- Opowiadanie: Amazis - Polifonia

Polifonia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Polifonia

Bóg nie jest księgowym, lecz artystą, a światem rządzi muzyka, nie matematyka.

 

Ktoś mógłby ostro zaprotestować przeciwko takiemu stwierdzeniu: czy wszelka harmonia nie jest po prostu odpowiednim ustawieniem określonych elementów, efektem arytmetycznej szarady, matematycznej żonglerki? A czy muzyka nie jest tylko matrycą liczb naniesioną na tło dźwięków?

 

Nie. To nieprawda.

Podstawą świata jest nie liczba, ale nuta. Każdy jego element, począwszy od kwarków, a skończywszy na pojęciach moralnych jest wyrażany za pomocą odpowiedniego dźwięku. Dźwięku pochodzącego z krainy platońskich idei, doskonałego, będącego niczym innym jak samym tylko Określeniem. Dźwięku, który nie ma własnej natury – bo to, jak postrzegamy jego współbrzmienie z innymi zależy tylko od nas, od naszej indywidualności. Jeżeli tak nie jest, to dlaczego jedną rzecz, która powinna być niezmienna i stała jak każda liczba, dwoje ludzi odbiera zupełnie inaczej?

Polifonia tłumaczy wiele zjawisk o wiele lepiej niż pusta, zimna matematyka.

 

I

 

Zimny wiatr był niezwykle zajadły i wciskał się w każdą szczelinę ubrania: nie pozwalał zapomnieć, że listopad ma się ku końcowi, a prognozy zapowiadające wczesną, śnieżną zimę tym razem okażą się trafne. Pod ogołoconymi z liści drzewami leżały kupki śniegu, tajające za dnia, a rosnące nocą – były jak przyczółki, z których zima miała wyruszyć niedługo na podbój miasta.

Po pniu dębu stoczyła się mała, ruda kulka. Wiewiórczymi łapkami odgrzebała spod śniegu jakiś żołądź, a potem, trzymając go mocno, zaczęła się przyglądać, jak grabarz i jego podchmielony pomocnik starają się z gracją zsunąć trumnę do grobu.

Marta odwróciła od niej wzrok. Jeszcze nie doszła do poziomu dewocji, na którym zwierzę z żołędziem w łapkach uznałaby za palec Boży albo za znak czyjejś obecności.

Wróciła do swojego poprzedniego zajęcia, czyli obserwacji gry emocji na twarzach wszystkich zgromadzonych na pogrzebie załobników. Było to o tyle zabawne, że dzięki woalce na twarzy mogła to robić niepostrzeżenie i zupełnie bezkarnie. Generalnie wszędzie widziała różne odcienie smutku, żalu i nudy – tylko Alicja i Maria, siostry zmarłego, rzucały się w oczy ze swoją gipsową obojętnością… pisaną przez naprawdę duże „O".

 

Wredne pipska, robiły to samo, co ona. Wodziły mętnymi tęczówkami w tę i nazad, planując widać zawczasu, do kogo podejść, aby otrzymać jak najwięcej komplementów na temat własnego wyglądu. „Ach, brat wam umarł, a wy znosicie to z taką godnością". Ojej, ojej… Niestety, w swojej bezczelności nawet nie założyły woalek ani ciemnych okularów, przez co każdy mógł śledzić ślamazarne ruchy ich gał.

Nie trawiły jej i Marta wręcz bała się myśląc o uczestnictwie w pogrzebie Adama. Były zdolne do wszystkiego. Uznała jednak, że w tak poważnej sytuacji (to jest w obecności wszystkich psiapsiółek i kuzyneczek) przyjmą postawę neutralną i nie będą skakać jej do oczu. Nie przeliczyła się: traktowały ją jak kawałek gumy do żucia przyschniętej do spodniej strony blatu stołu – o którym się wie, ale nie mówi. Powietrze gęstniało od kotłującej się za zbolało-plastikowymi maskami nienawiści, niemniej nie zanosiło się na to, że kochajace się siostrunie pozwolą sobie wykrzywić twarz grymasem wstrętu. Dały o swój imidż do tego stopnia, że nawet nie płakały.

Tak po prawdzie, to Marta również nie roniła łez – ale tylko dlatego, że więcej ich już nie posiadała. Po dniach i nocach nieustannego dręczenia się myślą, że Adam był zimny, sztywny i niedługo zeżrą go rudo-zielone żuczki, nie miała już siły płakać. Wszystko, co jest nieustannie zadręczane, potrafi zgrubieć i zrogowacieć. Nawet dusza.

Odczuwała tylko wściekłość na cały ten teatr, tak umiejętnie, cukierkowo zaplanowany. Na Maryśkę i Alę, jego reżyserki. Na Adama, że musiał wpaść pod samochód i na samą siebie, że przez swoją kłótnię go do tego sprowokowała…

 

Tuż przed czubkiem buta Marty przesunęła się, jak ogon uciekającej myszy sznurówka pomocnika grabarza.

Zdecydowanym, ale bardzo dyskretnym ruchem Marta przycisnęła jej koniec. Pijany, czerwony jak pomidor chłopek-roztropek, chcąc wykonać krok do przodu stracił równowagę i zwalił się na trumnę. Łapiąc się wieka, przechylił ją na bok.

 

Trumna spadła z pasów.

Otworzyła się.

Adam wyleciał z niej jak szmaciana lalka, aż zafurkotała w powietrzu jego czarna grzywa. Runął do grobu na twarz, aż głowa wykręciła mu się do tyłu. Zalany ćwok spadł prosto na trupa.

 

 

Maryśka i Ala wrzasnęły ze zgrozy, a na ich obliczach widać było już mieszaninę przerażenia, złości i smutku. Gipsowa obojętność, tak starannie szlifowana przez ostatnie kilka dni, roztrzaskała się w jednej sekundzie. Ich twarze, zupełnie nieprzyzwyczajone do okazywania gwałtownych uczuć zdawały się skrzypieć przy każdym podrygu mięśni jak nienaoliwiony mechanizm. To ci dopiero widowisko!

Marta wybuchła śmiechem. Śmiała się jak głupia widząc, jak wymuskany plan tych dwóch żmij bierze w łeb. Jak Adam leży w grobie z odwróconą głową, jak pomocnik grabarza opiera się o jakiś nagrobek i próbuje wrócić do pionu. Wszyscy ludzie nie patrzą się na trupa, tylko na puste miejsce obok niej. Nawet nie przybili wieka do trumny.

 

Śmiała się i śmiała.

Niestety, tylko ona jedna.

 

***

 

Kiedy wychodziła z cmentarza czuła, że nikt nie odprowadza jej wzrokiem. Większość osób zgromadzonych na pogrzebie miała gdzieś zmarłego: rodzina przedsiębiorców i przesiędawców (?) nie ceniła wysoko wyrodka, który wolał instrument od portfela. Co kogo obchodziła jakaś zawoalowana pinda, nikomu bliżej nieznana? Kimś była tylko dla Ali i Maryśki: uważały ją za pierwszą i ostatnią zdzirę, która chciała wślizgnąć się do bogatej rodziny tylnymi drzwiami, naciągnąwszy ich ukochanego braciszka na dzieciara albo co tam innego. A przecież bidulek, nieporadny Adaś nie umiał radzić sobie z takimi sytuacjami. Według nich, właściwie nie nadawał się do niczego: najchętniej albo kupiłyby mu pieluchę, albo same się z nim ożeniły. Marta od zawsze posądzała je o jakąś mutację kompleksu Elektry.

Sama nie przejawiała takich dewiacji, przynajmniej na tle kontaktów międzyludzkich. Dziwić mogłby drobnostki – rozumienie się bez słów, ściąganie obecności albo telefonów samymi myślami… No cóż, artystę zrozumieć mogła tylko artystka. A artystką – była, i to przez duże A.

Na jej nieszczęście, jej dom nie pisał się przez duże „d", praca, która od wczoraj wisiała na włosku, przez duże „p", i generalnie całe życie przez duże „ż". Jedynym co teraz mogła zrobić, a co zresztą robiła od czasu wypadku, było pójście do swojej obskurnej kawalereczki i granie na skrzypcach – przy ukradkowych spojrzeniach za siebie, na kąt przy szafie, czy ktoś inny niż jej wyobraźnia zostawia ślady palców na zakurzonej wiolonczeli. Potem, jak zwykle od trzech dni pójdzie spać o szóstej i będzie leżeć, na przemian śpiąc i nasłuchując, czy ktoś inny niż rozbujana ostatnio psychika przewraca kartki „die Kunst der Fuge" na pulpicie od nut.

Zza betonowych klocków po drugiej stronie rzeki, które były z konieczności nazywane domami, wynurzyła się bryła klasycystycznego teatru – jednak jej kamienna szarość, w przeciwieństwie do koloru bloków, była zupełnie inna… taka prawdziwa. Żywa. Kamień, szczególnie ujęty w klasycystyczną formę, miał w sobie to coś: życie, naturalność… Klasycyzm, to dopiero musiała być fajna epoka. W podobnym stylu zbudowany był przepiękny, brukowany, obstawiony rzeźbami most, za którym znajdował się dom Marty.

 

***

 

– Przepraszam bardzo, ale to moje miejsce.

– Hm? A tak, rzeczywiście.

Wstał posłusznie i przesunął się o jedno miejsce dalej. Spodobał jej się, więc dyskretnie rzuciła w powietrze, że gdyby się nie przemieścił, odebrałby jej całą radość ze spektaklu. Dlaczego, nie powiedziała: sprawy niezamknięte są najlepszym lepem na płeć przeciwną.

I rzeczywiście.

Podczas antraktu stała obok figury Apolla, nie za bardzo wiedząc, do kogo się odezwać – wszyscy dyskutowali o aktorach, o tragediopisarzu greckim, o rekwizytach i tak dalej… szukała wzrokiem czarnej czupryny. Blondyn, rudzielec, za niski, za wysoki… Oho! Zdecydowanym krokiem kobiety która wie, czego chce podeszła do niego i zapytała, nad czym tak rozmyśla.

– Dlaczego zepsułbym pani przyjemność oglądania, gdybym się nie przesunął.

– Gdyby pan to zrobił, musiałabym patrzeć na Edypa, a ponieważ siedzący przede mną miał rozmiary hipopotama i wszystko mi zasłonił, mogłam z czystym sumieniem skupić się tylko i wyłącznie na panu.

Tekst-ścierka. Niemniej zadziałał i szybko dwoje muzyków zaczęło rozmawiać o roli chóru w tragedii antycznej i jej uwydatnieniu w spektaklu.

 

***

 

– Halo?

– Cześć. Wróciłam już – powiedziała smętnie Marta.

– Poczekaj chwileczkę… Możesz?

Nie miała wyjścia. Oprócz Anny nie miała nikogo innego, kto byłby w stanie wysłuchiwać jej mrocznych przemyśleń na temat życia. Hmm… w sumie, był jeszcze Lucek, ale nikomu o nim nie mówiła, a i on do niej nic nie miał do powiedzenia.

Po kilkudziesięciu sekundach telefon przestał rzęzić szumem suszarki włączonej przez Annę. Marcie od razu zrobiło się chłodniej.

– No już, jestem. Musiałam wysuszyć sobie kłaki.

Miała czarne, mocne jak druty włosiska, sięgające jej do pasa. Upleciony z nich warkocz był gruby jak nadgarstek Marty.

– Opowiadaj, jak było. Były te dwie pizdy?

– Były… ale nawet nie zwróciły na mnie uwagi. Z jednej strony czuję ulgę, a… ale i niedosyt. Chciałabym się z nimi pobić, zepsuć im spektakl, albo rzucić się do grobu, albo co tam jeszcze… A! Nie wiesz, co się stało. Nie musiałam tego robić, bo…

 

I opowiedziała przyjaciółce, co się stało. Tamta – słychać to było – o mało nie wybuchła śmiechem. Powstrzymała się zapewne przez wzgląd na zmarłego.

 

– I to tak zupełnie samo się stało? Daj spokój! Daj spokój… taka granda…

Zupełnie samo? Marta otworzyła w głowie notesik i zapisała w nim to zdanie, aby pomyśleć o nim później.

– T e ż myślałam, że skicham się ze śmiechu. Tylko że teraz do śmiechu mi wcale nie jest, jutro mam rozmowę z Drzazgą. To jest, z moim szefem – poprawiła się.

 

Szef. Większość ludzi wymawiała to słowo z rodzajem wrogiego szacunku bądź złośliwości takimż zaprawionej; tylko ona potrafiła przepuszczać to pojęcie przez zęby z najczystszą pogardą. Szef? A kto to jest szef? Kiedy pierwszy raz zobaczyła wysuszoną Drzazgę siedzącego za biurkiem, tak nędznego w porównaniu z ogromem dębowego mebla, miała ochotę parsknąć śmiechem.

Kiedy wychodziła z jego gabinetu i zobaczyła tę… sekretarkę która w międzyczasie wyskoczyła po nowy pilnik, jej usta znów wygięły się w ładnego banana. „No, to będziemy mieli razem niezły ubaw, moja droga Suniu". Sunia – tak jakoś jej się skojarzyło.

Ale dopiero gdy wyszła za drzwi i schowała się w damskim kiblu, zaczęła się chichrać jak opętana. Dostała robotę w największej restauracji w całym regionie, „Les Lis", gdzie ona – artystka! – miała przygrywać do kotleta za niezłe nawet pieniądze, lecz w najgorszym towarzystwie, jakie tylko mogło się trafić. Bo to nie jest tak, że w wytwornej restauracji jadają tylko nadziane snoby, unikając za wszelką cenę jakichkolwiek przejawów ulicznych manier. W wytwornej restauracja często trafiają się najbogatsi, którzy mają dość pieniędzy na to, aby pozwolić sobie na uliczne maniery tam, gdzie normalnie były one zupełnie nie na miejscu.

 

– O? Co się stało?

– A, weź! Jak grałam, to się przypierdzielił jakiś gruby koleś. To znaczy, on przyszedł z jakąś tam kuchtą do towarzystwa, ale potem się najebał w kłodę i podjął działania zaczepne w stosunku do mnie.

– Z łapami?

– Z mordą, a konkretnie z językiem. „A Vivaldiego znasz? A w ślinę polecisz?" Drzazga uznał, że to było bardzo nieładnie, że dałam mu w paluchy salwę ze szpilki a potem tak skopałam w jaja, że się zeszczał, bo to był Bardzo Ważny Ktoś, wiesz…

– Aha. I co teraz?

– Nie wiem. Pogadam jutro, zobaczymy… pewnie mnie wywalą.

Między użytkowniczkami sieci komórkowej zapadła głucha cisza.

– Słuchaj, jak będziesz tylko czuć ochotę, wpadnij do mnie. Nie możesz teraz zostawać sama. Podziwiam cię, że tak zaciekle starasz się dawać sobie radę, ale na miłość boską, Marta, ty się wykończysz! Zamiast iść do pracy po wypadku, powinnaś wziąć sobie urlop. I skończ z tym samotnym siedzeniem; jeżeli nie chcesz odwiedzić mnie, to może pojedź do Łodzi, do tej twojej siostry? Żałoba żałobą, ale oszalejesz, jak będziesz sama się zadręczać. I nie martw się o kasę, mogę ci zawsze pomóc, jakoś to będzie… nawet, gdy cię wywalą.

Marta wysłuchała jednym uchem przyjacielskich rad i podziękowała za nie grzecznie. Anna wydawała się być uspokojoną, to dobrze. Może chociaż ona przestanie się martwić.

„No, to będę kończyć". „Jak chcesz, trzymaj się". „Na razie".

 

Odłożyła telefon. Musiała porozmawiać z kimś jeszcze – to jest: z Luckiem.

Lucek nie był mrukiem, nie był namolny, nie był zgrywusem i smutasem. Był idealnym przyjacielem Marty. Poza tym, tak naprawdę w ogóle nie istniał. Wymyśliła go jeszcze w domu dziecka: najpierw miał dla niej kształt pierożka z serem (no co…?), potem Jamesa Deana, a teraz przechodził przez fazę wyglądu gadającego jelonka. Przychodził do niej zawsze, gdy wystawiła obok krzesła miseczkę z problemami.

(Miseczka z problemami to taka zwykła miseczka – w gruncie rzeczy cokolwiek, co posiada obwarowane ściankami dno – do której wkłada się swoje problemy, jak zresztą mówi sama nazwa przedmiotu. Marta miała ładną muszlę przegrzebka, do której wrzucała wypisane na kartkach kłopoty – była tak ładna, że Marcie wydało się czymś idiotycznym ustawienie jej na komodzie i skazanie na rolę łapacza kurzu. W ten sposób wymyśliła swój sposób na kłopoty. Z tego powodu zmieniła też wygląd Lucka: James Dean wpieprzający papierzyska z muszli małża wyglądał co najmniej debilnie.)

 

 

I znów, tak samo jak od trzech wieczorów, usiadła przy stole i wrzucała kolejno do muszli papierowe klocki z napisanymi na nich słowami: Adam, Smutek, Strach. Adam – bo go nie było, Smutek – bo był, i Strach – bo zaczynała podejrzewać samą siebie o dziwne rzeczy.

Wstała rano o szóstej. Spała dwanaście godzin – tyle, ile sobie ustaliła wieczorem. Inna sprawa, że ten sen był jak żakardowa firanka – rzadki i pełen dziur. Od razu po otwarciu oczu usiadła łóżku i spojrzała w kierunku zakurzonej wiolonczeli w kącie i pulpitu na nuty… na instrumencie oczywiście przybyło zostawionych w miękkim, szarym pokryciu dziur. Nuty otwarte oczywiście na tym kanonie, którzy grali po raz ostatni.

Ta zafajdana nora zyskiwała własne życie. Dziewczyna miała przeczucie, że jej dotychczasowa przestrzeń, tak bardzo utożsamiana z bezpiecznym domem, którego nigdy nie miała, jest dla niej za dziwna i za ciasna… ale co było dla niej normalne i wygodne?

Jej płaszcz?

 

Czasem chciałaby być nutą. Mieszkać w takcie jak w domku. W utworze każda nuta musi być zagrana: w życiu zaś niektórzy liczą się bardziej, inni mniej.

 

Wzięła skrzypce – które jeszcze nie wyglądały na dotykane niewidzialnymi palcami – i o godzinie szóstej nad ranem, gdy za oknem w światłach lamp wirowały płatki śniegu, zagrała barokowy slalom. Nadmiar trylów i mordentów wywoływał u niej coś podobnego do choroby morskiej, miała ochotę zwymiotować od tego mdłego, cukierkowego stylu.

Byle tylko zapomnieć o obrazie trupa leżącego w wyściełanej aksamitami trumnie, nabrzmiewającego od gazów, zieleniejącego i zżeranego przez robaki. Bo kto raz straci wiarę w godność i piękno ludzkiego ciała, ten nie odzyska jej nigdy.

 

II

 

Śnieg padał i padał… pytano tylko „po co", bo panowała temperatura dodatnia, i każdy płatek, każda zamarznięta w niebiosach ociupinka pary roztapiała się po dotknięciu ziemi. Wszystkie ulice były pokryte burą breją. Cały świat wyglądał jak jeden wielki kloszard, a ludzie jak wszy łażące po nim w tę i nazad.

Dziś jednak nadeszła zmiana. Wszystko wskazywało na to, że aura trwale się oziębiła: nocny mróz nie puścił aż do teraz, może nawet się wzmógł… teraz, czyli do godziny trzynastej pięć. Nie – nie trzynastej pięć; cholera, co to za godzina? Raz, dwa… Trzynasta osiem.

Marta westchnęła. Mogła sobie kupić zegarek elektroniczny za parę groszy i nie musieć liczyć odstępów między cyframi tak, aby co do sekundy móc określić aktualną godzinę. Jak by się on prezentował na ręce trzymającej skrzypce, o, to już inna sprawa. Wyglądałaby by jak wiedeński dyrygent, wymachujący na koncercie noworocznym nie batutą, ale laską suszonej podwawelskiej.

 

Z natury była perfekcjonistką. Tak samo drażniła ją niemożność poprawnego odczytania godziny z cyferblatu zegarka, jak i bury, drażniący kolor świata. Podobnie jak i to, że nie mogła sobie przypomnieć rozmowy z szefem. Wielu innych rzeczy również nie pamiętała, tak jakby robił je za nią ktoś inny, obcy – i działający zupełnie odmiennymi środkami. Skleroza? Jakaś mutacja Alzheimera?

Z rozmowy z Drzazgą utkwiła jej w pamięci większośc jego wypowiedzi. Dzięki temu mogła zrekonstruować dialog.

 

– …

– To nie jest tak, że jako pani pracodawca nie mogę mieć do pani zażaleń, pani Marto.

– …

– Pani Marto, proszę nie zapominać, że sztuka nie wchodzi pomiędzy sosjerki i kieliszki. Pani gra do kotleta, i tylko tyle się od pani wymaga. To niewiele.

– …

– Radziłbym, aby zajęła się pani swoimi własnymi sprawami, które – na to wygląda – poważnie się skomplikowały.

– …

– Myślę, że lepiej dla pani jest słuchać marszu własnych kiszek niż swoich skrzypiec? Żeby się pani nie zdziwiła, bo inne restauracje–

– Pan lubi mieć władzę, prawda? No to proszę przyjąć wreszcie do wiadomości, że ja osobiście zupełnie obywam się w życiu b e z świadomości tego faktu. Skończył pan? Spieszy mi się, muszę kupić prezent dla znajomej. Mam za co, proszę sobie wyobrazić.

– Pani jest…

– Tak, tak. Nara.

 

Była z tym u lekarza, ale na wizycie się skończyło. Leki, jakie jej zapisał były, krótko mówiąc, poza jej zasięgiem finansowym. Wszystkie pieniądze szły na utrzymanie się już nie przy zdrowiu, co tylko przy życiu – ale jak tu można o siebie dbać, kiedy jest się sierotą bez rodzeństwa, pod zimowym płaszczykiem ma się tylko cienki sweterek a w mieszkaniu smród, brud, żeby nie powiedzieć – ubóstwo? Nawet nie było to mieszkanie, a jedynie kawalereczka, wynajmowana od starej, wściekłej baby wyglądającej jak koszmar pijanego pterodaktyla. Marta wiecznie chodziła przeziębiona, a w kieszeniach jej spódnic i spodni można znaleźć było całe stosy chusteczek jednorazowych. Czasem podczas gry podtykała nos pod smyczek tak, żeby zrzucić znad wargi mętną łezkę smarku. Jak Nielsen w „Ściąganym". Chociaż nie, on tylko drapał się po nosie… w takim razie, dokonywała naprawdę wielkiej sztuki.

Adam wszystko to trzymał w sensownej kupie, no ale Adam się skończył i została po nim tylko wiolonczela, stojąca w kącie jej pokoju tak, jak on sam ją zostawił.

Coraz częściej zamiast współbrzmienia znajdowała w życiu dysharmonię. Jej życie zaczynało po prostu fałszować.

 

Szła i szła, wciskając dłonie w kieszenie czerwonego jak ogień płaszcza. Była głucha na miasto, które nie robiło nic innego, jak w kółko warczało, brzęczało i wyło. Co za chaos. Starała się wsłuchać w stukot własnych obcasów.

 

…Stuk, stuk, stuk, stuk…

Chodzi rytmicznie, jak zegar… Harmonia. Może jednak świat nie jest aż tak nędzny i ponury? Głowa – w bok, spojrzenie na szyby H&M i na własne odbicie. Czerwone włosy związane w czerwony warkocz, czerwony płaszcz. Po jego wywiniętej pole wspina się złota jaszczurka. Jak ciepło wygląda jej właścicielka na tle bielejącego świata. Jak płomień. Jak najśliczniejsza z róż.

…Śruu!…

Wiatr gwizdnął jej koło ucha i wpił się pazurami w odsłonięte miejsce pod płaszczem. Przecież miała pod nim tylko cienki sweterek. Tak, tak. Chodziła jak zegarek – ten, z którego za boga chińskiego się nie mogła rozczytać (tylko na taki ją było stać), albo jak róża, której się pomyliły terminy i zakwitła w środku zimy (akurat wtedy, kiedy mróz stawał się coraz silniejszy) po to tylko, żeby zaraz zdechnąć. Dobrze, że nie pada, bo deszcz mógłby zmyć złotol z broszki. Co za beznadzieja ze mnie, myślała, jestem jak kupka błota, w którą ktoś wetknął skrzypce i smyczek.

Jeszcze raz spojrzała w okna wystawy – a konkretniej w ostatnią z jej szyb. Zauważyła w niej coś dziwnego. Miała dwie czy cztery nogi? Nie, no dwie… to chyba ktoś koło niej przeszedł.

 

Odwróciła się: w promieniu sześciu metrów nie było nikogo na deptaku.

 

Wzruszyła ramionami – nie chciało jej się zawracać z drogi – i poszła dalej, przed siebie.

 

Pod teatr zajechała krótko przed dwudziestą. Nie miała zamiaru wchodzić do środka: po prostu chciała przypatrzeć się kolumnom, figurom trytonów i w ogóle całemu budynkowi.

Czuła, że z jej pamięcią jest coś nie tak. Z jednej strony nie była w stanie sobie przypomnieć, czy zamknęła leżącą na pulpicie książkę z nutami, a z drugiej – traciła świadomość wykonania niektórych czynności, nie przypominając sobie, że w ogóle ich dokonała. Przykładem była jej rozmowa z szefem, choć takie exempla możnaby mnożyć i mnożyć.

Teraz nawet wyobrażenie sobie teatru przychodziło jej z trudem. Adama nie pamiętała prawie wcale. Znikał powoli, odchodził w mgłę ; jego obraz delikatnie, lecz konsekwentnie zacierał się z każdym dniem. Bała się przesunąć wiolonczelę, którą zostawił u niej po pamiętnej kłótni. Gdyby… gdyby to zrobiła, straciłaby dowód, że on w ogóle istniał.

Wszystko, co zdarzyło się do czasu jego wypadku, było jak piękny sen. Z kolei życie po tragedii przypominało swym bezsensem i grozą koszmar. Między jednym a drugim nie było jawy. Była tylko niepewna mgła, w której obraz mężczyzny rozpływał się coraz bardziej.

I tylko wiolonczela została na swoim miejscu. Marta traktowała ją jak niewybuch, starając się jej nawet nie dotykać, a mimo to bała się, że pewnego dnia zniknie tak jak trzewiczki Doroty po jej odejściu z krainy Oz.

 

***

 

– Co w gruncie rzeczy o sobie wiemy? – zapytał, próbując otworzyć parasolkę.

– Tyle, ile na razie potrzeba. Jutro dowiemy się więcej.

Łups, parasol strzelił w powietrze stylonową kopułą. Mężczyzna podniósł go nad ich głowy. Spróbować czy nie?

– Czy możesz mnie podrzucić do domu?

Niee, nie pod kamienicę, w której mieszkała. Wysiadłaby przy jakimś apartamentowcu w centrum miasta. Za pierwszym razem nie wymagała od mężczyzny nic więcej, a jeżeli będzie się chciał spotkać po raz drugi – no, to będzie znaczyło, iż jest dość zdesperowany, żeby poznać prawdę.

– Wybacz, ale chyba nie będzie miejsca w aucie. Maria, Alicja i ich znajomi mają mnie odebrać spod… – i wypowiedział jakąś nazwę.

Kurwać.

– Aż dwie dziewczyny? Nie za dużo na raz?

– To moje siostry – zachichotał. – Bardzo ułożone i wykwintne młode damy, powinnaś je poznać.

I w ten sposób Marta dowiedziała się, że Adam to bardzo obiecujący wiolonczelista o przepięknych widokach na karierę. Że pochodzi z bardzo dobrego domu. Że jest bardzo, ale to bardzo nią zainteresowany i ma dwie zdzirowate siostry – nie posiada za to rodziców.

Choć formalnie to on ją odprowadzał, tak naprawdę było zupełnie odwrotnie. Marta mieszkała przed zabytkowym mostem, a gdy Adam odjechał, zostawiwszy ją przed postojem taksówek, znalazła się po drugiej stronie rzeki. Generalnie nie miała nic przeciwko samemu mostowi, wręcz przeciwnie: bardzo lubiła jego rzeźby i bruk, którym był wyłożony, jednak przy obecnej aurze przeprawa nie zapowiadała się ciekawie. Przynajmniej mogła dzięki temu jeszcze raz minąć miejsce, w którym Adam złapał ją za ręce i zbliżył do jej twarzy swoją – widział to tylko on sam, ona i psiogłowy gargulec siedzący na cokole tyłem do rzeki.

Jedyny świadek trzymał jednak pazurzasty palec na ustach.

 

***

 

Kiedy wracała ze swojej wieczornej eskapady, minęła go znowu. Kamienny maszkaron bielił się w złotym świetle latarni i nadal, tak jak wtedy, trzymał palec na ustach. Teraz wyglądał trochę mniej poważnie, gdyż po jego lewej stronie zawalił się fragment kamiennej balustrady i ustawiono wokół dziury barierki z odblaskami.

A w domu ktoś otworzył die Kunst der Fuge na kanonie oktawowym. Kożuch z kurzu na wiolonczeli znowu dorobił się dziur – śladów nie po palcach, ale po całych dłoniach.

Zanim wyszła, tupnęła siedem razy lewą nogą i dopiero potem zamknęła książkę. Idiotyzm nie pozwolił jej zapomnieć, że to zrobiła. Co, do cholery, się tu działo…?

Wyciągnęła rękę do nut…

 

Telefon!

 

– Halo..?

– Witam, czy mogę rozmawiać z panną Martą S.?

[Było jasne, że mówi to Sunia. Szmery w słuchawce były chyba odgłosem jej pilniczka.]

– Przy telefonie.

– T e l e f o n u j ę do pani…

[Jebana snobka.]

– …w imieniu pana Tadeusza M. Mam pani przekazać, że z dniem dzisiejszym traci pani pracę w restauracji Les Lis. Żegnam.

Marta odłożyła słuchawkę. Spodziewała się tego, więcej: była niemal pewna, że ją wywalą. Niemniej gdzieś w zakamarku jej duszy tliła się ta jedna jedyna iskierka nadziei na zachowanie pracy; niestety miała ona takie szanse na przetrwanie jak płomyk świecy w starciu z pękniętą tamą na rzece.

Teraz nie miała źródła utrzymania. Co najwyżej mogła zacząć grać na rogu ulicy i liczyć na to, że ktoś będzie chciał posłuchać jak grajek w spódnicy fałszuje kolędy… bo przecież było tak zimno, że palce skrzypaczki prędzej by odpadły niż zagrały coś bardziej skomplikowanego niż „Cicha noc".

 

Nie mogła wytrzymać tej pustki, więc wyciągnęła skrzypce i zaczęła grać.

Było późno w ogóle, a zbyt późno na granie.

 

Czym jest polifonia?

Marta całe życie poświęciła zgłębianiu swojej teorii dotyczącej współbrzmienia wielu głosów Świata i rozkoszowaniu się kolejnymi dowodami jej prawdziwości. Wszystko ze sobą współgrało, od człowieka zależało tylko to, jak skomponować poszczególne takty utworu zwanego życiem. Więcej: w muzyce tonacje moll i dur bardzo się nie lubią. W życiu zaś elementy pozytywne i negatywne pasowały do siebie jak kawałki wielkich, olbrzymich puzzli. Tylko w ten sposób mogła istnieć: ona, Marta, jeden wielki zbiór przeciwności – czyli prawdziwa artystka.

Trudno jej samej było ocenić, czy jest wybitna. No, na pewno wiele od siebie wymagała, a jej cechą rozpoznawczą była skromność – bardzo, bardzo bała się przecenić swoje umiejętności. Drabina, na którą wspinała się całe życie, ucząc się gry, była bardzo delikatna, a może i nawet przegniła bądź zżarta przez korniki. Niejeden nie uwierzyłby w to znając ją taką, jaka była na co dzień: oto bowiem Marta nie znajdywała żadnego trudu łącząc tę cechę charakteru z potwornie rozbuchanym ego. W towarzystwie skrzypków nigdy nie przechwalała się i wybierała dla siebie miejsca poślednie; gdy zaś otoczyła ją zgraja szarych zjadaczy chleba, czuła się jak gil pośród wróbli. Można znaleźć harmonię między dwiema skrajnymi rzeczami, trzeba tylko odkryć w sobie dar do jej szukania i przyswoić nieopisaną przez nikogo zasadę współbrzmienia.

Niestety, aby kilka głosów w inwencji albo fudze mogło współgrać, potrzebowało tematu.

Klamrą, która spinała wszystkie elementy życia artystki, która nadawała mu sens i łączyła je w sobie – był Adam. Ponieważ jednak leżał w grobie i gnił, jej życie zaczynało się… rozkładać na czynniki pierwsze. W dodatku wcale do siebie nie pasujące.

 

 

***

 

Kłótnia była ostra i jazgotliwa, przypominała wymianę ciosów w najefektowniejszej scenie „Przyczajonego tygrysa…". Raz jedna strona, raz druga – sprawiedliwie, po równo. W miarę upływu czasu i słów zmieniali oręż na coraz cięższy.

I tak jak w filmie, jedna strona po prostu miała dość i uciekła. Adam złapał płaszcz i wybiegł z mieszkania, podczas gdy ona sama stała na środku pokoju, ze skrzypcami w rękach, i płonęła. Ogień spalał ją jeszcze przez kilka minut, do czasu, gdy usłyszała przez okno pisk hamowanych opon i głuche „bam". Gdy wyjrzała za okno, ogarnął ją lodowaty chłód, a serce ścisnęła zimna łapa.

Wiolonczela i pulpit z canone alla octava zostały na swoich miejscach. Struny i kartki były jeszcze ciepłe.

 

III

 

Tej nocy śniła o kiełbasie.

 

Nad ranem obudziła się i znów zaczęła odczuwać strach. Ot tak, po prostu. A co zrobić, gdy człowieka ogrania groza? Najlepiej po prostu usiąść i kiwać się rytmicznie, jak zegarek, jak odłos kroków na burku, kiwu-kiwu w jedną i drugą stronę. Albo wziąć nóż i rozciąć sobie skórę, i przez to rozcięcie wywrócić samą siebie na drugą stronę. Znaleźć się po drugiej stronie tego cholernego lustra.

Pozwolić światu rozkleić się na wszystkie melodie, jakie go tworzyły i dać im samodzielne życie.

Nie ma Adama. Jedzą go mrówki i chrząszcze. Zawsze obcinał paznokcie bardzo krótko, żeby nie przeszkadzały mu podczas gry na wiolonczeli. Teraz rosną i rosną. Musi mu je obciąć: musi wziąć w dłonie te siniejące, martwe ręce-grabie, a potem chlasnąć ostrzem sekatora tuż przy samej skórze. Oddzielić od ciała pozakręcane keratynowe bluźnierstwa. Włosy – czarne, piękne włosy przybierają siny kolor. I rosną jak trawa, zupełnie jak trawa: długimi, cienkimi źdźbłami oplatają nabrzmiewające gnilnym gazem ciało, z czaszki obłazi skóra i obnaża ich cebulki…

 

Na wiolonczeli widać odbite w kurzu ślady palców.

Strony obracają się same.

Ona – Marta – robi rzeczy, których nie pamięta.

Świat ginie w lawinie fałszów.

Opuścił ją przyjaciel, którego nigdy nie było.

 

Jest Anna, przeleciało dziewczynie przez myśl. Doczekała do tej nieszczęsnej dziewiątej na przemian podsypiając i budząc się, i od razu zadzwoniła do swojej przyjaciółki. Nie odbierała – co to miało znaczyć? Niewiele myśląc chwyciła czerwony płaszczyk i rzuciła się ku wyjściu.

 

Po długim-niedługim marszu doszła wreszcie do fioletowej kamienicy z butikiem na parterze. Chciałaby tutaj mieszkać. Anna miała wielkie szczęście, że ciotka zapisała jej w spadku swoje mieszkanie (zmarła zupełnie niedawno, zaczęło się ponoć od problemów z trąbką Eustachiusza, a skończyło na raku z przerzutami). Wszystko było tam takie wytworne, i nie chodziło wcale o ustawienie mebli czy wygląd balustrad na klatce schodowej: trzymetrowej wysokości pokoje, dwuskrzydłowe drzwi… wszystko takie stare, antyczne, a jednocześnie komponujące się tak świetnie z nowoczesnym wystrojem mieszkania Anny. Po prostu sztuka. Anna była malarką, wiedziała, o co chodzi. Tutaj widać było współbrzmienie – u niej, u Marty, już nie.

Wspiąwszy się po schodach, nacisnęła guzik dzwonka i posłusznie zaczekała, aż szum w środku przysunie się do drzwi. Strzępki rozmowy, miauczenie kota, kroki-kroczki na drogim parkiecie… Nie było judasza, więc drzwi na chwilę się uchyliły.

Anna najpierw miała na twarzy zdziwienie, a potem jej twarz stężała – jakby owionął ją czterdziestostopniowy mróz. Zacisnęła zęby, widać to było aż za wyraźnie.

– Ania, dzwoniłam do ciebie rano, ja chciałabym-

 

Łup!

 

I nic więcej. Żadnego słowa wyjaśnienia, po prostu trzaśnięcie drzwiami. Zero reakcji na dobijanie się i skamlenie…o co? O przebaczenie za coś, czego się nie zrobiło, czy podanie powodu bezprawnej nienawiści? Po iluś tam minutach, a może nawet i kwadransach, otworzyły się sąsiednie drzwi i siwa głowa obwarowana papilotami rozkazała Marcie zabierać się i wynosić jak najszybciej. Bo „nikt nie może pospać sobie dłużej".

 

Świat wirował, gdy grała, ale miała tego już dość. Jej dzisiejsza gra była mierna. Nie wiedziała, czy strony nut znowu się przewróciły, bo nie zamknęła książki ostatniego wieczora. Za oknem zapadał zmierzch. Płatki śniegu pikowały ku szarej ziemi, a nuty wylatywały przez otwarte okno i leciały ku siwemu niebu.

Marzną, pomyślała. Muszę im pomóc. Nie mogą leżeć na mrozie.

Nuta to ruch.

Nie może zamarznąć.

Ruch to życie.

Nie można, nie wypada czegoś zabić.

 

– Bam, bam! – i za chwilę: – Bam, bam!

Posłusznie otworzyła drzwi. Stała za nimi kobieta, od której wynajmowała kawalerkę. W niezbyt grzecznych słowach powiedziała, że skoro wszyscy jak jeden mąż skarżą się na jej nieszczęsne granie po nocach „bo nie można odpocząć po pracy jak należy", to ona musi się ugiąć pod wolą większości. Jej przemowa była o wiele dłuższa i bardziej wyrazista, niemniej całą ją można było podsumować jednym tylko zdaniem: – Tydzień: ani dnia dłużej, a po tygodniu – wypierdalać mi stąd.

– A za to, jak pani mnie wczoraj potraktowała, to ja policję powinnam zawiadomić! Policję jak nic, albo na kolegium…!

 

Świat umarł. Nie działo się już nic: wszystko zamarło w bezruchu. Kakofonia była już lepsza od ciszy będącej niczym innym, jak po prostu śmiercią.

A więc tak wygląda śmierć, myślała. Leżała w łóżku, skulona, twarzą do ściany.

Nie ma już niczego, czego mogłaby się uczepić.

 

Lucek, gdzie jesteś? Tyle razy pomagałeś mi przezwyciężyć moje problemy. Wpierdalałeś bez szemrania kartki z moimi smutkami, trawiłeś je potem nieistniejącym kwasem i wydalałeś odfiltrowane ze zła. Zbierałam te małe bobki szczęścia, pokrywałam lakierem zadowolenia i wystawiałam w swojej małej galerii jak najcenniejsze z klejnotów. A teraz okazuje się, że to wszystko są nadal gówna. Cieszyłam się z gówien. Wdychałam smród jak perfumy.

Wszystko jest niczym.

– Nie módl się do tego cwela, przegnałam go raz, a dobrze.

Głos był bardzo podobny do głosu Marty, a jednak różnił się jednym elementem – był mocny, pewny swojej siły.

– Wpadka na cmentarzu to twoja sprawa? Ty rozmawiałaś z szefem? Ty kłóciłaś się z tym babskiem z dołu?

– Ja, ja, ja… Ty tylko śpisz, grasz i przejmujesz się sobą. Tak naprawdę to ty mnie utrzymujesz przy życiu, ale, na miłość Boga, to nie jest tak, że ja mam robić za ciebie wszystko! Już muszę się martwić, abyś się wysrała, napiła i najadła.

– Nie ma cię tutaj.

Głos zaśmiał się, a po chwili łóżku przesunęło się, kopnięte w jedną z nóg. W powietrzu rozniósł się zapach zapalonego papierosa.

– Słuchaj, ja też chcę mieć już własne życie. Weź się w garść, bo jak nie, będzie kiepsko z tobą – i, ma się rozumieć, ze mną. No i co się mażesz – w głosie zabrzmiała rezygnacja. – płaczesz za tym futrzastym bubkiem… Daj spokój. Co on dla ciebie zrobił? Jakie ty masz problemy dziewczyno?

Minęła chwila potrzebna na zaciągnięcie się papierosem.

– A tak w ogóle, to zobaczmy!

Sprężyny fotela jęknęły, a szpilki zastukały po drewnianej podłodze. Dźwięk i jego natężenie wskazywał, że Marta numer Dwa podeszła do komody, do muszli przegrzebka.

Szelest papierków.

– Co my tu mamy… „Boję się o siebie". E? A co, chora jesteś? Dzieje ci się coś? Jak na razie, to martwię się ja. A dopóki mam chęć na to – a mam – daj sobie spokój… dalej: „Otacza mnie wszechobecny smutek". A dlaczego tak jest? Znajdziesz nowe mieszkanie, pracę… a, to dlatego: „:Adam". No nie mów, że znowu się za nim stęskniłaś.

– Nie żyje.

– Żyje.

– Nie.

– Tak.

– Byłam na jego pogrzebie!

– Ja też, no i co? Zaraz tutaj przyjdzie. Może dziś zagramy ten cholerny kanon bez żadnych zgrzytów. No właśnie, ja się zagadałam jak głupia, a on już pewnie jest na schodach.

Syk gaszonego papierosa, szelest przewracanych kartek. Stukot stóp na schodach i świst powietrza w uszach: uciekaj, uciekaj, szeptał znajomy głosik.

 

Biegła, nie oglądając się za siebie. Wszędzie był hałas, wszędzie był dźwięk; każde ziarenko piasku wbite w beton darło się wniebogłosy jakimś konkretnym tonem, ulicami płynęły potworne symfonie, a ze studzienek lały się haniebne koncerty. Chaos spychał ją coraz bardziej to na lewo, to na prawo – kierował nią.

Ale czy w pędzie można zdać sobie z tego sprawę? Kiedy się ucieka jak oszalały, ten nie analizuje się, czy ta jedyna droga ucieczki jest tą właściwą, bezpieczną, pewną… człowiek może i jest podobieństwem Boga, ale ucieka jak złapana na gorącym uczynku mysz.

Hałas, hałas. A w tym hałasie, w tej potwornej, bluźnierczej kakofonii jeden utwór.

 

Natknęła się na gargulca, który trzymał palec na kamiennych ustach. Znak utęsknionej ciszy.

Skręciła w bok – może ta chmura, ta niszczycielska fala pójdzie przodem, nie zauważy, że uskoczyła przed nią w bok, gargulec milczy, nie wyda jej –

Spojrzała na niebo, na którym świecił księżyc. Na jego tle przesuwały się strzępy chmur. Skoczyła w jego kierunku – w kierunku zimnych, lepkich rąk rzeki.

 

 

IV

 

Bzzyt!

Nagłe, ostre światło bardzo kłuje w oczy, ale dłonie – mimo, że mają obowiązek chronić te delikatne organy – nie mogą zasłonić ich przed metalicznym blaskiem. Są skrępowane jakimiś pasami.

W oceanie bieli pojawia się punkt jaśniejszy niż otaczająca go biel. Najpierw oślepia do reszty jedno, potem drugie oko.

– Źrenice są ok – mówi ktoś.

Dźwięki, dźwięki… Rozmawiają dwaj lekarze, rozmawiają dwie pielęgniarki, tamci o leżącej na dziwnym przyrządzie Marcie, a one o sposobach na plamy z krwi. Mówią też inni, niewidoczni – jedni wprost do Marty, inni o niej do kogoś innego, któryś tam nawet gada sam do siebie. Chaos osiada, jak chmura piasku wsypanego do rzeki. Pozostaje tylko przejrzysta masa wypełniona kolorowym światłem – harmonia.

Teraz Marta ma jeszcze swój czerwony płaszcz, swoje czerwone włosy i swoją złotą jaszczurkę, ale już niedługo zerwą płaszcz, zetną za długie włosy i schowają jaszczurkę gdzieś do zamykanej na klucz szafy, i będą próbować wyleczyć Martusię, przekonać, że tylko liczba, tylko to, co można zmierzyć i zważyć jest ważne.

Będą jej wmawiać, żeby nie słuchała głosów, które do niej mówią. Bo one nie istnieją, tak mówią, i to bardzo źle ich słuchać, bo jak się słucha czegoś, czego nie ma, nigdy nie zobaczy innych kolorów poza bielą.

A przecież to bardzo dobrze słyszeć głosy. Tylko w taki sposób można usłyszeć, co naprawdę mówi do nas Świat. Świat ma wiele, wiele wymiarów i jeszcze więcej ust, którymi do nas mówi.

– Nie bój się, uciekniesz.

– Ona chce uciec, wyobrażasz sobie? Uda jej się!

– Uciekniesz? Ucieknę, o tak!

Tak, wyrwać się stąd… Uciec! I pozostawić wszystko tak, jak jest teraz – bo jest dobrze – to dopiero będzie fuga. A potem upajać się współbrzmieniem wielu głosów. To dopiero będzie polifonia.

 

 

Koniec

Komentarze

Ha, mniej więcej od połowy tekstu zastanawiałem się: "skończy na ulicy, czy u czubków?" :D

A tak poważnie, to bardzo mi się podobało to opowiadanie. Ma specyficzny, trochę mroczny klimat. I nawet trochę mnie wzruszyło, a to nie byle osiągnięcie. Technicznie też jest dobrze, chociaż przejrzyj ten tekst jeszcze ze dwa razy - w paru miejscach brakuje przyimków i nie grają formy wyrazów.

I ta teoria polifonii... Nie wiem, jak to napisać. Ona ma coś w sobie, ale z drugiej strony przedstawiona jest jako produkt myśli szaleńca. Bardzo  dobry pomysł.

"Nuty otwarte oczywiście na tym kanonie, którzy grali po raz ostatni." - "który"?

No, przebrnąłem w końcu przez ten tekst. Co by nie powiedzieć, jest bardzo wyjątkowy. Myślę, że nawet mi się spodobał - w końcu, dotrwałem do końca bez wiekszych problemów.
Co mogę jeszcze rzec? Szaleństwo jest fajne, stopniowo rosnące poczucie paranoi też bardzo przypadło mi do gustu. Gdyby jeszcze tylko działo się ciut więcej i fabuła posuwała do przodu odrobinę szybciej, byłbym naprawdę wniebowzięty.

Trochę mi się to z Dickiem kojarzy. Nie z konkretnym utworem, ale jak gdyby z wieloma jednocześnie --- bo jednak nie z całą twórczością --- takie wrażenie, trudne do udowodnienia.

A ja właśnie czytam wygrzebaną skądś książkę "Iluminations" Evy Hoffmann i mi się ładnie ustawiła obok Twojego opowiadania - książka jest o nieśmiałej pianistce, śmiałej wiolonczelistce, ich nauczycielu i pewnym tajemniczym Czeczeńcu, a przede wszystkim o muzyce, ale mniejsza z tym ;) Pierwsza z bohaterek ma poglądy podobne do tych na początku opowiadania, a jej konflikt z drugą polega na pytaniu czy muzyka (granie, komponowanie) dla artysty to cierpienia, walka, wyrzeczenia, szaleństwo - czy raczej powinna przychodzić z łatwością i czynić z artysty gwiazdę. Twoja bohaterka stoi po stronie szaleństwa, ale co ciekawe nie przekłada się to w jasny sposób na muzykę - nie wiadomo czy jest wybitna, czy nie, bo nie dane było jej się rozwinąć, marnuje się grając do kotleta. Zresztą, gdyby bohaterka na końcu skomponowała genialne dzieło - to już by było zbyt proste ;)
Opowiadanie mi się podobało, przekonująco i niegłupio pokazane jest popadanie bohaterki w szaleństwo, język zdradza Twój własny styl, nie jest przezroczysty. Rozedrgany klimat i rozedrganie psychiczne bohaterki - naprawdę nieźle przedstawione. Może trochę to nagromadzenie nieszczęść momentami aż do przesady - bohaterka nie dość że z domu dziecka, to jeszcze jej facet ginie, nikt jej nie lubi, wyrzucają ją z domu i w ogóle... ale to już czepianie się, po prostu zawsze bardziej interesuje mnie popadanie w szaleństwo gdy pozornie nie ma ku temu powodów - jak w TYM opowiadaniu. Naprawdę dobry tekst, gratuluję.

Aż szkoda, że zostawiłeś ten tekst z tak licznymi zadziorami. Strasznie mnie denerwuje, kiedy wsiąkam w historię i płynę, a nagle trafiam na jakieś absurdalne zdanie, które muszę czytać po kilka razy, bo nie wiem o co autorowi chodziło i cały nastrój pryska.

Ale to jedyny minus. Ogólnie tekst bardzo mi się podobał. Momentami jest naprawdę najwyższej próby: porównania, tempo, język... No i ten klimat. Do tego, jak dla mnie, idealnie wyważone to, co oczywiste i co do domysłów, żadnego lania wody i "zapchajdziur". No po prostu pełnokrwiste opowiadanie.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Przepraszam najmocniej za te zadziory itd, ale po prostu przejrzałem ten tekst tylko raz, miesiąc po skończeniu, i wrzuciłem go tutaj, żeby wreszcie wyrzucić go z głowy. Po prostu miałem go dosyć... "będzie co ma być". No ale najwyraźniej jakoś poszło... dziękuję za uznanie!

Ha, przeczytałam. Na raty, ale tak to już jest z dłuższymi tekstami - na papierze to, że się przerywa i wraca po kilku godzinach, jest wręcz oczywiste, a na komputerze trochę męczy i dręczy.

W tekst wkradło się troszkę literówek, brakujących przecinków itp., ale że kolega exturio ostatnio mnie opieprzył za wymienianie ich, zmilczę. Bo choć takie rzeczy dziabią mnie w oko, dla odbioru całości nie mają większego znaczenia.

Podoba mi się Twój sposób pisania, zwłaszcza niektóre porównania. Jest klimat i ciekawe studium szaleństwa. Fajne. ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Szaleństwo. Klimat dobrze budowany. Pokręcone w warstwie metaforycznej, przynajmniej momentami. Jestem na tak. :)

Nowa Fantastyka