- Opowiadanie: Lupushia - Morderstwo w (pra)starym stylu (SHERLOCKISTA 2011)

Morderstwo w (pra)starym stylu (SHERLOCKISTA 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Morderstwo w (pra)starym stylu (SHERLOCKISTA 2011)

Pogoda nie była najlepsza. Zbyt mglista i szara, nawet jak na październik. Koła czarnego wozu zapadały się w błocie na wąskiej dróżce prowadzącej w okolice rezydencji sióstr Heisentower. Właśnie tam kilka tygodni wcześniej znaleziono zwłoki kobiety w stanie swoistego zmumifikowania. Lokalna policja nie radziła sobie ze śledztwem, więc centrala w Londynie zadecydowała, aby do sprawy dopuszczono amatorów. Chyba tylko moje wrodzone szczęście sprawiło, że wszyscy zainteresowani podróżowali wraz ze mną do Stalham już od stacji w Cottishall – pozwoliło mi to nieco zorientować się w sytuacji.

 

W małej, przytulnej kabinie zmieściliśmy się w piątkę – ja, Klara Otherstone, studentka trzeciego roku kulturoznawstwa i drugiego roku archeologii na uniwersytecie w Oksfordzie; mój dobry przyjaciel z uczelni, doktorant matematyki Jakub Quinton; prywatny detektyw, pan Simon Swanson; panna Ramona Edelcraft i pan Franc McDuff.

Swanson był wysokim, szczupłym londyńczykiem o pociągłej, nieco chłopięcej twarzy. Kasztanowe włosy miał dokładnie zaczesane, wąsik zakręcony, ciemny frak nie nosił śladu żadnej zmarszczki, a z oczu bił mu niczym nie zmącony samozachwyt. Przez pół drogi nieprzerwanym słowotokiem przybliżał nam sprawę serii morderstw na obrzeżach Liverpoolu, którą samodzielnie rozwiązał. Gdyby nie to, że w gazetach wielokrotnie czytałam o jego sukcesach, pomyślałabym, że wszystkie opowieści wymyślił o sobie sam.

 

Siedzący naprzeciw McDuff zdawał się być całkowitym przeciwieństwem młodego detektywa. Swoją masywną posturą wypełniał kwartę powozu. Wciśnięty był w połataną, zieloną marynarkę, za małą koszulę i stare, ubłocone lakierki. Najwyraźniej mało przejmował się także wyglądem innych, bo ledwie raz spojrzał w naszą stronę. Większość drogi wpatrywał się w okno, marszcząc czoło i drapiąc się po rudym, krzywo ostrzyżonym zaroście. Nie powiedział o sobie prawie nic, ale z nazwiska i wyglądu wnioskowałam, że z pochodzenia był Irlandczykiem.

 

Panna Ramona była wyjątkowo kościstą, anemiczną kobietą o bladej cerze i wiecznie zdziwionym spojrzeniu. Wrażenie zaskoczenia na jej twarzy potęgował fakt, że włosy spinała w ciasny kok naciągający skórę na całym licu. Długa szyja kobiety uginała się pod ciężarem masywnego medalionu z inicjałami „AE". Litery te nie dawały mi spokoju przez ładnych parę minut, ale nareszcie coś we mnie ruszyło. Tak! Adela Edelcraft była jedną z najsławniejszych kobiet-medium ubiegłej dekady… aż do swojego tajemniczego zaginięcia. Ramona musiała być jej córką, jednak nie było mi wiadomo, czy także posiadała nadprzyrodzone zdolności.

 

Z Jakubem przyjaźniliśmy się od dawna. Zawsze chodził w tym samym brązowym fraku, z rzadkim wąsikiem, zaopatrzony w pudełko pigułek na serce. Siedział teraz zapisując karty notesu swoimi bazgrołami. Pozornie były to skomplikowane równania matematyczne, jednak wiedziałam, że są w nich zaszyfrowane wszystkie informacje, które ja wydobywałam od współtowarzyszy podczas rozmowy. Tworzyliśmy zgrany duet.

 

Kiedy dotarliśmy do Stalham, dochodziła trzecia. Zdjęliśmy bagaże z dachu powozu i rozejrzeliśmy się po okolicy. Spomiędzy bruku wyzierały błotniste kałuże, a deszcz nie przestawał siąpić. Szare twarze mieszkańców wychylały się co jakiś czas zza firanek w koślawych domkach, obrzucając nas krzywymi spojrzeniami. Nie można było powiedzieć, że byliśmy wyczekiwanymi gośćmi.

Miejscowy komisariat mieścił się w małym budynku z czerwonej cegły. Stał niemal w centrum miejscowości. Urzędowało w nim pięciu funkcjonariuszy, w tym komendant i patolog, którzy zgodzili się przypilnować naszych walizek, sprezentować nam znalezione zwłoki i przybliżyć pokrótce całą sprawę – bo prawdę mówiąc, wstępne informacje, jakie każde z nas otrzymało w Londynie, nie wyjaśniały prawie niczego.

Zostaliśmy usadzeni na twardych krzesłach tuż pod ścianą, w rządku, naprzeciwko biurka komendanta. Rzuciłam okiem na towarzyszących mi dżentelmenów i damę – wszyscy byli równie spięci, co ja. Czułam się jak oskarżona, jakby to mnie mieli właśnie przesłuchiwać i ani trochę mi się to nie podobało. Atmosfera była ciężka, pogoda pod psem, szare ściany, ponure miny funkcjonariuszy, przygniatające spojrzenia i milczenie. Przez chwilę nawet żałowałam, że opuściłam ciepłe ściany uniwersytetu.

 

– Nie jest to sprawa warta zachodu. – Otyły komendant wypalił bezceremonialnie. – Ciało znalazła mieszkanka Stalham, kiedy wypasała kozy.

– Hehe, kozy… – Młodszy posterunkowy zaśmiał się głupkowato. – Stara Graham łazi z kozami pod każdym oknem…

– Możemy porozmawiać z tą kobietą? – Zapytałam.

– Nie. – Kapitan rzucił oschle i zamilkł, ale czując na sobie pytający wzrok, dodał. – Pani Graham wyjechała. Do rodziny. Jej zeznania są w raporcie.

Wyjął spod biurka cienki plik kartek i rzucił na blat. W powietrze wbił się tuman kurzu. Jakub zabrał się za studiowanie dokumentów, ale jego twarz była nieprzenikniona. Nie byłam pewna, czy znajdzie coś użytecznego.

– Możemy zobaczyć ciało? – Świdrowałam rozmówcę wzrokiem.

– Wszyscy naraz? – Patolog, który przysłuchiwał się konwersacji z najciemniejszego kąta, rzucił zaniepokojone spojrzenie w kierunku Irlandczyka. – Nie zmieścimy się tam wszyscy. Nasza piwnica ledwo mieści stół sekcyjny.

 

Przy całkowitym poparciu panny Edelcraft, do prosektorium udaliśmy się tylko w trójkę. Zafrasowany Jakub, który wciąż wczytywał się w odręcznie pisany raport policyjny, zgodził się doglądać zdrowia coraz bardziej blednącej damy. W jej wyłupiastych oczach zobaczyłam ulgę i głęboką wdzięczność dla mojego przyjaciela.

Ja, panowie Swanson i McDuff oraz milczkowaty patolog, stanęliśmy po czterech stronach stołu sekcyjnego. Na blacie przed nami leżało ciało – straszliwie wysuszone, kobiece zwłoki. Skóra denatki przypominała szary pergamin, rozciągnięty na kościach jak na stelażu, oczodoły ziały pustką, a zasuszone palce były powyginane niczym ptasie szpony. Młody detektyw wyraźnie nie przywykł do towarzystwa tak „urokliwych" osobliwości, więc prawie natychmiast się odwrócił, próbując pociągnąć za język lekarza, lecz ten nie był zbyt chętny do rozmowy. Pracownik komisariatu z każdym następnym zapytaniem zdawał się być coraz bardziej zirytowany, jakbyśmy podważali efektywność jego pracy. Odesłał nas do akt, po czym wyszedł.

Nieboszczka zdawała się umrzeć śmiercią naturalną – tyle, że wiele, wiele lat wcześniej. Kończyny i głowa, choć bardzo wychudłe, nie nosiły śladów żadnych ran. Jedna rzecz nie dawała mi spokoju – jej strój, który wisiał na haczyku pod ścianą. Niezbyt modny i czysty, ale współczesny. Nie byłam pewna, czy towarzyszący mi dżentelmeni także zwrócili uwagę na ten fakt, więc swoje wątpliwości zatrzymałam dla siebie.

Kiedy wyszliśmy na górę, Ramona właśnie opowiadała biednemu Quintonowi tyradę o swoich objawieniach. Podobno pewnej nocy przyśniła jej się wizja nieodległej przyszłości, w której świat pogrążony był kolejno w dwóch wyniszczających wojnach. Nieszczególnie przekonywały mnie jej widzenia, jednakże i to zostawiłam dla siebie. Pan McDuff bez słowa dokładnie przejrzał akta, które podsunął mu patolog.

 

– Jak dla mnie, sprawa jest zamknięta. – Wycedził na odchodne komendant. – Pewnie jakaś nieuważna dziewucha poszła tam nazbierać chwastów, wpadła i skręciła sobie kark. Ot! Cała historia. Kiedyś nikt się nie przejmował takimi sprawami…

Kiedy wychodziliśmy, zauważyłam malutką tabliczkę tuż przy drzwiach, nad biurkiem komendanta„ Budynek powstał dzięki łaskawości i hojności pana Artura Heisentowera – rok…". Więcej nie zdążyłam odczytać.

 

***

Ciężka mgła otaczała nas ze wszystkich stron. Czarne ramiona chorych drzew wydawały się pochylać się ku nam, obcym na ich ziemi. Wieczorne powietrze było zimne i niosło ze sobą smród pobliskich bagien. Tak oto przywitała nas posiadłość Heisentowerów.

Woźnica zgodził się odwieźć nas najwyżej staję od dworku, więc byliśmy zmuszeni brnąć polną drogą przez świeże błoto. Buty zatapiały się w podłożu, ciuchy były uwalane błotem do wysokości kolan. Z każdą minutą robiło się coraz ciemniej, mgła gęstniała, a ciche dotąd pomruki dochodzące z bagien stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze. W pewnym momencie dostrzegliśmy majaczące w oddali blade światło i zza zakrętu wyłonił się kamienny murek i druciana brama. Przed nami, ze swoistej wyspy pośrodku eterycznego morza, wyrastał groteskowy budynek. Jego ściany wydawały się chłonąć całe światło, jakie dawał nam sierp księżyca. Było w nim coś odpychającego, jak w całej miejscowości zresztą, ale obecnie nie było innego wyboru. Najbliższe zabudowania znajdowały się kilka kilometrów stąd, nie mieliśmy transportu ani nie znaliśmy okolicy. Jakub zapukał do prostych, drewnianych drzwi.

Zapadła głucha cisza. Wszyscy nasłuchiwaliśmy w skupieniu. Skrzypienie okiennic poruszanych wiatrem, pohukiwanie nocnych ptaków, nieprzyjemne siorbanie bagiennego szlamu.

 

– To nie ma sensu! – Oburzył się Swanson piskliwym głosem. – Proszę się odsunąć.

 

Detektyw wepchnął się na miejsce Quintona i omal nie został znokautowany przez nagle otworzone drzwi. McDuff uśmiechnął się półgębkiem, mnie także przemknął przez twarz uśmieszek, ale nie demonstrowałam go tak otwarcie. Jakub zręcznie wyciągnął z kieszeni paczkę tabletek, połknął dwie z nich i schował pudełko. W progu stał niski, koślawy mężczyzna.

 

– Panie nie spodziewały się gości. – Wychrypiał oschle, ale wpuścił nas do środka. – Wejść… proszę…

 

I weszliśmy – panna Ramona, ja, potem Jakub i Franc. Simon ociągał się najdłużej i z kwaśną miną wciągnął swoje walizki za próg. Najwyraźniej liczył na inne przywitanie, bardziej godne jego osoby.

W nozdrza uderzył mnie zapach kurzu. Nie to, że był dla mnie nieznany czy nieprzyjemny – przesiadując w bibliotekach wielokrotnie się go nawdychałam, ale ta woń nie powinna unosić się w miejscach, gdzie ktoś mieszka. Pył wzbijał się w powietrze, kiedy ktoś nieopatrznie dotknął komody stojącej holu albo potrącił fotel pod ścianą. Nikt nie dbał tu o porządek.

Odźwierny zmierzył nas wszystkich bladymi oczami. Jego pomarszczona, naznaczona ciemnymi plamami twarz, przybrała wyraz głębokiej niechęci, o ile mogę to tak łagodnie ująć. Poprawił na sobie wypłowiały kaftan, przeczesał palcami resztki siwych włosów, rzucił nienawistne spojrzenie w kierunku naszych ubłoconych nóg i ruszył przed siebie. Korytarze, choć brudne, nosiły jeszcze ślady dawnego piękna. Popękane ściany upstrzone były pozłacanymi ornamentami oraz obrazami różnej wielkości i rodzaju. Nieliczne lampy oliwne i świece poustawiane na starych komodach i stolikach migotały słabym blaskiem. Wszystkie mijane drzwi – z ciemnego, twardego drewna – były zamknięte. Wszystkie, oprócz jednej pary, znajdującej się na końcu hallu, tuż przed schodami wiodącymi na piętro. Stary odźwierny wprowadził gości do tego właśnie pomieszczenia.

Wnętrze było chłodne, pomimo tego, że w murowanym kominku palił się ogień. Ściany wykończono staromodnie, sprzęty także wyglądały jak z zeszłej epoki. Naprzeciwko wejścia tkwiło okno – wysokie, wąskie, zasłonięte ciężkimi, żółtawymi kotarami. Płomień tlący się w palenisku oświetlał wiele drobnych obrazów wiszących na ścianach i postać osoby siedzącej nad lekturą przy lampce oliwnej. Kobieta wstała ciężko, schowała opasłe tomisko do szuflady w najbliższej komodzie i podeszła do nas.

Była to jedna z najbrzydszych dam, jakie udało mi się spotkać. Przysadzista w tułowiu i szczupła w kończynach przypominała mi jakiegoś groteskowego pająka. Wciśnięta była w czarną suknię z gorsetem, która wcale nie wyszczuplała jej talii. Twarz miała okrągłą i obwisłą, lekko zakrzywiony nos, długie, jasne włosy starannie posplatane w wymyślny kok.

 

– Oh! Goście, nie spodziewałyśmy się z Ursulą nikogo o tej porze. – Głos całkowicie pasował do powierzchowności. – Ale to nic… nic… Zawsze chętnie przyjmujemy przybyszów, chociaż mało kto się tutaj zapuszcza, zwłaszcza od czasu…

 

Zawiesiła głos i pokręciła głową. Przenikliwymi oczami zmierzyła każdego z osobna. Powoli i dokładnie, mrużąc oczy.

 

– Usiądźcie, proszę, ze mną. Każę przygotować pokoje i zawołać moją siostrę. Zapewne jesteście też głodni. –

Zwróciła się do staruszka. – Powiadom Ursulę o przybyciu gości i wyszykuj wszystko jak należy.

 

Nieufny służący również nas zlustrował, wymamrotał coś do siebie i wyszedł. My usadowiliśmy się na dwóch obitych wyliniałym zamszem kanapach, naprzeciwko ognia. Przemoczone ubrania wierzchnie zostały przez dżentelmenów zawieszone na bogato zdobionym stojaku nieopodal kominka. Niestety z ubłoconymi butami nic nie dało się zrobić.

 

– Oh! Zapomniałam się przedstawić. – Simon chciał zerwać się z miejsca, lecz starsza kobieta usadziła go gestem dłoni. – Nie, nie, nie wstawaj. Jestem Albina Heisentower, siostra Ursuli i córka wspaniałego mikologa, Artura Heisentowera. Z pewnością wszyscy znacie jego wielkie odkrycia…

 

Nikt przez grzeczność nie zaprzeczył. Przyznam, że nawet ja, studentka archeologii, która w swoich badaniach musiała zapoznawać się z różnymi gatunkami grzybów, nigdy nie słyszałam o doktorze Heisentowerze. Nie mówiły nic o nim także angielskie gazety ostatniej dekady, bo z prasą byłam na bieżąco od dwunastego roku życia. Miałam nadzieje, że właścicielka dworku nie będzie drążyła tego tematu. Spojrzałam na pannę Edelcraft. Wydawała się jeszcze bledsza i bardziej zdziwiona niż zazwyczaj. Zagryzła wargi, zacisnęła dłoń na medalionie i rzucała spojrzenia w kolejne, ciemne kąty pokoju.

 

– Ja jestem Simon Swanson, detektyw… – W tym momencie wyłączyłam się z rozmowy. Ile razy dziennie można słuchać tej samej historii? Nawet Jakub nie zapisywał nowych informacji, rozwiązywał kolejne, tym razem prawdziwe, równanie matematyczne. Ja skupiłam się natomiast na pannie Albinie, która chłonęła wszystkie słowa jak gąbka. Kiwała głową ze zrozumieniem i zaciskała palce na obiciu fotela. Prawie nie mrugała, wpatrzona w młodego pyszałka. Przez chwilę myślałam, że podoba jej się ten elegancki młodzieniec, ale kiedy nadeszła kolej pana Franca, jego także dokładnie zlustrowała.

 

– Nazywam się Franc McDuff, poszukiwacz przygód. Nie wiem, czy jest coś więcej do opowiadania. – Wzruszył potężnymi ramionami. – Nie mam na koncie niezliczonych sukcesów zawodowych, nie dostałem żadnej nagrody, nie pisano o mnie w gazetach, mojej ręki nie ściskał żaden burmistrz ani nikt taki…

 

Był to wyraźny przytyk skierowany w Swansona. Panowie nie przepadali za sobą od samego początku. Detektyw prychnął cicho i odwrócił się, jakby nagle zainteresowała go tandetna zasłona w drugim końcu pomieszczenia. Nie udało się dowiedzieć niczego nowego o towarzyszu Irlandczyku, ale zaczynałam go darzyć pewną sympatią.

 

– Jestem Ramona Edelcraft… i miewam wizje… znaczy się, jestem medium… – Głos jej drżał i jąkała się, jakby sama nie była pewna swoich słów. Nie patrzyła nawet na rozmówczynię, tylko na podłogę pod jej stopami, bawiąc się biżuterią. – Ja czasem czytam o różnych… rzeczach… Książki o przepowiedniach i kultach… i…

 

Z mętnego wywodu udało mi się wywnioskować, że nasza nowa znajoma interesowała się okultyzmem i obcymi kulturami. Pomyślałam, że mogę z nią później przedyskutować parę spraw związanych z jej zainteresowaniami, tak dla poszerzenia własnych horyzontów.

Panna Heisentower nie odzywała się ani słowem, kiwając tylko głową. Siedziała dosyć sztywno, przypuszczałam, że mogło mieć to związek ze źle dobranym gorsetem. Jakub nie opowiedział o sobie zbyt dużo. Kilka krótkich, rzeczowych informacji – nazwisko, miejsce urodzenia, wykształcenie. Odnosiłam czasem wrażenie, że jego wypowiedzi można by bez korekty wstawiać w encyklopedie, czy ankiety. Po jego monologu na chwilkę zapadła cisza, jakby Albina oczekiwała bardziej wyczerpującego wykładu, ale młodzieniec nie dodał ani słowa więcej. Łyknął tylko tabletkę i pochylił się nad notesem. Przyszła moja kolej.

 

– Nazywam się Klara Otherstone, jestem studentką archeologii i kulturoznawstwa na uniwersytecie w Oksfordzie. – Pan Swanson spojrzał na mnie zdumiony. Oksford rzadko przyjmował w swe progi kobiety.

– Jednym z moich zainteresowań jest…

 

Nie zdążyłam dokończyć, do pomieszczenia wkroczyła panna Ursula. Przypominała wierną kopię swej siostry, z tym, że jej włosy spięte były w inny, równie dziwaczny fryz. Obrzuciła dziwnym spojrzeniem zgromadzonych i zwróciła się do bliźniaczki.

 

– Kazałaś przygotować nocleg?

– Oczywiście, siostrzyczko. – Albina zerwała się na równe nogi. – Kolacja już się szykuje…

– Dobrze, dobrze… – Ursula przerwała oschle i odwróciła się sztywno do gości. – Państwo zapewne w sprawie trupa? Nie była to kobieta, która owija w bawełnę. W półmroku pokoju przypominała mi wielkiego kruka lub sępa, nie wiem, skąd to skojarzenie. Ciemność uwypuklała każdą nierówność na jej starej twarzy.

– Tak. My… – Młody detektyw chciał kontynuować, ale znów został brutalnie sprowadzony na ziemię. Nie był to jego dzień.

– Dobrze, to porozmawiamy o tym przy wieczerzy. Nie wiem, co jeszcze chcecie wiedzieć. Na komisariacie powinni wam powiedzieć wszystko. Nie mamy z siostrą pojęcia, skąd TO znalazło się w naszych piwnicach. – Kobieta odwróciła się na pięcie w kierunku wyjścia. – Albino, chodź. Muszę z tobą porozmawiać. Goście przez chwilę zajmą się sobą sami…

 

Bliźniaczka posłusznie podreptała za siostrą. Jej twarz wyrażała coś pomiędzy zmieszaniem, przerażeniem a uprzejmym uśmiechem. Dziwna mieszanka. Podsłuchiwanie nie było w moim stylu, więc postanowiłam „zająć się sobą". Dobre maniery nie były niestety mocną stroną pana Swansona, gdyż stanął on niedaleko wyjścia, sztucznie kontemplując pajęczynę utkaną nad kominkiem. Franc zdecydował się poświęcić więcej uwagi pannie Ramonie, która nie wyglądała najlepiej. Rozejrzałam się uważniej po pomieszczeniu. Półmrok ograniczał widoczność, ale udało mi się obejrzeć kilka malowideł wiszących nad kanapą. Większość z nich przedstawiało panny Heisentower w różnych etapach ich życia. Poprzebierane w różne, dziwne stroje złotowłose dziewczynki wyzierały na nas z każdej ramy. Straszy, nieufny służący zjawił się w pokoju tak nagle, że zaskoczony Simon niemal przewrócił się na wieszak z płaszczami.

 

– Zapraszam na kolację.

 

***

Jadalnia była tak duża, że kilkanaście świec postawionych na długim stole nie mogło oświetlić wszystkiego. Dalsze kąty tonęły w całkowitej ciemności. Deszcz jednostajnie bębnił o szybę. Odniosłam wrażenie, że wzmógł się jeszcze od czasu, kiedy przybyliśmy. Duży zegar z kukułką, który stał pomiędzy ramami okien oznajmił, że wybiła dziewiąta. Zostaliśmy posadzeni na wysokich, prostych krzesłach – ja, Jakub i Simon z jednej strony, Ramona i Franc z drugiej, a obie siostry naprzeciwko siebie, przy krótszych końcach stołu. W menu królowały morskie ryby, w końcu byliśmy około pięciu mil od wybrzeża. Szkoda tylko, że posiłek był zimny. Zmęczeni jedliśmy ze smakiem, w milczeniu.

 

– Nie chciałam być opryskliwa. – Urszula odezwała się tak nagle, że panna Ramona prawie udławiła się kęsem solonego śledzia. – Zewsząd złażą się ciekawscy, tu łowcy nagród, tu dziennikarze, nie dają spokoju i pytają w kółko o to samo.

– Więc nie jesteśmy tutaj pierwsi? – Zapytałam.

– Oczywiście, że nie. – Odparła tamta oschle. – Ciągle czegoś szukają, jakby się spodziewali, że z najbliższej szafy zaraz wypadnie kolejny nieboszczyk…

– Niestety, plaga ciekawskich nieco utrudnia nam życie i irytuje moją siostrę. – Albina odezwała się nieśmiało. – Mnie w czytaniu nie przeszkadzają za bardzo, lubię czytać, ale lubię też gości. Tylko, że goście przeszkadzają Ursuli w badaniach…

– Jakież to badania prowadzi nasza droga panna Ursula? – Pan Swanson pochylił się nad stołem z uprzejmym, nieszczerym uśmiechem.

– Moja siostra poszła w ślady ojca i zajmuje się mikologią. – Albina wtrąciła pospiesznie, bo twarz siostry przybrała piorunujący wyraz. – Chciała nawet kiedyś podjąć studia w tym kierunku, ale niestety wtedy kobiety nie mogły nawet marzyć o wyższych uczelniach.

 

Speszyłam się lekko. Panna Ursula nie sprawiała wrażenia zbyt sympatycznej osoby. Nie wydawała się darzyć sympatią nawet własnej siostry, ale jeśli dowiedziałaby się o moich sukcesach naukowych, mogłaby stać się wobec mnie wroga. Pochyliłam się bez słowa nad talerzem i pogrzebałam widelcem w zimnym dorszu przede mną. Jakub zapisał coś w zeszycie na kolanie, a Simon kontynuował inwigilację, wkraczając na cienki lód.

 

– To bardzo przykre. Kobiety bywają wspaniałymi naukowcami. Zamykanie ich w domach jako gospodyń jest istnym marnotrawstwem, nieprawdaż? Jakie wspaniałe odkrycia mogłyby się dokonać, gdyby niewiasty tłumnie ruszyły na uniwersytety…

– Jakimi aspektami mikologii się pani zajmuje? – Wtrąciłam nagle, mając nadzieję, że gniew gospodyni nie spadnie na mnie.

– Badam wpływ grzybów na organizmy żywe. – Ursula brutalnie dźgnęła szprotkę srebrnym widelcem.

– Nic pani nie jest?! – Franc podtrzymał spadającą z krzesła pannę Edelcraft. Była blada jak ściana.

– Nie… nie powinnam była tu przyjeżdżać… powinnam wracać… – Majaczyła.

– Niezdrowy klimat tych bagien najwyraźniej nie służy biednej pannie… – Swanson rozpoczął kolejny wywód, ale przerwałam mu bezceremonialnie. Jego gadanie szkodziło nam wszystkim.

– Uważam, że wszyscy powinniśmy udać się na spoczynek. – Wstałam od stołu i poprawiłam zieloną suknię. –

Odprowadzę pannę Ramonę razem z panem McDuffem, będziemy mogli kontynuować rozmowę jutro podczas śniadania.

 

Ursula patrzyła na scenę marszcząc nos. Nawet teraz nie potrafiła ukryć swojej złośliwej, opryskliwej natury. Albina natomiast wydawała się wstrząśnięta sceną, której była świadkiem. Zostawiliśmy za sobą Jakuba, Simona i gospodynie, podążając za kuśtykającym staruszkiem do sypialni. Schody skrzypiały upiornie i uginały się pod ciężarem masywnego Irlandczyka. Piętro domu było jeszcze ciemniejsze i bardziej zatęchłe niż parter.

 

– Źle się tu czuję… To miejsce jest… – Ramona jedną ręką kurczowo trzymała się ramienia Franca, a drugą ściskała medalion. – Musimy wyjść…

– Dzisiaj nigdzie już nie pojedziemy. – Powiedziałam uspokajająco. – Teraz odprowadzimy panią do łóżka, jutro na pewno poczuje się pani lepiej.

 

Całe piętro zajmowały pokoje sypialne. Mój znajdował się zaraz na prawo od schodów, panny Ramony na prawo od mojego. Dżentelmenom zaoferowano kwatery w lewej części korytarza. Kiedy kładliśmy chorą do łóżka, ta nie miała już z nami kontaktu. Nie odpowiadała na pytania i ciężko było zrozumieć jej słowa. Stwierdziłam, że musiała jej zaszkodzić wyczerpująca podróż i nadmiar wrażeń. Poszukiwacz przygód przytaknął, odprowadził mnie do pokoju i pożegnał krótkim dobranoc. Deszcz ciągle bębnił o szybę.

 

***

Następnego dnia panna Edelcraft rzeczywiście poczuła się lepiej, ale nie nabrała ani trochę rumieńców. Wręcz przeciwnie, we wnętrzu mrocznego domu wydawała się upiorną zjawą, snującą się po domu w jasnej sukni. Równie niekorzystnie, co wieczór wcześniej, wyglądały siostry Heisentower. Możliwe, że wpływ na moje postrzeganie otoczenia miała pogoda – opad, który zelżał, kiedy brnęliśmy przez bagna do dworku, a nasilił się nocą, wciąż nie ustawał. Nie było sensu oglądać obejścia ani zawalonej spiżarni – wszystko tonęło w zielonkawym mule. Zdecydowaliśmy się, za zgodą gospodyń, rozejrzeć wewnątrz budynku. Dostaliśmy dostęp do większości pomieszczeń – jedynie laboratorium panny Ursuli zostało zamknięte na cztery spusty, byśmy, jak twierdziła, nie zniszczyli lat jej ciężkich badań.

 

Wstępne oględziny posiadłości nie przyniosły żadnych rezultatów – nie wiedzieliśmy nawet, czego mamy szukać. Krążyliśmy tylko bez celu, wypatrując swoich poszlak – Jakub zniknął gdzieś na całe przedpołudnie i spotkaliśmy się dopiero podczas obiadu.

Zostaliśmy usadzeni przy stole przez ryżą, pulchną pokojówkę. Wydawało się, że ona i odźwierny są jedynymi, poza rodzeństwem gospodarzy, mieszkańcami tego domu. To tłumaczyłoby wszechobecny kurz i nieporządek – ciężko jest utrzymać taką posiadłość młodej dziewce i dziadkowi. Posiłek po raz kolejny nie zawierał niczego ciepłego, poza herbatą w porcelanowych dzbankach. Tym razem podano chłodnik buraczany i pudding z wątróbki. Taka dieta zaczynała mi brzydnąć.

 

Kiedy wszyscy zajęci byli swoimi talerzami i sobą, w czym przodował młody detektyw, odbyłam z Jakubem krótką rozmowę. Okazało się, że cały poranek spędził na strychu, gdzie znalazł stare notatniki i gazety. Ich ilość wskazywała na to, że były gromadzone przez wiele lat, a treść opisywała jakieś eksperymenty i badania. Może to był jakiś trop?

Deszcz nie przestawał dudnić o szyby, a nam kończyły się pomysły, co jeszcze obejrzeć, o co jeszcze zapytać. Nie pochwaliłam się znaleziskiem Quintona – może i nasza piątka dążyła do rozwiązania tej zagadki, ale każdy na własną rękę. Na razie nie potrzeba nam było nadmiernej uwagi ciekawskiego Simona. Panna Ursula udała się do swojego pokoju, a jej bliźniaczka zdecydowała się zabawiać nas, chociaż wychodziło jej to miernie.

Zapadał zmrok, a wraz z nim podupadało zdrowie panny Edelcraft, Najpierw oznajmiła słabym głosem, że jest jej zimno, po czym zaczęła majaczyć i dygotać. Przez cały czas wywracała oczami i kurczowo ściskała ciężki medalion wiszący u jej szyi. Zgodnie zdecydowaliśmy, że czas udać się na spoczynek.

Pan Franc wyniósł prawie bezwładną kobietę na piętro i ułożył w ubraniu na łóżku. Oddychała szybko, jej rozbiegane oczy wytrzeszczały się jeszcze bardziej, gdy zawieszała wzrok w ciemnych kątach prostego pokoju. Siedzieliśmy przy niej chwilę, ja i pan McDuff, dopóki nie przestała rzucać się w drgawkach. Wszystko wydawało się w porządku. Wstając pochyliłam się nad nią, by sprawdzić, czy śpi, gdy nagle złapała mnie szponiastymi dłońmi za ramiona.

 

– Nnnnieee zostawiaaaaaajcie mnnnnieee! – Zaskrzeczała przeraźliwie i nienaturalnie, a we mnie serce zamarło.

Irlandczyk natychmiast rzucił się na ratunek, uwalniając mnie z uścisku stalowych szponów chorej. Ta scena trwała tylko ułamki sekund, później Ramona zasnęła jak dziecko, ale ja długo nie mogłam zasnąć tej nocy. Wciąż czułam wpijające się we mnie paznokcie i w uszach dudnił pełen przerażenia krzyk.

 

Obudziłam się dopiero koło południa. Ku mojej uciesze, na zewnątrz, przez chmury, przebijały się promienie jesiennego słońca. Nie słyszałam też monotonnego bębnienia kropel o okiennice. Czułam, że dzisiaj dokonamy przełomowych odkryć w związku ze sprawą tajemniczych zwłok.

Postanowiłam sprawdzić, co u panny Ramony i przypomniałam sobie zdarzenie ostatniego wieczora. Przeszył mnie niemiły dreszcz, ale mimo wszystko przebrałam się w dzienną suknię i wyszłam na korytarz, gdzie o mało nie zderzyłam się z ryżą pokojówką. Dziewczę może z zaskoczenia, może z przestrachu dostało ostrej czkawki i z ledwością wytłumaczyło, że wszyscy czekają już na mnie przy późnym, drugim śniadaniu. Udałam się do jadalni. Panowie i siostry Heisentower już na mnie czekały. Trzeba było przyznać, że gospodynie w świetle słonecznym prezentowały się dużo, dużo lepiej. Albina siedziała na swoim wczorajszym miejscu, włosy miała spleciona w wieniec dookoła głowy, a na jej twarzy gościł spłoszony, ale serdeczny uśmiech. Wydawała się dziesięć lat młodsza niż wczoraj. Podobnie Ursula – z włosami ułożonymi w baranie rogi i ustami wykrzywionymi w wyrazie niezadowolenia. Dosiadłam się do towarzystwa. Tym razem na stole pojawiła się gorąca kawa, świeże pieczywo, ser i coś, co wyglądało na marynowane grzyby. Tego przysmaku wolałam nie ruszać.

 

– Pani Edelcraft nie będzie z nami śniadać? – Zapytałam, bo krzesło Ramony było puste. – Och! – Albina rzuciła z uśmiechem. – Rano poczuła się lepiej, ale postanowiła wrócić do miasta. Poprosiłam naszego służącego, żeby odwiózł ją naszym jedynym wozem. Powinien wrócić koło wieczora.

– Wyjechała tak bez pożegnania? – Oburzył się pan Simon, dzisiaj znów nieskazitelnie elegancki. – Cóż za maniery…

 

Po posiłku panna Ursula udała się bez słowa do swojej pracowni, Albina uprzejmie przeprosiła za siostrę i również zniknęła. Młody detektyw postanowił dokładnie przesłuchać rudą posługaczkę, która znów ze stresu dostała czkawki. Ja postanowiłam włączyć do naszej dwuosobowej drużyny pana McDuffa. Wydawał się rozsądnym człowiekiem, atmosfera w dworku zaczynała się zagęszczać, a poza tym nie wypadało nadużywać gościnności gospodarzy.

Po krótkiej naradzie podzieliliśmy się zadaniami – Quinton wrócił do gruntownego studiowania znalezionych na strychu dokumentów, Franc ruszył na zewnątrz, obejrzeć zawaloną spiżarnię, a mnie nie dawała spokoju sprawa szybkiego wyjazdu panny Edelcraft. Rozdzieliliśmy się.

Sypialnia córki medium wydawała się całkiem zwyczajna i bardzo czysta. Czystsza niż dzień wcześniej. Oprócz dużego łóżka z baldachimem, okna, dwóch szafek nocnych i komody nie było tam nic. Nawet zapach stęchlizny zniknął. Dokładnie przejrzałam szuflady bieliźniarki i stoliki obok posłania. Nigdzie nie było śladów pani Ramony… nie było ŻADNYCH śladów. Po dobrych kilkudziesięciu minutach zaczęłam tracić nadzieję, że znajdę trop. Z ciężkim sercem musiałam przyznać, że wersja wyjazdu bez pożegnania była prawdopodobna.

Po kilkunastu minutach w pokoju pojawił się Irlandczyk. Jego zarośnięta twarz wyrażała głęboką konsternację.

 

– W stajni nie ma wozu, nie ma też konia. – Podrapał się po głowie wielką dłonią. – Staruszek przepadł jak kamień w wodę, a podwórko jest zryte kołami.

– Tutaj też nic nie ma. – Jeszcze raz rzuciłam okiem dookoła. – A co ze spiżarnią?

– Tak… dach spiżarni jest załamany, ale deski wcale nie były stare, spróchniałe lub przegniłe. Były mokre, ale świeże.

– Świeże? Ktoś upozorował wypadek?

– Myślę, że tak.

– Musimy porozmawiać z Jakubem.

 

Wstałam z łóżka i ruszyłam przodem. Za drzwiami czaił się detektyw Swanson. Przez chwilę miał minę jak dziecko, które zostało przyłapane na kradzieży cukierka, jednak szybko wrócił do swojej zwyczajnej mimiki.

 

– Wiedziałem, że układacie się za moimi plecami! – Chwycił się pod boki i pochylił nade mną, łypiąc na mnie groźnie.

– A pan bezczelnie nas podsłuchuje! – Zjeżyłam się oburzona, rozmówca nie spodziewał się takiej reakcji.

– Ja… tylko rozwiązuję zagadkę kryminalną. Szpiegowanie jest nieodłącznym elementem…

– Tamte zagadki też tak pan r o z w i ą z a ł? – Wycedziłam ostatnie słowo przez zęby. – Doprawdy, gratuluję.

 

Wyminęłam młodzieńca, wściekła, ale zadowolona z siebie. Franc, który szybko zrównał ze mną krok, uśmiechał się nieznacznie spod ryżawych wąsów. W końcu mogłam dać upust mojej niechęci do natrętnego londyńczyka. Znów zaczął siąpić zimny deszcz.

 

***

Wieczór nadszedł niespodziewanie szybko. Może nie tyle wieczór, co ciemność za oknami. Ulewa rozszalała się na dobre, po szybach spływały potoki wody. Kominek nie dawał ani trochę ciepła. Pani Albina, ja, pan Franc i Simon egzystowaliśmy w ciszy, spięci i milczący. Przez jakiś czas towarzyszyła nam pulchna służąca, ale od ciężkiej atmosfery dostała ataku ostrej czkawki, więc przeprosiła nas i wyszła. Jakuba wciąż nie było i fakt ten bardzo nurtował młodego detektywa, ale od popołudniowej kłótni nie odważył się odezwać słowem. Starsza kobieta siedziała tam, gdzie pierwszego wieczora, miętosząc nerwowo rąbek ciemnej sukni. Ze ścian spoglądały na nas portrety jasnowłosych, identycznych dziewczynek.

Niespodziewanie usłyszeliśmy narastające dudnienie i do pokoju wpadł zdyszany Quinton. Jedną ręką trzymał się framugi, drugą przyciskał coś do serca. Kiedy tylko trochę odsapnął, łyknął dwie tabletki i odzyskał głos. Wpatrywaliśmy się w niego wyczekująco.

 

– Morderstwo… To było morderstwo… – Wykrztusił, a pani Albina zbladła.

– Co? Opowiadaj. – Pomogłam mu usiąść, a rosły Irlandczyk prewencyjnie stanął przy framudze, gdyby ktoś chciał wejść… albo wyjść w nieodpowiedniej chwili.

– Słuchajcie… – Matematyk otworzył dziennik na wcześniej zaznaczonej stronie. – „…Badania nad grzybami zabrały całe moje piękno. Straciłam szansę na sławę, miłość. Próbki kosztowały mnie fortunę, ale nie odkryłam nic użytecznego. Można to zmienić…" dalej, „…Ojciec nigdy nie miał odwagi, ale ja to zrobię. Jesteśmy tak blisko przełomowych odkryć, a mamy tak mało czasu, życie przecieka nam przez palce…" i dalej, „…Znalazłam ją. Młoda, świeża, piękna. W sam raz, żeby spróbować. Będzie się nadawała. A potem? Każę ją spalić albo zakopać. Najważniejsze są efekty…".

– Spójrzcie, kto jest autorem tego pamiętnika. – Zauważyłam. – „Ursula Anna Heisentower".

 

Odwróciliśmy się jednocześnie. Panna Albina wybuchła piskliwym szlochem. Zakryła twarz pomarszczonymi dłońmi i rozpłakała się na dobre.

– Ja podejrzewałam… nie chciałam wierzyć… to moja siostra… – Nic więcej nie dało się zrozumieć.

 

Zostawiliśmy roztrzęsioną staruszkę w jej pokoju i zwartą grupą popędziliśmy na piętro, w kierunku laboratorium. Drzwi były zamknięte, ale ze szczeliny nad progiem biło światło.

 

– Proszę natychmiast wyjść! – Swanson walił pięścią w zatrzaśnięte skrzydło. – Albo wejdziemy siłą!

 

Drzwi jednak nie otwierały się, ale cień przesuwający się w szparze pod drzwiami świadczył o czyjejś obecności. Deszcz tłukł o okna zacięcie, gdzieś w domu słychać było stukanie luźnych okiennic. Wsparta na służce, na górę wspięła się Albina. Jej oczy były napuchnięte i czerwone. Młoda dziewka spoglądała na nas z przerażeniem.

Po kilku minutach bez jakiejkolwiek reakcji, McDuff już miał rozpędzić się, by wyważyć wierzeje, kiedy mój przyjaciel powstrzymał go gestem dłoni. Młodzian wyjął z kieszeni jakieś druty i pochylił się nad dziurką od klucza. Mnie przypadł zaszczyt trzymania lampy i nakierowywania światła na miejsce pracy „włamywacza". Kilka szturchnięć drucika i mechanizm zaskoczył. Drzwi ustąpiły.

 

– Tego wszystkiego uczą was na Oksfordzie? – Irlandczyk zagwizdał z podziwem.

Weszliśmy do środka.

 

Pokój był niezwykle ciasny, wilgotny i ciepły. Wszystkie ściany małego pomieszczenia obstawione były wysokimi regałami, te zaś zapełnione były setkami słoików i szkiełek z najróżniejszymi okazami grzybów. Małe i duże, chropowate i gładkie, szare i jaskrawe. Każdy eksponat był dokładnie opisany, na stole przy wyjściu leżały całe pliki zapisanych drobnym pismem kartek. A po środku pokoju stała panna Ursula. Wyglądała niczym wściekłe zwierzę zapędzone w kozi róg. Rozłożyła ręce na boki, wpatrywała się w nas z furią i oddychała ciężko. Teraz jeszcze bardziej przypominała mi wielkie, paskudne ptaszysko.

 

– Nie oddam! Zostawcie to! – Wyglądała, jakby miała rozszarpać każdego, kto podejdzie choćby o krok.

 

Kiedy wydawało się, że gorzej już być nie może i napięcie sięgnęło zenitu, do laboratorium wpadł starszy służący – przemoczony, potargany i równie wściekły, co jego pracodawczyni. Rzucił się na detektywa, przewracając go na ziemię i kopiąc zawzięcie. Uskoczyliśmy na boki, tłukąc kilka słoików. Fakt ten został soczyście skomentowany przez rozjuszoną staruszkę. Walka była zaciekła, pruły się fraki, obijały żebra i bardzo możliwe, że bój zakończyłby się na korzyść dziadka, gdyby nie interwencja McDuffa. Potężny mężczyzna zdzielił napastnika krzesłem przez plecy, w efekcie czego siedzisko rozsypało się na kawałki, a nieprzytomny odźwierny opadł na ziemię. Wkrótce udało się obezwładnić także pannę Heisentower.

Oboje podejrzanych zamknęliśmy w laboratorium. Był to jedyny pokój, do którego posiadaliśmy klucz. Poza tym usytuowanie pomieszczenia i wiek więźniów uniemożliwiał im ucieczkę przez okno.

 

– Musimy niezwłocznie powiadomić władze o tym, co tu się stało. – Poturbowany detektyw nie tracił wigoru.

– Przed dworkiem stoi powóz. – Jakub wyjrzał przez zalane deszczem okno.

– Sprowadzę pomoc. – Franc również zerknął za szybę. – Odepnę konia i pojadę wierzchem. Tak będzie szybciej.

– Ja w tym czasie przypilnuję więźniów! – Swanson bezceremonialnie zawiesił sobie ciężki klucz na szyi. – Możesz jechać, przyjacielu, ja będę wszystkiego doglądał.

– Przyjacielu? – Wyrwało się równocześnie mnie i Irlandczykowi, po czym oboje zaśmialiśmy się krótko. Uszło z nas napięcie.

 

Odprowadziliśmy do pokoju pannę Albinę, która wyglądała na roztrzęsioną i załamaną. Zakrzywiony nos spuściła na kwintę i co chwilę pociągała nim solidnie. Służka, która (o dziwo!) dopiero teraz dostała ataku czkawki, zgodziła się czuwać przy łóżku gospodyni.

Młody londyńczyk zdecydował się całą noc warować przy drzwiach laboratorium. Z żelaznym postanowieniem przyniósł krzesło z sąsiedniego pokoju i usiadł na straży, dumny z siebie jeszcze bardziej niż zwykle. Już wiedzieliśmy, że przypisze sobie co najmniej połowę naszych zasług, o ile w ogóle wspomni o tym, że działaliśmy większą grupą.

Jakub, po zażyciu jeszcze kilku pigułek na serce, udał się w sobie znanym kierunku. Na odchodne powiedział, że chciałby coś jeszcze sprawdzić i zniknął w głębi dworku, ja natomiast poszłam wraz z panem McDuffem odpiąć konia. Ulewa nie przestawała siec, więc poszukiwacz przygód zaproponował, żebym przyglądała się wszystkiemu zza progu. Po kilku minutach wszystko było gotowe do drogi. Pożegnałam serdecznie Irlandczyka i życzyłam mu szybkiego powrotu. Udałam się do sypialni usatysfakcjonowana. Rozwiązaliśmy zagadkę śmierci jakiejś kobiety – znaleźliśmy winowajców, o resztę miała zatroszczyć się policja.

 

EPILOG

Jakub Quinton blady jak ściana biegł. Biegł, jak szybko potrafił, potykając się w ciemności o meble i stopnie na schodach. Brzegiem kamizelki zahaczył o wystający gwóźdź, z ubioru zostały tylko strzępy. Rękawy miał unurzane we krwi, w jednej dłoni kurczowo ściskał okrwawiony klucz na drobnym łańcuszku i ciężki medalion z wygrawerowanymi inicjałami „AE", a drugą przyciskał do siebie jakąś książkę. Że też nie pomyślał o tym wcześniej… Wystarczyło się zastanowić, przysiąść, podumać… Czemu jego matematyczny umysł tego nie skalkulował?

 

Drzwi do sypialni Klary były uchylone…

Okno świeciło ramą bez szyby. Zasłony tańczyły w podmuchach wiatru, a deszcz wlewał się do środka. Nad łóżkiem studentki pochylały się dwie bliźniaczki i mężczyzna. Wyglądali znajomo – to był odźwierny i obie siostry Heisentower, ale młodsze o kilkanaście lat. W ich oczach błyszczało szaleństwo, wszyscy śmiali się przerażająco, unosząc radośnie ręce. Dłonie Albiny po łokcie usmarowane były posoką.

Leżące na łożu ciało było straszliwie wysuszone. Drobne, wyschłe dłonie zaciśnięte były na brzegach łóżka. Oczodoły świeciły pustką, a twarz wykrzywiona była w ostatnim wrzasku przerażenia. Nie to jednak było najbardziej przerażające. Z najmroczniejszego kąta pokoju wypełzł on… Stukot groteskowych wypustków budził najgłębsze lęki. Warstwowe, obłe ciało obrastały ostre, metalicznie błyszczące kolce. I ta twarz… Niby ludzka, ale zniekształcona, przypominająca paskudną narośl lub nowotwór. Istota zbliżała się do przybysza ze złowieszczym chrzęstem. Coraz bliżej i bliżej.

 

Jakub złapał się za serce. Kolejny atak! Teraz! Wypuścił z rąk medalion i klucz, które zabrzęczały niczym drobne dzwoneczki. Złapał się za kieszeń… której nie było! Podarta w strzępy kamizelka została gdzieś w tyle. Nie mógł już wrócić.

 

Mężczyzna zaciskając dłoń na piersi osunął się na ziemię. Tracił ostrość widzenia i siłę w członkach. Książka, którą tak kurczowo trzymał, upadła i otworzyła się na pierwszej stronie. Tytuł dzieła głosił:

 

„Księga Objawienia Glaakiego"
Koniec

Komentarze

Moje opowiadanie jest aż tak złe, że nikt nie chce go skomentować?

Dużo tu postaci jak na tak niedługie opowiadanie :) I trochę mało potencjalnych podejrzanych - czytelnik w zasadzie zdany jest na podejrzewanie sióstr, bo nie ma tu za bardzo poszlak, które wskazywałyby na kogoś innego.  I niech mnie, ale nie bardzo rozumiem zakończenie...

Trzeba przyznać, że aby zrozumieć zakończenie, trzeba chociaż troszkę siedzieć w tematyce Lovecrafta i Cthulu

http://pl.wikipedia.org/wiki/Glaaki

Na pewno warto skomentować. Klimat jest niezły. I nawet humoru trochę jest. :)

A więc tak: największym minusem jest konstrukcja fabuły. Pół opowiadania to przedstawienie bohaterów, które swoją drogą jest bardzo dobre, klimatyczne i rzeczowe. Potem mamy chwilkę śledztwa, bardziej raczej skupioną na relacjach międzyludzkich niż na faktycznej zagadce, potem dramatyczna scena z medium i nagle, pffft, wyskakuje rozwiązanie, dziecinnie naiwne. Potem jedna sielankowa scenka, też niestety dosyć naiwna, a potem ni z gruszki ni z pietruszki zakończenie właściwe, które przez przeniesienie do epilogu wypada tak, jakbyś sama nie mogła siezdecydować, jak tekst skończyć. Sama fabuła nie jest zła, tylko, na moje oko, źle rozłożyłaś akcenty.

Mimo to opowiadanie czyta się naprawdę przyjemnie. Pomimo małych wpadek językowych widać, że wiesz, o co w pisaniu chodzi :)  Jest klimat, są żywe postaci, może tylko czasami zbytnio rozwodzisz się nad nieistotnymi szczegółami, jak kto gdzie siedzi przy stole, czy kto w którym jest pokoju. Podsumowując: może bez rewelacji, ale na pewno bardzo przyzwoicie :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Mam podobne zdanie jak Suzuki. Opowiadanie jest fajnie napisane, ale źle rozłożyłaś proporcje. Przedstawienie postaci i ich relacje jest zanadto rozbudowane, przez co intryga kryminalna jest tylko dodatkiem, a powinna być motywem przewodnim tekstu.
Minusem jest na pewno niezrozumiałe zakończenie, którego sens mogą pojąc tylko najbardziej zagorzali wyznawcy Chtulu.

Ocena (tylko na potrzeby Sherlocisty) - 4/10.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka