- Opowiadanie: mahuss - Czesław niemota cz. 1/3

Czesław niemota cz. 1/3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czesław niemota cz. 1/3

Czesław niemota cz.1

 

…Posłuchajcie zatem, zacni panowie! Czesław nie był zwyczajnym wioskowym przygłupkiem, jakich spotkać możecie w każdej wsi. O nie! Był niemotą szczególnym. Rzec można, czarną owcą wśród współczesnych mu wariatów. Min głupich, przesiadując na płocie, nie robił. Za dziewuchami nie biegał, w zamiarze klepnięcia w zad, bądź zadarcia spódnicy (co chętnie czynili na równi z nim sklasyfikowani społecznie kamraci z innych siół). Dzieci, kiedy tylko z oczu je ktoś nieopatrznie spuścił, porywać nie próbował. Wódki wypić potrafił tyle, co człek słusznego stanu, a nie jak jaki czołograj, co to ledwie kieliszek powącha i już pod stołem chrapie. Więcej powiem! Kóz, ani krów, ni baranów nawet, tenże ułomny Czesław nie chędożył. Za chłopami także wzrokiem nie wodził, co pewnie przez myśl wam niesprawiedliwie przeszło. Zapytacie zapewne, czymże więc nieszczęśnik ów zasłużył na przydomek tak niechlubny, skoro zachowaniem od innych chłopów nie odstawał? Szpetota, pomyślicie, wzrost haniebny, albo może jakieś znamię okrutne na fizjonomii? I tu znów z błędu wywieść was muszę. Postawny był zeń kawaler, oblicze miał tak gładkie, że w tajemnicy największej niejedna dziewka mu to, co najlepsze oddała. Powiem też, że i babom starym, miast wnuki niańczyć, nieraz grzechu zasmakować było z nim (na potępienie pańskie) łacno. Jednak, pośród rozlicznych cech, które z gronem głupotą opętanych Czesława łączyć nie mogły, były jednak dwie, które od zacnych Gderai mieszkańców, odróżnić musiały. Zatem, czapki ze łba nigdy, nawet do snu, ani w skwary największe, nie zdejmował. Łysy był, pomyśleć możecie, albo jakąś deformację na łbie ułomnym posiadał! Jednak to nic jeszcze. To można za dziwactwo zwykłe uznać, nie ułomności dowód. Ale to, że na widok księdza czmychał, niczym zając na widok psa, to już amokiem jakimś trąciło! Tym niezasadnym lękiem kierowany (wszak świętobliwy Ksymiarz, Gderai dobrodziej, człowiekiem bogobojnym był, zacnym i serca olbrzymiego) do kościoła w ogóle nie chodził. Choć baby biadoliły, że grzesznik jest, że jak sczeźnie, to z diabłem będzie łożnicę dzielił, a chłopy krzywym wzrokiem nań zerkały, gdy do karczmy, po sumie, na "rozgrzeszenie" wstąpić przyszło. Niemota hardy był w swym grzechu i skruchy nijakiej nie okazywał.

 

– Spokój dajta! – odpowiadał tylko, gdy kto w słusznej irytacji do poprawy namawiał. – Co mnie po waszym kościele i klesze, co krowy chędoży po oborach?

 

Istotnie, gadania różnorakie o złych nawykach Ksymiarza po wsi krążyły, a ten i ów, po paru głębszych, wspominał, że widział jak księżysko a to barana od tyłu zachodził, a to na krowę łypał, ale o niechybny grzech nikt go posądzać nie zamierzał. Dowodów namacalnych wszak nie było, a dobrodziej człekiem był serca olbrzymiego. Wiele też dobra dla wioski uczynił. Plotkom głupim posłuchu dawać się więc nie godziło. Słowa Czesława gniew zatem budziły, a i pięści zaciskały bogobojnym chłopom. Tak też, któregoś razu, w zapale słusznym, gwałtem przed oblicze pańskie zaprowadzić niemotę postanowiono. Kiedy w niedzielę z samego rana Czesław zamiast na sumę, do karczmy wędrował, wszystkie chłopy, pan czy parobek, biedny czy bogaty, jako brat z bratem się zasadziły, wór na łeb nawlekły i na sumę ze sobą gwałtem zaciągnęły. To i krzyku narobił niemota, co nie miara. Wody święconej narozlewał, że ryby można było do kruchty wpuścić, a też i czapki, co to jej nigdy nie zdejmował, ze łba zerwać sobie nie dał. Co było robić? Wywlekli tedy antychrysta na ziemię cmentarną, ale nie tę poświęconą, gdzie zacni ludzie spokoju zaznają w oczekiwaniu na otwarcie bram niebieskich, ale tę dla grzeszników i zbirów. Chaszczami zarośniętą, że ledwie co mogiły widać było. Krzyży nie uświadczysz, bo i żaden psi pomiot, który tam zaległ, na ostatnie namaszczenie nie zasłużył. Straszno było prowadzić ułomnego przez te wampirze groby, na które ni za dnia, ni nocą, bez potrzeby wyraźnej, żaden człek zapuszczać się nie odważył. Nagle, pchnięty przez kogoś, niemota o czaszkę psią się potknął. Widać jakiś pogański szczur, których po lasach jeszcze sporo się gnieździło, ścierwo to przyniósł, by spoczywającemu wampirowi czy innemu plugastwu hołd oddać, a może i życie przywrócić.

 

– Nic to! – rzekł Baka, najbogatszy i najsilniejszy chłop w całej Gderai, cepem wystraszonej ofierze kierunek nadając. – Póki serce osikowym kołkiem przebite, to i psi szkielet na grobie życia jej nie wróci. Tejże Mastusze, kurwie.

 

Czesław z dzieciństwa Mastuchę pamiętał dobrze. Mieszkała na skraju lasu, w drewnianej chałupie. Rzeczywiście kurewstwem na żywot doczesny zarabiała. Chłopy odwiedzały ją chętnie, bo gładka była i rzeczy różnorakie wyrabiała, co to wiejskim babom nawet przez myśl by nie przeszły. Sam zresztą Czesław także u niej nauk chędożenia zaznał, niebożęciem jeszcze będąc. Tedy szczególnym sentymentem niewiastę tę darzył. Pamiętał też, że zioła różnorakie zbierała i napary czyniła. Kiedyś, dla żartu, dała mu wypić jeden z nich. Aż do chmur wtedy pofrunął, jakby ptakiem był, a potem pod ziemię się zapadł i czeluści piekielne ujrzał. Wdzięczny jej był za te dziecinne doznania, a że rodziny nigdy nie miał, to i jak opiekunkę traktował. Pamiętał też, że wrzawa we wsi się wielka wywiązała o krowę, jedynym jej dobytkiem będącą (bo i rzec trzeba, że kurewstwo w czasach owych wielkich profitów nie przynosiło) która pół człekiem, pół bykiem się ocieliła. Gadali ludzie, że to czarów sprawka i trzeba egzorcyzmy nad wiedźmą oraz jej piekielnym tworem odprawić. Baby, chcąc się konkurencji pod pościelą pozbyć, do wygnania z wioski namawiały. Później wszelki słuch o Mastusze, jej zaczarowanej krowie oraz przedziwnym cielaku, zaginął. Niemota zrozumiał, co się stało. Ot, przebito ją kołkiem i zakopano z odciętą głową u stóp. Pewnie cielak też gdzieś tu był. Żal przeszył go na wspomnienie z dzieciństwa. Lecz i zdumienie wezbrało, że jeszcze kto do życia przywrócić ją pragnie, psi łeb na grobie kładąc. Widać jakiemu chłopu jeszcze za nią tęskno, bo przecie dziady, co po lasach się gnieżdżą, czaszki psiej dla czyjegoś marnego żywota by nie poświęciły, jeno po zeżarciu całej reszty, na miskę lub jakie inne naczynie wykorzystały.

 

-Patrzta no! – rzekł Baka i znowu przez kark cepem trzasnął, gdy zadumę na twarzy Czesława zobaczył. – Ciągnie swój do swego. Pomiot diabelski! Pewnieś sam łeb temu kundlu oberżnął, by złe na świat przywrócić!

 

Poczerwieniało przed oczami Niemocie. Dźwięki zlały się w jednostajny, pulsujący huk. Jakiś parobek kopnął go z całych sił w plecy, tak, że w krzyżu mu boleśnie zachrupało, inny w głowę kopnął, gdy Czesław już na kolanach się słaniał.

 

– Patrzta! – Dudniące głosy wrzynały się do łba przez zalane krwią uszy. – On ma rogi! To diabuł! – darł się jak opętany Cyryl, syn Baki. – Trza mu łeb ująć!

 

Czesław, słysząc te słowa, dłońmi głowę objął. Wielkiej futrzanej czapy nie było. Spadła i potoczyła się między krzaki, obnażając skazę, którą od szczenięcego wieku ukrywał. Z zaskoczenia korzystając, zerwał się, dwóch najbliżej stojących na ziemię powalił, po czym, kierowany jedynie zarysami docierającymi przez zalane krwią ślepia, pognał ile sił w nogach.

 

*

 

– A rogi miał na trzy łokcie długie! – bajał Cyryl, baby piorące nad rzeką zabawiając.

 

– I z pyska ogień toczył! – dodał Jędrek, pacholina w baczynym obejściu usługujący. – I kopyta też miał! – Olbrzymi gil, dyndający bezwładnie u nosa, świadczył, że wydarzenia wczorajszej nocy wywarły na chłopaku wielkie wrażenie.

 

– Toć jak mógł mieć na trzy łokcie rogi, kiedy je pod futrzaną czapą chował?! – śmiechem wybuchła Jarmucha, gospodyni wprawdzie jeszcze nie stara, ale za to brzydka jak koza na zadzie. Z niewyparzonej gęby znana. – Chyba, że jakeś się ostatnio dziewuchom chwalił fujarą swoją, toś ją tą samą miarką mierzył, co rogi Czesławowe. – Baby śmiechem wybuchły, bo każda wiedziała, że kuśka ma Cyryl we wsi najmniejszego. Co więcej, nie tam go wpycha, gdzie powinien. Przechwalać się zaś lubi przy kieliszku, że aż powtarzać wstyd.

– A i prawda to! – ujął się za kamratem Jędrek. – Urosły chyba mu te rogi, jak mu czapkę zdjąłem.

 

– Tyś mu czapkę zdjął, obesraju?! – wtrącił Baka, który za drzewem skryty, rozmowie się przysłuchiwał. – Toć żeś ino padł na ziemię jak długi i to przez ciebie uciec się bestii udało!

 

– Nie ma co! – skomentowała Jarmucha. – Przy takich chłopach, to i nocą do lasu, a i nawet na cmentarz wampirzy nie strach pójść!

 

Jędrek rumieńcem tylko zapłonął. Cyrylowi zaś, co to o wyczynach swych z babami po wsi całej rozpowiadał, a wzrokiem tylko za parobkami (takoż i za tymże Jędrkiem) pozierał, też mina zrzedła.

 

– Z zaskoczenia nas wziął – rzucił wreszcie.

 

– Na rogi żeśmy się zagapili, no i to wykorzystał! – dodał w te pędy kompan.

 

– Jutro, jak go szukać pójdziem – przerwał Baka – okaże się, czyście odważni, czy tchórze. A teraz do chałup idźcie, przed jutrzejszą wyprawą odpocząć, zamiast na czcze przechwałki czas tracić.

 

Delikatnie pchnął stojącego bliżej Cyryla na zachętę, by do gospodarstwa szedł. Sam babom się pokłonił i też w tamtą stronę ruszył.

 

– A dobrze to, że do lasu idą? – ni to zapytała, ni oświadczyła Jarmucha.

 

– Ano lepiej niech go znajdą, bo jakby rogaty miał do wsi przyleźć i zemstę czynić? – odparła, plując niemiłosiernie (a to z powodu braku trzech przednich zębów, które jej niegdyś chłop kuflem wybił), ślepa na jedno oko, Mordołowa. – Zabić, serce osiką przebić, łeb uciąć i u stóp położyć, a spokój będzie we wiosce!

 

– Gówno tam prawda! – odparła Horała, trzecia z piorących bab; niższa od dwóch pozostałych i starsza wiele, acz bardziej od obu razem biorąc cycata. Następnie głos zniżyła, na znak, że to, co powie, jako tajemnica ma być potraktowane. – Pamiętata wy Mastuchę, tę co na krowę urok rzuciła?! Przecie prawda taka, że i ją chłopiska na cmentarz wampirzy zabrały! Kijami wysmagały tak, że ducha wyzionęła. Potem takoż łeb urżnęły i jakoście Mordołowo rzekły, zakopały. I co?! Jeszcze lat kilka pod wieś podchodziła! Jana, drugiego syna baczynego – brata onego Cyryla, co tu przed chwilą bajdy snuł, na gałęzi obwiesiła! Ja wam mówię, że to przez tę tęsknotę braterską, Cyryl, choć chłop postawny, miast babę se znaleźć, obesrańców takich jak ten Jędrek po stodołach obmacuje. A i powiem wam, że kto wie, czy tera jeszcze Mastucha, kurwisko ohydne, gdzieś zza tamtych drzew – tu wskazała na zagajniki rozciągające się wzdłuż linii horyzontu – nam się nie przygląda i nie myśli jakiej krzywdy wyrządzić.

 

Chłód dziwny przeszedł wszystkie po plecach. Nieswojo się jakoś zrobiło.

 

– Chodźta lepiej – rzekła Jarmucha. – Późno jest, a do chałup nam daleko.

 

*

 

Czesław otworzył oczy. Drzewa, pochylając się nad nim, wirowały jak dziewuchy w tańcu. Uniósł głowę i przez chwilę czekał, aż obraz przed oczami zatrzyma się. Tuż obok płonął ogień. Dziad jakiś w garze potrawę warzył. Mdło pachniało, a i muchy, latające tak nad staruchem, jak i przygotowywanym daniem, do prośby o poczęstunek nie zachęcały. Stary jednak, gdy tylko spostrzegł, że nieprzytomny do świata żywych powraca, zaraz do miski nakładać wywar zaczął.

 

– Jedzże – rzekł, drewnianą łyżką wlewając cuchnącą zupę do ust – to ci siły przywróci.

 

– Pies! – jęknął Czesław, po czym wypluł wszystko, co w ustach miał.

 

– Ano pies, pies – potwierdził staruch, a odwróciwszy się, niby czegoś szukając, dyskretnie prawą ręką znak krzyża na piersi naznaczył. Następnie sam wiktuału spróbował, by sprawdzić, czy aby dobrze doprawiony. Poklejona siwa broda wpadała do miski z żarciem. Jedno oko zdrowe tylko miał i nim na swego podopiecznego podczas degustacji łypał. – Że te lasy przeklęte i inszej zwierzyny nie ma, to i psy żreć przyszło. Tedy jedz i Panu na wysokościach dziękuj, że choć taką strawą podjąć cię mogę.

 

Czesław przełknął zawartość kolejnej łyżki, i choć mało nie oddał wszystkiego na swego dobrodzieja, z każdym kolejnym łykiem silniejszy się czuł. Wiara naraz się pojawiła, że szybko sprawność odzyska.

 

– Kim jesteście? – zapytał, gdy już nasycenie poczuł.

 

– A kimże być mam? Z lasu jestem i tu żyję. Tyle wiem o sobie.

 

Jakaś pustelnicza mądrość z tych słów płynęła.

 

– A zwą was jakoś?

 

– Zwą… – powtórzył w zamyśleniu staruch. – Wiedźma jedna, Mastucha, kiedy jeszcześmy sąsiadami byli, Gnojosmrodem mnie zwała.– Zbliżył się nieco, jakby na dowód, że przydomek ów nieprzypadkowo został mu nadany. – Z racji tego – wyjaśnił, jakby woń go otaczająca sama odpowiedzi nie stanowiła – że gnojówką bije ode mnie.

 

– Mastucha?! – Czesław, mimo osłabienia, niemal wrzasnął. – Co opowiadacie! Toć dziś jeszczem jej grób widział. Nie dworuj ze zmarłej i skaranej niewinnie, bo ona od ciebie i mnie razem wziętych dobroci więcej w sercu miała!

 

Gnojosmród obruszył się na te słowa, jakby kto w twarz mu dał. W oku jedynym gniew dostrzec się dało, że aż ciarki Czesławowi po plecach przeszły.

 

– A psi łeb na grobieś widział?! – warknął. – Jak myślisz, po co on? Mastucha żyje, a ty dzięki jej ziołom do świata żywych żeś powrócił, bo już u wrót niebiańskich wystawałeś. – Uspokoił się nieco, na pieńku przysiadł. – A powiem ci jeszcze, niemoto, żeś ten grób nie dziś widział, a dwie niedziele temu.

 

– Dwie niedziele?!

 

– Zgadza się! Dwie niedziele – potwierdził staruch. – A przez ten czas, to i obławę zdążyli na ciebie wyrychtować. Chłopy ze wsi po lesie tako łaziły, aże ten jeden mi we wnyki wpadł. – Niedbale machnął ręką w stronę, gdzie wzrok Czesława nie sięgał. Ten, ból w karku przezwyciężając, obrócić się musiał. Gdy wskazanego dojrzał, przed oczami aż mu pociemniało. Cyryl wszak to był, bakowy syn. Ramię miał ujęte i obie nogi, żył jednak jeszcze, bo pierś jego w nierównym oddechu się podnosiła.

 

– Jak inni cię szukali, temu jakiegoś parobka zasmarkanego trykać się zachciało. – Gnojosmród splunął z pogardą przez lewe ramię. – Parobczyna ów umknął mi, ale ten się ostał. A i mięsa jeszcze na czas jakiś będzie, bo od tej psiny jużem futrem obrastał.

 

Czesław z przerażeniem na gar wywaru spojrzał; po chwili, wszystko co zjadł, w ziemię na powrót wsiąkało.

 

– Na psie kichy! – zaklął starzec. – Żreć musisz! Jemu już nóg nie wrócisz, a i życia niewiele w nim się ostało. O siebie zadbaj! Sił nabrać trza, by zemsty na wiosce dokonać. On nad tobą litości nie miał!

 

Może i słusznie starzec prawił, lecz jak tu mięso żreć ludzkie? Jadał już Czesław zwierza różnego, a i tych psów parę w życiu przetrawić mu przyszło, ale człeka? Sąsiada? Nawet jeśli to morderca i grzesznik, nie przystoi. Zabić i owszem, ale jeść?

 

– Straszne czasy przyszły – rzekł, bardziej do siebie, niż do rozmówcy.

 

– Ano i straszne – podjął temat Gnojosmród. – Co jednakoż począć, kiedy zemsty nam trzeba. A by się mścić, sił trza. Zaś od psiego mięsa tylko brzuch się nadyma.

 

I znów zamyślił się nad słowami towarzysza Niemota. Bo i jak on miał zemsty dokonać na wsi całej? Podpalić nocą, chałupa po chałupie? Wyłapać po kolei i tak jak tego tu Cyryla okaleczać? Jeszcze na męczenników wtedy zbiry wyjdą. Najlepiej chyba tego, od którego całe nieszczęście się zaczęło, a teraz w chwale chodzi, upokorzyć…

 

*

 

– A ksiądz dobrodziej to sam poza wioskę wychodzi? – zapytała zdumiona Jarmucha, spotkawszy Ksymiarza na drodze. – Toć to strach tera, kiedy złe z lasu wylazło.

 

Dobrodziej aż podskoczył, bo baba w cieniu drzew była ukryta. Wahał się przez chwilę; widać było, że nie w smak mu to spotkanie.

 

– Czego Pan w dobroci bezgranicznej chroni, złe nie waży się tknąć – rzucił, niemal jak na kazaniu. – Niech się Jarmucha nie obawia.

 

– Ja się ta nie obawiam. – Wyszczerzyła zęby w szczerbatym uśmiechu. – Ino po co zaraz Najwyższemu obowiązków dodawać i na ochronę dobrodziejowi najmować, kiedy on i tak bardzo zajęty plewieniem plugastwa wszelkiego.

 

Klecha zesztywniał, jakby się kijem zachłysnął.

 

– Nie bluźnij, kobieto! – rzekł karcącym tonem i nerwowo palcami wskazującymi pogroził (bo wiedzieć musicie, że na dowód naznaczenia boskiego, u prawej dłoni aż dwa wskazujące palce posiadał). – Pan widzi wszystko i słowo każde usłyszy. W piekle się smażyć będziesz!

 

– A co ja złego na Pana powiedziała?! Że zapracowany, że ze złem walczy? Że na ile możemy, żyć mu tam w niebie dać powinniśmy!

 

– A toś rzekła, że ja, sługa jego najpokorniejszy, do ochrony – przeżegnał się, w górę spoglądając – nająć go pragnę. A sługę pańskiego lżąc i Pana samego obrażasz.

 

– A czy ja tam lżę? Ot tak, dla własnego dobra spacery odradzam. Zwłaszcza tam, dokąd się dobrodzieju udajecie…

 

Ksymiarz zbladł, lecz wyjścia innego nie miał jak tylko wierzyć, że baba właściwego celu jego wędrówki nie zna, a jeno przypadkowo najczulszą strunę trąciła.

 

– Modły odprawić się udaję! Bliżej lasów, by łagodność niebios spokój i ulgę grzesznym duszom uwięzionym tam przyniosły. – Nagle zbystrzał i zaraz sam pytanie zadał. – A wy Jarmucho, co niby na granicy wsi robicie? Samaście nie bojąca?! A może i tyś diabła usłuchała i w zmowę z tymi pomiotami weszła?

 

Jarmusze uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył.

 

– A gdzie ta, dobrodzieju. – Na dowód niewinności worek trzymany w ręce uniosła. – Czosnek wokół wioski rozsypuję, coby wampirze nie wlazły.

 

Ksiądz rozłożył ręce, bezradnie w niebo spoglądając.

 

– W pogańskie gusła wierzycie, kobieto?! Zabobony?! Czosnek?! Już nawet nie grzech to a wstyd w dzisiejszych czasach!

 

– Pogańskie nie pogańskie, za to skuteczne – odparła Mastucha bez niejakiej pokory. – A wstyd, to… – pohamowała się z dokończeniem, tylko w piach splunęła obficie. Ksymiarz za język jej ciągnąć nie zamierzał, jeno głową z pożałowaniem pokiwał, palcami pogroził i w dalszą drogę się udał. Jarmucha przyglądała mu się, od czasu do czasu ząbkami czosnku sypiąc.

 

– Obyś tylko z powrotem do wsi mógł się dostać przez tę guślaną barierę – rzekła, za odchodzącym wzrokiem wiodąc.

 

*

 

Żałoba wielka w chałupie Baki zapanowała, kiedy syn jego jedyny z obławy nie powrócił. Tenże Jędrek, co go jako ostatni widział, bajał, że we dwóch na dziada bezokiego, co śmierdział jak świńskie wnętrzności, z kijami ruszyli. Jednak, że łotr szybki był jak wietrzysko, Cyryla chwycił i uciekać począł. Choć Jędrek dzielnie ścigał go przez dobre trzy pacierze, nadążyć nijak nie mógł. A i wreszcie o konar wystający się potknął, aż nos połamał. Takoż gęba jego stanowiła purpurowo-fioletowy dowód bohaterskiej postawy.

 

– Pana, co ci jak brat był, na niewolę, a może i… – łzy do oczu staremu Bace na samą myśl napłynęły – … na śmierć puściłeś. Sameś powinien dziadowi w łapska się pchać, by Cyryla mego bronić.

 

– A dyć uczyniłbym to, gdyby staruch taki szybki nie był. Jak Cyryla czapnął, to ledwiem się obejrzał, a już między drzewami był i jeno po smrodzie gom mógł śledzić. – Swoim zwyczajem, a też ze wstydu i strachu przed gniewem baczynym, Jędrek ubarwiał, i to zdrowo. Prawda jednak taka była, że szczęścia miał niż Cyryl więcej. Plecami wszak stał (na potępienie pańskie) doń odwrócony, gdy dziadyga z kniei się wynurzył. Tedy łatwiej uciec mu było. Cyryl jeno szarpać się próbował w stalowym Gnojosmroda uścisku, a i tego Jędrek zanadto nie pooglądał, tak był ucieczką zajęty. Tyle to baczynego syna widział. Co dalej z nim było, to i wy wiecie, i ja wiem, a w tajemnicy wam zdradzę, że i Baka dowiedzieć się miał niebawem. Lecz zdarzeń nie wyprzedzajmy.

Koniec

Komentarze

Dzień się chwali po zachodzie słońca, więc poczekam, zobaczę, czy ciąg dalszy równie dobrze napisany będzie.

Jako osoba osobiście odpowiedzialna za pojawienie się tutaj tego tekstu, serdecznie go polecam, jako, że jest to lektura przyjemna i zabawna i bez przesady mogę powiedzieć, że jest to jeden z fajniejszych tekstów, jakie przydarzyło mi się czytać w ubiegłym roku :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Na czym polega Twoja odpowiedzialność, Suzuki? Jeśli można wiedzieć, oczywiście.

Na tym, że namówiłam Maussa, żeby ten tekst tu wrzucił :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

*Mahussa, oczywiście :]

www.portal.herbatkauheleny.pl

Bardzo dobrze uczyniłaś.

Adam KB - bardzo dziękuję za zerknięcie na pierwszą część. Gorąco zapraszam do dalszego ciągu. Mam nadzieję, że tekst nie zawiedzie Twoich oczekiwań. To moje pierwsze kroki na NF, tym bardziej jestem wdzięczny za zerknięcie.

Suzuki M. - Aż się zarumieniłem i nie wiem co napisać:) Mam nadzieję, że nie przereklamowałaś tego tekstu, i ewentualni kolejni Czytelnicy nie będą czuli niedosytu :)

Ja nie czuję niedosytu. tekst jest niezły. Rubasznie-śmieszny i bardzo lekki. Zdecydowanie wart nagrody piórka. Z przyjemnością przeczytam następną część. Pzdr.

Bardzo się cieszę z wizyty i serdecznie zapraszam do dalszego ciągu :) Pozdrowienia.

Rubaszne, przaśne, stylizowane, ale - wytrzymane w konwencji do końca. I za to brawa. Podobać się może, że autor nie sili się na koncepty wysokie, na niskim poprzestaje, a jednocześnie owo niskie na tyle ciekawym robi, że czytelnik zadowolony byc może. O, widzę, że i mnie maniera udzieliła się. ;)
Pozdrawiam. 

Dziękuję za krzepiące słowa - taka właśnie była recepta na ten  utwór - nic górnolotnego. Zwłaszcza, że to moja próba powrotu do "pisaniny" po dłuższym czasie. Tym bardziej czuję się zaszczycony wyróżnieniem. :)

Nowa Fantastyka