nacięcia, zdobiące powierzchnię dębowych skrzydeł furty niczym wojenne szramy.
A te "Czarne Czasy" to określenie niezwykle wyświechtane co najmniej od czasów Tolkiena. Wymyśliłbyś coś ciekawszego.

ani na chwilę nie ustawał w samodoskonaleniu swoich talentów kulinarnych.
Dla odmiany samodoskonaleniem cudzych talentów kulinarnych pewnie nie zajmował się zbyt często? :p

Heh, zycie. Co do pnaczy Waatrha pozostane przy swoim, reszte przemysle/poprawie.
Dzieki, Swietomir. Na zlosliwosc i czepialstwo licze ;-) 

007 

@Swietomir i jego zlosliwosci :p
ad 1. Jesli mialbym dodatkowo opisywac igraszki Pa'ath i A'ith z goracoglowym mlodziencem, tekst wyszedlby jeszcze dluzszy. I tak okrajalem, ile moglem, bo w wersji pierwotnej mial ponad 90 tys. znakow. A to juz nie przelewki... Dlatego tez, choc bardzo mialem ochote na egzotyczne pieknosci... eee... znaczy na ten opis ofkors... to zdecydowalem sie odpuscic. Cwiczyc charakter ;-)
ad 2. pnacza Waartha zostawie. My, slabeusze i mieczaki z poczatkow XXI wieku, nie znamy ich wlasciwosci na tyle dobrze, by oceniac, co jest a co nie jest mozliwe w ich przypadku. A tak, moze je jeszcze kiedys wykorzystam?
ad 3. Nie wiem, skad mi sie ten Tertio wzial. Klawiatura sama jakos go chyba na ekran wyplula, bo nie myslalem o tym wczesniej. A ze purysta jezykowy ze mnie zaden, laciny, greki ani francuszczyzny nie znam ani-ani, wiec zostawilem. Ale, jesli naprawde kluje w oczy - sie wytnie.
ad 3. "Swiadczenie" juz poprawiam. A co do Czarnych Czasow - parafrazujac klasyka: Czytam, wiec jestem. A jak czytam, cos mi sie w pod- i nadswiadomosci koduje. A potem powraca. Ale wyswiechtanym okresleniom mowimy NIE, wobec tego cos tam zaraz zmodyfikuje.
ad 4. Ja sam nie ustaje w samodoskonaleniu siebie ;-), co potwierdzic moze moja lepsza polowa. Likwidujemy nadbagaz slowny.
Raz jeszcze - dzieki.

007
 

Dojechałam dziś po południu tylko do pewnego momentu, skończę więc jutro. Fabułę ocenię po ogarnięciu całości, natomiast teraz zacznę litanię czepialstwa. A raczej jej część pierwszą. ; P

„...a tym bardziej w tak błahej sprawie, jak oddanie swoje młodego ciała nowemu panu.” -> swojego

 

„...trafiła się nawet jedna, wykrzywiona grymasem strachu, główka dziecka.” - przecinek

 

„Oby tylko ten stary cap kiedyś się nie zorientował we wszystkim” – stary, znaczy dwudziestotrzyletni? Świecie jedyny, czyli jestem już zgrzybiałą staruszką, bo mam więcej niż dwadzieścia trzy lata...

 

„Wojownicy hrabiego mieli wszelkie podstawy do tego, aby swą czujność przytępić sprezentowanym winem.” - Ledwie kilka zdań wyżej napisałeś, że wino zostało wykradzione.

 

„...oczekując na dalszy bieg wydarzeń z bezpiecznej odległości.” - Czy nie „w” bezpiecznej odległości? Gdyby np. obserwowali bieg wydarzeń, to "z", ale czekać raczej "w".

 

„Dzięki ziołom wtartym w skore, jej ciało...” - w skórę.

 

„Męczące, mozolne podkradanie się pod obozowisko również nie wywołało odrętwienia czy bolesnych skurczów mięśni tylko dlatego, ze zastosowała te roślinne specyfiki.” - że

 

Rozejrzawszy się po raz ostatni na boki, chwyciła dłońmi sznur i szybko wspięła się na szczyt palisady. Zręcznie przycupnęła na szczycie ostrokołu i rozejrzała się po obozowisku...” - No wiesz, żeby aż dwa powtórzenia naraz?

 

„Naga, może dziewiętnastoletnia, dziewka... (...) Rabben zapatrzył się na płaski brzuch i młode, nie zarośnięte jeszcze krocze dzikuski.” - No więc, o ile ludzie w Twoim tekście fizjologicznie przypominają zwykłych ludzi, uważam że wielce nieprawdopodobne, by dziewiętnastoletnia dziewczyna nie posiadała jeszcze owłosienia łanowego. Okres dojrzewania u dziewczynek przypada statystycznie na wiek 8-14 lat, wiesz.

 

„Krągła, choć jeszcze nie w pełni rozwinięta dziewczęca figura, z jędrnymi małymi piersiami i ładnie wytoczonymi biodrami podnieciła hrabiego.”

Jak wyżej. Opisujesz raczej trzynastolatkę niż dziewiętnastolatkę...

 

„Nie szczędząc brutalnych pieszczot, Rabben gwałcił jej ciało i czerpał z tego olbrzymią radość.”

Feministyczna uwaga – gwałt to nie tylko coś, co się dokonuje na ciele, ale również, a może przede wszystkim, na psychice kobiety. ; /

 

„...oparł zawilgocone czoło na napiętym ramieniu związanej dziewczyny. Po chwili graf oderwał się od dzikuski i powolnym ruchem otarł pot z czoła.

 

„Mężczyzna wyrwał z bezwładnego ciała swój sztylet...” - Swój, serio? W tym gąszczu sztyletów, które wbiło tyle innych osób?

 

„...i w roztargnieniu wytarł zakrwawioną klingę o podniesioną z ziemi tunikę.” - Dopiero co podnosił z ziemi sztylet.

 

No dobra, to jeszcze raz...

„Mężczyzna wyrwał z bezwładnego ciała swój sztylet i w roztargnieniu wytarł zakrwawioną klingę o podniesioną z ziemi tunikę. Jakby raptownie trzeźwiejąc zerknął z obrzydzeniem na swój zbrukany krwią strój. Ze wstrętem odrzucił od siebie sztylet...” - Za dużo swojości, siebiości i sztyletów też.

 

„- Gadaj, kim jesteś, bo jeszcze chwila, a wzywam moich ludzi!” - J.w. To przecież oczywiste, że ludzie są jego.

 

„Hrabia zamrugał oczami” - Dobrze, że nie nosem.

 

„Poczekała krótką chwilę, upewniając się, że młodzieniec skonał...” - No wiesz, bo przecież z prawie oderwaną od ciała głową mógł jeszcze żyć długo i szczęśliwie.

 

„...kontynuowali swą podróż...”

 

„Z potężnego, murowanego komina zawsze, w dzień i w nocy, biła cienka smużka dymu, świadcząc o aktywności Grubego Maco, który ani na chwilę nie ustawał w doskonaleniu swoich talentów kulinarnych.” - Wow, to brzmi tak, jakby oberżysta nie sypiał ani nawet nie chodził do toalety, tylko cięgiem coś gotował. ; p

 

„...stajennych, zawsze chętnie opiekujących się końmi gości. Poza tym było jeszcze kilka mniejszych budowli, z których największe emocje wśród gości wzbudzał...”

 

„...odwiązała i zdjęła swoje torby podróżne...”

 

Zatem dotarłam do karczmy. Jutro ciąg dalszy. Dobranoc.

 

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim.
Juz myslalem, ze zapomnialas ;-)
Z czym sie pozwole nie zgodzic:
1. „Oby tylko ten stary cap kiedyś się nie zorientował we wszystkim" - stary, znaczy dwudziestotrzyletni? Świecie jedyny, czyli jestem już zgrzybiałą staruszką, bo mam więcej niż dwadzieścia trzy lata...  --  Przemyslenia mlodego giermka. Jak mialem 15 lat, 23 to byla dla mnie emerytura.
2. Co do wina -- przegapilem jedna rzecz. W pierwszej wersji byla informacja, ze ktos to wino wykradl dla nich. Poprawiam.
3. Wiek dziewietnastoletniej dziewczyny - well, mysle ze masz 100% racji, fizjologia jest, jaka jest. U "dzikich" biologia jest jeszcze szybsza. Ale dla mnie pewne rzeczy sa nie do przeskoczenia -- opisy podeofilskie nawet w literaturze mnie obrzydzaja (tak, nawet w Lolicie). Jestem dziwny, wiem. Zastanowie sie nad obnizeniem tego wieku, ale na pewno nie zejde do 14 lat.
4. "...Rabben gwałcił jej ciało i czerpał z tego olbrzymią radość." - Rabbena nie interesowala jej psychika, sorry. Chcial ja po prostu zerznac. Opisywalem zdarzenia z jego punktu widzenia.
 5. Nie wiem, czy mruganie oczami jest bledem, czy wolanie "moich" ludzi tez... Mnie to nie razi, powiem szczerze. Ale poczekam na opinie innych purystow jezykowych...
6.  Maco zawsze gotowal - i juz! ;-) tak zostawie.
Za uwazna analize bardzo dziekuje, zabieram sie za korekte. I bez mrugniecia okiem przyjme druga czesc Twoich uwag ;-)) 

007 

"...opisy podeofilskie nawet w literaturze mnie obrzydzaja (tak, nawet w Lolicie). Jestem dziwny, wiem. Zastanowie sie nad obnizeniem tego wieku, ale na pewno nie zejde do 14 lat."
Nie musisz przecież obniżać jej wieku, wystarczy "postarzyć" opis. Że piersi już były w zasadzie wykształcone, a krocze owłosione. Wszystko jedno, w którą stronę, byle się logicznie zgadzało. ; )

"Opisywalem zdarzenia z jego punktu widzenia."
A tu się nie zgodzę. To nie były myśli Rabbena, tylko słowa narratora. A narrator powinien być mądrzejszy, moim zdaniem.

Druga część czepialstwa soon. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Czekam niecierpliwie i przebieram nogami ;-)
Smacznego sniadania :-) 

Ostrzegam, mam dziś kąśliwy nastrój... (bo śniadania jeszcze nie jadłam ; P)

 

„Sala główna karczmy miała imponującą wielkość, ale mimo swych rozmiarów pozostała przytulnym miejscem. Poustawiane wzdłuż każdej ze ścian stoły wypełniały niemal całą powierzchnię sali, pozostawiając jedno tylko, w miarę szerokie przejście. Prowadziło ono od głównych drzwi wejściowych do centralnie ustawionej, szerokiej i wysokiej ławy.”

Przyznam, że ten opis jest dla mnie niejasny. Próbowałam sobie to wyobrazić, i wyszło mi na to, że a) albo jeśli stoły są wzdłuż każdej ściany, to zatarasowują wejście i ladę i nie ma prostego przejścia między nimi, b) albo coś jest nie tak, bo jak jest tylko jedno przejście, to między stołami chyba nie ma, więc jak do diaska się do nich dostać, c) w ogóle to brzmi jakby było tylko po jednym stole wzdłuż ściany, więc albo są to cholernie wielkie i niefunkcjonalne stoły, albo sala jednak nie jest taka wielka.

Uff. Wiem, że to szczyt czepialstwa, ale nie umiem sobie zwizualizować Twojego opisu wnętrza karczmy i już...

 

„...ładna kobieta z potężnym, bogato rzeźbionym łukiem opartym o jej ramię i kołczanem pełnym strzał na plecach...” - Toms, gdzie nie spojrzę, za dużo zaimków! A o czyje ramię miała opierać łuk, jak nie o swoje, o ramię Siilvy może?

Poza tym jak to jest, przychodzisz na obiad do ponoć cieszącej się dobrą sławą karczmy i kurczowo ściskasz łuk w rękach i nie zdejmujesz kołczana z pleców? Niewygodnie i bez sensu.

 

„Kultura jest po to, by wspierać rozwój społeczeństwa a nie, by go krępować.” - Przecinek powinien być przed „a”. „Kultura jest po to, by wspierać rozwój społeczeństwa, a nie by go krępować.”

 

„...pojednawczo uniósł obie dłonie w górę.” - Uniósł w górę, serio? A czemu nie w dół?

 

„Spróbowała rozluźnić sztywne mięśnie karku kręcąc głową na boki.” - Kręci to się dookoła, a na boki przechyla.

 

„...musiał schylać głowę, by nie walnąć nią w dębową framugę.” - Przecinek przed „by”. Zawsze.

 

„- Słoneczko moje, gdyby którykolwiek z moich niewydarzonych synów miał odrobinę więcej rozumu niż mój rozpłodowy byczek...” - Ja wiem, że to nie jest kwestia narratora, tylko dialog, ale... ile można? Z dwóch, albo chociaż z jednego można spokojnie zrezygnować. ; /

 

„- Zmęczona jestem długą podróżą, wykąpałabym się i przespała nieco przed wieczorem.
Olbrzym kiwnął głową i mruknął:
- Siądę przy was na sekundę, zmęczony jestem...”

 

„Pokój dla ciebie mam gotowy już od wczoraj, boś strasznie zamuliła w tym twoim siodle, dziewczyno. Zaraz powiem służebnym, żeby zaniosły balię do twojego pokoju...”

 

„Siilva dokończyła piwo i raptownie poczuła się bardzo zmęczona.” - Raptownie? Przed chwilą sama powiedziała, że jest zmęczona długą podróżą.

 

„...unosząc lekko w górę swój kubek.” - No i znowu. Jak jeszcze raz podniesiesz coś do góry, to...

 

„...powlokła się za chłopakiem na górne piętro...” - Taaa. Główna sala karczmy znajduje się na parterze, trudno więc oczekiwać, że pokoje gościnne będą na dolnych piętrach.

 

Jestem zdumiona tak ogromną ilością drobnych potknięć tego typu. Toms, czytaj Ty te swoje teksty ze zrozumieniem, co? ; / Przebijam się przez ten długaśny tekst i przebijam... a tu końca nie widać.

 

„Siilva z namysłem wybrała swój strój... (...) z większą niż zwykle starannością uczesała swoje włosy...”

 

„...podkreślały nietypową, zieloną barwę oczu dziewczyny...” - zielony to nietypowy kolor oczu?

 

Przy okazji tego zdania...

„Umalowane karmazynową pomadą usta i lekko upudrowane policzki podkreślały nietypową, zieloną barwę oczu dziewczyny i pięknie komponowały się z jasną karnacją i archipelagiem bladych piegów, pokrywających nos i policzki Siilvy.”

...pozwolę sobie zauważyć, że chyba wiem, o czym mówił Świętomir, a propos pewnego braku lekkości, który nie pozwala przeczytać Twojego tekstu płynnie i na raz.

Otóż, opisy są siłą pisarza, to prawda, ale przegięcie w żadną stronę nie jest dobre. Zdania składasz poprawne, owszem, ale czemu, cholera, są one takie długie, najeżone szczegółami i przymiotnikami? Jak na mój gust, zarzucasz czytelnika całą masą informacji, które nie mają znaczenia dla fabuły.

Szczegółowe opisywanie każdego budynku, każdego przedmiotu i każdej postaci mnie osobiście męczy. Bo nie muszę wiedzieć, w co jest każdy ubrany, i że rękojeść czyjegoś miecza jest wysadzana rubinami otoczonymi koroną maleńkich szafirków, z niewielkim emblematem przedstawiającym skrzydlatego lwa na czubku. Gość miał bogato zdobiony miecz i tyle.

Oczywiście są różne szkoły i różni ludzie lubią różne zabiegi literackie, moim jednak zdaniem wprowadzasz co najmniej o połowę za dużo opisów. Osobiście lubię wyciągać informacje o postaciach po kawałku, w toku wydarzeń, nie muszę mieć całej charakterystyki wyglądu i usposobienia podanej na talerzu, w dziesięciozdaniowym akapicie. Zatem, jeśli o mnie chodzi, skreślaj nie tylko zaimki, ale i przymiotniki...

 

„...niemal trzy czwarte członków Gildii zjechało się na zlot. Nieźle, pomyślała dziewczyna. Ostatnimi czasy Siostry i Bracia nie zjeżdżali tak licznie na spotkania. Znaczy, albo czasy ciężkie, albo pracy nie ma i ludzie nie mają zbyt dużo zajęcia.” - Raz, że powtórzenie, dwa: nie rozumiem. Skoro ludzie nie mają zbyt dużo zajęcia, to chyba oznacza właśnie, że mają kupę wolnego czasu i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przyjechali na spotkanie?

 

„On pierwszy zauważył dziewczynę stojącą na górnym piętrze i, unosząc swój kielich w pozdrowieniu, niejako zmusił ją do zejścia na dół.” - Oczywiście, że na górnym, więc można to skreślić, a schodzi się, kurczaki, zawsze na dół, podobnie jak podnosi się zawsze do góry!!!

 

Uroczyście przysięgam, że jeśli w którymś z Twoich przyszłych tekstów zobaczę, że wchodzisz do góry albo schodzisz na dół, to przestanę go czytać.

 

„Siilva dopiła resztę wina i odstawiła puchar na stół.
- I słusznie, Giddionie. I słusznie.
Pożegnała się uprzejmie i wstała od stołu.

 

Strasznie wszyscy pełni szacunku na tym spotkaniu są. Tak a propos powtórzeń.

 

„- Ależ, panowie - wtrąciła się Danea, - czasy zawsze zmieniają się na gorsze...” - zbędny przecinek.

 

„- Póki co działając przy użyciu środków dyplomacji...” - po „póki co” przecinek.

 

No dobrze. Kiedy dochodzę do dwóch stron komentarzy w edytorze tekstu, uznaję, że najwyższy czas na przerwę. Zjem to śniadanie i wrócę. ; P TBC.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No teraz to sie nie podniose...
Josenheim, mowil Ci ktos, ze jestes... hm... drobiazgowa?
Ale w sumie, sam sie prosilem.
Dawaj dalej. Dam rade ;-) 

Toms, wychodzę z założenia, że jeśli autor, który prezentuje jaki taki poziom, wrzuca tekst najeżony np. powtórzeniami, to dlatego, że sam nie jest ich w stanie wyłapać. Powinien, ale wiem że na własny tekst jest trudno obiektywnie patrzeć. (Mówię tu o "jakim takim poziomie", coby oddzielić ten typ autora od kogoś, komu zwyczajnie nie chce się sprawdzić tekstu przed publikacją i któremu czasu poświęcać nie warto).

Ergo, jeśli ktoś nie jest w stanie sam zauważyć pewnych rzeczy, to powiedzenie mu ogólnika, że ma pilnować zaimków albo powtórzeń, może nie wystarczyć. Dlatego warto chyba poświęcić czas na, hm, drobiazgowe sprawdzenie jednego tekstu, żeby na przyszłość autor miał odniesienie i dokładnie wiedział, na co ma zwracać uwagę.

Wiem, że niektórych to drażni, ale mam to gdzieś. ; P W końcu poświęcam na to własny czas, a jeśli autor nie chce uczyć się na błędach i w kolejnych tekstach robi takie same, zwyczajnie ich nie czytam. I już. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie czytałem całej litanii szczególików joseheim, więc może powtórzę pytanie: Jak to jest, że eliksir Doore czyni zażywającą go osobę niewidzialną wraz z przedmiotami, których dotyka "w momencie aktywacji", a z drugiej strony bułaty podniesione przez bohaterkę z ziemi znikają pod jej dotknięciem?

Poza tym Bardzo przyjemne opowiadanie, chociaż trochę przydługie. Ale nie przejmuj się tym, dla mnie większość tekstów, dłuższych niż kilka stron, a nie będących z założenia powieściami, jest przdługa. Chyba, że są napisane naprawdę fascynująco, porywająco i w-foitel-wciskająco. :p
Zakończenie jest jednak smakowite i warto było doczytać. Zwłaszcza, że styl masz poważny, prządny, a fabułę przemyślaną i ciekawą. Czytając teksty o podobnej tematyce, często mam wrażenie, że znów ktoś pomyślał: "to ja opiszę moją przygodę z RPGa i będę wielkim pisarzem". Tym razem tego wrażenia nie miłem i tego gratuluję. Tylko przez momencik, kiedy gdzieś tam pojawiły się "stopnie" magii. Ale przed tym nawety Sapkowski się nie powstrzymał, więc chyba mogę Ci to wybaczyć, Autorze. Ode mnie 5, acz z minusem za omyłki (których skądinąd w tak długim tekście niezwykle trudno uniknąć).

Josenheim, ja jestem bardzo, naprawde bardzo wdzieczny za wykonana tutaj przez Ciebie CHARYTATYWNIE prace i wszystkie uwagi (ach te zaimki ;-)) Masz 100% racji, ze ja bym tych bledow NIGDY  nie wylapal sam. Dodam tylko, ze moje wypociny czytaly dwie osoby, zanim je tu wrzucilem - a dalej sa byki, od ktorych niemal zjechalem pod stol. I masz racje, ze generalnie moje bledy mozna pogrupowac w kilka (dwie? wiecej?) kategorii - i na nie musze zwrocic uwage szczegolnie. A to bardzo duza pomoc. Dlatego - jak napisalem - dawaj dalej, przezyje. Bo, jak pewnie sama wiesz, troszke kluja takie slowa (czemu sam tego nie widzialem? Co oni chca od mojego DZIELA <ironia ofkors>?). Ale warto chwile pocierpiec, jesli maja na tym skorzystac moje przyszle teksty.
Swietomir: dzieki wielkie. Za opinie, za uwagi, za przeczytanie. Cenie sobie podwojnie to, co napisales, bo mimo mojego krotkiego tu pobytu wiem, kto zacz ;-p No, a poza tym, tez jestes z Trojmiasta :-)))

007 

„Obaj mogli zapewnić wysoki poziom wyszkolenia takiego oddziału, o ile taki faktycznie istniał.” - Może „podobnego oddziału”?

 

Czarodzieje rzadko kiedy życzyli sobie, aby ich imię wiązano z kimkolwiek z Bractwa. Psuło to ich reputację i powodowało ostracyzm towarzyski ze strony dworów królewskich i książęcych - ostracyzm o tyle zrozumiały, co zakłamany, jako że te same dwory bardzo często korzystały z usług członków Gildii. Z drugiej strony, współpraca z zabójcami przynosiła czarodziejom wiele korzyści. Przede wszystkim mieli zapewnione usługi Bractwa za darmo. Poza tym, współpracujący z czarodziejami zabójcy zapewniali magom bezpieczeństwo. Trzecią, być może najważniejszą korzyścią było to, że zabójca bardzo często po wykonanym zleceniu przynosił magowi znalezione u ofiary artefakty, relikwie czy rzadkie księgi. Dla samego egzekutora przedmioty te nie miały żadnej wartości, ale dla czarodziei było to cenne źródło magicznych przedmiotów.”

Wiem, że niełatwo zastąpić coś w takiej sytuacji, ale ten akapit mnie niestety dziabnął cały ze względu na powtórzenia. Może gdzieś by „czarownika” zamiast czarodzieja i „skrytobójcę” zamiast zabójcę wcisnąć?

 

„Życie mamy i tak bez tego wystarczająco skomplikowane...” - Albo „Życie mamy i bez tego wystarczająco...” albo „Życie mamy i tak wystarczająco...”, ale nie obie te opcje razem.

 

„Siilva z uśmiechem przyjęła kielich, napełniony przez służącą przednim winem i uniosła go nieznacznie w górę, potwierdzając tym gestem słowa starszej koleżanki. Upijając łyk trunku, spostrzegła zbliżającego się ku ich stołowi mężczyznę. Sprawnie przepychając się wśród tłumu tancerek, pań do towarzystwa, zabójców i służących, już po krótkiej chwili ciemnowłosy, najwyżej dwudziestopięcioletni mężczyzna, stanął przed stołem starszyzny i, ukłoniwszy się z szacunkiem siedzącym za nim osobom, zwrócił się do Danei:”

Combos. Unoszenie w górę, trzy różne powtórzenia, i znowu szacunek. M-m-m-monster kill!

 

„...spojrzeń, rzucanych jej przez Siilvę znad trzymanego przy ustach kieliszka.” - No to kielicha czy kieliszka? Różnica objętościowa jest jak dal mnie zasadnicza. Kieliszek pojawia się potem jeszcze dwa razy.

 

„Jest wielu takich - królowie, ba, sam cesarz z przyjemnością przejrzeliby zawartość tych książek.” - Coś mi tu gramatycznie nie gra. Raczej „Jest wielu takich – królowie, ba, sam cesarz – którzy z przyjemnością...”

 

„- Słoneczko moje, nie ma za co - Maco uśmiechnął się szeroko, od razu zmieniając nastrój panujący w pokoiku.” Kropka po „za co”.

 

„Nieprzyjemny w smaku wywar chronił przed większością znanych Siilvie trucizn, a poza tym bardzo ograniczał wpływ alkoholu na umysł i ciało zażywającego Vaxio. Dlatego też nie żałowała sobie trunków, choć z drugiej strony skupiła się na tym, aby jej dobry humor był efektem miłego towarzystwa.” - Wydaje mi się, że „zażywającego Vaxio” jest zbędne. Poza tym to drugie zdanie jest dla mnie lekko bez sensu. Skoro nie może się upić, to towarzystwo jest jedynym sposobem na poprawę nastroju na przyjęciu.

 

„...miała ochotę od momentu poznania niebieskookiego młodzieńca. W końcu, gdy straciła już nadzieję na bliższe poznanie...”

 

„- Tak? No, to zaskocz mnie, proszę. Dawno nikomu się ta sztuka nie udała - mruknęła. - Mam tyle samo lat, co ty, pani.” - Tego na stronie NF już nie poprawisz i nie wiem jak jest u Ciebie na komputerze, ale tu kwestie Siilvy i chłopaka się zmieszały. „Mam tyle samo lat...” powinno być od nowego akapitu.

 

„pochyliła się w przód” - Podobnie jak to jest z wchodzeniem do góry, trudno jest się pochylić do tyłu.

 

„Wszystko wokół pociemniało miała wrażenie jakby za oknem, zamiast poranka, nastał wieczór.” - Po „pociemniało” brakuje średnika, przecinka, albo kropki.

 

„Niecierpliwie rozgarnęła wypełniające wnętrze ubrania i księgi.” - W międzyczasie zmieniłeś podmiot, więc, mimo że wiadomo, czego to wnętrze, dookoreśliłabym, że „wnętrze torby”.

 

„Wyciągnęła z torby buteleczkę z przezroczystym napojem w środku i wyszeptała zaklęcie, aktywujące lek.” - Po ewentualnej zmianie powyżej tu już bez „torby”, poza tym po co to „w środku”? A gdzie miał być napój, na zewnątrz buteleczki? Po prostu „buteleczka z przezroczystym napojem”.

 

„Zerwała lak, chroniący szyjkę butelki, i wypiła zawartość buteleczki jednym haustem.”

 

Prawdę powiedziawszy, gdybym spodziewała się, że ktoś może mi podać silną truciznę, starałabym się a) trzymać antidotum bardziej na wierzchu, żeby nie grzebać po ciuchach w jego poszukiwaniu, b) gotowe do użytku. Bo doprawdy głupio by było, gdybym umarła tylko dlatego, że nie mogę sobie w zamroczeniu wywołanym trucizną przypomnieć, któryż to magiczny znak czy zaklęcie „aktywizują” lek. Za dużo czasu to zajmuje, za dużo rzeczy do wykonania ma tu Siilva, moim zdaniem.

 

„Zerknęła do powieszonego na ścianie lustra.” - Patrzy się raczej w lustro niż do lustra. O ile nie jest się Alicją. ; )

 

„A Nirgard, którego zniknięcie na dobre ja zaniepokoiło” - literówka: ją. Poza tym... „zaniepokoiło na dobre”? Co to za figura? Raczej mocno, bardzo, poważnie.

 

„,,,nasunęła na stopy swoje skórzane buty. Nałożyła na ramiona wyciągniętą z torby koszulę. Szybko, niedbale zawiązała sznurki, zakrywając swoją nagość, i sięgnęła do przewieszonego przez oparcie krzesła pasa ze swymi bułatami. Zaklęła na głos. Jej broni nie było.” Arrrgh.

 

„...cofnęła się do swej kwatery. Zamknęła drzwi i przyklękła, opierając się o nie plecami. Niedobrze, pomyślała. Znów sięgnęła do swej torby.”

By the way, zaimki nie zawsze są złe. Na przykład „swojej kwatery” się nie czepiam. Tylko kiedy jest ich o wiele za dużo, zaznaczasz „swojość” rzeczy oczywistych i ogólnie i wszystko staje się takie... „swojskie”, oczy zaczynają boleć.

 

„...ani jednego trupa, jakiego nie była w stanie rozpoznać.” Raczej: którego.

 

„Ale Siilva była kobietą. Przedkładała intuicję nad logikę.”

Ahahahahaha. XD

 

„...nie zaskrzypiał piasek pod jej stopami. Przebiegła obok czwórki mężczyzn, uderzając płasko, z biodra. Zaskoczony żołdak wrzasnął z bólu, zakręcił się w miejscu i chlapiąc krwią padł na piasek.”

 

„- Niewidzialność! - krzyknął starszy z dwójki pozostałych mężczyzn. - Doore!
- Szybko, pył krzemowy! - warknął drugi, sięgając do przywiązanego do pasa woreczka.”

Trochę głupio ze strony żołnierzy, że zdradzili się ze znajomością Doore i właściwości pyłu krzemowego. Jakby głupio nie gadali, mogliby Siilvę zaskoczyć, zamiast ją uprzedzać. No ale cóż, rzadko kiedy płaci się żołnierzom za inteligencję. ; P

 

„...uniosła trzymane w dłoniach bułaty w górę...”

 

„...wiedziała bowiem, jaki będzie efekt rzuconego przez czarodzieja zaklęcia. Wprawdzie Doore nie został całkowicie zneutralizowany: nie była kompletnie widzialna, ale nagle stała się widoczna - niczym niewyraźna postać, stojąca za zalanym deszczem oknem.” - Coś tu na bakier z gramatyką jest i za dużo znaków interpunkcyjnych. Albo trzeba skreślić „Wprawdzie”...

„Doore nie został całkowicie zneutralizowany; nie była kompletnie widzialna, ale nagle stała się widoczna - niczym niewyraźna postać, stojąca za zalanym deszczem oknem.”

...albo w ogóle wywalić wtrącenie:

„Wprawdzie Doore nie został całkowicie zneutralizowany, ale nagle stała się widoczna - niczym niewyraźna postać, stojąca za zalanym deszczem oknem.”

 

„Siilva biegła wprost na plujące pianą z pyska zwierzę...” - a skąd miało pluć? Poza tym chyba koń nie był po długim galopie, tylko sobie spokojnie stał, skąd ta piana?

 

„Nie było naszym celem zabijać tych tam... twoich kamratów - Nirgard machnął ręką w kierunku gospody...” - Po „kamratów” kropka.

 

„...tego anachronicznego przeżytku ... dwie pieczenie przy jednym ogniu” - zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

„Skrzywił lekko swa przystojną twarz.” - swą

 

„Nirgard zdjął rękawicę z dłoni i ściągnął z palca jeden ze swoich pierścieni.” - Z głowy rękawicy nie zdjął, to pewne, a dwa – nie było wcześniej mowy o pierścieniach Nirgarda, więc po prostu „ściągnął z palca pierścień”. „Jeden ze swoich” miałoby rację bytu, gdybyś kiedyś wcześniej się rozwodził nad kolekcją, którą nosił na palcach. Mam nadzieję, ze rozumiesz, o co mi w tym momencie chodzi.

 

„A dzięki tobie - Nirgard uśmiechnął się z pobłażaniem - przeniknąłem zabezpieczenia, złamałem blokady Maca i wpuściłem swoich ludzi na teren gospody. (...) - Sierżancie, podpalcie tę budę - warknął.
- Tak jest! - Wywołany wyprężył się posłusznie i obrócił do swych ludzi, wydając dalsze instrukcje.
Nirgard raz jeszcze spojrzał na leżącą w piasku Siilvę.
- Tutaj nasze drogi się rozchodzą, piękna pani. Było miło, ale obowiązki wzywają - mruknął. - Życzę... gorącego dnia.
Krzyknął głośno i machnął ramionami, wyganiając swych ludzi z placu.”

Nie mam nic przeciwko „moim ludziom”, ale za dużo się ich porobiło, zwłaszcza że raz są Nirgarda, a raz sierżanta...

 

„...plując pianą z pyska.” - Co Ty z tą pianą?

 

„...wypuszczając kwiczące, przerażone konie na plac. Zwierzęta przez moment biegały jak oszalałe wokół leżącej kobiety, sypiąc iskrami z poparzonych grzbietów. Wkrótce któryś z koni odkrył otwartą bramę i po chwili plac opustoszał, gdy ostatnie zwierzę wybiegło na gościniec, plując pianą z pyska.
Nie. Nie ostatnie. Na placu został kary ogier.”

 

„Już miał wybiec na drogę, lecz nagle zatrzymał się, wbrew instynktowi zawrócił i powoli, ostrożnie podbiegł do leżącej na piachu Siilvy. Ta spostrzegła zwierzę dopiero wtedy, gdy jego ciemny łeb przesłonił jej słońce.” - Słońce? Naprawdę? Gdy tuż obok hajcowały się gospoda i zabudowania gospodarcze? Jestem dziwnie przekonana, że miejsce było spowite dymem i słońca ni cholery nie było widać.

 

 

Uff. Skończyłam.

 

Muszę jednak przyznać, że zakończenie średnio do mnie trafia.

Siilva wiedziała przecież, że staje naprzeciwko czarodzieja, kiedy więc przygotowywał czar, mogła albo sięgnąć po amulet, albo spróbować uskoczyć, tymczasem jak na wytrawną zabójczynię podejrzanie łatwo dała się sparaliżować.

Poza tym jeśli Nirgarda nie interesowało Bractwo i wymordowanie jego członków było tylko efektem ubocznym, to po co im księgi Maca?

Zaś co do ostatniej sekwencji – zapewne chciałeś zostawić zakończenie otwarte, bo a nuż koń zrobi, co trzeba, ale... no nie wiem, zwyczajnie nie jestem przekonana. Ale takiemu Świętomirowi się ewidentnie podobało, więc każdy odbierze to inaczej. ; )

 

Pomijając wspomnianą już kwestię nadmiernej opisowatości oraz wprowadzania masy rzeczy, które nie mają większego znaczenia dla fabuły, całkiem ładnie prowadzisz historię. Będę czekać na kolejne teksty.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

hm... dziwne, opowiadanie/teaser powieści powinno mi się podobać, ale jakoś nie podoba.
beztroski brak oryginalności to nie wada, często wręcz zaleta, bo po odrzuceniu nabzdyczałej rządzy napisani czegoś nowego mozna napisać coś starego w porządny sposób. tym bardziej, że twój jezyk jest dobry, a gdyby oczyścić go z irytujacych potocyzmów, byłby nawet bardzo dobry.
niestety, txt nie zachwyca. schematy fabularne mogą być wklejone ze schowka "generic fantasy", ale bohaterowie już nie. od samej Rudowłosej 5 razy ciekawszy był lubieżny graf, czy nawet łysy kucharz. gdyby opowiadanie skończyło się w momencie wykoania zadania, tj. po wstępie, to chyba dałbym mu 6 za bepretensjonalną rozrywkę. ale poświęciłęm trochę czasu, aby czytać dalej. w zamian otrzymałem stockową fantasy-uber-feministkę, która reprezentuje humor i życie wewnętrzne na poziomie parkowej wiewiórki. sprawny jezyk to za mało, aby zachęcić do czytania.
nb. "oryginalne" słownictwo, w stylu "vein", czy też dosłowne "ritter" są pretensjonalne jak stąd do Radomia.

5/10

nb. "oryginalne" słownictwo, w stylu "vein", czy też dosłowne "ritter" są pretensjonalne jak stąd do Radomia.
Z tym należy się zgodzić. Jednak zjawisko to jest tak nagminne w tekstach fantasy, że postanowiłem już przestać zwracać na nie uwagę. Aczkolwiek wiem, że może ono irytować człowieka rozumiejącego pochodzenie przyimków przednazwikowych, a zwłaszcza znającego choć trochę niemiecki lub któryś z języków romańskich. Jednak większość czytelników nie należy do tej grupy i dla nich będzie git. ;)

Życie wewnętrzne bohaterki rzeczywiście prawie nie istnieje. Ale też nie jest ono tematem opowieści, więc nie czyniłbym z tego zarzutu. Zwłaszcza, że psychologizując bohatera łatwo z drugiej strony popaść w przesadę i stworzyć kolejnego nastoletnio-bologopodobnego potworka, jakich parę ostatnio tu widziałem. Zapewniam Cię, komandorze, że ja już wolę takie teksty, jak powyższy od tamtych.

Po Twoich i joseheim uwagach widzę jednak, że przeczytałem tekst trochę bezmyślnie. I zapewniam, że jako takie lekkie czytadełko, sprawdza się niezgorzej. 

Cenie sobie podwojnie to, co napisales, bo mimo mojego krotkiego tu pobytu wiem, kto zacz ;-p
Najwyraźniej jednak nie. Może właśnie Twój ze względu na krótkość pobytu nie zauważyłeś, że sam jestem tu nowy i początkujący. Umiem trochę składać słowa, ale jak mój przedpiszca zauważył, to jeszcze nie wszystko. Tym niemniej dziękuję. :)

No, a poza tym, tez jestes z Trojmiasta :-))) 
Temu trudno zaprzeczyć. A Kolega z której jego części?

ad Świętomir

racja, emoblogaskom hańba! (a nawet chańba!). takiej próbie pewnie nie wystawiłbym oceny tak wysokiej jak 5/10 ;)

a co do żargonu fantasy - uważam, że od brażnowego wydziwiania lepiej już przenosić terminy żywcem z historii lub je zmieniać zupełnie. ten ritter zityrował mnie szczególnie, bo to nie jest odpowiednie słowo. w świecie fantasy wojownicy mogą zwać się o'kidowi, ale dlaczego ritterzy? to techniczne słowo niemieckie (nawet pisane z majej litrery pozostaje w rdzeniu niemieckie), ktorego polskim odpowiednikiem jest bardzo konkretny rycerz.

Dal wyjasnienia: niektore nazwy/nazwiska stworzylem (nie dzieki genialnosci umyslu) na podstawie takich, czy innych przeslanek, takich czy innych pseudozrodel - dla ulatwienia dodam, ze niepolskich. Stad oklepane ritter i vein, a nie rycerz. Poza tym - prochu i tak nikt juz nie wymysli.
 
Josenheim: pojedynek Siilvy z Nirgardem nie do konca wskazuje na uposledzenie umyslowe dziewczyny. Badz co badz Geralt popelnil ten sam blad, nie doceniajac Vilgeforza ;-). A ze rzucila sie na przeciwnika moze bezmyslnie? Well, nie chce wyjasniac tego, co w tekscie, on powinien wyjasniac sie sam. Znaczy - za malo jasno sie wyrazilem (pani polonistka w liceum zawsze mi to mowila...) Byc moze widok pomordowanych towarzyszy, przyjaciol nawet mial na to jakis wplyw? Co do watkow obocznych i powodu napasci - w trakcie pisania pojawily sie nowe konspekty i pomysly i, niestety, ten swiat bedzie rozbudowywany. Co wyjasni moze niektore niejasnosci.

Swietomir, ja wychowany w Brzeznie, dojrzewajacy na Morenie, a obecnie Sledz :-) 

@komandor: dzieki za opinie. Co do wtornosci tresci - jest to nie ukrywam moj pierwszy tekst fantasy i nie udalo mi sie wymyslec jeszcze nowego wiedzmina, to fakt. Jesli zas chodzi o plytkosc bohaterki i fabuly - nigdy nie udawalem przed soba, ze probuje byc Pisarzem, tworzacym Literature. Ma to mi sprawiac przyjemnosc, byc w miare czytliwe i nie razic glupimi wpadkami (wiem, wiem). Tylko tyle i az tyle.
p.s. i dziekuje za "dobry jezyk". 

007
 

ad 007

[nigdy nie udawalem przed soba, ze probuje byc Pisarzem, tworzacym Literature. Ma to mi sprawiac przyjemnosc, ]

i to jest dobre podejcie! na eksperymenty i oryginalnośc przyjdzie czas, póki co trzeba szlifować warsztat. jeśli chodzi o język, to przed Tobą znacznie mniej poty krwi i łez nauki niż przed znaczna częścią piszących na NF geniuszy-analfabetów.
z jednym zastrzeżeniem - nadawanie specyfiki bohaterom także uważam ża część warsztatu i to jest zadanie dla Ciebie na najbliższy czas. O rady konkretne to już się pytaj mądrzejszych ode mnie ;)

Co do pojedynku, to powinien być albo mniej bezmyślny (niech no się dziewczyna wykaże), albo rzeczywiście powinieneś mocniej zasugerować, że Siilva się przejęła.
Bo dałeś to do zrozumienia jak oglądała pomordowanych kumpli, ale potem już działała metodycznie, z żołdakami dała sobie radę bez trudu i sam napisałeś, że wyćwiczone zabójcze odruchy przejęły nad nią kontrolę. I potem też nie czuć w tekście, że widok Nirgarda ją jakoś rozbił i wkurwił bardziej. W tej chwili wypada zatem jak idiotka, że już pierwszym atakiem czarownika dała się załatwić, niestety. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr


wydawalo mi sie, ze sie wkurwila ;-) no, ale za malo to pokazalem najwyrazniej. A poza tym, zapewne bedzie miala szanse rewanzu...

Nie chcę Cię martwić, ale skoro ratujący życie eliksir i wszystkie inne specyfiki musiały być najpierw aktywizowane zaklęciem czy tam specjalnym znakiem, żeby zadziałały, to przypadkowe muśnięcie pyskiem konia w skryty w kieszeni talizman (tak że koń nawet nie dotykałby tego talizmanu bezpośrednio!) który nagle zacznie rozkosznie działać i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, wydaje mi się co najmniej naciągane.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

<zlosliwie sie usmiechajac>: nie mniej naciagane, jak nie przymierzajac pomysl przerosnietego mruczka, pozerajacego dzieci sasiadow...
:-))) 

Hehe. Ależ to tylko element fantastyczny. Nie dziwniejszy niż lina, która wyglądem upodabnia się do otoczenia czy smok.

Ale jak już człowiek decyzuje się poświęcić ileś godzin czyjemuś tekstowi, wymaga odeń choć elementarnej wiarygodności, nie uważasz? ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Juz Cie lubie ;-)
Pomysle, jak z tego wybrnac...
Dobranoc 

Dopiero teraz mnie lubisz? ; P

Ale serio mówię... W tej chwili bardziej naturalnym zakończeniem niestety wydaje się takie, w którym koń jednak ucieka przez otwartą bramę od pożaru, a Siilvę zabija temperatura albo dym. Zatem jeśli wymyślisz coś błyskotliwego na zakończenie tej części, może dostaniesz ode mnie 5. ; P Na razie powstrzymam się przed stawianiem oceny, bo ze względu na te wszystkie nieszczęsne błędy oscyluję między 3 a 4, a szkoda by było statystyk.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim, mam do Ciebie prosbe, ale przez priv. Jesli mozesz, pusc mi pustego maila na toms007@tlen.pl

Pozdrawiam
007 

W moim profilu jest udostępniony mail, zatem, jeśli czegoś potrzebujesz, po prostu napisz. Może nawet odpowiem. ; P

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

O. Juz piszę. 

Do tej pory, z braku czasu, przeczytałem zaledwie pierwszą część, do "wykonania zlecenia", ale zamierzam prędzej, czy później dokończyć tekst.
Mam pewne przeczucia, że całość będzie przegadana ( choć to akurat żadne oskarżenie z mojej strony, sam mam problemy z pisaniem krótkich rzeczy ), ale niezły poziom językowy pozwala mieć nadzieję, że dobrnięcie do końca nie będzie katorgą. Po całościowej lekturze na pewno coś jeszcze dodam.

Pozdrawiam

Samo opowiadanie ok. Mam dość dużo zastrzeżeń, ale wiele już zostało wymienionych przez innych komentujących. Złośliwie dodam, że znaczna część opowiadania była napisana "hormonalnie", aczkolwiek poprawnie. Tak czy owak, zalecam kurację wyrównania hormonów, o ile skończyłeś 17 lat ;).
Poza tym nieźle, chociaż schematycznie do bólu. Zakończenie jak najbardziej w porządku. Mocne trzy plus, jak myślę, bo zapewne stać cię na więcej.

Niestety, juz nie pamietam, kiedy mialem 17 lat :-(
A co to znaczy hormonalnie, bo jakos nie jarze?

007 

No, w końcu miałem troszkę czasu, żeby dokończyć lekturę. Zacznę może od tego, co mi sie nie podobało, bo jest tego znacznie mniej, niż pozytywów. Gdzieniegdzie szwankują przeciniki, ale nie jest to jakoś bardzo rażące, gorzej jest z powtórzeniami, które mocno kłują w oczy - jednakże w jak widziałem powyżej, Joseheim była tak dobra i większość błędów wyłapała. Dwa ostatnie zarzuty łączą się w pewnym stopniu, po pierwsze przekombinowane zdania - niektóre są po prostu za długie, zbyt rozbudowane i męczące (szczególnie, że sam tekst nie należy do najkrótszych), no i całość jest nieco przegadana. Pierwsza część tekstu (do przybycia Rudej do karczmy i same opisy związane z zajazdem) można by pewnie skrócić, bez strat dla fabuły. Jednocześnie zaznaczam, że rozumiem prowadzenie narracji w taki, a nie inny sposób - sam mam do pewnego stopnia podobny styl -, ale mimo wszystko można było całość troszkę uszczuplić.

Jeśli pominąć to, co napisałem powyżej, ukaże się obraz tego, co mi się podobało. Masz niezły warsztat, ciekawe i raczej rzadko spotykane słownictwo, wiedzę na temat tego, o czym piszesz (musiałem sprawdzić kilka broni, które zostały wspomniane w tekście, bo nie wszystkie były mi znane), za co należy się uznanie. Fabuła też sprawia wrażenie przemyślanej, a otwarte zakończenie pozwala mieć nadzieję na kontynuację. Jeśli chodzi o bohaterów, to nie mam do nich zastrzeżeń, choć większość z nich w jakimś tam stopniu wpisuje się w utarte stereotypy - ale od tego cholernie trudno uciec, nie popadając jednocześnie w absurd i groteskę.

Reasumując, opowiadanie bardzo mi się podobało, szczególnie jeśli chodzi o warstwę fabularną. Niestety, ilość niezręcznych sformuowań, troszkę przekombinowane zdania i kilka dłużyzn nie pozwala mi wystawić najwyższej oceny. Tym nie mniej, piątkę mogę dać z czystym sumieniem. Na pewno też zajrzę do kolejnych tekstów ;)

Pozdrawiam serdecznie!

Clod, dzięki. Co do minusów - tych wskazanych przez Ciebie, jak i przez szanownych poprzedników - biorę sobie wszystko gorąco do serca.

Mam nadzieję uciec od sztampowości w następnych tekstach. Opowiadanie było tworzone z myślą o portalu z innym "profilem", ale po ukończeniu tekstu uznałem, że warto wrzucić go tutaj i zobaczyć, co też kot przyniesie. Przyniósł ciekawe uwagi.

Przecinkowość i powtarzalność mają swoje powody, ale tylko mięczaki się tłumaczą, więc zamilknę i postaram się wyeliminować je w przyszłości.

Pozdrawiam i dziękuję za ocenę.

007

Nowa Fantastyka