- Opowiadanie: Twarozek - Somnificus Neurosis

Somnificus Neurosis

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Somnificus Neurosis

Jeszcze na wakacjach zabrałem się za pisanie tego tekstu, co z tego będzie – nie wiem. W każdym razie chciałbym poznać opinię siedzących w temacie wyjadaczy, więc zdecydowałem się na publikację. Nie znam tutejszych zwyczajów, więc decyduję się na wrzucenie prologu i jednego z trzech rozdziałów, coby zachować jakąś równowagę. Szczerze pozdrawiam ;).

Listopad, Rok 1324 rachuby Ira'ttam
Ośrodek , jak zawsze w środku jesieni, budził grozę w umysłach okolicznych wieśniaków i przebywających w osadzie wędrówców. Ciężkie krople deszczu waliły w blaszany dach wystający ponad wszystek innych we wsi. Z komina leniwie ulatniał się gęsty, czarny dym widoczny nawet na tle deszczowych chmur, nawiedzających zaścianek. Po zachodzie Słońca zamknięto potężne wrota prowadzące na dziedziniec, który zwyczajowo służył pacjentom ośrodka jako miejsce do spacerów i spędzania czasu w cieplejsze dni roku. Znużeni życiem wieśniacy, a jeszcze częściej ich pociechy, często zakradali się pod ogrodzenie szpitala w oczekiwaniu na jakąkolwiek sensację w jego ogrodach. Jednakże strażnicy skrupulatnie pilnowali porządku, a przede wszystkim bezpieczeństwa medyków, którzy przy obcowaniu z chorymi byli narażeni na różne nieprzyjemności. I nie ma tutaj mowy o ufajdaniu sobie rąk gównem – zaś o poważnych kontuzjach. Nawet w nocy, ku przezorności, pod oknami można było dostrzeć wartowników uważnie patrolujących okolice ośrodka.

 

Tak wyglądał pokrótce byt Labianskiego Szpitala dla Obłąkanych w Carnassie – jedynego takiego ośrodka w całych Królestwach. Wbrew plotkom wykreowanym przez mieszkańców pobliskich wiosek w środku nie prowadzono okropnych eksperymentów na niewinnych biedakach wyłapywanych nocą lub na dzieciach porwanych z sierocińców. Medycy i pielęgniarze tam pracujący pełni byli dobrej woli, nie tylko ze względu na trudy codziennych kontaktów z pacjentami, ale przez psią pensję porównywalną z płacą pucybuta w większych miastach. Wszystko dla dobra ludzkości, tak sobie paru ubzdurało.

 

Prawie w całym szpitalu zgaszono już świece w pokojach lokatorów. Prawie, bo dalej można było dostrzec światło w oknie jednego z pomieszczeń po wschodniej stronie budynku. Wydobywało się ono z lokum o numerze szesnastym. Jak każdy z pokoi wyposażony był skromnie, tylko w łóżko i mały stolik nocny, na którym stała wysoka świeca wykonana ze zwierzęcego tłuszczu. Bynajmniej nie wydawała ona przyjemnej woni, ale chorym nie sprawiało to zbyt wielkiego zawodu. Wspinając się na dąb tuż za ogrodzeniem w owym pokoju można było dostrzec pielęgniarkę stojącą nad łożem pacjenta. Słomiane włosy wystawały spod komicznego nakrycia głowy przypominającego futrzane czapy noszone przez mieszkańców Północy. Odziana w roboczą suknię o mlecznym kolorze nie była w stanie wyeksponować swojej urody. Tylko szafirowe oczy mówiły, że mogła być to całkiem ładna kobieta.

 

– Nie śpisz? Późna pora już, a jutro trzeba nam wcześnie wstać. – powiedziała miłym, nieco udawanym głosem do pacjenta wtulonego w swoją poduszkę. Na szczęście umiejętności aktorskich nikt w ośrodku nie wymagał, włączając jego lokatorów.

Reginald, bo tak się zwał ów pacjent, pochodził ze Starosadu – jednego z największych miast Północy położonego nad Jeziorem Forthaga. Roku 1316 miasto nawiedziła plaga niezbadanej, jak dotąd, choroby, którą nazwano Białą Ospą ze względu na ogromne wypryski mlecznej barwy, powstające na skórze wskutek zarażenia. Reginald, który pracował tam jako rybak stracił całą swoją rodzinę – objęte kwarantanną miasto zostało zamknięte, a w związku z wypłynięciem na kilkudniowy połów rybak również nie mógł wrócić do Starosadu. Po miesiącu bramy miasta zostały otwarte, choroba została wyplewiona, acz pociągnęła za sobą ogromne straty. Wymarła prawie ćwierć miasta. Kontakt z zarażonym nawet po śmierci był niebezpieczny, toteż ciała masowo palono na stosach. Reginald nigdy nie znalazł ciała swej żony ani dwóch synów. Rozpaczał tygodniami, a gdy jego przyjaciele myśleli, że pogodził się ze stratą, to wyobraził sobie, że sam jest zarażony. Miewał makabryczne zwidy, stracił kontakt ze światem zewnętrzym. Towarzysze na siłę ciągnęli go do różnych medyków, na próżno jednak – nikt w okolicy nie potrafił sobie poradzić z diagnozą chorób psychicznych. Koniec końców jeden z lekarzy poradził znajomym Reginalda, by przywieźli go do labliańskiego ośrodka wyspecjalizowanego w takich przypadkach. Tak też uczynili. Po roku wizytowania szpitala w oczekiwaniu na uzdrowienie przestali do niego przyjeżdżać przez brak jakichkolwiek widocznych efektów. Po pięciu latach jednak obłąkany rybak zaczął odzywać się do pracowników ośrodka. Terapia, mimo że tak późno, dała jednak jakiś efekt.

 

Reginald mówił coś niezrozumiałego, skutecznie tłumiąc wydawane przez siebie dźwięki poduszką. Pielęgniarka westchnęła, po czym zdecydowanym, acz powolnym ruchem wzięła ją pacjentowi spod głowy. Reakcja była dość spokojna, co bardzo ucieszyło pracownicę ośrodka, która była zwyczajowo wyczerpana po ciężkim dni zajmowania się chorymi. Były rybak, zdziwiony nieco nagłym zniknięciem poduszki, postanowił siąść spokojnie i wytłumaczyć drażniące go kwestie. Wyprostował ręce powodując serię strzałów w stawach, pomachał głową na lewo i prawo. Sanitariuszka ze znużeniem obserwowała pacjenta, opierając się o murowaną ścianę.

 

– Tak sobie myślę – zaczął Reginald żywym głosem, nieadekwatnym do wieczorowej pory – że… tak to ująć krótko, ale ładnie…ślicznie… skąd jestem?

– Skąd jestem? -pracownica ośrodka ze zdziwieniem spojrzała na obłąkanego. W ciągu paru miesięcy pracy nie spotkała się z tym pytaniem ze strony podopiecznych, acz trzeba było być gotowym na wszystko. I była, wszyscy bowiem znają, przynajmniej ogólnikowo, historię powstania świata.

– Zdaje się, że chyba tak. Na pewno tak, mam rację! Skąd jestem? Jak to powstało wszystko, dookoła? Ten mój nowy dom, ja, inni ludzie, drzewa, elfy, ziemia, woda. Opowiesz? Tak, opowiem, opowiem! – Reginald wzrokiem proszącego dzieciaka spojrzał w oczy pielęgniarce, równie słodko się przy tym uśmiechając. Wiedząc, że sama nie może pójść się położyć dopóki każdy pacjent nie zaśnie, zmęczona pracownica westchnęła ciężko i kiwnęła głową na znak zgody. Pacjent zachichotał i klasnął, jak to miał w zwyczaju przy usłyszeniu radosnych nowin. Wygodnie wyłożył się na swym łóżku, strącając przy tym nogą kołdrę po czym wpatrzył się w dziurę na suficie starannie oplecioną pajęczynami. Pielęgniarka wyszła na moment z pokoju, by wziąć jedno z krzeseł stojących na korytarzu. Rozsiadła się w kącie pokoju, z dala od łoża Reginalda, który w zupełnym bezruchu czekał na opowiastkę.

– Rozumiem, że chcesz usłyszeć o Feranisie, Maesalu, rasach i Królestwach?

Pacjent potwierdził lekkim skinieniem głowy, nie spuszczając wzroku z sufitu. Taka już była dziwaczna natura wariatów.

– Dobrze więc, słuchaj bardzo uważnie i bądź spokojny – rzekła pracownica ośrodka. – Już dawno po zmierzchu i trzeba wypocząć.

Reginald potulnie skinął głową na zgodę, wywołując uśmiech satysfakcji na twarzy pięlegniarki, która bez dalszych wstępów przystąpiła do snucia opowieści. Styl rozmowy przypominający gadanie z ciekawską dzieciarnią nużył czasem sanitariuszy. Lecz cóż zrobić?

 

– Na samym początku, kiedy nie było prawie niczego – nie było ludzi, gnomów, elfów ani krasnoludów; nie było drzew i zwierząt, nie było powietrza ani ziemi, ani nawet Słońca, było niebo. Niebo ciemne, ogromne – tak ogromne, że nie jesteś w stanie sobie tego wyobrazić – truwerka chwili najwyraźniej wczuła się w swą rolę, widząc zaangażowanie pacjenta. Nie było ważne dlaczego z takim zaciekawieniem i spokojem słucha jej głosu, acz można było przypuszczać, że nie z pragnienia wiedzy, a raczej z obłąkańczych fascynacji. Niemniej jednak skupienie Reginalda, mimo świadomości bezczelnie uproszczonej historii, sprawiało sanitariuszce przyjemność.

– W niebie krążyło dwóch braci – Feranis i Maesal, którzy mieli potężną moc.

– Jak król?

– O wiele, wiele większą. Mogli tworzyć i niszczyć świat, czy i taką mocą dysponują nasi monarchowie? Byli ze sobą zgodni, łączyła ich potężna braterska miłość. Znudzeni nieskończonym niebem zdecydowali się stworzyć nasz świat, co zajęło im cały milion lat.

– Milion? – Reginald zmrużył oczy i podrapał się nerwowo po łysiejącym czubku głowy. – A ileż to?

– Bardzo, bardzo dużo.

– Aha… – rybak pogrążył się w kontemplacji i znów wpatrzył się w dziurę na suficie, oddając pielęgniarce głos.

– Tak więc w ciągu miliona…

– Ile?

– Miliona, już mówiłam, że sama nie wiem, ile to jest. Więc w ciągu miliona lat stworzyli wszystko, czego nie są w stanie zrobić ludzie. Ocean Loonmune, wszystkie ziemie nas otaczające – nawet takie, których jeszcze nie odkryliśmy. Drzewa, zwierzęta, góry, jeziora i rzeki.. Wszystko to było zniewalająco piękne. Każda istota żyła z drugą w pełnej harmonii, bez waśni i wojen. Maesal i Feranis obserwowali swoje dzieło z największych szczytów gór, zachwycając się jego perfekcją. Jednakże po dwóch tysiącach lat zakończyła się jego szczęśliwość. Najpracowitsza z ras, krasnoludy, wybudowała ogromną fortecę u podnóży Gór Krwawych nazwaną póżniej Bel-ghraz. Zarówno ludzie, jak i gnomy zachwycały się dziełem ich przyjaciół, jednakże inaczej było z elfami, które zazdrościły krasnoludom takiej własności. Nie ujawniając się innym rasom, potajemnie zaatakowały Bel-ghraz, doszczętnie niszcząc fortecę i zabijając jej mieszkańców. Obserwujący niepokoje Feranis i Maesal zastanawiali się, cóż mogą uczynić. Feranis stwierdził, że należy ukarać elfy, zachowując tym samym sprawiedliwość między podwładni; Maesal zaś uznał, że nie powinni mieszać się w sprawy ras ziemskich, a pozwolić im samym decydować o swoim losie – nawet, jeśli chcą się wzajemnie wyżynać. Feranis, zszokowany bezdusznością brata, strącił go z gór, powodując tym samym utratę mocy twórczych rodzeństwa. Przybywszy na ziemię, rozwścieczony Maesal wypowiedział wojnę Feranisowi. Przysiągł doprowadzić do zniszczenia ich dzieła i pogrążenia świata w chaosie. Przybierając różne formy, czy to mędrców, czy nawet tajemniczych snów i szeptów, podjudzał ludy do wojen. Wywołał multum krwawych konfliktów między wszystkimi rasami, ale czasu nam brak , żeby o nich opowiedzieć. Rzeki spływały krwią przez tysiące lat. Świat stał się areną walk braci, a ludy ziemskie były ich orężem. Okres ten nazwano Wojną Apo…

 

Reginald znów zmrużył oczy, dając znać, że ma coś do powiedzenia. Po takiej naiwnej, acz popularnej historii powstania świata można było się tego spodziewć. Pielęgniarce od ciągłego mówienia zaschło nieco w gardle, więc z najwyższą przyjemnością wysłuchała pacjenta..

 

– Tak mnie trapi taka myśl… – stwierdził rybak rozleniwionym głosem, mozolnie podnosząc się na łóżku – czy im wszystkim nie przyszło do głowy, że zamiast się kłócić i zabijać mogli próbować się jakoś porozumieć? Ja się pogodziłem wczoraj z Ottem, mimo że zjadł całe moje śniadanie.

Sanitariuszka uniosła kąciki ust w lekkim uśmiechu. Była przyzwyczajona do takich infantylnych pytań i miała przygotowane na nie zbywające odpowiedzi. Zmrużyła oczy, lecz jej w przypadku mogło to oznaczać tylko i wyłącznie zmęczenie.

– Tego, mój drogi, do tej pory nie wie nikt.

– Dziwny nasz świat.

– Tak, dziwny. A teraz do spania!

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Październik, Rok 1321, 7 dni do egzekucji
Nad Kharmandilem – jednym z największych elfickich zamków – zaczęło wschodzić słońce. Bastion zbierał się do życia, otwarto już większość zakładów, głównie płatnerskich oraz łuczarskich. Ambicje księcia Meriola nie pozwalały odpoczywać nikomu związanemu z militariami, toteż nikt się nie obijał. Zapotrzebowanie na broń ciągle powiększającej swe szeregi armii wzrastało z dnia na dzień. Zaprawdę, złoty był to czas dla każdej osoby zajmującej się wytworem broni. Nieco gorszą, bo nie aż tak dochodową sytuację miało właśnie wojsko, jednak duma z bycia żołnierzem w służbie kraju rekompensowała różnorakie niedogodności. Na brak roboty nie mogła też narzekać elficka straż miejska Kharmandilu. Niełatwym zadaniem było utrzymać porządek w przygranicznej fortecy, przez którą przechodziły masy różnej maści istot, począwszy od handlarzy i emisariuszy, a skończywszy na przemytnikach i najemnikach. Szczególnie dużo pracy było na podgrodziu, miejscu swobodnie dostępnym dla każdego. Potężne mury i liczne patrole odstraszały tylko od wejścia na twierdzę. A może odstraszało coś zupełnie innego?

 

Posterunek straży był położony tuż pod murami, po ich zewnętrznej stronie. Ot, żeby mieć w miarę blisko do wszystkiego. Ciężko było odróżnić go od przeciętnych chałup podgrodzia Kharmandilu. Parterowy budynek z kamiennymi ścianami i dachem wykonanym z gontu oraz kilka najprostszych drewnianych okien, których stan wołał o pomstę do nieba. Nad smoliście czarnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami całkiem ładnie prezentował się kunsztownie wyryty napis „Straż Miejska" otoczony wymyślnymi wzorkami, bez których wykonania nie obyłby się żaden elficki rzemieślnik. O wiele ciekawszy był jednak kompleks podziemi służący dodatkowo za więzienie oraz koszary – zarówno strażnicze, jak i wojskowe, do których jedno z wejść prowadziło przez posterunek, lecz bynajmniej nie to było ciekawe. Pragnę poświęcić się opowieści o więźniach, których poznałem właśnie tam, w podziemiach Kharmandilu .No, dopiero miałem poznać, nawet ja mogę coś z rzadka poplątać. „Ja" takie jasne też nie jest, ale może takie pozostać. Nie mam zamiaru się przedstawiać, bo już mnie znacie – co więcej, jeśli zaduma nad mą osobą nie przyniosła upragnionych efektów, to… nic. Bowiem żadnej roli mi nie przyznano, cóż za barbarzyństwo, prawda? Czuję, że w mej wypowiedzi staję się nieco miałki, pozwólcie zatem, że przejdę do długo zapowiadanej opowiastki.

Jeśli wierzyć jakże urokliwym, prowadzącym mnie strażnikom, to zmierzaliśmy wschodnimi korytarzami do sektora więziennego graniczącego z sypialniami straży. Całe więzienie, ze względu na rozmiar, pozwalało przetrzymywać tak dużo wszelkiej hołoty, że nierzadko tworzyli oni swoiste społeczności. Oczywiście do czasu śmierci lub wypuszczenia, na które jednak w czas wojenny miejsca nie było. Połowa więźniów była posyłana do piachu za plecami wyższych władz, które przymykały na to oko. Sądzili, że większość i tak wróci do przestępczego życia. Prawda, bowiem kto raz rozbił kufel w gospodzie, ten z pewnością zrobi tak raz jeszcze, że tak ujmę w prostych słowach ich wysublimowane poglądy. Z reguły przedstawiciele innych ras po wielokroć skazywani byli za takie właśnie „działania przeciw królestwu". Druga połowa dostawała wyrok śmierci od razu. Kradzieże, włamania, morderstwa, wszystko to było karane jednakowo. Osadzeni różnili się właściwie tylko terminem egzekucji. Niebezpieczniejsi czekali z reguły tydzień, inni do miesiąca. Tuż pod zamkiem była szubienica z platformą na tyle dużą, że na raz można było powiesić pięć osób. Egzekucje, co martwiło żądnych wrażeń mieszkańców i wojskowych, odbywały się tylko raz dziennie. W innym razie za mało czasu poświęcanoby pracy, a tak przynajmniej wymyśliła straż. Po prawdzie, to po prostu chcieli dawkować największą przyjemność swojego fachu. Nie minęły trzy minuty rozkosznej przechadzki, a krzyki grających w kości strażników zmieniły się w pomruki więźniów. Głównie innych ras, ale można było zauważyć elfickie rysy niektórych skrytych w mroku twarzach. Z każdym krokiem pochodnie stawały się coraz rzadszym zjawiskiem, światło Księżyca wpadało tylko przez niewielkie okienka w każdej z cel. Do czasu, gdy cele z kratowanymi drzwiami zamieniły się w pomieszczenia z żelaznymi drzwiami. Drogę rozjaśniała już tylko pochodnia jednego ze strażników. Numer pięćdziesiąty okazał się moim nowym zakątkiem mieszkalnym. Ładna liczba. Jeden z oprowadzających otworzył drzwi, a od faceta z pochodnią otrzymałem rzęsistego kopniaka w plecy. Wylądowałem na samym środku celi, na szczęście bez większych obrażeń.

 

– Widzimy się na egzekucji, dziadku – rzekł kopiący, po czym z hukiem zamknął za mną drzwi. Światło księżyca i nielicznych latarni ulicznych, zasłonięte kamiennym budynkiem na zewnątrz, nie docierało do celi. Na obecność innych osób wskazywało tylko niskie chrapanie w kącie pomieszczenia. Westchnąwszy, z braku lepszych zajęć podjąłem próbę zaśnięcia na nieprzyjemnie chłodnej podłodze. Nie potrzeba było jednak nawet minuty, by zapaść w letarg.

Poranne krzyki nazajutrz obudziły całą celę. A może i więzienie.

 

– Niechże szczury wasze ścierwo zeżrą, a gołębie do strawy nasrają, pieprzone szpiczastouchy! Co tak cicho tam, do roboty, chodźta i straszta dalej! Tchórzliwe skurczybyki!

Przekręciłem się, obudzony już, na drugi bok. Bynajmniej nie w celu ponownego zaśnięcia, gdyż wrzaski jakiegoś faceta w celi na to nie pozwalały. Podniosłem powieki mych zropiałych oczu, by ujrzeć krasnoluda, który okazał się owym rannym krzykaczem. Dziw brał człowieka, że jakikolwiek przedstawiciel tych niskich brodaczy może być żywy w promieniu stai od elfickiej twierdzy. Nim zdążyłem się przyjrzeć jego twarzy drzwi celi zostały z hukiem otwarte. Pragnąc zapobiec ponownemu oberwaniu, czym prędzej przesunąłem się pod ścianę, tuż obok śpiącej ludzkiej sylwetki.

 

– Toś się teraz doigrał, kurduplu, toś się doigrał – pogroził elf, że tak powiem, bardzo niesympatycznym głosem. Jego oszpecona ogromną szramą twarz również nie zdawała się zwiastować radosnych zdarzeń.

– I co, ubijecie mnie, elfie szambojady? Zawisnę i tak, nie będę w ścianę patrzył i na zajście czekał , namęczyć się wam trza, psiajucha! Do cholery z wami, kurwa wasza mać! – ryknął krasnolud pewnym siebie głosem, po czym siarczyście splunął na podłogę.

Strażnik westchnął ciężko.

– Kiepski początek dnia. Koniec, brać go.

 

Banda strażników weszła do środka. Krasnolud wymachiwał rękoma jak oszalały, ale nie dał rady wyrwać się piątce elfów. Krzycząc kolejne, niewarte zapamiętania obelgi, został wyniesiony z celi. Drzwi zamknięto, a w środku zapanował błogi spokój. Światło poranka wkradło się do pomieszczenia, óswietlając twarze moich współlokatorów. Pod jedną ze ścian leżał zwinięty w kłębek mężczyzna w średnim wieku, wyglądał na nieco ponad trzydziestkę. Mocne rysy wskazywały na zachodnie pochodzenie; krzaczaste brwi , długie wąsy i niewielka łysina na czubku głowy przywodziły na myśl twarze profesorów uniwersytetów, acz owo wrażenie było niwelowane przez brudną lnianą koszulę, do tego nieco za dużą jak na marną budowę jegomościa. Spojrzał na mnie swymi swymi błękitnymi oczyma, a następnie przetarł je rękawem koszuli.

 

– Kolejny do dekapitacji, cóż za smutna nowina! – odezwał się ironicznym, wysokim głosem, na tyle sztucznym, że nie można było poznać jego naturalnej barwy. – Proponuję zatem iść spać i czekać, aż rzucą nam kolejny stary bochen na osłodę tych pięknych dni – nie czekając na moją reakcję, jegomość ponownie zwinął się w kulkę i schował głowę pod koszulę. W mych zamiarach była normalna pogawędka, nie zaś wyzywanie się, toteż się nie odzywałem. Póki co. Tak czy owak, drugi delikwent wydawał mi się na pierwszy rzut oka dużo ciekawszą osobą. O ile nie jedną z ciekawszych, jakie w ogóle spotkałem.

 

Był to prawdopodobnie młody człowiek. Wskazywały na to dziecięce wręcz rysy twarzy i brak zarostu, acz owe wrażenie mogło okazać się mylące, bo cała twarz pokryta była mniejszymi i większymi bliznami. Jasna karnacja kontrastowała z czarnymi oczami, a przymknięte powieki nadawały im znużonego, pogardliwego wyrazu. Mężczyzna miał długie, kruczoczarne włosy sięgające łopatek. Bojowo prezentowały się umięśnione ręce, całe pokryte tatuażami, które przedstawiały dziwaczne wzory, symetryczne na obu kończynach. Ubrany był w czarną koszulę i tegoż koloru spodnie; materiał, z których wykonane były elementy ubioru delikwenta wydawał się być egzotyczną, a zarazem trwałą tkaniną, świadczył o tym brak choćby najmniejszej dziury. Jegomość siedział oparty o ścianę z jedną nogą wyprostowaną, a drugą zgiętą wpół. Spojrzał na mnie, unosząc swe krzaczaste brwi. Westchnął ciężko, po czym odwrócił wzrok i wpatrzył się w okno będące chwilowo jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym. Przez dłuższą chwilę wodziłem wzrokiem między jednym, a drugim lokatorem. Do rozmownych nie należeli. Czy wizja egzekucji aż tak przytłaczała biedaczków? Zrezygnowany usiadłem w kącie celi, nadal bacznie obserwując towarzyszy niedoli. Jeden niezmiennie wpatrywał się w okno, a drugi spał. Srogą ciszę mąciło tylko ciche chrapanie.

 

– Powiadacie więc, że nic nie powiadacie? – spytałem rozweselającym głosem, a następnie gromko się zaśmiałem. Z paru przyczyn grobowa atmosfera tego miejsca niespecjalnie mi się udzielała. Wytatuowany otworzył szerzej powieki, znowuż westchnął, po czym powrócił do swej obojętności.

– Jeśli śmiesz, panie staruch, rżeć przy naszym promiennym jak wiosenny poranek położeniu – wycharczał wąsaty zaspanym głosem, bez ustanku chowając głowę w koszuli– to poczekaj przynajmniej na brodatego. Ta krasnoludzka pierdoła uważa nas za idealnych słuchaczy, pieprzy o byle karczemnych bijatych, jakby były zbawieniem od całego cholernego chaosu na świecie. Tym samym usilnie – wąsacz w uniesieniu wstał z podłogi, wzniósł drgające ręce do góry, po czym uklęknął i spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. Towarzyszący nam młodzian patrzył na to z uniesionymi brwiami, co w jego przypadku oznaczało minimalne zainteresowanie, jednakże w dalszym ciągu nie można było się doszukać w jego oczach niczego prócz obojętności – naprawdę usilnie proszę o zachowanie pieprzonej ciszy, póki jeszcze można. Błagam, do cholery, ciszę, królestwo za ciszę!

Kiwnąłem głową bez entuzjazmu i z wymuszonym uśmiechem na ustach rozłożyłem się na podłodze.

 

– Jestem wdzięczny – rzucił zmęczonym ciągłym modulowaniem głosem. Wąsacz wrócił na swoje miejsce. Ponownie zaległa upiorna cisza, nieprzerywana tym razem chrapaniem. Światło dochodzące do celi nie pozwalało na określenie pory dnia, toteż traciło się rachubę czasu. Ani ja, ani towarzysze nie potrafili rzec ile już nie ma w celi krasnoluda. Jak i, zgodnie z wcześniejszymi zapewnieniami, wszyscy powstrzymywali się od wszelakich konwersacji. Jeden udawał śpiącego, drugi bez zmian wpatrywał się przygłupio w okno. Skupiwszy się, można było usłyszeć dźwięki dochodzące z pobliskiego budynku. Charakterystyczny szczęk metalu zeń dochodzący świadczył o byciu zakładem płatnerskim, zapewne podporządkowanym armii, co wynikało z jego położenia. Robota od brzasku wskazywała na bycie dobrze opłacaną. Albo na wymagających pracodawców.

 

Drzwi celi otworzyły się. Dwóch strażników rzuciło krasnoludem, który wylądował tuż pod ścianą, uniknąwszy tym samym rozbicia sobie głowy. Bez słowa zamknęli drzwi, pozostawiając zdziwionych brakiem ceremonii wzajemnego opluwania się elfów i krasnoluda więźniów. Schowawszy głowę między nogi , brodacz nie pozwalał dojrzeć innym swej twarzy. Wszyscy patrzyli na niego w oczekiwaniu na sensację. Oderżnięte ucho, wyrwany język, wybite oko; w elfickich więzieniach stosowało się takie kary, zazwyczaj dość efektywne. Słyszałem dziwny pomruk przypominający chrumkanie dzika, czyżby… czyżby krasnolud łkał? O takim przypadku nikt nie słyszał. Wtem torturowany odwrócił się. Mym oczom ukazał się widok bynajmniej nie straszny, a raczej zaskakująco zabawny.

 

Krasnolud bez brody. Pulchna, okrągła twarz przypominała teraz raczej buźkę niemowlaka. Wytatuwany prychnął, wąsaty zachichotał, ja zaś pozwoliłem sobie tylko na mały uśmiech.

– Takie to śmieszne?! Takie śmieszne?! Ubiję jak świnię na kotleta! – bojowo nastawiony karzeł zaszarżował na najbardziej rozbawionego, który czym prędzej uciszył się i zasłonił roztrzęsionymi rękoma. Ucieszywszy się z reakcji, krasnolud po szarży przecinającej zaledwie trzy płytki, przyhamował piętą. Wymruczał pod nosem parę przekleństw, a następnie wrócił do swojego kąta. Euforia nie miała jednak końca.

– Brodę! Odciąć brodę! Co to jest szubienica, jak i tak oderżnęli całą historię mego życia! – darł się wniebogłosy krasnolud. Głowę daję, że słyszał to sąsiadujący zakład, więżniowie i strażnicy. Tych ostatnich harmider radował. Śpiących osadzonych raczej niespecjalnie.

– Zatłukę, zatłukę – wymruczał ponuro krasnolud.

– Sytuacja temu nie sprzyja – rzucił wąsaty.

Jedno spojrzenie wystarczyło, by ucichł. Ciekawe na jak długo.

– Broda to jest największa duma. Jest kochająca rodzina, jest piwo, jest służba królowi, ale to, czego mnie pozbawili… łby wasze nie pojmą, wy nie krasnoludy. Tylko pieniądze i rżnięcie, brody się nie liczą. Każdy szczyl i każda baba krasnoludzka ma brodę! Każda, do cholery. Moja duma umarła, moja historia umarła. Już nie jestem krasnoludem. Ja nie żyję – stwierdził posępnie krasnolud, wbijając wzrok w drzwi celi. – Ja, Ragnar z rodu Gottriana, nie żyję. Nie żyję.

 

Przyjemnie było poznać imię choć jednego towarzysza, nawet w takowej komediodramatycznej sytuacji. Lokatorzy pięćdziesiątej celi na bogatych nie wyglądali. Na chutliwych tym bardziej, acz opinia krasnoluda na temat rasy ludzkiej nie odbiegała zbytnio od prawdy. Zbytnio.

 

– Odrośnie – stwierdził stanowczy, silny głos. Wszystkich zszokowały pierwsze, być może od początku pobytu, słowa wytatuowanego. Trzy pary zdumionych ślepi objęły jego postać. Rzucił nam tylko lekceważące spojrzenie. – To, że nie gadam niepotrzebnych głupot nie znaczy, że nie gadam w ogóle.

Całe zajście wywołało większe poruszenie niż brak „dumy" krasnoluda. Przez pewien czas Ragnar będzie przypominać grube dziecko, a biorąc pod uwagę szybki wzrost krasnoludzkich bród długo to nie potrwa. Słowa milczka były ciekawszym zdarzeniem. Korzystając z chwilowej zawieruchy wąsaty znowuż się odezwał.

 

– Ja tam bym się cieszył – zaczął – że mi jajec nie urwali.

Krasnolud zrobił zeza, co miało znaczyć pogrążenie się w kontemplacji. Przypominało zaś oddanie się swojej tępocie, cokolwiek to znaczy. Ot, dziwaczne skojarzenie.

– W sumie – rzekł pogodnym już głosem po chwili zastanowienia – prawda.

Wąsaty uśmiechnął się szeroko, będąc zadowolonym z efektów swej, jakże błyskotliwej, wypowiedzi.

– Jeśli wszelkie przeszkody na drodze do szczęśliwej, więziennej egzystencji zostały pokonane– rzucił znanym mi już, pełnym ironii tonem – to dacie mi się zdrzemnąć.

– Daj poznać twe imię.

Z potrzeby snu i zmęczenia nie silił się na kolejną zbywającą wypowiedź.

– Tobias – rzekł bez wyszukanych wstępów i znowuż zwinął się w kulkę przypominającą śpiącego pod piecem psa.

– Możecie mi mówić Mortem. – rzucił niespodziewanie wytatuowany z wymuszonym uśmiechem na ustach.

– Jest takie imię? – spytałem się ciekawy rekacji wytatuowanego.

– Kto mówił, że jest?

– Dobrze. Mówcie mi więc Dziadku.

– Ja zaś… – zaczął krasnolud.

– Ragnar z rodu Gottriana, dziękujemy za wykład – rzucił zirytowany Tobias spod koszuli.

Z braku ciekawszych zajęć wyżej przedstawieni podjęli próbę zaśnięcia.

 

 

***

 

 

– Caethiwed. Czy wiecie, czym jest caethiwed, przyjaciele? Pewnie nie. I dobrze, bowiem nie ma nic straszniejszego. Straszniejszego w swym pięknie, zaiste nie ma. Nie wyobrażacie sobie. Zaprawdę, nie wyobrażacie sobie tego nieziemskiego uczucia. Tego, gdy już jest, czuć go. Gdy przestajemy odczuwać nęcący nozdrza dym z fajki, a czujemy coś fantastycznego. Otwieramy się na świat, ludzi, myśli. Otwieramy nasze umysły! Czy wiecie, że połowa innowacji pieprzonej ludzkości została wynaleziona pod wpływem caethiwed? Nie wiecie, a szkoda. Że człowiek pracuje wydajniej, nie czując zmęczenia. Zapomina o swoich problemach, kompleksach. Zło znika. Po prostu. Ludzie poją się alkoholem, chytrze gromadzą mamonę niczym wiewiórka zbierająca zapasy na zimę, wymyślają jałowe historie o powstaniu świata, sensie życia. Sądzą, że służąc wyższym siłom osiągną szczęśliwość. Gówno osiągną! Feranis, Maesal. Kto ich słyszał? Kto widział? Kto rozmawiał? Nikt, pieprzyć ich. A mordują się poplecznicy jednego i drugiego. Wyobraźcie to sobie, krew za coś nieznanego. Krew za opowiastkę, byle legendę. Krew za pieniądz, który i tak ukradnie pierwszy lepszy skurwysyn kolejnego dnia. Krew za władzę, kolejna ciekawostka. Elfy mordują krasnoludów, przeganiają ich w góry. Więcej sensu by w tym było, gdyby walczyli o cokolwiek wymienione wcześniej. A nie! Władza, wyobraźcie sobie. Satysfakcja, że cztery drzewa za pagórkiem są nasze, nie ich. Że sadzawka z żabami jest nasza, nie ich. My mamy więcej, my jesteśmy lepsi. A wszyscy i tak będa w swoim czasie zwykłym ścierwem. Wyżartym przez robale pieprzonym truchłem. Po latach wszyscy zapomną. Pieniądze zostaną rozgrabione, trupy pomszczone, władanie przekazane komuś innemu, potomkowie się rozjadą, i nie zostanie nic. Wszyscy widzą cel w bezsensownym dążeniu do szczęścia, o którym nic nie wiedzą, w walce o swoje ideały, których horyzont sięga czubka własnego nosa. Celem zaś jest szczęście. Szczęście to stan, swoista euforia. Nie ilość czegoś, nie wielkość. Proste jak budowa cepa najzwyklejsze uczucie. Wywoływane tak prosto, tak naiwnie. Bez marnowania życia na absurdalne aspiracje. Zdobycie ceathiwed i jego aplikacja. Brzmi tak prosto i. A tylko tyle potrzeba. W tym stanie… możecie wszystko, przyjaciele. Wszystko.

 

Otworzyłem oczy.

 

Księżyc w pełni po trosze rozpraszał panujące w więzieniu ciemności. Wszyscy spali jak susły, włączając nowo przybyłego Dziadka. Dziwny w swej normalności gość, ale nie miałem siły tego oceniać, a tym bardziej przejmować. Głód pozwalał mi na kreatywność i euforię tylko podczas snu! Szlag by trafił to, że tak spędzę ostatnie dni mojego życia. Może istnieje tu prawo ostatniego życzenia? Wątpię, lecz co zostaje w tak nędznej sytuacji prócz płowej nadziei? Niewiele niestety. Cóż za los, cóż za nieszczęśliwe sploty wydarzeń. To oczekiwanie jest gorsze od samej wizji śmierci. Wszystko, co kiedykolwiek miałem ,oddałbym, by móc jeszcze raz poczuć to przed nieuniknionym końcem. Białe szczęście. Wszystko za garść, garstkę, szczyptę. Wszystko!

 

– Panuj nad sobą – powiedziałem do siebie w myślach.

Zamknąłem oczy.

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałam i cóż... sporo błędów.
Podaję kilka:
Tak wyglądał pokrótce byt Labianskiego Szpitala dla Obłąkanych w Carnassie - piszemy łącznie.

Medycy i pielęgniarze tam pracujący pełni byli dobrej woli, nie tylko ze względu na trudy codziennych kontaktów z pacjentami, ale przez psią pensję porównywalną z płacą pucybuta w większych miastach. Wszystko dla dobra ludzkości, tak sobie paru ubzdurało. - Medycy byli pełni dobrej woli, bo mieli niskie pensje i trudną pracę? Takie było twoje zamierzenie przy pisaniu tego zdania? Bo ja to tak rozumiem. Jeśli chodziło ci o to, że pracując tam wykazywali się wyłącznie dobrą wolą, bo nie było innych zalet, to należało to jakoś inaczej skomponować.

- Nie śpisz? Późna pora już, a jutro trzeba nam wcześnie wstać - powiedziała miłym, nieco udawanym głosem do pacjenta wtulonego w swoją poduszkę. - po wstać nie powinno być kropki.

Wygodnie wyłożył się na swym łóżku, strącając przy tym nogą kołdrę, po czym wpatrzył się w dziurę na suficie starannie oplecioną pajęczynami.

Rozsadziła się w kącie pokoju, z dala od łoża Reginalda, który w zupełnym bezruchu czekał na opowiastkę. - rozsiadła, nie rozsadziła, a 'z dala' osobno.

O wiele ciekawszy był jednak kompleks podziemi służący dodatkowo za więzienie oraz koszary - zarówno strażnicze, jak i wojskowe, do którego jedno z dojść prowadziło przez posterunek, lecz bynajmniej nie to było ciekawe. - To zdanie nie ma sensu. Jest całkowicie niezrozumiałe, tak niezrozumiałe, że aż nie potrafię ci wytłumaczyć, jak je poprawić, co mnie strasznie irytuje, ale może znajdzie się ktoś bardziej kompetentny ode mnie.

W innym razie za mało czasu poświęcano by pracy, a tak przynajmniej wymyśliła straż. - piszemy osobno.
Światło poranka wkradło się do pomieszczenia, óswietlając twarze moich współlokatorów - literówka, powinno być 'oświetlając'.

W ogóle, twoje zdania są dość specyficzne i ciężko się je czyta. Historia sama w sobie może okazać się ciekawa, przynajmniej takie mam odczucia, ale wykonanie nie zachęca, jest chaotyczne. Co do prologu natomiast, w moim przekonaniu powinien zachęcać do przeczytania, jakoś 'wciągać'. Ten niestety mnie nie wciągnął. Natomiast kreacja świata ciekawa, cała ta historia i wojny elfów z krasnoludami? Całkiem ciekawe.

"Nawet w nocy, ku przezorności, pod oknami można było dostrzeć wartowników uważnie patrolujących okolice ośrodka" - jeśli chciałeś napisać, że "można było dostrzec ku przezorności", to ok, ale jeśli to "wartownicy uważnie patrolowali, ku przezorności", to zdanie jest źle skonstruowana. Może nie tyle źle, co odwrotnie. (pomijając już to, że mi osobiście zwrot "ku przezorności", w tym kontekście, niespecjalnie się podoba)
"Zdaje się, że chyba tak. Na pewno tak, mam rację! Skąd jestem?." - kropka po znaku zapytania? Pierwsze słyszę.
"sektora więziennego" - czy "sektor" nie jest przypadkiem anachronizmem?
"Sądzili, że większość i tak wróci do przestępczego życia" - będzie im trudno, zważywszy na fakt, że nie żyją. Myślę, że mniej niejasności jest przy "Sądzili, że większość i tak wróciłaby do przestępczego trybu życia"
"światło Księżyca wpadało tylko przez niewielkie okienka w każdej z cel. " - przepraszam, ale czy te cele nie znajdowały się przypadkiem w podziemiach? Księżyc pod ziemią?
"Światło poranka wkradło się do pomieszczenia" - tym razem mamy też słońce pod ziemią? Ciekawie.
"- Jeśli śmiesz, panie staruch, rżeć przy naszym promiennym jak wiosenny poranek położeniu - wycharczał wąsaty zaspanym głosem, bez ustanku chowając głowę w koszuli- to poczekaj przynajmniej na brodatego. Ta krasnoludzka pierdoła uważa nas za idealnych słuchaczy, pieprzy o byle karczemnych bijatych, jakby były zbawieniem od całego cholernego chaosu na świecie. Tym samym usilnie - wąsacz w uniesieniu wstał z podłogi, wzniósł drgające ręce do góry, po czym uklęknął i spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. Towarzyszący nam młodzian patrzył na to z uniesionymi brwiami, co w jego przypadku oznaczało minimalne zainteresowanie, jednakże w dalszym ciągu nie można było się doszukać w jego oczach niczego prócz obojętności - naprawdę usilnie proszę o zachowanie pieprzonej ciszy, póki jeszcze można. Błagam, do cholery, ciszę, królestwo za ciszę!" - powinieneś unikać dwukrotnych wtrąceń w dialogach. Wygląda to mało fajnie i kiepsko się to czyta. Możnaby zrobić na przykład tak:
"- Jeśli śmiesz, panie staruch, rżeć przy naszym promiennym jak wiosenny poranek położeniu - wycharczał wąsaty zaspanym głosem, bez ustanku chowając głowę w koszuli - to poczekaj przynajmniej na brodatego. Ta krasnoludzka pierdoła uważa nas za idealnych słuchaczy, pieprzy o byle karczemnych bijatych, jakby były zbawieniem od całego cholernego chaosu na świecie.
Wąsacz w uniesieniu wstał z podłogi, wzniósł drgające ręce do góry, po czym uklęknął i spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem.
- Tym samym - ciągnął mężczyzna - usilnie, naprawdę usilnie proszę o zachowanie pieprzonej ciszy, póki jeszcze można. Błagam, do cholery, ciszę, królestwo za ciszę!
Towarzyszący nam młodzian patrzył na to z uniesionymi brwiami, co w jego przypadku oznaczało minimalne zainteresowanie, jednakże w dalszym ciągu nie można było się doszukać w jego oczach niczego prócz obojętności."
W ten sposób powstały ładne, czytelne akapity.
"wyłożyłem się na podłodze" - wyłożyć się = przewrócić się. Sądzę, że chodziło ci o "ułożyłem"

To tyle jeśli chodzi o pośpiesznie wyłapane błędy. A teraz dobra rada: Nigdy - naprawdę, nigdy - nie publikuj tu prologu dłuższego niż dwa akapity. Na takie zagrania może pozwolić sobie znany, dobry pisarz. Ty, jako debiutant i amator, musisz zaciekawić czytelnika od samego początku. Inaczej go stracisz.
Poza tym, nie publikuj "fragmentów nieskończonych powieści" - jeśli już coś wstawiasz, jeśli już na czymś ćwiczysz warsztat, niech będą to krótkie, zamknięte i skończone formy literackie - opowiadania, shorty. Wtedy będziesz miał pewność, że ktoś to rzetelnie przeczyta i oceni. "Fragmentów niedokończonych powieści" nie lubi nikt.
Moja rada, odnośnie publikowania form krótkich i skończonych, wynika też z tego, że w tym tekście nie dzieje się absolutnie nic. Udało mi się jakoś przebrnąć przez prolog, sprowadzający się do budowania świata, dokładnie takiego samego jak wszystkie światy fantasy, licząc na to, że rozdział pierwszy będzie miał chociaż jakiekolwiek zaczątki akcji. Przeliczyłem się jednak. Rozumiem, że fabuła utworu dopiero się rozkręca i napewno masz w rękawie milion pomysłów na zaskakujące zwroty akcji. Tylko cóż z tego? Wierz mi, że dobry pomysł traci na wartości, jeśli czytelnik traci chęć czytania dużo przed rozwinięciem tego pomysłu. Nie wiem jak ty, ale ja nie lubię się nudzić, mając nadzieję, że autor w końcu zrobi coś, co mnie zaciekawi.
To jest podstawowa wada tego tekstu - nie dzieje się w nim nic.
Dalej, utykają sprawy techniczne. Tak jak ci już wspomniałem, podwójne wtrącenie w jednej kwestii dialogowej nie jest fajne. Fajne są za to akapity, które powinieneś wprowadzić. Czytanie bloków tekstu nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy, a wierz mi, że wciskając "enter" od czasu, do czasu, naprawdę możesz zwiększyć czytelność i przejrzystość własnej prozy.
Stylistycznie jest prosto i sucho - co akurat, samo w sobie, nie jest wadą, ale widać, że nie jesteś zaprawiony w pisarskim rzemiośle. Masz u mnie za to plus za ciekawą stylizację w kilku miejscach.
Dopóki trzymasz się trzecioosobowej narracji, jest nudnawo, ale dobrze stylistycznie. Kiedy przechodzisz w pierwszoosobową, cały styl zaczyna się walić i narracja nagle traci na przejrzystości. Rozumiem, że narracja pierwszoosobowa ma być "osobista" i w ogóle, ale twój narrator czasami za dużo gada i za mało prowadzi narrację.

To tyle ode mnie. Jeśli uraziłem cię w jakiś sposób, przepraszam.
Nie twierdzę, że masz przestać pisać - wręcz przeciwnie. Dużo pisz i dużo czytaj, pracuj nad warsztatem. Poza tym naprawdę polecam zaprzyjaźnienie się z krótszymi formami literackimi. Kiedy popiszesz trochę opowiadań i zaczną ci one wychodzić, wtedy zacznij zastanawiać się nad pisaniem powieści. Nie odwrotnie.

Wielkie dzięki za konstruktywną krytykę.

Nie czuję się w żaden sposób urażony, a wręcz przeciwnie - dopiero teraz mam okazję wysłuchania opinii ludzi związanych z tematem. Wezmę się za opowiadania, co już kiedyś zadeklarowałem, ale nie wykonałem. Jeśli chodzi o okna, to ów kompleks nie jest położony w otchłani, tylko na poziomie przeciętnej polskiej piwnicy, na myśli miałem więc niewielkie okna "dachowe". Do reszty błędów się przyznaję i szczerze mówię, że nad późniejszą edycją nie spędziłem wiele czasu.

Tak czy owak, dzięki raz jeszcze. Na pewno wrzucę jeszcze jakiś tekst, niekoniecznie fragment czegoś większego.

Pozdrawiam 

Nowa Fantastyka