- Opowiadanie: Tenuv - Szukający opowiadanie I: "Początek"

Szukający opowiadanie I: "Początek"

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Szukający opowiadanie I: "Początek"

 

Był upalny, letni dzień. Traktem Nehirg, prowadzącym z miasta Neihr przy górskiej, północnej granicy Amiim, jednego z największych mocarstw na trzech kontynentach, Eledi, Rih i Mena'kbau, do nadmorskiej Kraenvy na południu, miasta – państwa, siedziby Najwyż-szej Rady Wojskowej Związku Kraenvańskiego, konkurującego z Amiim o hegemonię na Eledi, szła żwawo drobna, szczupła platynowa blondynka.

Włosy, gęste, lśniące i długie do pasa okalały jej niemal dziewczęcą, lekko trójkątną twarz o subtelnych, delikatnych rysach. Szmaragdowe, lekko skośne, duże oczy były pełne radości z życia i ciekawości świata, lecz widać w nich było też mądrość, siłę i pewność siebie. Całości dopełniała szczupła, kształtna sylwetka i lekkość ruchów. Mimo, iż niosła na plecach wypełnioną po brzegi, skórzaną torbę, poruszała się bez żadnego wysiłku, jakby ten ciężar nic dla niej nie znaczył. Ubrana była w jedwabną, czarną bluzkę, rozpiętą lekko z przodu w ten sposób, że odsłaniała niewiele, lecz w niejednym mężczyźnie wzbudziła ciekawość, co znajduje się pod nią. Na nogach miała spodnie z tego samego materiału, włożone w zamszowe, lekkie buty powyżej kostki, wykonane tak, że latem chłodziły nogę, a zimą nie sposób było w nich odmrozić sobie stopy. Mimo delikatnego wyglądu, mogły wytrzymać najgorsze warunki, błoto, czy pluchę, były też nieprzemakalne. Stanowiły doskonały przykład geniuszu szewców z północnego Amiim, gdzie po upalnym, lecz deszczowym lecie niemal natychmiast następowała mroźna, acz sucha zima.

– „To już rok, Tinri…" – pomyślała z niedowierzaniem. Jutro minie rok, odkąd opuściła swoją ojczyznę, elfickie miasto – państwo Inhi, położone na południu Eledi, w Dżungli Kehie-ir. Zwanej przez ludzi rajem, w którym nie było głodu i cierpienia. Nikt nikogo nie krzywdził, wszyscy uśmiechali się do siebie nawzajem, pomagali sobie, współpracowali… Tyle, że to była jedna strona medalu. Po wojnie domowej, która miała miejsce prawie sto tysięcy lat temu, gdy gatunek ludzki istniał jeszcze od niedawna, elf Siniit Dinevu, mędrzec, stworzył koncepcję raju i przy pomocy wiernych sobie wojsk wprowadził ją w życie. Ponieważ to tkwiące w jego pobratymcach zło i nienawiść doprowadziły do wojny pomiędzy państwem Kravi a wolnymi miastami Wschodniej Kehieir, należało zakazać tych uczuć, odrzucić je. Nie-nawiść doprowadziła elfy do krawędzi zagłady, więc należało jej zakazać. Na początku za ne-gatywne uczucia groziła śmierć, potem wytrenowane lalki nie wiedziały już, na czym one polegają. Oto, czym była legendarna Kraina Szczęścia. I, dlaczego uciekła z tego nieba z piekła rodem w wieku ledwie siedemnastu lat. Miała dosyć poczucia niepełności, nie bycia do koń-ca. Chciała poznać to, o czym tylko czytała w księgach i zwojach. Wiedziała, że decyduje się na coś, co znała tylko z opisów i teorii, lecz, mimo strachu, postanowiła wyruszyć w świat… Mimo, iż było jej bardzo ciężko, wytrzymała dzięki pewnemu starszemu magowi imieniem Heig.

Skręciła w lewo, zbaczając z drogi, w stronę stojącej na obrzeżu lasu sporej, kamien-nej gospody, ozdobionej szyldem w kształcie smoka o nieproporcjonalnie wielkiej głowie i cienkich nogach, pomalowanym na odcień brązu, kojarzący się z pewnymi procesami fizjolo-gicznymi. Kolor ten raczej nie wywoływał wzrostu apetytu potencjalnych klientów.

– „Cóż…" – pomyślała z ironią. – „Nie każdy karczmarz ma zdolności artystyczne…" – otworzyła dębowe drzwi. Uderzył ją smród alkoholu, narkotycznego Ziela Szczęścia, używa-nego do palenia i niemytych ciał. Po raz któryś pożałowała, iż, będąc elfką, ma wyczulone zmysły. Przemogła się i, mówiąc sobie, że czuje zapach igliwia, weszła do środka. Prawie wszyscy wyglądali tak, jak powinny wyglądać rzezimieszkowie z ludzkich opowieści. Uzbroje-ni w różnego rodzaju broń, nieraz oszpeceni bliznami, brudni i odpychający. Wyjątkiem był wysoki, długowłosy, przystojny brunet w czarnych spodniach i koszuli. Gdy jednak spojrzał na nią, wyraz jego twarzy sprawił, że wzdrygnęła się mimo woli. To był wzrok szaleńca, pełen żądzy krwi i mordu. Mimo, iż był czysty i schludnie ubrany, sprawiał gorsze wrażenie, niż reszta towarzystwa.

– Dzień dobry – podeszła do lady, ignorując obleśne spojrzenia i bełkotliwy, chrapliwy okrzyk „Oodejszie aanienka".

– Bly – odparł gospodarz głosem suchotnika. Był to niski, zgarbiony, łysy starzec o szczurzej twarzy i chytrym spojrzeniu. Zarzęził, pokazując kołkowate, żółte zęby, bez jedynek u góry i na dole. – Tfego fce? – zaseplenił, pryskając śliną.

– Chciałabym wynająć pokój – odsunęła się przezornie i odwiązała od paska sakiewkę. – Jakiś w miarę tani.

– Ile?

– Dwie noce.

– Fietf flebfnikuf.

– Proszę – podała mu żądaną sumę.

– Tfila – spojrzał chytrze na jej szczupłą, drobną dłoń. – Etfka. Nielutfie płatfą ftely za notf.

– Proszę – dołożyła trzy monety, nie chcąc się kłócić.

– Tfydieftfi tfy – podał jej klucz. – Jeftfe tfof?

– Nie, dziękuję – przetarła lewe oko, do którego trysnęła jej kropla śliny staruszka i wzięła klucz.

 

* * *

Otworzyła drzwi. W środku pokoju stało jedno łóżko bez kołdry, jedyną pościelą była poduszka, płaska i pocerowana. Nie przejęła się tym – tutaj, na południu Amiim, jak wyczyta-ła kiedyś, lata są gorące, a zimy ciepłe i łagodne. Gdyby nie jedwabne ubranie, upał byłby nie do zniesienia.

 

Postawiła torbę koło łóżka i padła tyłem, na wznak. Stary mebel zaskrzypiał głośno protestując przeciwko tak brutalnemu traktowaniu, a spod poduszki, na której położyła gło-wę, rozległ się głośny, bolesny pisk. Wstała więc i podniosła ją. Zobaczyła małą, pręgowaną mysz, która wlokła się, piszcząc rozpaczliwie, ciągnąc za sobą tylne łapki i zostawiając na kocu krwawy ślad.

– Psiakrew! – zaklęła i przykucnęła przy niej. Wiedziała, że to był wypadek, ale nie mogła patrzeć bezczynnie na cierpienie innych, niezależnie, czy należeli do ras rozumnych, czy nie. – Przepraszam cię… – uniosła dłoń nad myszą i zamknęła oczy, łącząc swoją energię z energią zwierzęcia i wyobrażając sobie, jak zrastają i regenerują się jego tylne łapki. Po chwili wróciły one do normalnego stanu. – Też sobie miejsce wybrałaś… – podłożyła dłoń, wysyła-jąc gryzoniowi ciepłą, dobrą energię. Mysz podeszła ostrożnie i obwąchała jej rękę, po czym na nią weszła, przyciągana przez emanacje, właściwe każdemu elfowi, sprawiające, że zwie-rzęta przy tych istotach łagodniały i czuły się bezpiecznie. Dziewczyna skupiła się, wchodząc w kontakt z umysłem zwierzęcia, prostym, myślącym obrazami i to niezbyt skomplikowany-mi, mającymi bardzo dosłowny wydźwięk. Ziarno – jeść, kot – uciekać… Nie było jednak prawdą to, że zwierzęta nic nie czują, nie mają duszy, czy też osobowości. Ci, którzy tak twierdzili, nigdy nie weszli do umysłu wilczycy, której szczenię umarło tuż po urodzeniu. Nie czuli tego, co czuje niedźwiedzica, broniąca swoich młodych. Byli skoncentrowani tylko na sobie i swoim gatunku.

– No, to mam towarzystwo – uśmiechnęła się, odwiązując sznurek, zamykający górę torby. Wyjęła stamtąd zawinięty w płócienną szmatę chleb, odwinęła go i oderwała kawałek, po czym podała nowej przyjaciółce. – Smacznego – spojrzała na nią z uśmiechem, widząc, jak zjada chleb, trzymając go w przednich łapkach.

Zawsze dziwiła się, dlaczego ludziom przeszkadzały myszy w pokojach. Lubiła zwierzę-ta i cieszyła się, gdy jej towarzyszyły. Czasem lepiej jej szło porozumienie się z nimi, niż z isto-tami, które same o sobie mówiły, że są „rozumne".

– Zjemy razem? – pogłaskała mysz delikatnie palcem, po czym położyła ją na kolanie. Chwyciła chleb i dała jej jeszcze kawałek.

 

* * *

Zeszła na dół , niosąc na ramieniu przyjaciółkę. W lewej ręce trzymała kilka kawałków pergaminu i podłużny przedmiot, składający się z metalowego pojemnika, napełnionego atramentem i zamykanego nakrętką, zakończoną stalówką, na którą nakładało się jeszcze stalowy kaptur. Był to einer, wynalazek Liebińczyków z tropikalnego Archipelagu Lieibin, bę-dącego samodzielnym państwem, potęgą morską i handlową. Nabyła go w Tsiimie, stolicy Amiim, za horrendalną cenę pięćdziesięciu srebrników. Była jednak zadowolona z zakupu, urządzenie było wygodne i praktyczne, nie musiała nosić ze sobą wszędzie pióra i kałamarza. Mogła pisać w każdych niemal warunkach, chociażby, tak, jak teraz zamierzała, siedząc pod drzewem w lesie. A atramentu starczyło na długo, dzięki specjalnemu systemowi, dawkują-cemu go powoli i po odrobinie, którego sama nie do końca rozumiała.

 

Z karczmarzem kłócił się kolejny kient, niski, krępy krasnolud o szerokich ramionach i klatce piersiowej. Jego włosy były wygolone po bokach, tak, że na środku został rudy pas, a broda, gęsta i długa, zawiązana w trzy grube warkocze na końcu. Obrazu dopełniały kolczyki w jego uszach, w każdym po trzy, skórzana kamizelka, nabijana ćwiekami, rozpięta i odsłania-jąca muskularną pierś, czarne spodnie z płótna, włożone w ciężkie, skórzane buty, okute blachą oraz sterczący zza pleców szeroki, podwójny topór.

– Pofietfiałem – powiedział karczmarz nieustępliwie. – Tfeba fie było ulofitf tfłofiekiem – wzruszył ramionami.

– Ufotfi… Tfu, urodzić człowiekiem?! – huknął niskim, lekko gardłowym głosem. – Przeproś w tej chwili, psi synie! – chwycił za rękojeść topora. – Albo może reinkarnujesz w krasnoluda, to będziesz wiedział, jak to jest! – wychylił się, wspinając na palce i drugą ręką chwycił za koł-nierz staruszka, przeciągając go przez ladę, zbliżając jego twarz do swojej. Gospodarz nie okazał żadnego strachu, widać, był przyzwyczajony.

– Lutfie, fen klafnolutf… – krzyknął i urwał, gdy klient rzucił nim o klepisko. Krasnoludy były niskie, ale bardzo wytrzymałe i silne.

Zaczęła się kotłowanina. Kilkunastu typów wstało i ruszyło w stronę awanturnika, wyciągając broń, od sztyletów, po ogromny miecz dwuręczny, który niósł wielki osiłek o łysej głowie i minie wściekłego goryla.

– Ty – olbrzym przerzucił lekko miecz z lewej ręki do prawej. – Na kolana, krasnolu-dzie! – powiedział niskim basem. – Przeproś!

– Nie klękam przed nikim! – dobył topora. – Myślicie, że się was boję? Chodźcie no, psie syny! – podrzucił broń i złapał ją za trzonek. – No, dalej! Jeden na jednego, jak mężczyźni! Który?!

Na te słowa wszyscy, jak jeden mąż, honorowo ruszyli na niego całą kupą. Krasnolud dwoma błyskawicznymi ciosami rozpłatał brzuchy dwóch pierwszych przeciwników, którzy runęli na ziemię, próbując włożyć swoje wnętrzności z powrotem. Trzech następnych padło, a ich krew wylała się na klepisko. W końcu wojownik zaczął się przebijać, lecz wtedy do wal-czących dołączyli pozostali, którzy do tej pory tylko przyglądali się temu, w tym wysoki brunet, który wstał, śmiejąc się upiornym chichotem. Zdecydowanie nie był normalny. Niemniej, wszyscy rozstąpili się przed nim.

– Cóż, krasnoludzie – podszedł do niego. – Chciałeś honorowo, tak? – uśmiechnął się, łącząc dłonie. – Bardzo proszę.

– Nie masz broni! – parsknął tamten. – Nie masz ze mną szans!

– Przekonamy się – zachichotał. – Broń mi niepotrzebna.

– Skoro tak, masz! – zamachnął się, celując toporem w klatkę piersiową przeciwnika. Tamten złapał za ostrze, które po prostu rozpłynęło się bez śladu. Krasnolud spojrzał, zdu-miony, na trzonek, który trzymał w ręku. Zrozumiał. Ten człowiek faktycznie nie potrzebował broni. Był bronią. Słyszał kiedyś o eivigach, czarodziejach, potrafiących transformować materię. Podobno walka z kimś takim oznaczała pewną śmierć…

– Jak ja to lubię… – eivig ruszył naprzód z uśmiechem, od którego cierpła skóra. – Two-ja mina była tak zabawna, zaiste… – zaśmiał się. – Cóż, nim cię zabiję, pobawię się trochę…

To był koniec. On, Triv Arlneillsglvik, zwany Mistrzem Topora, był teraz bezbronny i bezradny, niczym dziecko, wobec kogoś, kto mógłby go zabić ledwie dotknięciem. Zadrżał, lecz spojrzał dumnie na przeciwnika. Był przyparty do lady, nie miał gdzie uciekać… Nie za-mierzał więc ginąć, niczym tchórz, błagając o litość, czy zasłaniając się rękoma. Zacisnął zęby, przygotowując się na ból…

Nagle coś przeleciało przez karczmę i zatrzymało się między nimi. Czarodziej odleciał, zatrzymując się na drzwiach gospody z łoskotem i padł, martwy. Tam, gdzie uderzył, zostało spore pęknięcie.

Przed krasnoludem stała drobna, szczupła blondynka, ubrana w czarny jedwab. Unio-sła dłoń, która zapłonęła jasnym, błękitnym ogniem.

– Nie podchodzić! – płomienie ułożyły się w strumień, który otoczył jego i dziewczynę. – Albo spalę was żywcem! Jestem elfką, ostrzegam! Nie lubię zabijać, więc mnie nie zmuszaj-cie!

– Właśnie widziałem – skomentował Triv z sarkazmem. – Szkoda drzwi, solidne były…

– Idź obok mnie – powiedziała zdecydowanie.

– Idę. Żeby elfka mnie ratowała… No, ale wypada podziękować – westchnął.

Szli, a tłum rozstępował się, patrząc na elfkę z mieszaniną strachu i nienawiści. Nikt nie odważył się podejść – elfy dawno temu zerwały kontakt z ludźmi, lecz pozostały po nich legendy, nieraz przesadzone i przypisujące im moc, o jakiej niejeden z Rajskiej Rasy mógłby jedynie marzyć. Wyszli i pobiegli do stajni, sporego, drewnianego budynku o dachu, krytym gontem. Wtedy poruszyła dłonią, a ogień zniknął.

– To będzie kradzież… – zasmuciła się.

– Trudno – wzruszył ramionami. Podszedł do stajennego, wysokiego, chudego chłopa-ka o rudych włosach i twarzy, upstrzonej piegami. – Nic nie widzisz! – potrząsnął trzonkiem topora.

– Panie – parsknął tamten. – A toć ciągle mi to się zdarza… Kłócić się nie będę, róbcie swoje – wzruszył ramionami.

– To dobrze – kiwnął głową. – Widzisz – zwrócił się do elfki. – Mając do wyboru: etyczne postępowanie, czy ratowanie własnej rzyci, wybieram to drugie. Jak będę martwy, to mi się etyka, za przeproszeniem, na rzyć przyda – podszedł do pierwszego wierzchowca od lewej, smukłego, lecz muskularnego gniadosza o lśniącej sierści. – Ten będzie dobry… No, koniku… – urwał, gdy tamten z całym spokojem kopnął go przednią nogą w klatkę piersiową. Padł na ziemię, przeleciawszy przedtem dobre dwa metry. Koń tylko parsknął i spojrzał na niego drwiąco, szczerząc zęby.

– Oż, ty szkapo, psia twoja mać… – wstał, łapiąc oddech. Na szczęście, cios nie był tak silny, żeby zmiażdżyć mu klatkę piersiową, ochroniła go też ćwiekowana kamizelka, został mu tylko siniec w kształcie podkowy. – Chodźże tu… – podszedł znowu, lecz cofnął się, widząc, że ogier unosi lekko kopyto.

– To koń, nie pies – skomentowała elfka. – Poza tym, otoczyli stodołę. Wyczuwam ich obecność, są raczej wściekli… – powiedziała ze stoickim spokojem.

– To dziwne… – parsknął – Co my im takiego zrobiliśmy? Poza tym, to takie przekleń-stwo.

– Nie czas teraz na ironię – odparła. – Po pierwsze, żartowałam. Po drugie, konno nie uciekniemy, zabiją nas.

– Ja myślę, że to drugie jest ważniejsze – zauważył.

– Ale pierwsze ja powiedziałam wcześniej.

– Ja na waszym miejscu to bym myślał, jak stąd uciec, a nie dyskutował – skomento-wał chłopak. – Ale to tylko sugestia… – wzruszył ramionami.

– Racja… Elfko, a twoja magia?

– Widziiałeś, ilu ich tu jest? Chcąc się przebić, musiałabym iść na całość, a wtedy zginąłbyś razem z nimi. Poza tym, mam na imię Tinri, krasnoludzie.

– Triv Arlneillsglvik, miło mi. Masz zatem jakiś pomysł?

– Zaraz… Ten dach jest drewniany. Ja umiem lewitować… – spojrzała w górę. – Mam pomysł.

– Jaki?

– Wskakuj mi na plecy, Triv – odwróciła się do niego tyłem, kucając.

– Co ty… – uciekł mu wzrok w dół. Spojrzał najpierw na nią, potem na dach. – Nie. Nie ma mowy!

– Widzisz inny sposób?

– Nie. Ale to haniebne, salwować się ucieczką…

– Jakoś chwilę temu nie myślałeś o tym jako o ujmie na honorze – zmrużyła lekko oczy.

– O czym ty mówisz?

– Boisz się – stwierdziła.

– Nie – zaprzeczył gorąco. – Tylko…

– Tylko co?

– Psiakrew… – pokręcił głową. – Zgoda. Tylko… leć ostrożnie – wsiadł jej na plecy i chwycił się mocno.

– Dusisz mnie.

– Wybacz… – zamknął oczy, gdy wzleciała w górę. Nie, to nie był lęk wysokości. On po prostu wolał być bliżej ziemi…

Podleciała do sufitu i wyciągnęła dłoń. Rozległ się huk, gont i deski poleciały do góry. Uciekli przez powstałą w ten sposób wyrwę w dachu.

– Trzęsiesz się – zauważyła.

– Bo… bo mi zimno – wyjąkał przerażonym głosem.

– Przecież jest upał.

– Ale mi zimno.

– Jednak się boisz? – zachichotała.

– Nie, zimno mi! – zdenerwował się. – Przecież mówię! Leć!

– Lecę, dzielny wojowniku… – odparła, chichocząc. – Już lecę, niedźwiedziu – ruszyła na północ.

– Kpisz sobie!

– Ja? – spytała słodkim głosem. – Nie, skąd…

 

* * *

Wylądowali jakieś dwie godziny później. Lecieli tak długo, gdyż chcieli być pewni, że przeciwnicy ich nie dogonią. Tinri opadła lekko na ziemię, a Triv zsiadł powoli, ze-sztywniały i bladozielony na twarzy. Stanął, chwiejąc się nieznacznie, roztrzęsiony.

 

– Chyba… – złapał się za brzuch. – Wybacz… – zwymiotował obficie. – Psia mać… Coś niestrawnego zjadłem chyba… Przepraszam.

– Rozumiem… – zaśmiała się.

– Co cię tak śmieszy?

– Gdy próbujesz być męski mimo wszystko, jesteś taki słodki… – wybuchnęła wdzięcz-nym, perlistym śmiechem. – Wiem, wiem… – pogłaskała go po głowie. – „Krasnoludy nie są słodcy, to wojownicy!" – wypięła dumnie pierś. W tym momencie z jej dekoltu wychynął łe-pek myszy, rozglądając się i węsząc. – Czemu tak patrzysz?

– Nic… – zarumienił się. – Co to za mysz? – zmienił szybko temat.

– Moja przyjaciółka – położyła dłoń, na którą zwierzę weszło. – Coś nie tak? – pogła-skała ją po grzbiecie. Mysz zmrużyła oczy i przylgnęła całą sobą do jej palca.

– Wędrować z myszą… – parsknął. – Tylko elf może na to wpaść…

– Mysz jest gorsza, niż pies, czy koń, Trivie Arlneillsglviku?

– Pies może walczyć, tropić i szukać drogi – wzruszył ramionami. – Konno można wę-drować na duże odległości. Ale mysz?

– Współczuję ci – pokiwała głową.

– Czego?

– Tych, którzy ci się przydają.

– Jaśniej? – zmarszczył brwi.

– Ja szukam przyjaciół, ty przydatnych, Triv.

– Zaraz… – pomyślał chwilę. – Tinri, to nie tak…

– Nie tak? – uśmiechnęła się zagadkowo i uniosła lewą brew.

– Widzisz… No, ja… – zarumienił się. – Nikt nigdy jakoś nie chciał… – machnął ręką. – Nieważne. Nie ufam innym, to wszystko. Zbyt dużo… A, co ja się będę zwierzał.

– Myślę, że ważne – cały czas się uśmiechała. – Zbyt dużo przyjaciół cię zdradziło? – domyśliła się.

– No, tak… Ale i tak nie zależało mi na nich.

– Tak czujesz, czy może tylko mówisz?

– Ach, dajże spokój… – wzruszył ramionami, patrząc, jak ona kładzie mysz na ziemi. Dekolt bluzki elfki nie był głęboki, jednak, gdy się pochyliła, uciekł mu wzrok i znów się lekko zarumienił. Co było najgorsze, zauważyła to i zaczęła chichotać. W końcu był czerwony, jak burak. – Khem… Widzisz, w którą… hm, no, stronę idziesz? – wydukał, starając się patrzeć na wprost.

– Twoja reakcja jest śmieszniejsza, niż to, że patrzyłeś – odparła z chichotem. – Już dobrze, biedaku… Nic się nie stało, to zrozumiałe. Nie musisz się wstydzić. I, jeśli chcesz, mo-żesz iść ze mną. Akurat każda strona będzie dla mnie odpowiednia, wędruję bez specjalnego planu – pogłaskała mysz. – Pa, mała. No, idź – powiedziała, gdy tamta przystanęła i spojrzała na dziewczynę niepewnie. – Nie możemy razem wędrować – zwierzę odwróciło się i wbiegło do lasu.

– Hm… – zaczął bawić się nerwowo jednym z warkoczy w brodzie. – Idziemy, jak wi-dać, w tą samą stronę.

– Więc widzisz – wstała i klepnęła go w ramię po przyjacielsku. – Proponuję tamto miasto – wskazała na południe, gdzie biegło odgałęzienie traktu.

– Skąd wiesz, że tam jest miasto? – zdziwił się.

– Wyczuwam jego mieszkańców. To duże skupisko ludzi, więc pewnie miasto – wzru-szyła ramionami.

– Więc dobrze – uśmiechnął się. – Jesteś całkiem silna, przyda mi się kompania elfki.

– W razie czego uratuję ci życie znowu – mrugnęła do niego.

– Mam swój topór – uniósł się dumą.

– Ten trzonek? – parsknęła śmiechem. – Wybacz…

– W mieście kupię nowy, a poza tym, to w obronie kobiety nie zawaham się go użyć. Nawet, jeśli jest elfką.

– Nawet? – zrobiła smutno – słodką minkę. – Kupisz nowy trzonek? W obronie kobie-ty? – zaakcentowała słowo „obronie", bawiąc się kosmkiem włosów.

– Co… – spłonął rumieńcem. – Przestań, na bogów… Poza tym, ty, to co innego. Jesteś inna, niż stereotyp elfa. I całkiem… hm…

– Miła?

– Właśnie, mniej więcej. I tylko ty zdołałaś powtórzyć moje nazwisko.

– Coś w tym trudnego? – zdziwiła się.

– Właśnie nic. Ale jakoś nikt go nie potrafi zapamiętać, wszyscy je przekręcają…

– Tak w sumie, to też jesteś całkiem miły – uśmiechnęła się. – Jak na krasnoluda. Wielki wojowniku.

– Psiakrew… Tam został cały twój bagaż.

– Mam pieniądze, nie martw się o mnie. Nie straciłam nic, czego nie można kupić. Może polecimy? Jak myślisz? Tak by było szybciej – parsknęła śmiechem na widok przeraże-nia, malującego się na twarzy krasnoluda. – Już dobrze, to był żart… Jej, jakiś ty wrażliwy… – ruszyła, a z nią Triv.

 

Koniec

Komentarze

Już pierwsze zdanie swoją długością wprawiło mnie w konsternację. Przede wszystkim było ono dłuuuuugie. Opisujesz w nim sytuację polityczno-geograficzną, informując jednocześnie, że ktoś szedł. Nie za bardzo to do siebie pasuje.
(...) szła żwawo drobna, szczupła platynowa blondynka. - podwójny pleonazm. Jeśli była drobna, to oznacza również, że i szczupła. A skoro była platynowa (zakładam, że chodzi o włosy koloru platyny, jako że platynowa to może być płyta albo zegarek), to nie trzeba wspominać, że była blondynką.
Całości dopełniała szczupła, kształtna sylwetka i lekkość ruchów. - nie trzeba znów podkreślać, że była szczupła.
-„To już rok, Tinri..." - pomyślała z niedowierzaniem. - niepotrzebny myślnik na początku, ponieważ bohaterka to pomyślała, a nie powiedziała.
- Psiakrew! - zaklęła i przykucnęła przy niej. Wiedziała, że to był wypadek, ale nie mogła patrzeć bezczynnie na cierpienie innych, niezależnie, czy należeli do ras rozumnych, czy nie. - Przepraszam cię... - uniosła dłoń nad myszą i zamknęła oczy, łącząc swoją energię z energią zwierzęcia i wyobrażając sobie, jak zrastają i regenerują się jego tylne łapki. Po chwili wróciły one do normalnego stanu. - Też sobie miejsce wybrałaś... - podłożyła dłoń, wysyła-jąc gryzoniowi ciepłą, dobrą energię. Mysz podeszła ostrożnie i obwąchała jej rękę, po czym na nią weszła, przyciągana przez emanacje, właściwe każdemu elfowi, sprawiające, że zwie-rzęta przy tych istotach łagodniały i czuły się bezpiecznie. - strasznie krótkie wypowiedzi w połączeniu z długimi opisami narratora. Można się przy takich wypowiedziach pogubić. Lepiej przenieść dłuższą kwestię narratora do następnego wersu.
Zauważyłem również kilka myślników w środku słów np. nie-nawiść, ka-miennej i sporo innych. Zakładam, że próbowałeś dzielić wyrazy w edytorze tekstu i nie przejrzałeś tekstu, wklejając go tutaj.

Podsumowując: pomysł całkiem ciekawy, ale brakło dobrego wykończenia. Pleonazmy występują w tekście jeden za drugim. Ponadto mnóstwo błędów interpunkcyjnych (polegających zarówno na niedoborze, jak i na nadmiarze przecinków). I za dużo, zdecydowanie za dużo, wielokropków.
Tragiczny zapis dialogów i myśli bohaterki - to przede wszystkim wymaga poprawy, bo inaczej utrudnia czytanie. Nie wiem też skąd u krasnoluda, który używa słowa "rzyć" bierze się również znajomość słów "etyka" lub "stereotyp", które nie pasują ni w pięć, ni w dziewięć do klimatu, świata i stylu dotychczasowych wypowiedzi.
Na końcu widziałem próby wstawienia sarkazmu i ironii, a także poczucia humoru bohaterów, ale nienajlepiej to wyszło, w związku z czym robią się śmieszni, dziecinni i jacyś tacy niewyraźni.
Ostatnie kilkanaście wersów jest natomiast czystym dialogiem - przerzucaniem się słowami, co sprawia, że czyta się to szybko, bez przyjemności i ma się nadzieję na to, że w końcu coś się wydarzy.

Dzięki za wskazanie pleonazmów - to cenne:) Istnieje taki kolor wśród odcieni włosów blond, który nazywa się platynowy blond:) To, co napisałem np. przy myszy - to jest jej psychika, sposób myślenia:)
Krasnolud miał swoje środowiskowe przyzwyczajenia językowe, a bardziej "mądre" też były mu znane, gdyż wędrował po świecie i go poznawał:) Miał w swojej osobowości takie "zlepki".
Ta bohaterka myśli i reaguje w sposób często chaotyczny - "typowa" kobieta;) - nieprzewidywalna;)
Dostrzegłeś również dylemat, który posiadam - czy stosować się poprawnie do reguł interpunkcji, czy tez jednak utrzymać osobisty styl wypowiedzi (wielokropki, przecinki, myślniki) - styl, który byłby z biegiem czasu rozpoznawalny jako mój. Nadal to rozważam:) Wiesz, to jest tak: gdyby współcześni poeci nadal stosowali się do reguł klasycznych, dziś nic by się nie zmieniło:) To, że aktualnie stawia się pytanie: "Czy to jeszcze jest poezja?" nie odnosi się bezpośrednio do tego, o czym piszę. W końcu dziś takie zjawiska, jak np. dadaizm, zdobyły swoją rangę i stanowią co najmniej urozmaicenie. Nadal pracuję nad przestawieniem się z pisania powieści na pisanie opowiadań. Chyba czynię postępy, nadal jednak mam tendencję do wprowadzania wątków, których sensowność zamieszczenia staje się jasna w odniesieniu do całego cyklu opowiadań, a niekoniecznie tylko do tego, w którym wątek ten zamieszczam. Pisanie cyklu opowiadań z udziałem danych bohaterów uważam za formę pośrednią pomiędzy powieścią, a pojedyńczym opowiadaniem, którą nadal staram się udoskonalić. Podoba mi się taki pomysł:)
To, że bohater może być dziecinny, lub nie, stanowi po prostu jego cechę charakterystyczną - takie osoby też istnieja:) U niektórych jest to cecha główna, a u innych poboczna, ale istnieje i można to ukazać.
Dzięki za Twoją analizę i poświęcony czas - uwrażliwia mnie to na cechy mojego pisarstwa:) Będę do Twoich sugestii powracał, by się jeszcze dokładniej im przyjrzeć. A zwłaszcza dotyczy to "super kruchości" mojej bohaterki;) - no wiesz, takie kobiece chucherko, wielkie duchem i samowystarczalnością:) O sile nie wspominając;)
Mam w soie też dużo ciepła dla mojego Krasnoluda i jego ogromnego poczucia męskości;) przy równoczesnej niemałej dawce cech przeciwnych. 
No, to pozdrawiamy Cię serdecznie - ja, Krasnolud i niewątpliwie platynowa blondynka:) Dzięki
 

Obawiam się, drogi Tenuvie, że jak będziesz utrzymywał ten "osobisty" styl, to przez nikogo on rozpoznany nie będzie, może poza kilkoma użytkownikami tego portalu. Już znacznie w lepszym stylu jest napisany komentarz pod tekstem, chociaż i tak, moim zdaniem, jest "przekwiecony" i silący się na oryginalność ("posiadać dylemat" brzmi przesadnie).
Pozdrawiam Krustis 

Tenuv,

Piszesz, że masz dylemat odnośnie czy stosować się do reguł interpunkcyjnych, czy zachować własny tok myślenia. Niestety muszę Cię rozczarować. Z tymi regułami poprawności językowej jest podobnie jak z warsztatem petrologiczno-mineralogicznym. Gdybym się nie stosował do żadnych reguł, otrzymane wyniki mógłbym błędnie zinterpretować a co za tym idzie: za wykonaną pracę nie dostałbym ani grosza albo wyleciałbym z pracy. Więc, proszę Cię, nie wciskaj nam tutaj kitu, bo mi ręce opadają. Jeśli chcesz pisać – stosuj się do reguł. Jeśli nie masz ochoty… to pamiętaj: pisanie to nie jest obowiązek.

Nie mieszaj prozy z poezją.

PS. Popełniłeś błąd w tytule.

Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Reguły interpunkcyjne są między innymi po to, aby móc dobrze zrozumieć zdanie lub kilka zdań. W przypadku Twojego "stylu" jest to w wielu miejscach niemożliwe, jako że zdania nie da się dobrze zinterpretować, właśnie przez złą interpunkcję.
Pomimo Twoich wyjaśnień nadal będę się upierał przy tym, że niektóre wypowiedzi zostały źle zapisane.
Gdy pisałem o krasnoludzie, to nie miałem na myśli tego, że używa zarówno słownictwa naukowego, jak i tego z poziomu rynsztoka. Chodziło mi o to, że w świecie, który wykreowałeś słowa "etyka" i "stereotyp" pasują... jak wół do karety za przeproszeniem.
Piszesz o "osobistym stylu wypowiedzi". Jeśli chcesz, aby ludzie postrzegali Twój styl jako niepoprawny, to rób tak dalej. Wielokropki mają swoją konkretną funkcję: pokazują, że jakaś myśl jest niedokończona lub wstawiają przerwę między główną myślą, a jej końcem. Jeśli je tak często stosujesz, świadczy to o tym, że Twoi bohaterowie nie potrafią złożyć kilku myśli w sensowny ciąg, a narrator ma problemy z opowiadaniem historii tak, jakby się ciągle zacinał.
Ponadto w komentarzu znów użyłeś pleonazmu "platynowa blondynka", co jest - jak już pisałem - błędem. Nie można łączyć w jednym zdaniu tych dwóch pojęć w odniesieniu do koloru włosów.
Wspominasz o dadaistach, którzy odrzucali reguły. Bądź konsekwentny. Albo odrzuć je wszystkie łącznie z ortograficznymi i stylistycznymi, albo stosuj je wszystkie. Proza to nie poezja, nie można tu stosować dowolności w regułach. Zgadzam się tu z moim poprzednikiem - jeśli nie stosujesz sie do reguł, pisanie nie ma sensu.

platynowy
1. (...).
2. mający kolor, odcień platyny, srebrzystobiały; mający taki kolor włosów
Platynowe włosy.
Platynowa blondynka.

Tak trudno sprawdzić w słowniku, czy aby autor nie ma w danym przypadku racji?
Jeżeli elementem rozpoznawalnego stylu mają być błędy w zapisie dialogów, to ja bym się zastanowił, czy to właściwy sygnał dla czytelnika: to ja napisałem! Podobnie z interpunkcją...

Dzięki za uwagi. Nie jest moim zamiarem totalne niestosowanie się do reguł interpunkcji. Chyba nie dopowiedziałem swojego stanowiska. Oczywistym jest, że nie chcę popełniać błędów, natomiast myślałem o ilości używanych wielokropków zgodnie ze swoimi odczuciami ich zastosowania. Co do przekraczania reguł i przytoczenia jako przykładu na to dadaizmu - nie rozumiem dlaczego epika musi być tak hermetyczna i niezmienialna. Stosowanie skrajnego stanowiska: albo totalnie stosuj albo totalnie odrzuć  to chyba  jednak tylko jedna z możliwości. Lubię dyskusje i za otrzymane spostrzeżenia jestem wdzięczny:), jednakże nie jest przecież konieczne, by musiały one być wyrażane w sposób napastliwy, jak to chwilami tutaj bywa. Wszak ton wzajemnej życzliwości, a juz na pewno w stosunku do początkujących, jest wyrazem zrozumienia etapu na którym kazdy z nas  się znajduje. Zbierając doświadczenia dłużej nie musimy przecież zapominać jakie były nasze początki i co wtedy pomagało nam przyjąć spostrzeżenia innych. Pozdrawiam:)

Wielokropki były, są i będą jeszcze nie raz przedmiotem dyskusji. Tym akurat, moim zdaniem, za bardzo nie warto się przejmować. Jeśli ze sensem użytych, może wielokropków być całe stado.
Niezmienność i hermetyczność? Bez przesady. Skąd biorą się tak zwane prądy, kierunki, style? Ze zmian przecież. Nikt więc nie powinien ich zabraniać --- rzecz sprowadza się do głębokości tych zmian. Obawiam się, że mało kto lubi radykalne różnice w stosunku do panującego w danym czasie "wzorca". Inaczej: bez przesady z tymi indywidualizacjami...

Dzięki, bo wprowadza to pewną harmonię i równowagę w tym, co odbieram:) A przesada, wiadomo - każde przegięcie stanowi problem:)
Pozdrawiam:) 

Indywidualizm a zastosowanie się do cennej krytyki - bez cienie tłumaczenie, żalu jest kształcąca. Tylko dochodząc do kompromisu między poprawnością a własnym stylem. Nie powiem czy raczej napiszę. Czy zachować neutralność, czy opowiedzieć się za wybraną ze stron? Bo świadomy wybór należy do ciebie, w tym tkwi duch indywidualizmu. Lecz poprawność interpunkcji jest tyleż ważna co ortografia. Tak aby profesora Miodka nie przerazić.

Braknie ci zdolności adaptacji, że się tak wyrażę twórczej. Czyli zdolności zastosowania się do zasad oraz zachowania własnego stylu. Boisz się wyboru, maskując się dadaizmem.

Koniec i bomba, kto czytał, rad nie słuchał ten trąba. Pozdrawiam:)

Przyszłam tu, zwabiona tagiem “humor”. I jakoś mało śmiesznie. Fantasy sztampowa aż do bólu. No, czarownik, który potrafi rozwiać broń, to jakieś drobne urozmaicenie.

Aha, w lekturze przeszkadzały mi jakieś pozostałości po podziale słów.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka