- Opowiadanie: Świętomir - Nim Weles powie dobranoc... (cz. II - ostatnia)

Nim Weles powie dobranoc... (cz. II - ostatnia)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nim Weles powie dobranoc... (cz. II - ostatnia)

Zbudziwszy się nagle, Mohył sądził, że jednak odszedł do Nawii. W końcu na welesowisku czekał na niego umór. Wydawało mu się, że kiedy wyjdzie z ciemnego pokoju, zobaczy swoją niwę i będzie to dlań koniec wszystkiego. Ale nie. Musiał wciąż być jeszcze na ziemi, ponieważ w półmroku izby dostrzegł Dobka. Siedział w ciemnym kącie z małym kawałkiem drewna w jednej ręce i z żelaznym nożem w drugiej. Na podłogę u jego stóp powoli opadały wióry i drzazgi struganego materiału.

Oprócz niego w maleńkiej izbie znajdował się stolik i łóżko, na którym spoczywał wołchw. Na stole stała mała świeczka, której drobny płomień dobywał z mroku przejrzystą sylwetkę ducha. Obok leżał drewniany talerzyk z grubą pajdą jasnego chleba i kawałkiem sera.

Jednak na razie bardziej niż głód Mohyłowi dokuczało co innego. Próbował sobie przypomnieć, co zaszło minionej nocy. Pamiętał, że dotarł na uroczysko i spotkał tam umora. A przemieniony w mężczyznę ptak, coś mu powiedział. Objaśnił, co ma jeszcze do zrobienia na ziemi, zanim będzie mógł odejść. Oczywiście tak, jak to bogowie mają w zwyczaju. Zagadkowo i bez sensu. Prawdę powiedziawszy wskutek tego objaśnienia obraz sytuacji jeszcze się zaciemnił.

Jedno tylko było dlań jasne: Mohył ma jeszcze w tym świecie coś do zrobienia. I to coś wiąże się w jakiś sposób z jego przeszłością. Wołchw westchnął głęboko. Wcale nie chciał wracać do tego, co było dawniej. Zanim wybrał samotność i służbę bogom. Niestety, wyglądało na to, że nie ma wielkiego wyboru. Z przepowiedni wynikało, co było dla kapłana pewnym zaskoczeniem, że ktoś z bliskich mu osób wciąż żyje i w dodatku znajduje się niedaleko stąd.

Nie pozostało mu wiele ponad udanie się na poszukiwania. Z tym jednak musiał zaczekać do zmierzchu. tymczasem posilił się chlebem i serem pozostawionym mu przez gospodarzy. O zmroku cały ród zebrał się na uroczystość pogrzebową. Za dnia synowie Siekienia przynieśli martwe ciało wołchwa, a jeden z nich miał prowadzić ceremonię, gdyż w pobliżu nie było żadnego kapłana. Siekień nawet przeprosił Mohyła, że nie poprowadzi uroczystości osobiście.

Dolegliwości ciała nie pozwolą mi już na to – wytłumaczył słabym głosem. Wyraźnie było mu przykro z powodu własnej niemocy i despektu, jaki wyrządza lubianemu przecież sąsiadowi. Siekień nie był człowiekiem nawykłym do przeprosin, a tym bardziej do tłumaczenia się komukolwiek z czegokolwiek.

Kilka lat wcześniej, przy okazji postrzyżyn jednego ze swych wnuków, niemal siłą zmusił podróżującego przez te strony żercę perunowego, by zaszczycił ród, prowadząc uroczystość. W końcu postrzyżyny były jakby zaproszeniem młodzieńca do grona wojowników, którymi Perun się opiekował. Gość wzbraniał się, gdyż spieszno mu było, a do wyznaczonego dnia brakowało jeszcze około miesiąca. Siekień jednak był nieugięty i kto wie, czy nie trzymałby gościa pod strażą, gdyby ten nie zaręczył w końcu przysięgą, że pozostanie pod jego dachem. Mohył, który wtedy niedawno dopiero osiadł był w tych stronach, osobiście odbierał tę przysięgę, ponieważ Weles sam stoi na straży przyrzeczeń i okrutnie karze krzywoprzysięzców.

Wołchw nie znał jeszcze wtedy Siekienia zbyt dobrze i próbował tłumaczyć mu, że dopuszcza się strasznego czynu i może ściągnąć na siebie gniew Peruna, zwłaszcza, jeśli żerca podróżuje w pilnej sprawie. Siekień jednak upierał się, że dłuższy odpoczynek dobrze mu zrobi, a Perun na pewno nie będzie się gniewać, gdyż Siekień zawsze dba o swoich gości. I trzeba przyznać, że żercy przez ten miesiąc niczego nie brakło, a po postrzyżynach opuszczał gościnę smutny i z łezką w kąciku oka. Mohył przypuszczał, że swój udział w tym miała Jagódka, najmłodsza z córek gospodarza, dziś już od dawna zamężna. Z nikim jednak nie dzielił się tym podejrzeniem. Było ono w pewnym sensie przykre, gdyż samemu Mohyłowi Jagódka również się podobała i nieraz powiadał sobie, że gdyby był młodszy…

„Ludzie zmieniają się na stare lata" – wołchw uśmiechnął się do własnych wspomnień.

Nim ułożono stos pogrzebowy, nastał zmrok. Jak poprzedniego wieczora wokół stołu, tak teraz cały ród zgromadził się wokół ognia na polanie opodal wsi. Jeden Siekień tylko siedział na specjalnie w tym celu wyniesionym z domostwa krześle. Jego synowie układali właśnie zwłoki na stosie. Jeden z nich zaintonował nabożną pieśń na cześć Welesa, którą sam Mohył swego czasu ułożył. Inny zapalił pochodnię. Z namaszczeniem zbliżył się do stosu i podłożył ogień.

Ciało nie wyglądało najlepiej – całe już zsiniało; włosy w większości powypadały. Mimo tego niewiasty dołożyły wszelkich starań by wyglądało jak najgodniej. Powieki były opuszczone, a dłonie złożone na mostku. Między nie wetknięto jego ulubioną wierzbową laskę.

Mohył poczuł jakby serce mu się ścisnęło na dźwięk świętych słów, których sam Sieknitów nauczył. Oczy mu się zaszkliły, gdy powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Wszyscy w skupieniu wpatrywali się w gorejący stos. Nie brakło nikogo.

Wielki Welesie, od którego pochodzi wszelką mądrość tego świata, który opiekujesz się umarłymi i na niwach zielonych w Nawiach pozwalasz im się paść, ześlij swego umora, by naszego wiernego druha bezpiecznie na tamtą stronę Ognistej Rzeki przeprowadził – wołchw szeptał tylekroć powtarzane słowa modlitwy, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak śmiesznie muszą one brzmieć w jego ustach.

Niech to czort – pomyślał. Mój boże, czego chcesz od swego sługi? – pytał cicho płonącego stosu. Drwa trzaskały wesoło, sypiąc dookoła tysiące iskier i rozświetlając całą polanę krwawym blaskiem. Ludzie śpiewali monotonną pieśń. Natłok myśli i uczuć, dezorientacja, pragnienie przeniknięcia woli nieśmiertelnych, tajemniczy człowiek z jego przeszłości, wszystko to kotłowało się w głowie wołchwa, nie dając mu spokoju. Jakże to kontrastowało ze spokojną melancholią obrzędowej pieśni!

Kapłan przypomniał sobie nauki swego mistrza, który przed laty wprowadzał go w arkana wiedzy tajemnej, magii, zielarstwa i świętych obrzędów. „Wszystko to jest darem Książa dla nas" – mawiał. Kiedy Słowianie opuszczali Wyraj, Weles polecił swemu synowi, aby i on, podobnie jak Dażbóg, udał się między ludzi. Miał nauczać ich, aby nie zginęli marnie w dzikim świecie. „Ta pieśń jest dla nas. Poddaj się jej, niech cię prowadzi!" Zamknąwszy oczy, nucił cicho razem z Siekienitami i dosłyszał, że sam Strzybóg przyłącza się do tej pieśni.

„To dobry znak" – pomyślał. Nie każdego człowieka sami bogowie żegnają.

Ale ty jeszcze nie odchodzisz! – ledwie dosłyszalny głos szepnął mu wprost do ucha.

W jednej chwili Mohył zrozumiał wszystko i biegiem wyruszył w drogę. Wśród pienia uczestników ceremonii, dosłyszał jeszcze inny ton. To pieśń wędrowców w opałach wzywających pomocy Strzyboga. Pan Wichrów wcale nie śpiewał mu na pożegnanie. On tylko niósł błaganie o pomoc. Pomoc, której Mohył miał w jego imieniu udzielić.

Pędził przez leśną ścieżkę, a później przez pola wypalone przez Siekienitów pośród puszczy. Było już dawno po zbiorach, więc obecnie przedstawiały one obraz raczej nędzny. W miesięcznej poświacie pod jego stopami szarzało smutne pogorzelisko spopielonych traw, krzewów i drzew. Wypalenisko rozciągało się na obszarze prawie pięćdziesięciu mórg. Zasianie lub skoszenie takiej powierzchni musiało całemu rodowi zajmować ponad dwa dni, a wołchw wiedział, że Siekienici gospodarzą na przynajmniej kilku podobnych polach.

Lecąc niemal na skrzydłach wiejącego mu teraz w plecy wiatru, Mohył pędził przez pole. W duchu podziękował Strzybogowi za ten dar skracający mu drogę i wkrótce na powrót zagłębił się w las. Niebawem dotarł do jednego z nielicznych w tej okolicy traktów. Nie było tu bezpiecznie i mało kto przy zdrowych zmysłach tędy podróżował prócz oszalałych straceńców, poszukiwaczy przygód i najbardziej ryzykanckich spośród ryzykanckich kupców. Nie myśląc wiele, wiedziony natchnieniem, Mohył ruszył w prawo i wkrótce dotarł na miejsce.

Zobaczył ukryty w przydrożnej gęstwinie niewielki szałas. Obok trzy konie stały uwiązane u drzewa. U ich stóp leżały pakunki i tobołki. Jedna ze skórzanych toreb była przewrócona na bok i wysypywały się z niej srebrne ozdoby: pierścienie, naszyjniki, bransolety, i inne jeszcze przedmioty zdolne wprawić w zachwyt nie tylko rozkochane w świecidełkach niewiasty, ale nawet zupełnie trzeźwych i na inne sprawy baczących mężów. Tak misternych odlewów nie mógł wykonać nikt z miejscowych; musiały pochodzić z dalekich stron.

Obok pakunków u stóp powiązanych zwierząt leżał człowiek. Był położony brzuchem do góry, spokojnie i prosto, jakby spał. Dwie strzały sterczące z jego piersi i jedna ułamana, ale wciąż widoczna w udzie dowodziły, że najpewniej spoczywał już snem wiecznym i oczekiwał na szczęśliwej podróży na drugą stronę Ognistej Rzeki, oddzielającej zaświaty od ziem zamieszkanych przez śmiertelników. Z pewnością to nie dla niego wołchw tu przyszedł. Mężczyzna był odziany w proste szaty podróżne ze zwierzęcych skór i przepasany szerokim pasem, teraz rozciętym na boku i zwisającym żałośnie z szerokiego brzucha.

Przed wejściem do szałasu Mohył spostrzegł trzech innych mężczyzn. Byli niezwykle rośli i muskularni; każdy miał przynajmniej pięć lub sześć łokci wzrostu; ramiona grubości ud, a uda – grubości torsu przeciętnego człowieka. Nosili proste lekkie opończe, a nieopodal leżały ich futra, które zdjęli widocznie, rozgrzani ogniem i winem. Wokół poniewierało się co najmniej kilka opróżnionych już bukłaków, a każdy z nich trzymał w dłoni kolejny. Krótko strzyżone czarne włosy i lekko skośne oczy, podobnie jak posiadana przez nich broń, niezawodnie wskazywały na ich pochodzenie. Każdy z nich miał u pasa krótki miecz, zakrzywiony lekko, a u wejścia do namiotu można było dostrzec trzy długie łuki i kołczany ze strzałami.

Ponad wszelką wątpliwość byli to Obrowie. Mohył nigdy nie spotkał nikogo z tego tajemniczego, budzącego grozę ludu, który pojawiał się niekiedy na ziemiach ludzi, jednak słyszał dość opowieści innych, by wiedzieć, z kim ma do czynienia. Obrowie byli ludem olbrzymów oraz mistrzami w hodowli koni, równie wielkich i groźnych, jak oni sami. Trudnili się przede wszystkim łupiestwem – często napadali na podróżnych. Od stałych osiedli trzymali się zazwyczaj z dala, chociaż od czasu do czasu można było od podróżujących usłyszeć pogłoski o tej, czy tamtej osadzie, z której ci nienawykli do uczciwej pracy na roli bandyci ściągali regularną dań. Powiadano też, że ich wierzchowce rozumieją ich mowę, a niektóre nawet potrafią nią przemawiać, zaś sami Obrowie umieją dzięki magicznej sztuce stać się zupełnie niewrażliwymi na żelazo i wszelkie pociski. Tylko ogień był w stanie wyrządzić im krzywdę, a to ze względu na zapiekłą nienawiść Swarożyca olbrzymiego ludu, będącego owocem występku ludzi przeciw prawom ustanowionym przed wiekami przez jego brata, Kniazia Dażboga.

Trzej olbrzymi leżeli pogrążeni w pijackim śnie. Musieli chyba osuszyć wszystkie zapasy alkoholu, jakie znajdowały się w posiadaniu podróżnika. On sam – Mohył przeczuwał to z całą pewnością – znajdował się w szałasie, a jego położenie z pewnością nie było lekkie. Wołchw wiedział, że to ktoś dla niego ważny, ktoś z jego bliskich, którzy wszyscy co do jednego dawno pomarli. To znaczy: tak mu się dotąd wydawało.

Cicho podkradł się do obozowiska. Ogień, wokół którego rozsiedli się Obrowie ledwie się tlił, rzucając słaby blask na okolicę. Nie czekając na przebudzenie się nieprzyjaciół, Mohył wślizgnął się do szałasu. W środku leżał nie kto inny, jak Kowadlik. Fala wspomnień natychmiast przetoczyła się przed oczyma martwego wołchwa. Wspomnienia, od których uciekał przez całe życie dopadły go, gdy wydawało się, że wkrótce ucieknie im raz na zawsze. Teraz jednak nie było czasu na podobne rozważania. Stary, dawno uznany za zmarłego przyjaciel był w potrzebie. Tylko to miało teraz znaczenie.

Potrząsnął związanym mężczyzną, a ten obudził się i natychmiast wytrzeszczył przerażone oczy. Zamiast trzech Obrów pochylała się teraz nad nim jakby utkana z samego księżycowego blasku srebrzysta zjawa. W dodatku przypominała ona człowieka, którego pogrzebał był w myślach już przed wielu laty. Do pewnych wspomnień lepiej nie wracać. „Przyszedłeś się zemścić, przyjacielu?" – pomyślał gorzko.

Ale zjawa nie wyglądała, jakby chciała się mścić. Raczej, jakby pomagała mu wyzwolić się z więzów. Szło jej to niesporo, widmowe palce ślizgały się po grubych powrozach.

– To ty, Mohyle? – wyszeptał Kowadlik.

Widmo tylko pokiwało głową. Wreszcie poradziło sobie z więzami i więzień Obrów mógł samodzielnie podnieść się na nogi. Dookoła panowała kompletna cisza. Żaden z dawnych przyjaciół nie odzywał się; tylko patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Każdy z nich przywoływał nieprzyjemne wspomnienia z przeszłości.

Mohył pierwszy otrząsnął się z tej zadumy i, chwyciwszy przyjaciela za rękę, wyprowadził go z szałasu.

– Lepiej się stąd zabierajmy – powiedział. – Jeszcze gotowi się obudzić.

Tak też uczynili, chociaż Kowadlik obejrzał się jeszcze tęsknie za swoim dobytkiem.

Stół był zastawiony tyleż suto, co elegancko. Trudno było o odrobinę wolnego miejsca, by coś jeszcze na nim postawić. Tu pieczona dziczyzna, rzadka świąteczna potrawa. Tam sarnina i inne mięsiwa, których Siekienici w takiej obfitości nie jadali, chyba w największe uroczystości. Był i bigos z grzybami, i chleb, i polewki najrozmaitszych rodzajów, i przepisów przekazywanych sumiennie z pokolenia na pokolenie. Przepijano do siebie lekkimi owocowymi winami, jak również mocnymi nalewkami z wiśni, porzeczek i śliwek. Oczywiście nie mogło też zabraknąć miodu oraz piwa. Dziś nawet najdawniejsi przodkowie mogli raczyć się ulubionymi przysmakami.

Dziady.

Mohył po wielokroć przewodził tym dorocznym obchodom, kiedy zmarli zasiadali do stołów pospołu z żywymi, ale dziś po raz pierwszy miał okazję gościć na takiej uczcie. Dwa razy do roku, około równonocy cmentarze z miejsc smutku i zadumy zamieniały się w hucznie świętujące festyny. Najpierw biegły guślarz składał ofiarę i wznosił modły do Welesa, aby ten zechciał wypuścić dusze zmarłych ze swej opieki, a następnie przy pomocy ognia i wody, które oddzielały od siebie na co dzień światy żywych i umarłych, wywoływano poszczególne duchy. Przy pomocy związanego z osobą zmarłego przedmiotu, zwanego ciężkoduchem, każdy mógł zaprosić na ucztę dawno utraconą rodzinę i przyjaciół. Wreszcie wszyscy razem: gospodarze i wezwani goście zasiadali do wielkiej uczty, która trwała do białego rana. Tuż przed świtem trzeba było jednak gości pożegnać kolejnym rytuałem, który zapewniał im bezpieczny powrót do Nawii. Gdyby go nie dopełniono, nieszczęsne dusze musiałyby błąkać się bez celu po tym świecie, strasząc dobrych ludzi do następnej równonocy, a zazdrosny Weles, odzyskawszy ich, nigdy więcej nie zgodziłby się ich wypuścić na świat.

– Mówię wam, to była bitka! – przechwalał się najstarszy z synów Siekienia, imieniem Drzewień. – Temu pierwszemu, zanim się podniósł, już oczy wypaliłem tak, że nic nie mógł zrobić. Tylko go dobić.

Mąż stał obok stołu i wymachiwał na wpół zwęgloną lagą, podkreślając stale, że to nią właśnie dokonał tych wielkich czynów. Bo i oddać mu było trzeba, że zabicie Obra uchodziło za wyczyn nie lada. Mimo to jego bracia natychmiast wytknęli Drzewieniowi, że żadną sztuką jest zabić leżącego.

– Prawdziwa bitka zaczęła się, kiedy się pozostali dwaj podnieśli – rzekł jego młodszy brat, Krzemień. – Nim dopadłem swego, już był na nogach i uchylał się przed moimi ciosami. Zwinne było bydlę, jak zaraza.

Mówca splunął za siebie, po czym gestykulując żwawo, jął demonstrować słuchaczom co ciekawsze elementy pojedynku i zżymając się, że ktoś z towarzyszy przerwał go, atakując Obra od tyłu. Zdążył już zapomnieć, że trzeźwiejący w ogniu walki olbrzym zaczynał już uzyskiwać przewagę nad napastnikiem.. Inni, przekrzykując się wzajem, opowiadali, jak pospołu zabili trzeciego wroga i odzyskali zrabowany Kowadlikowi dobytek. Zabrano także ciało jego towarzysza i pochowano z należytymi honorami. Sam podróżny tymczasem dochodził do siebie po ciężkich przejściach. Opowiadał potem, jak Obrowie męczyli go, aby wyjawił im, gdzie ukrył resztę swego skarbu i nie chcieli uwierzyć, kiedy zapewniał, że żadnej reszty nie posiada. Na jego szczęście – powiadał teraz ze śmiechem.

Kilku chłopców przygrywało na bębenkach i piszczałkach. Goście przepijali do siebie wszelkimi dostępnymi trunkami, wznosząc najwymyślniejsze toasty za pomyślność tak żywych, jak i przodków, a nade wszystko, za szczęśliwe spotkanie podczas następnych dziadów. Inni tańcowali nieopodal wśród śmiechu i oklasków.

Tak zwyczajnie i tak niezwyczajnie zarazem. Jednak nigdzie w tym tłumie Mohył nie mógł wypatrzeć Kowadlika. Gdy tylko odprowadził przyjaciela do sadyby Siekienitów i polecił go ich opiece, natychmiast pojawił się umór, który porwał go do Nawii. Ledwie zdążyli wymienić serdeczne, pożegnalne uściski. Dlatego wołchw miał nadzieję, że choć tej nocy będzie mógł nareszcie rozmówić się z człowiekiem, którego przez ponad połowę swojego życia uważał za umarłego.

Nagle poczuł dłoń na swoim ramieniu.

– Tu jesteś, Mohyle – zagadnął go Kowadlik.

Mohył odwrócił się. Rosły mąż wyglądał już znacznie lepiej. Sińce i rany odniesione w niefortunnej przygodzie zupełnie się zagoiły. Na twarz powróciły zdrowe rumieńce. Uśmiechał się do odnalezionego po latach przyjaciela, chociaż nie był to uśmiech pełny i zupełnie szczery. Widać było, że coś jego właściciela w tym spotkaniu niepokoi.

Mimo tego uściskali się serdecznie jak za dawnych lat.

– Nie sądziłem, że spotkamy się jeszcze za życia – powiedział Mohył, po czym roześmiał się, zrozumiawszy, jaką bzdurę właśnie wygłosił.

– Ja też, przyjacielu, ja też. – Kowadlik nieco poweselał, ale tylko na moment.

– Dlaczegoś taki pochmurny? Czy coś się stało?

Rozmówca pokiwał głową.

– Tak. Po tym, jak wyjechałeś… – urwał. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć.

– Zwyczajnie. To było dawno temu. A tam – machnął niedbale ręką, nie wskazując niczego konkretnego – to i tak już nie ma znaczenia.

– Właśnie, jak tam jest?

– Dobrze. Niczego nie ma, niczego nie brakuje. Nie mogę ci powiedzieć więcej.

Kowadlik pokiwał w skupieniu głową. Nagle ożywił się, gdy coś mu przyszło do głowy.

– Spotykasz czasem znajomych? Rodzinę?

– Nie wiem. Tam się nie wspomina. Żyje się chwilą.

– Czyli nie spotkałeś… – urwał, czując się jakby język odmawiał mu posłuszeństwa. Po chwili jednak przemógł się i dokończył: – Żary?

Mohyłowi łzy napłynęły do oczu na dźwięk tego imienia. Przywoływało tyle wspomnień.

– Nie – pokręcił głową. – Nie wiem, co się z nią działo. Nie miałem po niej nawet żadnego przedmiotu, który mógłby posłużyć za ciężkoduch i sprowadzić ją na dziady.

Kowadlik w milczeniu pokiwał głową. W normalnych okolicznościach, nawet jeśli najdroższe im drobiazgi chowano razem z prochami zmarłych, zawsze jeszcze pozostawało po nich mnóstwo rzeczy. Każda z nich mogła stać się ciężkoduchem. Nie było to łatwe i poza świętem dziadów w magiczną równonoc, prawie nikomu się ta sztuka nie udała. Ale dziady rządziły się własnymi prawami.

– Ja… – zaczął znów Kowadlik, wbijając wzrok w ziemię między własnymi butami. – Widzisz, Żara zawsze zawsze bardzo mi się podobała. Kochałem się w niej, nawet kiedy została już twoją żoną. I… i kiedy wyjechałeś… – znów urwał, a z jego szklanych oczu kapnęła jedna łza.

Mohył milczał. Domyślał się już, co za chwilę usłyszy. Trudno było mu dobyć głos, nawet gdyby akurat chciał go dobywać. Rzeczywiście opuścił rodzinną osadę w roku strasznej suszy, która nawiedziła ich ziemię i spowodowała niezwykle słabe zbiory. Wszystkim groził głód. Dlatego postanowił zebrać co cenniejsze rzeczy, jakie były w posiadaniu ich rodu i spróbować w dalekich stronach wymienić je na żywność, która pomogłaby przetrwać zimę.

– Kiedy wyjechałeś – podjął Kowadlik – po roku uznałem, że już nie wrócisz. Zbyt szybko, wiem… Z Żarą nie było tak łatwo. Ale przekonałem ją, że mam rację i zgodziła się zostać moją żoną. Ja, zrozum, kochałem ją naprawdę.

– Rzeczywiście – rzekł ponuro Mohył, również spuszczając wzrok – spotkało mnie po drodze parę przygód i nie zdołałem wrócić przed zimą. Ale daliście sobie jakoś radę?

– Nie było łatwo, ale tak. Jakoś przeżyliśmy. niedługo potem bogowie pokarali mój występek.

Mohył znów skinął głową. Kiedy wrócił wreszcie do domu po trzyletniej tułaczce, bez jedzenia i bez kosztowności, z którymi ruszył w drogę, na miejscu rodzinnej sadyby, zastał jedynie zgliszcza.

– Napadli nas – ciągnął Kowadlik. – Nie wiem nawet, kto to był. Wybili większość mężów. Kobiety i dzieci popędzili w niewolę. Potrafisz mi wybaczyć?

– Przecież chciałeś jej dobra, prawda? – zapytał łagodnie.

– Oczywiście!

– Więc nie ma czego wybaczać. Dziękuję, że się nią zaopiekowałeś.

Czuł żal, oczywiście, że czuł. Coś w Mohyle chciało krzyczeć, szarpać przyjaciela na strzępy. Ale nie powiedział nic więcej. Czy potrafił przebaczyć? – sam tego nie wiedział. Widział natomiast, że nie ma to żadnego znaczenia. Rozumiał już, dlaczego Weles kazał mu dłużej chodzić po ziemi. Wkrótce ta noc się skończy, a on powie temu światu dobranoc po raz ostatni. Nie chce tu już wracać.

– A co z tobą się działo przez ten czas? – zapytał uspokojony już Kowadlik.

Gotując się z wściekłości, Mohył zaczął opowiadać mu wszystko po kolei. Ogromna ulga na twarzy przyjaciela niosła odrobinę ukojenia.

Koniec

Komentarze

Świętomirze, Ty mnie to Słowiańszczyzną wzruszasz ;) Jak na mój gust to mogłeś odpuścić to ostatnie pytanie Kowadlika i zakończyć opowiadanie słowami "a on powie temu światu dobranoc po raz ostatni". Sprawnie napisane, przyjemnie się czyta i warto.
Pozdrawiam
Krustis 

Dziękuję, bardzo mnie to cieszy. Polecam się na przyszłość. Co do Twojej uwagi - być może masz rację. Muszę to rozważyć i w razie czego poprawić w komputerze. Tu już za późno.

Sama fabuła to taka "wersja podstawowa", bez żadnych rewelacji i zaskoczenia, ale i bez żadnych bzdur. Domyślam się jednak, że ważniejszy niż fabuła jest tutaj świat, który budujesz, a ten przedstawia się całkiem interesująco. Czyta się też dobrze, więc ogólnie tekst na plus :)

Dwie uwagi stylistyczne tylko mam: są miejsca, że aż roi się od literówek i prawdopodobnie pozostałości po korekcie, a druga, że kiedy radykalnie zmieniasz akcję, można by to jakoś rozdzielić, choćby pustym wersem. Tutaj Dziady zaczynają się tak ni stąd, ni zowąd i to trochę dezorientuje. Ale to takie kosmetyczne sprawy :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Widzę, że jeszcz tu wracasz. Bardzo mnie to cieszy. :) Tak, w tym opowiadaniu (jak i w następnych) chodzi mi przede wszystkim o zbudowanie świata. Rozwijanie fabuły nie jest moją mocną stroną, ale mam tego świadomość i zdaję sobie sprawę, że muszę nad tym popracować. 

Literówki? Jeszcze? Przepraszam. To prawdopodobnie kwestia radyklanej zmiany wprowadzonej około dwóch tygodni po odłożeniu tekstu do szuflady. Wyciąłem wtedy spory kawał opisu pogrzebu i napisałem go zupełnie na nowo - widać ten fragment nie dość wiele razy potem przeglądałem.

Przed Dziadami miał być pusty wiersz. Prawdopodobnie zniknął soie przy wklejaniu... :/ 

Podoba mi się klimat Twoich opowiadań. Przedstawiłeś prostę historię, ale bardzo ciekawie obudowaną. Podczas lektury czułem, że wszystko dzieje się za czasów, gdy po ziemi stąpali starzy, zapomnieni już bogowie. Przeczytałem z przyjemnością.

Pozdrawiam.

Nawet nie wiesz, jak mnie cieszy Twój komentarz. Właśnie o zbudowanie klimatu i świata chodziło mi przede wszystkim. Cieszę się, że mi się powiodło. :)

Ukłony i polecam się na przyszłość. 

wypada się tylko zgodzić z Eferelinem.

ps. czy bigos na uczcie u Siekienitów był z kapusty ? jeśli tak, to kapusta umiejscawia akcję opowiadania po rządach Bony Sforcy. z tekstu jednak czuję, że idzie o inne czasy.
pozdrawiam :)

Oż, masz rację! Ale niedopatrzenie z mojej strony! <bije się w piersi i czym prędzej spieszy poprawić> Dzięki. ;)

@fomalhaut_b: Ha, dałem Ci się omamić i zwieść na manowce! Bona sprowadziła do Polski kapustę włoską, najpopularniejszą, jednak inne gatunki tego warzywa znane były już dużo wczęsniej i występowały w średniowiecznej kuchni tak Polski, jak i innych narodów słowiańskich.

a to przepraszam. byłem święcie przekonan, że dopiero Bona Sforca...
zwracam honor :)

Nie wiem, jak to się stało, że nie zauważyłem tego tekstu wcześniej. Już zaczynałem się zastanawiać, czemu tak długo zwlekasz z wrzuceniem kontynuacji, aż wszedłem na Twoje konto i patrzę, że ta już od jakiegoś czasu jest dostepna. Ale do rzeczy!

Wiem, że wytykanie literówek itp. błędów nie ma już sensu, toteż przechodzę od razu do chwalenia, a jest co chwalić. Niesamowity klimat, która sprawia, że człowiek całym sobą wczuwa się w tekst i świat przedstawiony. Choć nie jestem ekspertem, to moim zdaniem doskonale oddałeś realia epoki i ja jestem skłonny Ci uwierzyć, że życie słowian w tamtych czasach wyglądało właśnie tak, a nie inaczej. Łatwo dostrzec, że w tym opowiadaniu przede wszystkim chodziło o kreację świata, przedstawienie wierzeń i zwyczajów, ale fabuła nie jest w żadnym wypadku słaba. Trudno doszukiwać się w niej 'martinowskich' zwrotów akcji, ale jest przyzwoita, logiczna i całkiem ciekawa, a już na pewno nie przekombinowana - a to ogromny plus. Posługujesz się fajnym stylem, który czyta się z przyjemnością, a stylizacja i archaizacja ( m.in. już w języku polskim nieużywany czas zaprzeszły ) nie są nachalne, a doskonale pasują do całości.

Nie wiem, czy to nie za dużo miodu, ale całość po prostu bardzo mi się podobała. Gdybym mógł, dałbym zasłużoną 5!
Pozdrawiam i mam nadzieję, że kolejny tekst już mi nie umknie ;p

Dziękuję bardzo za uwagę. Tekst rzeczywiście pojawił się już dawno temu. Może powinienem zainwestować w jakiś baner reklamowy następnym razem... Tylko gdzie? :p

Naprawdę użyłem czasu zaprzeszłego? Kurczę. Za radą jednej z czytelniczek (która czytała wstępną wersję) unikałem tej konstrukcji. Uważała ona, że taka archaizacja "na pół gwizdka" (bo wszak jest to tylko  jeden z licznych elementów archaizacji, które można/należałoby wprowadzić) nie służy tekstowi. A ja i tak gdzieś tam podświadomie go użyłem? Chyba tracę kontakt z rzeczywistością. Nie żebym dotąd miał jakiś bardzo mocny. Obym tylko nie skończył jak Urinov. Lubię żyć... :D

Jestem pewien, że widziałem dwa przypadki, w których użyłeś właśnie tego czasu, a coś mi się kojarzy jeszcze trzeci ;p Jednak nie widzę w tym nic strasznego, raczej bym to chwalił, za odświeżanie dawno zapomnianej konstrukcji. Wypada też podkreślić, że stosowanie tego zabiegu teraz może być pomocne, gdy już przysiądziesz do czegoś 'większegp', gdzie zadbasz o pełną archaizację ( oczywiście w miarę rozsądku ;p ).
Nie masz czego się bać, wszak Urinov to baaardzo specyficzny przypadek ;p

Wypada też podkreślić, że stosowanie tego zabiegu teraz może być pomocne, gdy już przysiądziesz do czegoś 'większegp', gdzie zadbasz o pełną archaizację.
Stawiasz mi poprzeczkę wysoko, dzięki. Widzisz, problem jest tej natury, że mam skłonność do dokładności w tego rodzaju robocie. Żeby to dobrze zrobić z Twoim życzeniem, musiałbym sporo poczytać najsampierw, potem poćwiczyć, żeby mi to naturalnie wychodziło. A potem napisać dłuższy tekst, który niekoniecznie będzie strwany z uwagi na sam tylko język. Podsumowując: do zobaczenia za rok. :p

Jeśli poprzeczka będzie zbyt nisko, to przestaniesz się rozwijać, więc bez wykrętów i do roboty ;p
A już tak serio, to doskonale rozumiem w czym tkwi szkopuł. Systematyczne i pełne wystylizowanie dłuższego tekstu - pamiętając o tym, żeby nie przesadzić, aby dało się go czytać - to zadanie zaiste karkołomne, ale do zrobienia. Po swojej stronie masz sporą wiedzę i doskonałą znajomość historii, więc to już bardzo dużo :) Nie pozostaje nic innego, jak czytać i ćwiczyć, a rezultaty tych ćwiczeń wrzucać tutaj, żeby czytelnicy mogli Ci wskazać odpowiednią drogę. Zresztą, wszyscy tu jesteśmy z tego samego powodu, toteż nie ma co tracić czasu, a brać się za pisanie ;p

Znajomość historii i realiów może i owszem. Ze znajomością historii języka już gorzej. To też zawsze mnie interesowało. Kiedyś nawet kupiłem sobie książkę na ten temat. Ilekroć ją otwieram i widzę te krzaczki do zapisu fonetycznego, to mnie skręca. ^^

No HEJ. 

Zaczęłam poprawiać ten tekst - ale przerwałam po dwóch stronach. Nie ma sensu. Tyle błędów... I nie mówię o literówkach, czy interpunkcji. Raczej o powtórzeniach, niezgrabnościach, niepotrzebnych słowach. 

Poza tym - historia ta mnie nie wciągnęła. Napisana nieco (wybacz) infantylnie - czym jestem lekko zdziwiona, bo w innych Twoich tekstach nie było tego czuć - nie jest interesująca. Po pierwszej części zacierałam ręce - byłam ciekawa owej pieczary i ptaka zmieniającego postać.  Rozumiem ideę - przedstawienia dawnych wierzeń, obrzędów. Ale sama idea to za mało. Uważam to opowiadanie za mocno niedopracowane. :((( 

Mam nadzieję, że wybaczysz mi te słowa. Zdecydowanie wolę Cię chwalić.  

Masz rację. Sam nie byłem specjalnie zadowolony z tego tekstu i aż dziwiłem się, że został tak dobrze przyjęty. Myślę, że był pisany trochę "na siłę", bo zacząłem dobrym pomysłem, a nie wiedzialem, jak to wykończyć. Ale to było pierwsze opowiadanie ściśle fantastyczne (nie licząc tych gimnazjalnych :P). Od czegoś trzeba zaczynać. Dzięki za wizytę tak czy owak. I nie obawiaj się krytykować: sam tego chciałem, przychodząc tu w końcu. :)

Nowa Fantastyka