- Opowiadanie: Dreammy - Ulubieniec

Ulubieniec

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ulubieniec

W Stanach Zjednoczonych niewiele osób wiedziało, że Mark Russell, ulubieniec Ameryki i właściciel najpiękniejszego z hollywoodzkich uśmiechów tak naprawdę nazywa się Marek Rutkowski i pochodzi z Zakopanego. Za to w Polsce każde dziecko rozpoznawało mojego starszego brata, który szczerzył piękne śnieżnobiałe siekacze z okładek tabloidów, luksusowych magazynów i poważnych pism publicystycznych, starających się przeanalizować jego fenomen. Złoty Glob i Oskar za rolę schizofrenicznego naukowca, który w piwnicy swojej willi próbuje stworzyć eliksir młodości, były początkiem jego wielkiej kariery. Potem poszło już z górki, zwłaszcza że był młody, przystojny i utalentowany. Ratował świat w blockbusterach, walczył o swoje rozpadające się rodziny w obyczajówkach, podkładał głos pod futrzaste zwierzątka w filmach Disneya. Nie stronił też od kina europejskiego i chętnie rozbierał się do naga w filmach awangardowych zdobywców złotych palm, niedźwiedzi, żab i kaczek. Grał u Ridleya Scotta, u Finchera i Kusturicy, całował się z Angeliną Jolie i Scarlett Johansson. Był aktorem uniwersalnym, aktorem doskonałym, potrafiącym zmienić się do roli jak kameleon. Stał się ucieleśnieniem amerykańskiego snu dla wszystkich Polaków – wreszcie mieli w Hollywood „swojego człowieka", przybysza znikąd, złote dziecko, prawdziwego artystę, który wszystko zawdzięczał nie kontaktom i układom, tylko niezaprzeczalnemu talentowi. Jego reputacji nie psuły nawet drobne skandaliki – a to zdarzyło mu się pobić natrętnego paparazzo, a to przekroczyć prędkość – nic, czego opinia publiczna nie byłaby w stanie wybaczyć.

A ja, jego siostra, promieniałam dumą i ustawiałam na półkach kolejne statuetki.

Kiedy po zdobyciu kolejnego Oskara wstąpił do sekty Ashank, świat zatrzymał się w pół kroku, zdziwiony i zdezorientowany. Szukające sensacji tabloidy próbowały tłumaczyć ten krok tragiczną śmiercią żony, francuskiej aktorki, którą poznał na planie „Le Jardin d'Innocence" Luca Bessona i ja też widziałam w tym jeden z możliwych powodów. Pamiętałam Marka na pogrzebie, oszalałego z rozpaczy, ściskającego rączkę synka tak, że dzieciak płakał z bólu. Teraz synek, przeuroczy i inteligentny jak na swój wiek ośmiolatek, spał na poddaszu mojego zakopiańskiego domku. Wywalczyłam prawo do opieki nad nim, gdy Marek, a od czasu „chrztu" – Avilash, zostawił go i związał się z jedną ze współwyznawczyń, osiemnastoletnią Trayi. Potem nasze kontakty się urwały. Mogłam tylko czytać strzępy plotek o orgiach, do jakich dochodzi w siedzibie sekty, o kolejnych rytuałach, w których mój brat brał udział i oglądać filmy, w których mimo wszystko nadal od czasu do czasu grał, coraz gorzej oceniane przez krytyków. W Hollywood krążyły legendy o jego i Trayi gwiazdorskich zachciankach. Mój kochany brat, ulubieniec Ameryki, powoli stawał się jej wrogiem numer jeden.

Kiedy po sześciu latach od wstąpienia do sekty, pewnego styczniowego wieczora, pojawił się nagle na progu mojego zakopiańskiego mieszkania, myślałam, że to sen. Patrzył na mnie spod czupryny czarnych, rozczochranych włosów, przemoczony i dygocący z zimna – na dworze szalała zamieć.

– Mogę wejść? – spytał niepewnie, oddychając szybko. – Tylko na chwilę… proszę.

– Boże, Marek – pociągnęłam go do środka, a on osunął się w moje ramiona bezwładnie, jak szmaciana lalka. Przeraziło mnie to, jaki jest chudy i lekki. Położyłam go na kanapie i zaczęłam ściągać z niego przemoczone ubrania. Poddawał się tym zabiegom biernie, jakby stracił wszelką wolę życia.

– Przepraszam, że tu jestem… – szeptał cicho, gdy tymczasem energicznie wycierałam mu włosy ręcznikiem. – Nie wiedziałem, dokąd pójść… tylko ty mi zostałaś…

– Dobra, dobra – otuliłam go kocem i ruszyłam do kuchni przyrządzić tosty i gorącą herbatę, ze spokojem godnym Mamy Muminka. Te czynności pozwalały na uspokojenie rozszalałych myśli, które nagle zjawiły się w mojej głowie. Stało się coś strasznego, tego byłam pewna. – Co tu właściwie robisz? Myślałam, że jesteś w Stanach…

– Uciekłem – wyszeptał. – Pewnie mnie szukają. Boję się, że tu przyjdą.

– Kto? – spytałam, siadając obok niego i wręczając mu kubek gorącej herbaty z odrobiną czegoś mocniejszego. Zaczął pić powoli, małymi łyczkami, parząc sobie usta. – Ci z sekty?

Nigdy do końca nie pojęłam, w co właściwie zaczął wierzyć mój brat. Zgodnie z lakonicznymi informacjami na wikipedii Ashank była sektą skupiającą blisko dwadzieścia milionów wyznawców na całym świecie, głównie bogatych, zblazowanych Amerykanów o wypranych przez narkotyki mózgach. Wyznawali oni doktrynę polegającą na mocno niejasnych przesłankach ustalonych w latach czterdziestych dwudziestego wieku przez chorego na schizofrenię iluzjonistę i bioenergoterapeutę, Antonina Wellsa. Pierwszy guru uważał, że świat pozostaje w chwiejnej równowadze dzięki nieustającej walce pomiędzy Vrishti i Vishaką, dwojgiem bliźniaczych bóstw. Dalej było już tylko bardziej absurdalnie. Członkowie Ashank nie mogli chodzić boso, kasłać publicznie, oddawać krwi, rytualnie mordowali motyle, wyrywając im skrzydełka i uprawiali zbiorowy seks w olbrzymich basenach symbolizujących stworzony przez Vishakę raj. Palili zwłoki swoich zmarłych, bo wierzyli, że ogień pomaga duszy wyzwolić się z ciała. Wierzyli w rychły koniec świata.

– Oni też niedługo zaczną – powiedział cicho, wbijając wzrok w przestrzeń. – Boże, Paulina, co ja zrobiłem…

Łzy popłynęły mu po policzkach i chwilę później mój brat, trzydziestopięciolatek, płakał jak dziecko w moich ramionach.

– No, już dobrze… – gładziłam go po włosach, przerażona i zdezorientowana. – Powiesz mi, co się stało?

– Znienawidzisz mnie – wymamrotał mi w rękaw.

– Mów, do cholery! – straciłam cierpliwość. Podniósł wzrok i spojrzał mi prosto w oczy.

– Właśnie zabiłem dwieście trzydzieści osób – szepnął ledwie słyszalnie. – A to dopiero początek.

– Co takiego? – znieruchomiałam. Myśl o tym, że mój ukochany brat mógłby dopuścić się czegoś tak nielegalnego jak zabójstwo, była absurdalna, wręcz śmieszna.

– Włącz telewizor – powiedział głosem pozbawionym emocji. – Pewnie już o tym wiedzą.

Wstałam jak robot i włączyłam TVN 24. Paski z informacjami na ekranie migotały złowrogą czerwienią.

– Dwustu trzydziestu członków sekty Ashank spłonęło żywcem na farmie w stanie Iowa – mówił przejętym głosem spiker. – Według jeszcze niepotwierdzonych informacji było to zbiorowe samobójstwo. Nie jest pewne, czy tragedia miała związek z przejęciem władzy w sekcie przez nowego guru, Marka „Avilasha" Russella, znanego aktora polskiego pochodzenia…

Przez moment tępo patrzyłam w telewizor, starając się pojąć, co właściwie dzieje się na ekranie.

– Nowy guru? – nieoczekiwanie parsknęłam nerwowym śmiechem, aż łzy popłynęły mi z oczu. – Powiedz, że to wszystko jakieś żarty…

Patrzył na mnie bez słowa, przestraszony moją reakcją. Przestałam chichotać.

– To nie są żarty? – spytałam cicho. – Marek… naprawdę masz z tym coś wspólnego? Zostałeś nowym guru? A co się stało ze starym? Tym, no wiesz, waszym „charyzmatycznym liderem"?

– Zmarł w poniedziałek w nocy – mój brat, nowy guru sekty Ashank, spuścił głowę i wbił wzrok w podłogę. Kapłani wybrali mnie na nowego lidera. A ja…

Ukrył twarz w dłoniach.

– Jak się czuje Paul? – spytał nagle, podnosząc głowę i zrywając się z kanapy. – Mogę go zobaczyć?

– W tym stanie? – siłą posadziłam go z powrotem. – Tylko go wystraszysz. Mów, zanim stracę cierpliwość.

– Nie wiem, od czego zacząć…

– Najlepiej od początku.

Wziął głęboki oddech i, na początku nieskładnie, potem coraz pewniej, zaczął opowiadać.

– To było zaraz po jej śmierci. Przyszli, pogadali i prawie od razu zaproponowali mi wstąpienie do sekty. Na początku ich wyśmiałem, ale potem… poszedłem na spotkanie, sam nie wiem dlaczego. Z ciekawości? Z nudów? I zobaczyłem niesamowite rzeczy. Uzdrowienia. Hipnozę. Cuda. Myślałem, że to sztuczki i żeby to sprawdzić, spotkałem się z nimi kolejny raz. I kolejny… Prali mi mózg powoli, ale skutecznie.

– I spodobało ci się.

– Nie ukrywam – powiedział w zamyśleniu. – Na początku mi się spodobało. Trochę jak wtedy, kiedy zmieniłem imię i nazwisko po przeprowadzce do Hollywood. Jakbym był nowym człowiekiem. Jakbym wymazał to wszystko gumką, śmierć Lucille, kłopoty z Pawełkiem, który za nią tęsknił. Całą karierę i wszystkie problemy z nią związane. To była największa rola mojego życia. Z tym, że tym razem nie miałem dokładnego scenariusza. Mogłem kreować siebie na takiego, jakim chcę być, nie takiego, jakim inni chcą mnie widzieć. Pozwolić sobie na szaleństwo. Mogłem robić wszystko, co chciałem.

– Oprócz kasłania…

– Wreszcie mogłem przestać być grzecznym chłopcem, ulubieńcem Ameryki. I zapomnieć o tym, co było. Bawiło mnie obserwowanie reakcji ludzi, sprawdzanie, jak daleko mogę się posunąć. Ale potem… potem okazało się, że to wszystko nie był przypadek. W nocy przyszło do mnie dwóch kapłanów, założyli mi worek na głowę i wywieźli do lasu, gdzie przeprosili za brutalność i pokazali oficjalne legitymacje agentów czegoś tam. Albo kwity z pralni, nie wiem, było ciemno. Powiedzieli, jakie mają dla mnie zadanie. Miałem przeniknąć w szeregi sekty, zdobyć zaufanie lidera i kapłanów, by w końcu stać się nowym guru, sterowanym przez nich.

– I zgodziłeś się? Tak od razu?

– Dopiero wtedy, kiedy dowiedziałem się, że to członkowie sekty Ashank, moi przyjaciele, zabili Lucille. Chodziło o to, żeby mnie złamać, zniszczyć mnie od środka, by pustego wypełnić swoją trucizną. No, i przy okazji zabrać moje pieniądze.

– Twoją żonę? – przeszedł mnie dreszcz. – Jak to? Nie rozumiem…

– Zrozumiałem, że Paul również jest w niebezpieczeństwie. Dlatego tak nagle zrezygnowałem z opieki nad nim. Wiedziałem, że u ciebie będzie bezpieczny.

– Co było potem?

– Ci agenci współpracowali nie tylko ze mną. Podejrzewam, że niektórzy kapłani zrobili sporo, żebym zyskał zaufanie lidera i stał się najbardziej wpływowym członkiem Ashank. Podejrzewam też, że śmierć guru została… no, powiedzmy, sztucznie przyspieszona. A potem ja, jako nowy guru, miałem zniszczyć sektę od środka. Zacząłem z przytupem – wskazał na ekran i znowu po policzkach popłynęły mu łzy.

– A co takiego zrobiłeś?

– Ogłosiłem koniec świata – powiedział z ironicznym grymasem udającym uśmiech. – Oni… ci agenci… oni teoretycznie tego właśnie chcieli. Miałem zrobić coś złego, coś, co sprawi, że ludzie odwrócą się od Ashank raz na zawsze, a władze ją zdelegalizują i – przede wszystkim – odbiorą pieniądze. Myśleli raczej o zamachu terrorystycznym, ale ja…

Znowu urwał. Splótł palce, aż strzyknęły kostki.

– Zaczęło się normalnie, o ile w przypadku Ashank można mówić o normalności. Kapłani zabrali mnie do sali tronowej na ceremonię objęcia władzy. Były tam setki ludzi, pochodnie, mroczna muzyka, czarne zasłony. Włożyli mi na głowę jakiś wieniec, na ramiona płaszcz… mówię ci, komedia. Potem musiałem naciąć sobie nożem ramię, byłem już przyzwyczajony do tych krwawych rytuałów, nie robiły na mnie większego wrażenia. Przygotowywałem sobie mowę koronacyjną, która przyćmi przemówienia wszystkich liderów w historii. Ale właśnie wtedy… coś się stało. Usłyszałem głos.

– Głos?

– A raczej… zacząłem mówić tym głosem. To było straszne. COŚ mówiło przeze mnie, najpierw jakieś zaklęcia w dziwnym języku, potem po angielsku, czułem go w całym ciele, jakbym był ludzkim głośnikiem, jakąś tubą przekaźnikową, jakby…

Przerwał na moment i wziął kilka głębokich oddechów.

– Mówił, że zwyciężył Vishakę i że wkrótce nastąpi koniec świata. Że staną się rzeczy straszne. Wyliczał plagi, jakie zstąpią na ziemię. A oni słuchali. Jak zahipnotyzowani. Potem zemdlałem. Obudziłem się w swojej komnacie.

– Chwila, moment – popatrzyłam na niego z wahaniem. – Chcesz powiedzieć, że przemówił do ciebie… twój bóg?

– Po pierwsze, żaden "mój"! – zacisnął pięści. – Po drugie, to nie bóg. Chyba. To… coś innego. Kiedy był mną, a ja byłem nim, czułem, że to coś złego. Niszczącego. Strasznego. Złośliwego. I niepewnego.

– Niepewnego?

– Jakby nie wiedział, co zrobić ze swoją mocą. Czułem, jak się waha, jak gniewem pokrywa niezdecydowanie. To właśnie czułem. To było… – wzdrygnął się. – To było potworne. I ten ból, kiedy wreszcie sobie poszedł. Jakby rozrywał mi ciało na strzępy. Jakby wyrywał ze mnie duszę. A potem zadzwonili Oni. Byli wściekli, że, jak to określili, „zacząłem bez nich". Powiedzieli, że pożałuję tego. Przestraszyłem się. Trayi pomogła mi uciec. Boję się, Paulina…

Słuchałam z rosnącym zdumieniem tego nagromadzenia absurdów, powoli upewniając się, że mój brat po prostu oszalał.

– Amerykańskie media donoszą o kolejnych przypadkach zbiorowych podpaleń. Tym razem do makabrycznych samobójstw doszło na Florydzie i w Kaliforni. Nie jest jeszcze znana dokładna liczba ofiar, ale policja mówi przynajmniej o kilku setkach. – do rozmowy włączył się amerykański korespondent TVN 24 z ciągle włączonego telewizora. – Według niepotwierdzonych informacji płoną również dwie siedziby członków sekty w Europie, jedna w Massy pod Paryżem, druga w okolicach Budapesztu.

Patrzyłam na mojego brata jak na obcego człowieka.

– Paulina… – wyciągnął ręce w moją stronę, ale cofnęłam się o krok.

Nagle na schodach rozległ się tupot małych nóżek i na piętrze stanął mój bratanek. Przecierając zaspane oczka, z niedowierzaniem i przestrachem patrzył na człowieka, którego znał, chociaż nie pamiętał. Marek zerwał się z miejsca, po czym zamarł w pół kroku, nie będąc w stanie zrobić żadnego ruchu.

– Paul… – szepnął ze wzruszeniem. Ośmiolatek spojrzał na niego z przerażeniem, nagle odwrócił się i pobiegł z powrotem do swojego pokoju. Mój brat usiadł z powrotem na kanapie, wyglądał, jakby postarzał się o dwadzieścia lat.

– Daj mu trochę czasu – powiedziałam sucho.

– Nie mamy czasu – odparł. – Przynajmniej, jeżeli wierzyć temu… temu czemuś.

– Ciociu! – na górze rozległ się nagle paniczny krzyk. Zostawiłam Marka na kanapie, zabraniając ruszyć mu się choćby o krok, i sprintem popędziłam po schodach.

Paul siedział w rogu pokoju, zakrywając rączkami twarz, i krzyczał wniebogłosy. Przypadłam do niego i przytuliłam najmocniej, jak mogłam. Objął mnie za szyję.

– Ciociu, za oknem – wyszlochał mi w szlafrok. – Coś uderzyło w okno.

– Pewnie ptak – pogłaskałam go odruchowo, podniosłam i podeszłam do okna. Przez moment nie rozumiałam, co go tak wystraszyło, ale kiedy spojrzałam na ziemię, przeszył mnie dreszcz.

Równia Krupowa w świetle latarni wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle, pokryta czarnymi cętkami, jak skóra dotknięta wysypką. Trzeba było przyjrzeć się uważniej, żeby zrozumieć, dlaczego. Na śniegu, oświetlanym upiornie bladym blaskiem leżały martwe ptaki. Całe stado. Całe stado martwych, dziwnie powykręcanych wron musiało spaść dosłownie przed chwilą.

– Ciociu – wychlipał Pawełek kolejny raz. – Ciociu, co się stało?

Położyłam go do łóżeczka, starając się nie pokazywać zdenerwowania. Ręce trzęsły mi się tak, że ledwo udało mi się okryć bratanka kocykiem. Obok niego położyłam ulubionego pluszowego miśka. Chociaż od jakiegoś czasu mały zarzekał się, że „już nie bawi się zabawkami", pluszak zawsze musiał czekać w pogotowiu pod łóżkiem, broniąc dostępu potworom zakłócającym sny.

– To się zdarza, maleńki – pogładziłam go po czarnych włosach, podobnych do włosów Marka. – Niedawno był Nowy Rok, a i teraz ciągle strzelają z fajerwerków. Ptaki się boją, i często giną całymi stadami…

– Ciociu… – przetarł zapłakane oczka i podciągnął kocyk pod brodę, która zadrgała mu gwałtownie. – Czy to tatuś tam, na dole? Ten z telewizji?

– Tak, kochanie – musiałam odpowiedzieć.

– Czy teraz mnie zabierze? Ciociu, ja chcę zostać z tobą.

– Skąd ten pomysł, maleńki? Nie bój się. Twój tatuś bardzo cię kocha.

– To dlaczego mnie zostawił? Ksiądz od religii mówił, że mój tatuś jest sługą diabła.

– Bzdury – zmierzwiłam mu czuprynę, starając się nie myśleć o tym, co przed chwilą usłyszałam od brata. – Tatuś nie jest żadnym sługą diabła, tylko superbohaterem, mówiłam ci. Tatuś zostawił cię, bo zmusili go do tego źli ludzie, tacy jak w tych filmach, w których gra.

– Tych, których nie pozwalasz mi oglądać?

– Tak, właśnie w tych. A teraz śpij spokojnie, a rano zjemy razem śniadanie. Ty, ja i tatuś. Zgoda?

Pokiwał główką i zamknął oczy. Posiedziałam chwilę, po czym wróciłam na dół, do kuchni.

Marka nie było. Drzwi na dwór były otwarte. Zaklęłam pod nosem, chwyciłam latarkę i wybiegłam na podwórko, ciągle w piżamie i szlafroku. Na szczęście, wbrew moim obawom, mój starszy brat nie uciekł, tylko ze skupieniem na twarzy klęczał na śniegu i badał martwe ptaki.

– Zwariowałeś? – krzyknęłam na niego. – Wracaj, przeziębisz się!

– Co je zabiło? – spytał bezradnie. Westchnęłam ciężko.

– Pewnie twój Wieszak, czy jak go zwą – mruknęłam ironicznie. – Wracaj, bo…

Nie skończyłam. Nagle żółta smuga przecięło niebo nad Tatrami i olbrzymi rozbłysk światła wybuchł na szczycie Giewontu, upodobniając znajomy szczyt do czynnego wulkanu..

– Co do cholery… – zaczęłam, kiedy nagle kolejne pasmo rozświetliło niebo, tym razem nad skocznią. W powietrze wzbiły się kłęby granatowego dymu, jakby na Zakopane spadły bomby. Poczułam, że serce wali mi jak szalone.

– Do domu! – wrzasnął Marek, popychając mnie w stronę wejścia. – To cholerny deszcz meteorytów! Ten pieprzony Vrishti nie żartował!

Miotając pod nosem najgorsze przekleństwa, wbiegłam na górę i obudziłam Pawełka.

– Zmiana planów, maleńki – tłumaczyłam przestraszonemu dziecku, pospiesznie pomagając mu się ubrać, dygocącymi dłońmi zapinałam guziczki kurtki. – Nie będzie śniadanka. Jedziemy na wycieczkę.

– Ciociu… – zrobił minę, jakby miał znowu się rozpłakać, ale wziął się w garść i zamiast tego spytał poważnie. – Czy to koniec świata, ciociu?

– Może nie – mruknęłam i pobiegłam do swojego pokoju, żeby się przebrać i spakować najpotrzebniejsze rzeczy. W tym czasie Marek opróżniał lodówkę i spiżarnię.

– Jedziemy do Kryjówki? – spytał wreszcie, stając w drzwiach pokoju z torbą pełną zapasów.

Skinęłam głową. Znałam tylko jedno miejsce, w którym od biedy można było przetrwać deszcz meteorytów. Opatuliłam Pawełka od stóp do głów kocem i odruchowo włożyłam jego rączkę w dłoń Marka. Na moment obaj cofnęli je, jakby poraził ich prąd, ale potem powoli, z powrotem chwycili się za ręce. Paul z ufnością przytulił się do taty.

– Ciocia mówiła, że lubisz pakować się w kłopoty – powiedział drżącym głosikiem.

– Fakt – mruknął z uśmiechem. – Ale w takie to chyba jeszcze się nie wpakowałem. A to dopiero początek, mam wrażenie.

Wybiegliśmy na zewnątrz. Zakopane ogarnęła już panika. Przed pensjonaty wybiegali kolejni turyści, niektórzy krzycząc coś, wskazywali niebo, inni nie zastanawiali się i pakowali walizki do samochodów. Kolejne meteory nie pojawiły się, co było dobrym znakiem, ale równie dobrze mogła to być cisza przed burzą. Odpaliłam silnik, na szczęście akumulator w dawno nieużywanym renault ciągle był sprawny. Marek z synkiem usadowili się na tylnym siedzeniu.

– To jakiś koszmar – bąknęłam pod nosem i ruszyliśmy.

***

 

Po półgodzinie jazdy samochód odmówił posłuszeństwa. Oznajmiłam zaspanemu Paulowi i Markowi, który w tej chwili wyglądał na bardziej przerażonego rolą ojca niż charyzmatycznego lidera groźnej sekty, że dalej idziemy pieszo. Na szczęście Kryjówka nie znajdowała się daleko. Żałowałam, że nie wzięłam nart i zastanawiałam się, co właściwie robię. Nie ukrywam, że do działania zainspirowały mnie głównie filmy z moim bratem w roli głównej. Kino post– i apokaliptyczne było jednym z gatunków, w których czuł się wyjątkowo dobrze. W trudnych początkach kariery w Hollywood grywał właśnie w filmach katastroficznych klasy „B", pozbawionych scenariusza, za to, jak się okazało, nie pozbawionych walorów edukacyjnych. W szkole nie uczą, jak chronić się przed zombie lub deszczem meteorytów. W tym celu trzeba udać się do kina.

Ukryta przed postronnymi tatrzańska grota, zwana przez nas Kryjówką, była osłonięta od wiatru i przestronna. Podczas wojny służyła za schronienie partyzantom, o czym świadczyły odnalezione przez nas wiele lat temu pamiętniki, ukryte pod zbutwiałymi deskami, zapewne używanymi jako łóżko. Razem z Markiem spędziliśmy pół dzieciństwa na urządzaniu naszego schronienia, które miało być kryjówką przed kosmitami, Niemcami, a przede wszystkim – rodzicami.

– To się nie zawali? – Paul obejrzał wnętrze jaskini bez zaufania.

– To zależy – mruknęłam. – Ale tu mamy większe szanse niż w drewnianym witkiewiczowskim domku.

Skinął głową i zabrał się do rozpakowywania zabawek. Ja rozłożyłam na kamieniach składane łóżka, materac, koce i poduszki. Byłam dumna ze swojego zorganizowania, kiedy okazało się, że nie wzięłam nic do rozpalenia ognia. Czyżbym musiała zdobywać go z płonących niedaleko lasów?

– Ja mam zapalniczkę, ciociu – wolałam nie pytać, skąd wzięła się zapalniczka w kieszeni ośmiolatka, więc darowałam sobie kazania i przygotowałam prowizoryczne palenisko tuż przy wyjściu z groty, tak żeby dym nie leciał do środka. Nieźle. Czułam się jak traperka.

Na zewnątrz wszystko ucichło, ale wolałam nie ryzykować wychodzenia poza jaskinię. Poza tym nie chciało mi się. Paul zasnął pod ścianą, a ja, wpatrzona w płonące polana, przypominałam sobie dzieciństwo, gdy Marek wyciągał mnie na noc z domu i siedzieliśmy w Kryjówce aż do świtu. Czasami zabieraliśmy książki, ja prozę, on – dramaty. Nie czytał nic innego. Twierdził, że opisy przyrody są nudne, a prawdziwa siła tkwi w dialogach. Razem odgrywaliśmy najlepsze sceny z „Romea i Julii", „Sprawy Dantona" albo sztuk Szaniawskiego.

– Pamiętasz, jak kiedyś zastanawialiśmy się, gdzie chcielibyśmy umrzeć? – spytał nagle, przysuwając się do mnie. – Mówiłem wtedy, że Tatry są dobrym miejscem.

Coś we mnie wstąpiło. Zerwałam się i z całej siły wyrżnęłam go w twarz.

– Za co? – jęknął, trzymając się za obolały policzek.

– Umrzeć? – syknęłam, starając się nie zbudzić chłopca. – Zamierzasz umierać? A ja, wyobraź sobie, nie!

– Ale…

– Człowieku! Zastanów się! Masz wszelkie predyspozycje, żeby uratować świat!

– Ja? Ja tylko grałem w filmach…

– Nie mówię o filmach, do cholery ciężkiej! Jesteś jedyną osobą, z którą ten cały Vrishti ma jakiś kontakt. Wstąpił w ciebie, no nie? Może spróbowałbyś z nim jakoś porozmawiać?

Popatrzył na mnie jak na szaloną.

– Ale…

– Rąbnąć cię jeszcze raz?

Pokręcił głową.

– Dobra – wyciągnęłam z kieszeni kartkę papieru i długopis z zamiarem uporządkowania tego, co wiedzieliśmy. – Jako guru musisz oczywiście znać wszystkie wasze święte pisma, bo na dziewięćdziesiąt dziewięć procent takie posiadacie. A w waszych świętych pismach musi być jakiś sposób na porozumienie z tym demonem.

Milczał, na jego twarzy pojawił się głupkowaty wyraz zwiastujący intensywne myślenie. Na zewnątrz zerwał się wiatr. I to nie byle jaki wiatr. Drzewa łamały się jak zapałki, oczami wyobraźni widziałam fruwające w powietrzu kozice i niedźwiedzie. Ognisko zgasło, ale zdecydowanie jaskinia była odpowiednim schronieniem przez plagami zsyłanymi przez to demoniczne bóstwo. Oczywiście dopóki nie wymyśli sobie trzęsienia ziemi.

– Jakaś legenda? – postanowiłam wywrzeć jakiś impuls na proces myślowy brata, jak dla mnie stanowczo zbyt wolny. – Mit? Przypowieść?

– Jest taka… – przypomniał sobie nagle. – Ale to apokryf. Zapisał go brat założyciela sekty Ashank, niedługo przed śmiercią. Jeden z odłamów sekty uznaje właśnie tę historię za jedno z pism objawionych. Dotyczy właśnie apokalipsy i zwycięstwa Vrishtiego nad Vishaką.

– Dobra, pamiętasz jak to leciało?

– „I wyszedł Ulubieniec na szczyt góry…" – zaczął deklamować nerwowo. – „I dostrzegł złe światła nad światem, i sprzeciwił się demonowi. I wpadli w czeluść, i spokój stał się na całym świecie". Coś w tym stylu. Oczywiście dłużej i bardziej poetycko. W hindi się rymuje.

– Wpadli w czeluść? – spytałam. – Nie brzmi to optymistycznie. A kim jest ten Ulubieniec?

Marek milczał przez chwilę, po czym cicho powiedział:

– Mianem „Ulubieńca" członkowie sekty najczęściej określali swojego guru.

Miałam wrażenie, że moja głowa staje się nagle bardzo, bardzo ciężka. Oparłam ją o ramię brata i poczułam, że tym razem to mnie łzy płyną po brudnych policzkach.

– Chyba czas się wybrać na szczyt góry – powiedział Marek sztucznie dziarskim tonem.

– Zwariowałeś? Jesteśmy u stóp Giewontu. Którędy chcesz tam wejść? Ścianą północną? Zimą? Przy tym wietrze? Strążyska jest całkiem zalodzona, szlak jest zamknięty.

– Wejdę na Mały Giewont, a stamtąd…

– Przez Żleb Kirkora? Ty oszalałeś! Nie, masz rację, to głupi pomysł, masz się zabić przez jakiś durny hinduski wierszyk? Poza tym jak ty sobie wyobrażasz tę wspinaczkę? Bez sprzętu?

– Sprzęt się znajdzie – przy wejściu rozległ się nagle czyjś cichy głos. Oboje zerwaliśmy się na równe nogi, również Paul ocknął się i przetarł zaspane oczy. Na widok dwóch obcych mężczyzn w czarnych skórzanych kurtkach zaczął nerwowo pochlipywać.

– Niech zgadnę… – powiedziałam kąśliwie, starając się nie pokazać po sobie zdenerwowania. – To Oni?

Marek skinął głową.

– Dobrze że cię znaleźliśmy, Russell. Nawarzyłeś piwa i uciekłeś. Na szczęście nie umiesz zacierać za sobą śladów tak, jak bohaterowie twoich filmów.

– Mówiliście, że to wszystko bujda! – wybuchnął nagle mój brat. – Że ta sekta opiera się na kłamstwie! Szkoda, że nie uprzedziliście mnie, że mamy do czynienia z prawdziwym, cholernym demonem! Zwiałbym dużo wcześniej! Zanim zrobiliby mnie swoim pieprzonym guru!

– Nie becz, Russell – pierwszy z mężczyzn spojrzał na niego z obrzydzeniem. – Też tego nie wiedzieliśmy. Ale teraz musieliśmy zrewidować nasze plany. Przejrzeliśmy święte księgi Ashank. Na szczęście przez pięćdziesiąt lat nie zdążyli napisać ich zbyt dużo. Doszliśmy do tego samego wniosku co wy przed chwilą.

– Czyli?

– Czyli ubieraj się i jazda na górę. Będziemy cię asekurować.

Postanowiłam się wtrącić.

– Słuchajcie… – zamachałam rękami nerwowo. – Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Przypominam, że jesteśmy zimą w Tatrach, a wiatr to nawet nie halny, tylko jakieś piekielne tornado!

Nie posłuchali mnie. Przytachali skądś mnóstwo ciężkiego sprzętu i zaczęli instruować Marka, jak używać dziwacznych elektronicznych haków, pompowanych kurtek chroniących przed upadkiem, noktowizora i innych technologicznych gadżetów, które jak dotąd widziałam tylko w filmach akcji z gatunku przygód Jamesa Bonda.

– A ja? – spytałam bezradnie. Nie lubiłam, gdy to nie po mojej stronie znajdowała się inicjatywa.

– Pani zostanie z dzieckiem – mruknął starszy z mężczyzn. – Ktoś musi pilnować chłopca.

Fakt, pomyślałam. Z tego wszystkiego prawie zapomniałam o Pawełku. Poczułam nagle straszną bezradność, uderzyłam pięścią w ścianę groty, zdzierając sobie skórę.

Kiedy dwóch agentów i mój brat zniknęli w ciemnościach lasu, usiadłam pod ścianą i objęłam dłońmi kolana. Chociaż powinno już świtać, na dworze ciągle było ciemno. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą radia, bo brak łączności ze światem dawał się we znaki mojej uzależnionej od TVN 24 naturze. Co się działo w Polsce? A na świecie? Czy to samo co tu, w Zakopanem? Czy nad Paryżem też spadł deszcz meteorytów, przebijając kopuły katedry Sacre Coeur i łamiąc iglicę wieży Eiffel'a? Czy prezydenci i królowie wszystkich krajów zwołują właśnie zebrania swoich rządów, szukając sposobów na ratowanie ludności, a może wszyscy rozpierzchli się w popłochu, a na ulicach Warszawy, Moskwy, Waszyngtonu, Bogoty i Stambułu panuje anarchia?

Spróbowałam sobie wyobrazić, co teraz robi Marek. Nie potrafiłam oddzielić swoich wizji od filmów z jego udziałem, więc w moim umyśle widziałam z różnych ujęć, jak Marek i jego ochroniarze idzie w zwolnionym tempie oblodzoną Doliną Strążyską, gdzieś w tle grała pompatyczna muzyka Hansa Zimmera. Ile mogło im zająć wejście na Giewont w takich warunkach? Gdzie już są? A jeżeli zejdzie lawina? Świadomość, że to, co najważniejsze, dzieje się beze mnie, powodowała, że szalałam z nerwów.

– Paulina? – odezwał się ktoś obok mnie. Aż podskoczyłam. Wrócili?

Wejście do groty nadal było pogrążone w ciemności, ale im uważniej przyglądałam się czarnej plamie, tym bardziej włosy podnosiły mi się na karku ze strachu. Na progu jaskini, tuż obok wygasłego paleniska, materializowała się powoli biaława, niewyraźna, kobieca sylwetka. Przetarłam oczy, składając wizję na karb zmęczenia, ale plama nie znikała. Niemal na czworakach wycofałam się pod ścianę, odruchowo zasłaniając Paula, nie miałam pojęcia, co teraz. To wszystko było zbyt absurdalne, nawet jak dla kogoś, czyj brat właśnie poszedł na szczyt Giewontu, żeby walczyć z demonem.

Odchrząknęłam.

– Kim jesteś? – spytałam niemrawo.

– Twój brat walczy właśnie z moim bratem – powiedziała, a raczej pomyślała smutno postać.

– Vishaka! – ucieszyłam się niczym zdolna uczennica. – A co ty… czy raczej pani…

Jak się zwracać do demona, żeby się nie obraził?

– Vrishti pokonał mnie podstępem i pozbawił mnie pełni mocy. Teraz bawi się w apokalipsę. Zniszczy ten świat i przeniesie się do następnego.

– Zaraz, zaraz – przerwałam niezbyt grzecznie. – Kim wy właściwie jesteście?

– Tutaj? – w głosie kobiety wyczułam nutkę uśmiechu. – Demonami. Bóstwami. Tam, skąd pochodzimy – jednymi z wielu. W naszym świecie wszystko wygląda zupełnie inaczej.

– Co tu robicie w takim razie? – spytałam zdenerwowana, ledwie zdając sobie sprawę z tego, że właśnie obrzucam obelgami wszechmocną istotę z innego wymiaru. – Wracajcie, skąd przybyliście!

– Znaleźliśmy się tu przypadkiem – wyjaśniła Vishaka. – Pięćdziesiąt lat temu trochę nadużyliśmy naszych mocy i za karę zostaliśmy wysłani do innego świata… świata, gdzie bardzo nam się spodobało. To był świat, gdzie mogliśmy wszystko. Świat, gdzie nasza moc była nieograniczona. Ale Vrishti chciał wykorzystać ją, by ten świat zniszczyć. Ot tak, dla zabawy. Mnie się to nie podobało. Robiłam, co w mojej mocy, by powstrzymać jego zapędy.

– A ta sekta? – spytałam z zainteresowaniem. – To wasza robota?

– Jesteśmy różni – szepnęła bogini. – Vrishtiego zafascynowało panowanie nad naturą. Nauczył się zderzać płyty tektoniczne tak, by wywołać trzęsienia ziemi, tsunami i wybuchy wulkanów. Zsyłał deszcze powodujące powodzie, spychał lawiny ze szczytów gór. Ja tego nie rozumiałam, nie interesowało mnie to. Dużo bardziej fascynująca była obserwacja ludzi. Tego jak żyją, jak się rodzą i jak umierają. Jak się kochają i jak zabijają. A przede wszystkim – jak wierzą w swoich bogów. W tęczowe węże i starego człowieka niosącego ryż. W dzieciątko narodzone w stajence albo w tancerza o czterech ramionach. I zrozumiałam, czego pragnę.

– To żeś sobie wymyśliła – wyrwało mi się, na szczęście kobieta nie dała się wyprowadzić z równowagi.

– Zaczęłam bawić się w cuda, uzdrowienia. Trochę zbiło mnie z tropu to, że ludzie widzieli w tych ewidentnych znakach odbicie działalności swoich bóstw, a nie mojej, i to im dziękowali w modlitwach. Ale skąd mieli o mnie wiedzieć? Musiałam się z nimi porozumieć. I udało mi się. Na mojej drodze stanął Antonin Wells, jedyny, który słyszał mnie tak wyraźnie. Był zagorzałym ateistą, więc miał umysł czysty i pozbawiony obecności jakichkolwiek innych bóstw, na które mógł zrzucić swoje cudem zdobyte umiejętności bioenergoterapeutyczne. Ja tworzyłam jego, a on tworzył mnie. To on nazwał mnie Vishaką, a mojego brata Vrishtim. W zamian ja uczyniłam go prorokiem nowej religii, która szybko rosła w siłę. Wspólnie wymyślaliśmy jej zasady, jej dogmaty, jej święte pisma. Ta więź, która narodziła się między nami, była jak miłość. Szczerze żałowałam, gdy zmarł, to było pierwsze uczucie, jakie zrodziło się we mnie przez całe życie. Być może to właśnie sprawiło, że moja moc osłabła.

– Nie mogłaś uczynić go nieśmiertelnym? Nie potrafisz robić takich sztuczek?

– Choćbym chciała, nie mogę – powiedziała cicho. – To, gdzie trafi po śmierci wasza część nazywana duszą, jest poza moim pojmowaniem. Tylko udaję bóstwo.

– No dobrze – zaczęłam powoli. – A te pisma, które mu podyktowałaś? To wszystko zmyślona poezja, czy prawda? Zważ, że dookoła właśnie zaczęła się, tak jakby, apokalipsa.

Postać westchnęła.

– No tak… oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że Vrishti może mnie pokonać, ale tak naprawdę te proroctwa to nic innego jak poezja, wyobraźnia. Tylko że Vrishti je przeczytał. I, jak widać, spodobały mu się.

Poczułam, że mam mętlik w głowie.

– To znaczy, że Marek na darmo wyruszył na Giewont? Że Vrishti spodziewa się tego i go zabije?

– Nie do końca. W „Pieśni o Ulubieńcu" opowiadam o tym, jak pokonać mojego brata, więc wie, jak tego uniknąć. Ale opowiadam również o czymś znacznie ważniejszym, o ograniczeniach naszych mocy. W momencie, gdy opętamy człowieka, zabicie go pozwoli zabić również nas. Definitywnie.

– To znaczy, że… – nagle zrobiło mi się bardzo duszno. – Czy ci agenci o tym wiedzą? Pozwolą Vrishtiemu opętać Marka i wtedy…?

– Tego nie wiem. Jedno jest pewne. Demon, który opęta człowieka, wkłada zarazem swoją moc w kajdany. Ale demon, który swoją moc utracił, po opętaniu człowieka zyskuje siłę. A ja straciłam swoją moc niemal całkowicie. Ale gdybyś pozwoliła mi…

– Się opętać? – wrzasnęłam. – Zwariowałaś? Nie ma mowy!

– Proszę – powtórzyła bezradnie. – Ty chcesz uratować swojego brata, a ja muszę zniszczyć swojego. Osobno nie mamy żadnych szans. Ale razem…

Spojrzałam na Pawełka, ciągle słodko śpiącego pod ścianą.

– Nic mu się nie stanie – powiedziała kobieta niepewnie.

– Nie przekonujesz mnie – mruknęłam. – Poza tym, w jaki sposób zdążymy na szczyt góry przed nimi?

– Pokażę ci – szepnęła.

Nie przypominam sobie, żebym się zgodziła, ale w chwilę później jakaś niesamowita siła wyrzuciła mnie z jaskini i uniosła do góry, ponad reglami, wzdłuż Strążyskiej i Żlebu Kirkora, nad Małym Giewontem i Giewoncką Przełęczą. Mimo tego szalonego lotu ogarnęło mnie dziwne uczucie spokoju, zupełnie jakbym nagle stała się dostojna jak Tatry, jak majestatyczne szczyty, z których teraz unosiły się kłęby dymu z płonących lasów. Z demona, który mnie opętał, biła pewność siebie, siła i łagodność.

– Żebym tego nie żałowała – przemknęło mi przez moje-nie moje myśli. Kiedy dostrzegłam krzyż na Giewoncie, poczułam, jak serce nagle zaczyna walić mi jak oszalałe.

Marek klęczał na szczycie, włosy spadały mu na twarz. Obok leżały bezwładne ciała dwóch agentów. Wylądowałam miękko tuż obok niego.

– No dobra, tego się nie spodziewałem – powiedział, patrząc na mnie z przerażeniem. Nie wyglądał na opętanego i przez moment przemknęło mi przez myśl, że to wszystko pułapka Vishaki. Marek uniósł pistolet w moją stronę, ale w tej samej chwili coś kazało mi podnieść rękę i nagle potężna siła przeszła jak prąd przez moje ciało, odrzucając go na kilka metrów do tyłu. Na szczęście zdążył chwycić się liny przymocowanej do wbitego w lód haka.

– Marek, to ja! – zawołałam, bojąc się, że zrobiłam mu krzywdę. – No… to znaczy, prawie ja!

– Opętał cię! – krzyknął, kaszląc i krztusząc się dymem. Z trudem wspiął się wyżej.

– Nie! – odwrzasnęłam, starając się przekrzyczeć szum wiatru. – No dobra, nie on! Powiedz, co się stało!

– Pojawił się… zabił ich… a potem zniknął – Marek dyszał ciężko, kurczowo trzymając się liny. – Nie wiem, co się z nim stało. Śmiał się.

Jakby na zawołanie dookoła nas rozbrzmiał upiorny, diaboliczny śmiech. Ledwo zdążyłam… zdążyłyśmy odskoczyć przed piorunem, który uderzył w szczyt Giewontu, trafiając w krzyż i powodując kilka mniejszych wyładowań wśród stalowych wzmocnień spajających skały. Poczułam, jak Vishaka opuszcza moje ciało. Dlaczego? Rozejrzałam się dookoła bezradnie. Jak pokonać coś, czego nie widać?

Nagle cała zesztywniałam ze strachu. Dostrzegłam ogrom swojej bezmyślności. Na szczycie, spowity smugami dymu, wylądował mój bratanek. Jego pozbawione białek oczy były granatowe jak chmury otaczając Giewont.

– No, tatusiu – przemówił chrapliwym głosem stuletniego starca. – I co teraz zrobisz?

– Zostaw mojego syna! – wrzasnął Marek, nieświadomie cytując scenariusze, które odrzucił ze względu na banały. Rozpaczliwie rzucił się w stronę dziecka, ale potężny podmuch wiatru zepchnął go w dół. Gdybym nie chwyciła go za rękę, spadłby prosto na skały.

– Zabij dziecko – usłyszałam obok siebie głos Vishaki. Czy zdawała sobie sprawę z tego, o co mnie prosi?

– Masz jakiś lepszy pomysł? – spytałam ją w myślach, cała dygocąc z zimna i przerażenia.

Nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji. Miałam do wyboru zabić i ocalić świat, albo nie zabić i pozwolić na jego zniszczenie. Łzy rozmazywały mi spojrzenie. Gdyby to był ktoś inny… gdyby to nie był mój bratanek, mały niewinny chłopczyk, którego jedyną winą było znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze… i to w dodatku ja go w to miejsce zaprowadziłam.

Kolejny podmuch wiatru sprawił, że runęłam do tyłu, uderzając głową o skały. Z trudem z powrotem wdrapałam się na szczyt.

– No, ciociu – zakpił Paul-Vrishti. – A może ty się odważysz?

Postanowiłam działać z zaskoczenia. Odbiłam się od skał i skoczyłam na Paula, chwytając go w ramiona i tuląc z całej siły. Coś odrzuciło mnie od niego i poleciałam kilka metrów w dół. W tym samym momencie poczułam, jak COŚ odrywa się od mojego bratanka i wpływa we mnie. Poczułam potęgę, jakiej nie znałam. Moc, która była w stanie zniszczyć świat. Radość, jaką dawało jego niszczenie. Szczęście czynienia zła i zarazem strach przed tym, jak daleko można się posunąć. Vrishti był mną. Ale zarazem czułam, że będąc we mnie słabnie, że nie jestem naczyniem, które może bezkształtnie wypełnić, ale klatką, która go więzi.

Zanim Vrishti zdążył pomyśleć cokolwiek, rzuciłam się do przodu, uderzając w twarde skały Giewontu.

Myślałam, że to już będzie koniec. Ale jak się okazało, umrzeć wcale nie jest tak łatwo. Zwłaszcza kiedy nagle ze statysty awansuje się nagle na bohatera pierwszoplanowego.

A Vrishti nie był taki głupi, żeby po prostu dać mi zginąć.

Wyleciałam w powietrze jak pocisk, albo piłeczka tenisowa spadająca i podbijana przez rakietę. Vishaka usiłowała mnie strącić, podczas gdy Vrishti podrzucał mnie w górę. Czułam potworny ból spowodowany uderzeniem o skały i dodatkowo szalejącym we mnie demonem, który rozrywał mi mózg swoją złością. Przypomniałam sobie z pewną trwogą, że poprzednia walka Vrishtiego i Vishaki trwała pięćdziesiąt lat, a kto wie, jak długo walczyli ze sobą wcześniej. Może zostali zesłani na Ziemię za karę jako niesforny braciszek z siostrzyczką wzajemnie zabierający sobie zabawki przez całe trwające wieczność dzieciństwo?

Vrishti pchnął mnie w stronę Zakopanego, znacząc trasę przelotu kolejnym deszczem ognistych kul. Miasto wyglądało już na opustoszałe. Gdzieniegdzie widać było łuny pożarów. Z bólem serca patrzyłam na płonącą Atmę, Dom Turysty i całkowicie zniszczony Cmentarz Zasłużonych na Pęksowym Brzyzku. Miasto, w którym się wychowałam, na które narzekałam, gdy deptali je turyści i które kochałam, gdy rano szłam do pracy cichą i pustą Równią Krupową, przestało istnieć.

Musiałam coś zrobić, żeby nie skazać się na wieczne krążenie nad zniszczonym światem jak klatka z nurkiem atakowanym przez rekina. Albo klatka z rekinem atakowanym przez nurka. Całym swoim umysłem walczyłam z umysłem demona, który był czystym gniewem, czystym okrucieństwem, czystą śmiercią.

– Wyrzuć go! – usłyszałam w myślach głos Vishaki.

Panował nad moim ciałem, ale ciągle jeszcze nie udało mu się zapanować nad moimi myślami. Więc zaczęłam myśleć. Wypełniło mnie poczucie troski o Marka i Pawełka, którzy zostali tam na Giewoncie, sami, bezbronni, wśród spalonych drzew i potrzaskanych skał. I nagle poczułam, że napór demona słabnie.

Część Vrishtiego wydostała się ze mnie i to właśnie wykorzystała Vishaka. Wyciągnęła go z mojego ciała jak szarfę z rękawa magika. Po czym – wyczułam to w jej myślach – zrobiła coś, na co sama bym nie wpadła.

Opętała go. Na krótką chwilę stali się jednym, wzajemnie niszcząc swoje moce. Ich walka, niegdyś ogarniająca całą ziemię, zakończyła się krótką implozją przypominającą dźwięk pękającego szkła.

Przynajmniej tyle zrozumiałam, łowiąc strzępki myśli obu demonów, krążące koło mnie, gdy spadałam z wysokości dziesięciu metrów prosto w białą zaspę niedaleko Gubałówki. Ostatnimi nićmi porozumienia, które łączyło mnie z obydwoma demonami, słyszałam szum dogasających na całym świecie pożarów.

I nagle zrobiło się bardzo, bardzo jasno i bardzo, bardzo cicho.

Koniec

Komentarze

Jest mi bardzo miło, że jako pierwszy mogę podziękować za kilkanaście minut przed ekranem.

To ja druga :) Czytało się wyśmienicie.

a, jedna uwaga. W momencie, gdy siostra mówi z cieniem drwiny w głosie "Wiszak, czy jak go zwą" aż się prosi, żeby go spolszczyć na "Wieszak" :P

Bellatrix - Rzeczywiście, nawet przeczytałem "wieszak" :D Poza lekko rozwleczonym zakończeniem bardzo fajny tekst. Pozdrawiam.

i ja też widziałam w tym jeden z powodów - to  brzmi mi jakos niezręcznie, szczególnie, że narratorka nie podaje innych powodów wstąpienia do sekty brata ( przynajmniej w tym momencie o którym właśnie opowiada).
czupryny czarnych, rozczochranych włosów, przemoczony i dygocący z zimna - na dworze szalała zamieć.  czupryny rozczochranych to także źle brzmi, do tego, jeśli był przemoczony, to włosy winny być posklejane.

- Nowy guru? - nieoczekiwanie parsknęłam nerwowym śmiechem, aż łzy popłynęły mi z oczu. - Powiedz, że to wszystko jakieś żarty...
Patrzył na mnie bez słowa, przestraszony moją reakcją. Przestałam chichotać.
- To nie są żarty? - spytałam cicho. - Marek... naprawdę masz z tym coś wspólnego? Zostałeś nowym guru? A co się stało ze starym? Tym, no wiesz, waszym „charyzmatycznym liderem"?
- Zmarł w poniedziałek w nocy - mój brat, nowy guru sekty Ashank
-  słowa 'nowy guru' pojawiają sie w tym fragmencie stanowczo zbyt często
wyszlochał mi w połę szlafroka. - wcześniej piszesz, ze przestał płakać, potem objął bohatera-narrartora za szyję i już szlocha i do tego ta poła, czy on chwycił ten kawałek szlafroka, bo jak trzyma sie za szyję bohaterkę to chyba nie bardzo, bo poła to dolna część ubioru.
Zwłaszcza kiedy nagle ze statysty awansuje się nagle na bohatera pierwszoplanowego - dwa razy słowo nagle.

Pewnie jeszcze kilka błedów by się znalazło. Generalnie masz talent do szybkiego pisania. Czuć w tym tekście naturalną lekkość opowiadania, potrafisz wzbudzać zaciekawienie i dobrze sobie radzisz z akcją. Dobrze też widać w tekście Zakopane. Z jezykiem jest gorzej, powinnaś starannie czytać swoje teksty, nawet, jeśli trzeba, kilka razy. Co do historii jest tyleż lekka co banalna, są tacy co to docenia, ja takich opowieści nie lubię. No ale to juz rzecz gustu.

Brawo, Dreammy, bo jak zwykle dajesz popis swoich umiejętności. Czy piszesz coś spokojniejszego, czy coś, gdzie dużo się dzieje, zawsze potrafisz zaciekawić i wciągnąć czytelnika do swojej historii. Szkoda, że od Boskich szaleńców nic Twojego się nie pokazało, ale teraz potwierdzasz wysoki poziom.
W tym tekście bardzo mi się podobają fragmenty, w czasie których ciągle rosnące napięcie chwilowo rozładowujesz filmowymi wstawkami, porównaniami. Na przykład: "...w moim umyśle widziałam z różnych ujęć, jak Marek i jego ochroniarze idzie w zwolnionym tempie oblodzoną Doliną Strążyską, gdzieś w tle grała pompatyczna muzyka Hansa Zimmera." - świetne!
Całość naprawdę mi się podoba, ale przyznam, że ta końcówka nieco - moim zdaniem - zbyt chaotyczna; w samej akcji "na szczycie" za pierwszym razem nie do końca mogłem się połapać, ale to być może wina mojej nieuwagi, bo za drugim razem było już lepiej.
W każdym razie jeszcze raz gratuluję bardzo udanego opowiadania.
Pozdrawiam


Dziękuję za wszystkie komentarze i sugestie, z których za chwilę skorzystam, póki jeszcze mogę edytować. Zwłaszcza ta Bellatrix o wieszaku mi się spodobała :) @PomrocznieJasny - dzięki szczególnie Tobie za wytknięcie błędów, ze wstydem przyznaję, że nie wiedziałam, że poła to dolna część ubrania, zawsze myslałam że poła to cały bok ubrania rozpinanego z przodu... człowiek się uczy całe życie :P

Co do zakończenia, to zazwyczaj zakończenia moich opowiadań były krytykowane za błyskawiczność, teraz znowu za rozwlekłość i chaos, wynika z tego, że przesadziłam w drugą stronę. Ech, chciałam dobrze :) Następnym razem przy pisaniu opowiadania zacznę od zakończenia :)

Czemu jest tak strasznie dużo wielokropków ? W paru miejscach, zamiast wielokropków, az się  prosi o kilka wykrzykników ( pojedyńczych).
Raz, że w wielu miejscach wielokropki są nienaturalne ( w takich sytacjach bohaterowie tak nie rozmawialiby ze soba), a dwa - strasznie spowalniają akcję. I odbierają dialogom dramtyzm, czasami kompletnie. 
Pozdrawiam.

Po zastanowieniu stwierdzam, że słuszna uwaga :P

Nie podzielam zachwytów poprzedników.
Opowiadanie jest żle napisane, bo autorka nie mogla się zdecydowac, co wlasciwie chce napisać - opowiadanie akcji, opowiastkę familijną, horror czy tekst o wplywie świata pozazmyslowego na rzeczywistość. Wszystkiego jest po trochu, i w ziwązku z tym nie ma jednolitej konwencji stylistycznej. Zaczyna się ciekawie, potem tempo i akcja siada. A siada  na przyklad dlatego, ze Autorka rozbudowuje w stylu familijnym motyw Pawełka ( po co?), potrzebny jej tylko po to, żeby wstąpil w niego jakiś zly bóg. A pozniej ten motyw troski o Pawełka i desperacki wybór bohaterki jest kompletnie niewygrany. 
Zły zapis dialogow - nadmiar wielokropków powoduje, że dialogi są mdle.Tak rozmawiaja ludzie w telenowelach, a nie ludzie postawieni przed dramtycznym wyborem.  Dialogi sie dłużą. Brak dramatyzmu  w rozmowach! 
Koniec pierwszego akapitu jest zły - to powinien byc ziwastun nadchodzącej apokalipsy, a nie jakaś trochę silniejsza zawierucha!
Bohaterka jest kompletnie wyprana z emocji, a jak doskonale radzi sobie w każdej sytuacji... Jest papierowa i plaska - Basa Wolodyjowska w Zakopanem, i juz.
Parę spraw w tekście jest kompletnie niepotrzebnych - uzależznienie bohaterki od TVN 24 nie ma znaczenia dla akcji. Do wyrzucenia.  Agenci USA w Zakopanem - przynajmniej dwa zdania o tym, jak sie tam zjawili i na jakiej podstawie dzialaja. Jak bohaterka jest bystra jak heroina powieści z Dzikiego Zachodu, powinna na to wpaść. A tak - biorą się ni z gruchy, ni z pietruchy ...i juz.  Błąd! Podobnie ze zwerbowaniem Marka - bez komentarza... 
A zakończenie jest sztampowe - niestety, mocno podobne do scenariuszy gier komputerowych. Jest jeszcze wiele takich elementów.
Tekst jest przegadany, zaczyna nużyć. Nie wciagnąl mnie.Oczywiście jest nieżle napisany, ale znowu - nie do końca.
Rozczarowanie- i to duże. 
4/6  
,  

Przyjemnie się czytało, widzę tu wyraźne inspiracje Marcinem Wolskim i jego powieściami w stylu "Agenta Dołu". Oceniłbym na 4

Czytało się naprawdę świetnie, całkowicie oderwało mnie od filmu, mimo że na ekranie skakał i wywijał mieczem Aragorn :)

Generalnie zgadzam się z RogerRedeye, w tym opowiadaniu nie ma nic nowego, bo o sektach pisano tysiąc i milion razy. A scena finałowa jest tak kiczowata, że bardziej nie można. Taka fantastyka o bogach-kosmitach wcielających się w ludzi, a potem walczących między sobą w malowniczych plenerach, była modna już 100 lat temu. Brakuje tylko bogów azteckich.
Z rzeczy technicznych - z trudem z powrotem wdrapałam się na szczyt. - brzmi to niezręcznie.
W sumie jednak napisany jest nieźle i to jedyny plus tego opowiadania.

Opowiadanie było pisane dla czystej rozrywki bez zamiaru zdobycia Nobla/piórka oraz zmiany świata na lepszy (chyba że na te 15 minut :P) i wszelkie zarzuty kiczowatości i "nicnowości" są jak najbardziej uzasadnione. Tak jak bohater nie może się zdecydować, czy grać w horrorach, kinie familijnym czy metafizycznych dramatach, tak i opowiadanie przechodzi od jednego do drugiego (stąd motyw Pawełka, żeby było "familijnie"), wykorzystując klisze i mega głupoty w rodzaju agentów którzy pojawiają się tak, jak to agenci powinni sie pojawiać, czyli ni z gruchy ni z pietruchy. Ale nie chciałam też iść w totalną parodię. Bogowie azteccy... kurcze, szkoda że na to nie wpadłam :P Oczywiście wszystkie uwagi "techniczne" biorę sobie do serca (zwłaszcza ten nadmiar wielokropków).

Belhaj jesteś kolejną osobą, która widzi u mnie inspiracje książkami, których nie czytałam :D O Marcinie Wolskim dowiedziałam się wczoraj ;) Znowu czas odwiedzić bibliotekę.

Jeszcze raz dzięki :)

O Marcinie Wolskim dowiedziałam się wczoraj ;)
Quetzalcotlu Tęczowopióry, potwierdź, że to nie może być prawdą!

Szczerze? Kojarzę faceta z "Polskiego Zoo" ale nie czytałam żadnej z powieści. Rozumiem, że straciłam w Twoich oczach? ;)

Nie, nie straciłaś, po prostu zdumiałem się nieco.

Przyjemnie się czytało. Może rzeczywiście temat jest mało oryginalny, ale weź i znajdź jakiś jakiś oryginalny. Ja mam z tym problem.

Pozdrawiam

P.S. Nie wiedziałem, że Wolski miał coś wspólnego z "Polskim Zoo":). Znam tylko jego książki.

Mastiff

Widzę że głosy są podzielone, ale ja dołączam do grona osób, którym opowiadanie się spodobało. Nic odkrywczego, ale tekst jest wciągający i dobrze napisany. W sam raz na mroźne, niedzielne popołudnie. Duży plus za umieszczenie akcji w Polsce - przejadły mi się apokaliptyczne wizje opisywane z zagranicy.

Ja się raczej zaliczam do tych, którym do zachwytu daleko. Przede wszystkim miałam wrażenie, że opowiadanie jest pisane jakby na skróty. Po prostu usiadłaś i spisałaś je szybko, zanim wypadło Ci z głowy. Dlatego momentami wypada strasznie dziecinnie i naciąganie. I teraz nie rozumiem, dlaczego z zamysłem wrzuciłaś to opowiadanie, skoro po odpowiedniej obróbce i wprowadzeniu klimatu to mógłby być tekst może i wtórny, ale na poziomie?

www.portal.herbatkauheleny.pl

Wiesz Suzuki... też tego nie rozumiem ;) Cóż, za późno.

Lenistwo i brak cierpliwości? ;)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Też, ale nie do końca ;) Często moje pisanie poprzedzone jest przekopywaniem się przez księgi, stare czasopisma i wikipedie, ale czasem, i to zazwyczaj na marginesie pisania "czegoś większego" (co swoją drogą mimo powstawania przez trzy miesiące wcale nie musi nadawać się do czytania), powstają takie dziwolągi jak to, pisane dla czystej rozrywki. Głównie mojej. Z tym, że raczej nie wrzucam ich na forum, bo dobrze rozumiem, że frajda piszącej nie musi się równać frajdzie czytających :P Tym razem coś mnie podkusiło :) Ale niektórym się podoba, co mnie cieszy :)

Nie no, ogólnie nie jest źle, nawet "dla rozrywki" wysiliłaś się bardziej, niż większość na tym portalu :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Powiem tak: widać, że opowiadanie było pisane na szybko i dla zwykłej radochy pisania, bo jest to historia przedstawiona z dużym przymrużeniem oka. Mam wrażenie, że nie mogłaś się zdecydować, jaki ma być klimat tego opowiadania i w sumie mamy taki misz-masz. Początek raczej poważny, ale im dalej w las tym bardziej kiczowato, a w końcówce logika implodowała razem z bóstwami. ;)

Masz już taki warsztat, że nawet niedopieszczone opowiadanie czyta się bardzo dobrze. Mam jednak niedosyt, bo gdyby tekst dopracować, byłby o niebo lepszy.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka