- Opowiadanie: Gerowicz - Rachunek krzywd Cz. 1

Rachunek krzywd Cz. 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rachunek krzywd Cz. 1

Staszek Wicher

RACHUNEK KRZYWD

Cz. 1

 

 

 

13 GRUDNIA

 

Rozległa polana na beskidzkiej hali ginęła w mroku grudniowego wieczora. Śnieg sypał przykrywając ziemię ciężką pierzyną. Z tym śniegiem na wiejskie zagrody w dolinie zstępowała z nieba nadzieja na oczyszczenie. Tam jeszcze rano gospodarze dziurawymi gumowcami bruździli w błotnych sadzawkach chcąc przedrzeć się do obór, z których rozlegało się beznadziejne wołanie inwentarza żywego o kolejne wiadro obierek z ziemniaków. Tam umorusane rozwodnioną glebą psy bez opamiętania ujadały niewiadomo na kogo, dopóty dopóki ciż sami gospodarze nie znaleźli się w odległości bolesnego kopniaka. Tam paskudna szarość życia tworzyła niekończący się łańcuch bytowania, a życie tych samych gospodarzy było odbiciem życia ich ojców, dziadów, pradziadów. Urodzeni przez matkę, bici i wyuczeni do roboty przez ojca. Umierali zapomniani przez własne dzieci, świat i Boga samego. Klęli na życie gorzko i bez nadziei na jakąkolwiek zmianę.

Pierwszy śnieg niósł ze sobą chwilę nieświadomej refleksji o czystości. Poczucia czystości. Pozwalał przykryć nieskazitelną bielą grzechy tej ziemi. Pleban, który przychodził czasem z dalekiej parafii do starej kaplicy w dolinie każdej zimy przypominał im, że „muszą się nad śnieg wybielić!". Tak jakby śnieg nie był wystarczająco biały. Asparges me hysopo et mundabor lavabis me et super nivem dealbabor. Nikt im tego tłumaczył. Nikt nie mógł. A tę krótką chwilę wizyty w dolinie kapłan przeznaczał na błyskawiczne chrzty, bierzmowania, śluby, pogrzeby oraz Eucharystię. Potem odchodził.

Śnieg przykrywał brud i błoto. Była w nim niewinność. Dzieciaki doznawały jakichś spazmów szaleństwa wraz z pierwszym śniegiem, a rodzice i dziadkowie nie rugali ich za to. Czasem i u nich, na pooranych jak ziemia na wiosnę twarzach, można było zobaczyć cień uśmiechu. Mogli sobie pozwolić na bezpodstawną chwilę bez wszechogarniającego niepokoju. Mogli oderwać się od codziennych myśli o głodzie, chłodzie, smrodzie, czarnych ładach nivach i partyzantach.

Śnieg zaczął sypać koło południa i wkrótce miał zasypać nie tylko halę i dolinę, ale też cały ten trudny kraj.

 

HALA, WTOREK 13 GRUDNIA

GODZINA SZÓSTA WIECZOREM

 

Hala bielała śniegiem, a wzmagający się wiatr tworzył pierwsze zaspy tej zimy. Nie straszne były wiatrowi góry i pagórki. Rozpędzał się z pobliskich szczytów, by na granicy hali z impetem zderzyć się z murem wysokich świerków oznaczających granicę z Czechosłowacją. Tam zadzierał iglaste gałęzie i rzeźbił w nich niesamowite zimowe kompozycje ze śniegu i mroźnego powietrza. Niedługo cały las stanie się bezpłatnym wernisażem najmniej wymagającej artystki. Natury.

I na tym płótnie wyrafinowanego dzieła sztuki dało się słyszeć trzaski. Nie był to złamany nagle pędzel, którym mistrzyni szaleńczo wymachiwała tworząc kolejne elementy arcydzieła. Natura nie łamała pędzli. Może był to niedźwiedź, którego wczorajszego wieczora widziano w dolinie. Może to sarny, nie wyczuwając zagrożenia z żadnej strony swobodnie przebierały chudymi nóżkami po zagubionych w śniegu gałęziach. Może to partyzanci zechcieli odwiedzić dolinę by, delikatnie rzec, zamówić jakąś jałówkę u podejrzanego o konfidencję gospodarza i ogrzać się w pulchnych ramionach jego cór. A może to niedoświadczony, młody WOP-ista skradający się na skraj polany, by obserwować podejrzane sytuacje na hali. A gdyby nie zamieć, to może i mógłby coś zauważyć.

Jedyną na hali przeszkodę dla mroźnego wiatru stanowić mogła samotna bacówka. Zbita z grubych bali z murowaną podbudówką, pokryta gontem. Trzeszcząca w objęciach wzmagającego się wiatru, na tyle jednak mocna, by zapewnić bezpieczne schronienie dla wędrowców. I gdyby nie zamieć, ów WOP-ista pewnie zauważyłby samotnego podróżnika, zmierzającego przez śnieżną zawieruchę w stronę bacówki. Mógłby dostrzec, jak straceniec brnie przez śnieg by dotrzeć do wrót schroniska, jak w nikłym świetle lampki przy drzwiach wejściowych otrzepuje siebie i swój plecak ze śniegu. Jak głośno tupie ciężkimi buciorami, by nie napaskudzić we wnętrzu. Mógłby też zobaczyć, jak w oknie na parterze pojawia się trzymający świecę gospodarz bacówki w grubym swetrze z baraniej wełny. Może to pierwszy gość od tygodnia? Może od miesiąca? Mógłby ów WOP-ista w końcu zauważyć jak gospodarz wita się z nim i zaprasza do jadalni, gdzie za chwilę rozpalą ogień w kominku.

A może na skraju polany nie było nikogo. Może wszyscy tutejsi pogranicznicy siedzieli w ciepłych stróżówkach, polewając sobie kolejne kieliszki żytniej. Może ów niedoświadczony, młody WOP-ista wysłany został przez przełożonego do najbliższej wioski po kolejne butelki wódki, wypełniając tym samym swoje najważniejsze zadanie strzeżenia granic ojczyzny.

 

BACÓWKA, WTOREK 13 GRUDNIA

GODZINA DZIEWIĄTA WIECZOREM

 

W kominku wesoło trzaskały dorzucane polana. Za oknem i w kominie słychać było jęki wiatru. Bacówka trzeszczała kojąco. Kolejne stuknięcie kieliszków.

– Nie bałeś się?

– A czego miałem się bać?

– Że ktoś cię zastrzeli. Jest grudzień, ciemno. Mogłeś się wydać podejrzany.

Podróżnik beznamiętnie wzruszył ramionami. Podnieśli kieliszki. Wypili.

– Kto mógłby do mnie strzelać? – stwierdził po chwili. – Nasi? Nasi pewnie siedzą w stróżówkach i doją żytnią. Poza tym notorycznie popełniają ten sam błąd. Pytają, zanim strzelą. Ale… – Pozwolił, by odbiło mu się po ciężkiej wódce. – Trudno ich o to winić. Takie przepisy.

Gospodarz chwycił grubą szczapę świerku. „Powinien dostać tym w łeb" – pomyślał, zanim wrzucił ją do kominka. Odwrócił się do gościa i zwyczajem gospodarza polał kolejną pięćdziesiątkę. Podróżnik, wpatrzony w przeciwległą ścianę, wyraził wdzięczność kiwnięciem głowy. Wyglądał jakby naprawdę zamyślił się nad przestrzeganiem przepisów przez pograniczników.

– Nie mów „nasi". Oni nie są moi – chłodno skomentował gospodarz wcześniejsze spostrzeżenia gościa.

Ten żachnął się teatralnie i nagle, po raz pierwszy tego wieczoru błysnęły jego białe zęby. Gospodarz znał ten demonstracyjny uśmiech. Znał z przesłuchań i wiedział, że jego szanowny gość rozpoczynał nim kolejny etap inwigilacji. Ten mniej przyjemny etap. Czasem dziękował wszystkiemu, czemu mógł, że dawny przyjaciel nigdy nie musiał go „przepytywać". Aż do teraz. Gospodarz został zasypany pytaniami. Na szczęście z wyłączeniem przyrządów warsztatu przesłuchań.

– Jędrek, ty cały czas myślisz, że ciebie to nie dotyczy? – Zaczął spokojnie. – Że ty jesteś święty? Że już nie masz i nigdy nie będziesz miał z tym do czynienia? Że już nigdy nikt się po ciebie nie zgłosi?

Ostatnie pytanie jednak wykrzyczał przez stół. – Że w stolicy o tobie zapomnieli?!

– Saszeńka, a w której stolicy? – Jędrek uśmiechnął się z politowaniem. – Przecież ty masz je dwie. Moskwę i Szeol.

– W obu nie mogą się na ciebie doczekać. – Gość posłał gospodarzowi uśmiech, tym razem pełen troski. – Napijmy się.

 

HALA, WTOREK 13 GRUDNIA

GODZINA WPÓŁ DO DZIESIĄTEJ WIECZOREM

 

Dujący coraz silniej wiatr przeobraził się w śnieżną zamieć. Regularne bicze zimy stały się teraz nieznośną namiastką jednej z plag egipskich. Mogłoby się nawet wydawać, że w łoskocie zamieci słychać siedem trąb, o których pisał Jan na Patmos, lub tętent jednego z jego czterech jeźdźców apokalipsy. Albo całej czwórki. A w tej jak najbardziej jednak ziemskiej i naturalnej zawierusze, w niewielkiej kupce śniegu tkwiły złowieszczo dwa czarne okręgi wpatrzone w stronę jedynego rozświetlonego przez kominek okna bacówki. Okręgi te trzymane były mocno przez dwie dłonie w grubych, białych rękawicach. Dalej był już tylko śnieg.

 

BACÓWKA, WTOREK 13 GRUDNIA

GODZINA JEDENASTA WIECZOREM

 

Blask świecy stojącej nieco na uboczu stołu rozświetlał zwrócone do siebie twarze rozmówców i wesoło tańczył na ściankach kryształowych kieliszków. Z drewnianych ścian wpatrywały się w tę tajemniczą dwójkę dziesiątki twarzy – pionierów górskich podróży, himalaistów i alpinistów oraz nikomu nieznanych zwykłych górołazów, których kadr złapał akurat w pełnym zwycięstwa uśmiechu po zdobyciu któregoś szczytu Tatr, Gorganów, czy innych Pirenejów. Ot, garść historii. Poza zdjęciami wisiały tu mapy. Jędrek uważał je za jedną z najważniejszych kategorii literatury. Czytał je jak książki, każdą z osobna dogłębnie studiował. Wszystkie te ścieżki, poziomice, symbole dodawały mu uczucia niczym niezmąconej pewności funkcjonowania, nie tylko w czasie wypraw. Zresztą ostatnie jego wielkie wyprawy miały miejsce zanim wstąpił do służb. A potem obiecał sobie powrót do górskich podróży. Jak na razie była to jedna z niewielu obietnic, których nie dotrzymał. Skończyło się na wydzierżawieniu bacówki na górskiej hali – z możliwością wykupu.

– Co cię tu w ogóle trzyma, Jędrek? – Gość nagle zmienił temat. Widocznie wspólne wspomnienia z czasów studiów w Krakowie nie zafascynowały go tak, jakby mogło się to wydawać.

– Sasza, ty i tak tego nie zrozumiesz.

– Spróbuj mi wytłumaczyć. – Sasza nie rezygnował i powtórzył: – Spróbuj mi wytłumaczyć, bo za cholerę nie pojmuję, jak facet o takich sukcesach w firmie, takich możliwościach, rezygnuje z życia i wybiera to parszywe odludzie. Słyszysz ten kurewski wiatr? Nie boisz się? Cała chata trzeszczy w posadach. Tylko czekać, aż ci to na łeb runie.

Jędrek nie odpowiedział od razu. Wsłuchał się w ten kurewski wiatr i starał się przypomnieć dzień, kiedy zjawił się tu po raz najpierwszy w życiu. Wtedy też mocno wiało.

 

LAS. GDZIEŚ W BESKIDACH, 22 KWIETNIA 1991

GODZINA PIĄTA RANO

 

– Pieprzony halny. Zaraz mi głowę rozsadzi. – Wysoki ton. Jakiś groteskowy falset. Głos jakby zza ściany. Słyszany jedynym sprawnym uchem. Nagle inny głos, niższy, cieplejszy, ale strofujący.

– Uspokój się, Gadzin. Po coś lazł w góry, jak ci wiatr przeszkadza.

– Ale we wiosce słyszałem, że halny to nie jest zwykły wiatr. U nas taki nie wieje. – Znów ten irytujący falset. – Że nieszczęście niesie słyszałem. Może nas powystrzelają jak kaczki?

– Jak się nie zamkniesz, to ja cię zastrzelę, Gadzin. – Kobieta. Dobiegła lekko zdyszana. Wierzchołki drzew. Dlaczego czerwone? Niebo czerwone. Dlaczego, do cholery, wszystko jest czerwone? Znów głos kobiety: – Uważajcie, jak go niesiecie. Może to jakiś skurwysyn z góry.

– Jest w ciężkim stanie, Madame, do południa może nie żyć. – Niższy ton. Nie żyć. Ból w klatce piersiowej. Serce? Nie. Płuca? Nie. Połamane żebra? Nie wiadomo. Może. Na pewno boli zbyt mocno. To nie jest zwykłe inflammatio pulmonum. – Jak sytuacja na dole?

Madame chyba odruchowo obejrzała się za siebie, bo nie odpowiedziała od razu.

– Trzeci wybuch był już ostatni – stwierdziła rzeczowo. – Zwykły trotyl. Kilku sztywnych, sporo rannych. Ktoś chciał strasznie napaskudzić pasażerom pociągu do Żiliny. Ciekawe dlaczego. Może on coś nam powie?

„Pociąg do Żiliny? Tak, był pociąg do Żiliny". – Potworny ból głowy, wywołany wewnętrznym powrotem do rzeczywistości za sprawą przypomnienia o tak przyziemnej rzeczy jak pociąg do Żiliny. – „Ilu ich nie żyje? Kilku… co to znaczy kilku? Czy w tych kilku jest klient? A jego żona i dzieci? Ile one miały lat? Córa pięć, syn trzy. Oni są „kilku"?

– Niesiemy go do jamy? – Niski ton.

– Nie. Tam na pewno zdechnie, a musi żyć. – Ta kobieta tu dowodziła. Teraz już nie było wątpliwości. Jak ją nazywają? Madame. Zabawnie. Nie było też wątpliwości co do profesji ekipy ratunkowej. Partyzanci. Niedobrze. – Gadzin, ty żeś obserwował stację. Mówiłeś, że zaczął biec chwilę przed pierwszą eksplozją. Pewnie podłożył ładunki. Poza tym nawet tych ubeckich psów nie stać na glocki. Może być cenny. Zaniesiemy go do bacówki.

Czerwone powoli, acz konsekwentnie stawało się czarne. Niewidzące.

 

BACÓWKA, WTOREK 13 GRUDNIA

PRZED PÓŁNOCĄ

 

Regularna zawierucha ciągle trzęsła bacówką. Jędrek beznamiętnie siedział nad pustym kieliszkiem, obracając go w palcach, to w jedną, to w drugą stronę.

– Dawaj. – Podniósł dogasającą butelkę Sasza. Z ukraińska zaakcentował ostatnią sylabę. Gospodarz posłusznie podstawił kryształowe naczynko. Gość nalał ponad brzeg. Krople zlały się po grubych palcach Jędrka. Podnieśli, wypili. – Kończy się trzynasty dzień grudnia. Pamiętasz ten dzień trzydzieści lat temu? Zaczynaliśmy studia.

Chwila ciszy i namysłu.

– To wtedy zabili tego generała? – dopytał Jędrek.

– No. Jaruzelski się nazywał – potwierdził Sasza – A wiesz co było w tym wszystkim najciekawsze? On podobno miał wtedy stan wojenny ogłosić.

Jędrek z niedowierzaniem spojrzał na gościa.

– Pamiętasz, zastrzelili go na ulicy Ikara. Jak wychodził z domu w pełnym mundurze. Snajper zastrzelił go, kiedy ten wsiadał do limuzyny. Jeden jedyny pocisk. To był strzał, który na pewno wiele zmienił w historii naszej Polski ludowej. Mamy dokumenty, które jasno mówią, że w ten dzień Jaruzelski miał ogłosić stan wojenny w całej Polsce – Sasza powtórzył się. – Wyobrażasz sobie? Oni ponoć uważali, że wojska Układu Warszawskiego stoją nad granicami i czekają na rozkaz, żeby wejść jak do pepików w sześćdziesiątym ósmym!

– A weszliby?

– No chyba byś w to nie uwierzył. – Gość puścił oko do gospodarza. – To miał być pretekst. Zresztą, nie warto roztrząsać tego, „co by było gdyby". Niedawno jeden z naszych informatorów w Izraelu dowiedział się, że tego smutasa w goglach spawacza zdjął agent Mossadu. Jakaś zemsta za to, jak ten traktował Żydów w woju.

Nastała cisza. Sasza oczekiwał od Jędrka choćby słowa komentarza do tej wielkiej, według niego, sprawy. Sądził, że nie była ona licha dla dziejów Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, że mogła ona mieć nieskończenie daleko idące konsekwencje. Tymczasem.

– No i po co mi to mówisz? – zapytał Jędrek beznamiętnie, kiedy faza szoku przekształciła się w wariant poczucia zagrożenia. – To chyba jest objęte tajemnicą? Pójdziesz siedzieć za zdradę państwa. Sprawdzą cię na wariografie. Chyba że ty przyszedłeś tu po to tylko, żeby namówić mnie na powrót do służby. – Nie czekając na odpowiedź, której pewnie i tak by nie uzyskał, kontynuował. – Sasza, ja już z tym nie mam nic wspólnego i mieć nic więcej wspólnego z tym nie chcę. Zrozum to. Bezczelnie korzystam z tego przywileju, który zagwarantował mi ktoś, kogo pewnie nie do końca znam, i który nie pozwala wam mnie tknąć w tej bacóweczce. Zrozumiałem coś i mogę ci zagwarantować, że siedząc tu nie szkodzę nikomu, a już na pewno nie wam. Chcę spokoju. Nie wrócę do firmy, Sasza, nie wrócę. I gówno mnie obchodzi to, że ojczyzna wzywa. Ja chcę tego spokoju, który tu mam. Nie wiem kto nie pozwala mnie tknąć, ale mam nadzieję, że jeszcze długo pożyje.

 

CDN

Koniec

Komentarze

Co do spraw technicznych: interpunkcja kuleje, w kilku miejscach zauważyłam powtórzenia. W ogóle, odnoszę wrażenie, że zdania są nieco chaotyczne, jakbyś chciał w nich upchnąć za dużo informacji. Znacznie bardziej podobały mi się dialogi, były dużo żywsze i ciekawsze. Co do tematyki... nie do końca wiem, co sądzić. Interesująco zaczęło się robić dopiero na sam koniec, zwłaszcza, gdy okazało się, że mamy tu jakąś alternatywną historię Polski. Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć, póki nie przeczytam czegoś więcej.
Pozdrawiam

Rzekłbym, że trochę mało akcji, ale przecież to dopiero pierwsza część. Dopóki nie przeczytałem ostatniej sceny, nasuwało mi się pytanie, gdzie w tym wszystkim fantasy, ale już wiem. Na pewno nie jest to opowiadanie w stylu i klimacie, który najbardziej lubię, ale fakt, że przeczytałem do końca oznacza, że jest wystarczająco wciągające. Tworzysz fajny klimat tajemnicy, ale troszkę rozmywa się to w długich opisach - szczególnie tych dwóch na początku tekstu. Kilka zdań wydawało mi się nieco za długich, można się w nich zgubić. W kilku miejscach coś niezagrało z interpunkcją, ale to powszechny błąd ( sam się przed takowymi nie ustrzegam ).
Reasumując, było całkiem przyjemne, choć momentami nieco się dłużyło. Niżej zamieszczę jedną uwagę, która mi się nasunęła podczas lektury.
Pozdrawiam i życzę kolejnych udanych tekstów.

"Mogli na tą krótką chwilę nie myśleć o..." - czegoś tu brakuje. "Mogli przez tą krótką..." lub "Mogli na tą krótką chwilę przestać myśleć..." inaczej jakoś mi się to gryzie.

@Milika
Dziękuję za konstruktywne uwagi. Najbardziej oczywiste błędy postarałem się usunąć korzystając z przywileju edycji.

Panie Clod, to dopiero początek.

Pozdrawiam,
Staszek Wicher

No to jedziemy.

„Urodzeni przez matkę, bici i wyuczeni do roboty przez ojca." - Urodzeni przez matkę? A to ci dopiero rewolucja...

„A tą krótką chwilę..." - TĘ chwilę.

 

„Hala bielała śniegiem, a z każdą chwilą wzmagający się wiatr tworzył pierwsze zaspy tej zimy." - Proponuję zmienić kolejność na bardziej polską.
Nadal dość niezgrabnie, ale chyba lepiej byłoby tak: „Hala bielała śniegiem, a wzmagający się wiatr z każdą chwilą tworzył coraz większe, pierwsze tej zimy zaspy." (Aczkolwiek zrezygnowałabym chyba z tych „pierwsze tej zimy").

 

„...samotna bacówka. Drewniana, zbita z grubej bali z murowaną podbudówką." - Świecie jedyny, z grubych bali! To są TE bale... które notabene są drewniane z definicji.

 

„Trzeszczała w objęciach wzmagającego się wiatru, na tyle jednak mocna, by zapewnić bezpieczne schronienie dla wędrowców." - Brak konsekwencji... Albo „trzeszcząca" i „mocna", albo „trzeszczała" i „była jednak na tyle mocna".

 

„...WOP-ista pewnie zauważyłby samotnego podróżnika, zmierzającego przez śnieżną zawieruchę w stronę bacówki. Mógłby zauważyć..." - powtórzenie. I ze dwa zdania dalej znowu jest „zauważyć".

 

„gór Atlasu" - powinno być bez „gór", jak na mój gust.

 

„- Spróbuj mi wytłumaczyć. - Sasza nie rezygnował i powtórzył. - Spróbuj mi to wytłumaczyć, bo za cholerę nie pojmuję, jak facet o takich sukcesach w firmie, takich możliwościach, rezygnuje z życia i wybiera to straszliwe odludzie. Słyszysz ten kurewski wiatr? Nie boisz się? Cała chata trzeszczy w posadach. Tylko czekać, aż ci to na łeb runie.
Jędrek nie odpowiedział od razu. Wsłuchał się w ten kurewski wiatr i" - Po „powtórzył" dwukropek. Poza tym cierpisz na straszliwą „ta-„, „ten-„ i „to"jozę. W tym fragmencie widać to szczególnie dobrze.

 

„Znów ten irytujący falset" - po „falset" kropka. Dalej zaś jest: „Znów głos kobiety" - tu po „kobiety" dwukropek.

 

„- Trzeci wybuch był już ostatni. - Stwierdziła rzeczowo." - po „ostatni" bez kropki, a „stwierdziła" małą literą.

 

„- No. Jaruzelski się nazywał. - potwierdził Sasza - A wiesz co było w tym wszystkim najciekawsze?" - Bez kropki po „nazywał", za to kropka po „Sasza".

 

Polska Ludowa - Mniemam, że oba wyrazy wielką literą.

 

„Tymczasem." Hm. Tymczasem co...?

 

„- No i po co mi to mówisz? - Zapytał Jędrek beznamiętnie." - „Zapytał" małą literą.

 

„Nie czekając na odpowiedź, której pewnie i tak by nie uzyskał, kontynuował." - Po „Kontynuował" dwukropek.

 

„- Sasza, ja już z tym nie mam nic wspólnego i mieć nic więcej wspólnego z tym nie chcę." - Łee, źle brzmi. Może: „...i mieć więcej nie chcę", bo za dużo tu powtarzania. I ogólnie w tej ostatniej wypowiedzi Jędrek strasznie się powtarza.

 

Ponadto uczciwie przyznaję, że nie wypisałam brakujących przecinków, ale kilka ich było.

 

Co do odczucia subiektywnego: podobnie jak poprzednicy pozwolę sobie zauważyć, że troszku monotonnie jest na początku, dopiero pod koniec pojawia się sugestia (sugestia zaledwie) tego, że coś się będzie działo. Ale czyta się nieźle. Radzę tylko zapoznać się z tekstem dotyczącym zapisu dialogów (w sekcji Hyde Park), względnie sięgnąć po pierwszą z brzegu polską książkę, bo wyczuć, gdzie są kropki, dwukropki, wielkie i małe litery itp.

 

Powodzenia przy kontynuacji. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Urodzeni przez matkę to celowy zabieg.
Trzeszczała, ale była mocna - proponuję spędzić parę zimowych nocy w beskidzkiej bacówce - to się nie wyklucza.
Zbita z grubej bali po drewnianej to uściślenie.
Zauważanie WOPisty to celowy zabieg.
Wypraszam sobie - na nic nie cierpię - "Ten", "Ta" itd. w tym akurat fragmencie oznaczało bezładne zadawanie pytań przez Saszę. To jest język mówiony. Za to kolega chyba cierpi na Krytykanctwo.
Źle mniemasz z Polską ludową - to nie jest rozwinięcie skrótu PRL, tylko określenie Polski jako ludowej w ustach komucha.
"Tymczasem" Jędrek się tym nie przejął.
Sasza, ja już z tym nie mam nic wspólnego... - to też celowy zabieg.

Zgadzam się jedynie z błędami w zapisie dialogów.

Chciałbym też zauważyć, że jako autor tekstu, jestem jego autorem i mam świadomość używanych przez siebie zdań i sformułowań. Wszelkie małe litery, powtórzenia i "to" są zabiegami celowymi. Przykro mi, że gryzą.

Pozdrawiam!

Ok, parę rzeczy poprawionych. Dziękuję.  Z tekstem się na pewno zapoznam.

Wybaczcie, że nabijam komentarze. Dopiero teraz zauważyłem, że to koleżanka Joseheim!
Zatem z uniżeniem poddaję się krytyce.

Staszek Wicher

Szanowny Autorze!

Osoba przeprasza, że tak świadomemu swego tekstu Autorowi w ogóle śmiała zwrócić uwagę, na przykład na to, że to jest ten bal drewna, a nie ta bala. Albo że w zdaniu dotyczącym trzeszczącej, mocnej bacówki chodzi o gramatykę, a nie o zjawisko fizyczne. Osoba przeprasza również za zwracanie uwagi na powtórzenia, które w ogólnym obiegu uważane są za zjawisko wyjątkowo uderzające czytelnika i drażniące. Osoba ponadto żałuje czasu spędzonego nad tekstem Świadomego Autora, bo najwyraźniej mogła go spędzić bardziej konstruktywnie.

Z poważaniem,

Koleżanka Joseheim

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Najuniżeniej Koleżankę proszę o wybaczenie swojej impertynencji! Kogucie poczucie obrony swojego tekstu w pierwszej chwili zaślepiło mnie na jakże konstruktywną krytykę!

Jeszcze raz proszę o wybaczenie. Błędy zostały poprawione.

Z wyrazami szacunku,
Staszek Wicher

Drogi Autorze, domyśliłem się, że to początek, toteż jestem ciekaw dalszych części ;)

A co do powyższej dyskusji, trzeba się cieszyć z każdego komentarza, jakby nie dawał w kość. Wiem sam po sobie, bo na razie nie mam zbyt wielu czytelników, dlatego trzeba miłym paniom dziękować i je hołubić, że zechciały przeczytac i komentować ;p

Już milknę i pozdrawiam

Trochę Kolegę pobronię, trochę, dla równowagi, zasmucę.
W partiach dialogowych (wypowiedziach postaci) kolokwializmy i regionalizmy, ankoluty takoż, są dopuszczalne, a nawet dobrze widziane, gdy stosowane są z umiarem w celu nadania wypowiedziom cech indywidualnych. Natomiast w narracyjnych, odautorskich partiach wyżej wymienione są źle widziane --- bo nie mają racji bytu. Narrator operuje czystą, literacką polszczyzną. Tak więc, proszę Autora, nie należy wykłócać się "o swoje" bez pewnego rodzaju umiaru i selekcji.
Od powyższego może zaistnieć wyjątek --- narracja pierwszoosobowa stylizowana. Ale też nie należy pozwalać sobie na zbyt wiele...
-----------------
Zobaczymy, co będzie dalej. Alternatywna historia najnowsza --- ambitnie. Ale ślisko, trzeba uważać na zakrętach...

Zapowiada się ciekawie, z tym, że czyta się jak po grudzie... Jeśli chcesz już tak bardzo kombinować język, to niestety musisz mieć nienaganną interpunkcję, inaczej niektóre fragmenty są cąlkowicie nieczytelne.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka