- Opowiadanie: Bohdan - Na kłopoty Bednarski, czyli zabili go i uciekł (SHERLOCKISTA 2011)

Na kłopoty Bednarski, czyli zabili go i uciekł (SHERLOCKISTA 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Na kłopoty Bednarski, czyli zabili go i uciekł (SHERLOCKISTA 2011)

Opowiadanie inspirowane serialem telewizyjnym oraz ludowymi podaniami ziemi kaszubskiej

 

Część I

Żywy

 

Zawiesina siwego dymu i zapach tanich papierosów kłóciły się z umieszczoną na ścianie tabliczką, informującą o zakazie palenia wyrobów tytoniowych. Pokój był skromnie urządzony. W rogu stał regał z uginającymi się pod ciężarem nagromadzonych papierów półkami, a naprzeciwko dwa fotele i odrapane biurko. Na podłodze leżał poprzecierany w kilku miejscach dywan. Żaluzje były opuszczone, przez co w pomieszczeniu panował półmrok.

 

Przy oknie, za biurkiem, siedział lekko siwiejący brunet w średnim wieku i przeglądał po raz wtóry ten sam numer wydanego cztery miesiące temu „Detektywa”. Nogami, obutymi w stare pantofle, wystukiwał o podłogę rytm piosenki, której dźwięki dobiegały ze stojącego na parapecie radioodbiornika. Nad jego głową, na ścianie, widniał naklejony napis: "Firma detektywistyczna – Na kłopoty Bednarski".

 

***

 

Marek Bednarski od zawsze chciał rozwiązywać kryminalne zagadki. Nawet nazwisko miał ku temu wprost wymarzone. Po szkole średniej dostał się do szkoły policyjnej w Szczytnie, a po jej ukończeniu stanął na straży praworządności w Gdańsku. Trochę był zawiedziony, bo Wrzeszcz to nie Brooklyn, ale i tutaj przestępców nie brakowało. Podczas pełnienia obowiązków komisarza sprawił, że skuteczność dochodzeniówki wzrosła niemal dwukrotnie, co zaowocowało odebraniem nagród z rąk prezydenta miasta; na dnie szafy leżał kryształowy puchar z ukrytym wewnątrz dyplomem. Bednarski po cichu zaczął marzyć o stopniu inspektora. W końcu po dziesięciu latach wzorowej służby, awans należał mu się jak psu kość.

 

Kilka miesięcy później spotkało go wielkie, rodzinne nieszczęście – zaginęła jego młodsza siostra. Przesłuchania głównego podejrzanego trwały długo, ale nic nie wniosły do sprawy. Mężczyzna, w którego towarzystwie Anna – tak miała na imię siostra policjanta – była widziana przed zaginięciem, nie przyznawał się do winy. Prowadzący śledztwo Bednarski nie wytrzymał, efektem czego aresztant stracił dwa zęby. Komisarz został zawieszony w pełnieniu obowiązków służbowych, a sprawę przejął inny policjant.

 

Śledztwo zabrnęło w ślepy zaułek, a podejrzanego z braku dowodów wkrótce uwolniono. Powoli zaczęto skłaniać się ku tezie, że Anna nie żyje. Największym problemem było odnalezienie ciała, przez co sprawa stanęła w martwym punkcie. I nic się nie zmieniło w ciągu następnych lat. W międzyczasie Bednarski został przywrócony do służby, gdyż przesłuchiwany mężczyzna nie złożył formalnej skargi ani nie wniósł sprawy do sądu.

 

Czarę goryczy przelało następne nieszczęśliwe zdarzenie. Komisarz spowodował wypadek samochodowy, przez co omal nie stracił pracy. Okazało się, że podczas kolizji miał we krwi prawie dwa promile alkoholu. Na szczęście nikt nie ucierpiał, więc komendant wyciszył sprawę, wymuszając na Bednarskim przejście na przyspieszoną emeryturę. W ten sposób, w wieku czterdziestu lat, komisarz przestał być aktywny zawodowo. I pił dalej.

 

Otrząsnął się, kiedy popadł w długi. Zaczął uczęszczać na terapie i regularnie brać leki. W rezultacie od przeszło dwóch lat nie wypił nawet piwa. Doradzono mu również, aby rozwijał swoje zainteresowania, gdyż dzięki temu łatwiej pokonać uzależnienie.

 

I właśnie wtedy przyszedł mu do głowy pomysł, żeby zostać prywatnym detektywem. W salonie, w wynajmowanym dwupokojowym mieszkaniu, urządził biuro. Często żartował, że nawet gdyby chciał, to nie był w stanie spóźnić się do pracy. Nie zarabiał kokosów, mimo to powoli wychodził z finansowego dołka. Główną klientelę stanowili podejrzewający o zdrady współmałżonków, ale prowadził także śledztwa dotyczące zaginionych osób lub szantaży.

 

***

 

Tego dnia przyjął najdziwniejsze zlecenie od chwili zarejestrowania firmy. Co prawda, już wcześniej zdarzali się ludzie z cudacznymi pomysłami. Kiedyś odwiedził go pan w słusznym wieku i poprosił o aresztowanie ducha zmarłej kilka lat temu żony. Twierdził, że nawiedzała co jakiś czas jego mieszkanie. Prywatny detektyw nie podjął się śledzenia zjawy. Odrzucił również zlecenie dotyczące zaginionego zwierzęcia, pomimo pełnego przekonania właścicielki, iż rudy kot z białą plamą na grzbiecie powinien być łatwy do odnalezienia. Nawet w prawie ośmiuset tysięcznym Trójmieście.

 

To zadanie jednak przyjął, bo jego nieszablonowość zainteresowała Bednarskiego. Zresztą, klient chętnie zapłacił zaliczkę, a bywało z tym różnie. Sprawa dotyczyła oszustwa, a konkretnie popularnego portalu literackiego „Nowa Fantastyka”. Zleceniodawcą okazał się początkujący pisarz. Podejrzewał, że jeden z użytkowników wspomnianej strony internetowej może podszywać się pod inne osoby i wypaczać wyniki konkursów lub wpływać znacząco na decyzje o wyróżnieniach. Mężczyzna wyglądał na około trzydzieści lat, choć bujne rude wąsy i broda mogły go nieco postarzać. Mówił z tak wielką pasją, co jakiś czas nerwowo poprawiając dłonią stylowe okulary, iż detektyw nie miał odwagi przerwać mu nawet na moment. Dopiero kiedy skończył, Bednarski zadał kilka bardziej szczegółowych pytań. Na koniec zanotował dane pisarza i poprosił o podpisanie umowy.

– Przyjmuję sprawę – oznajmił detektyw. – Załóżmy, że pańskie przypuszczenia okażą się prawdziwe. Co to panu da?

– Wtedy nagłośnię sprawę – odrzekł niebieskooki, krótko ostrzyżony blondyn. – Wie pan, w mojej opinii każdy twórca zasługuje na poważne traktowanie. Potencjalne oszustwo może szkodzić w rozwoju kariery utalentowanym pisarzom.

Marek Bednarski pokiwał ze zrozumieniem głową i obiecał szybko zająć się sprawą. Tym bardziej, że nie prowadził akurat żadnego śledztwa, a rachunki trzeba było jakoś zapłacić.

– O postępach będę informował pana telefonicznie.

 

***

 

Znudzony detektyw przeglądał portal literacki. Przeczytał nawet jedno opowiadanie, ale nie podobało mu się. Autor stworzył w nim alternatywną rzeczywistość, w której Kozacy i wojska Rzeczpospolitej zjednoczyli siły przeciw wspólnemu wrogowi.

– Co za durny pomysł – skwitował Bednarski.

Zgodnie z zapewnieniem, udzielonym wczorajszemu gościowi, przystąpił do śledztwa. Raz po raz odrywał na chwilę wzrok od monitora, aby zapisać coś na leżącej na biurku kartce lub przypalić kolejnego papierosa. Dym w płucach od wielu lat zastępował mu śniadanie. Pracował od trzech godzin z krótką przerwą na lekturę książki "Kalendarz z przysłowiami", którą otrzymał jako prezent w dniu zakończenia służby. Kilka razy obiecywał sobie, że zaopatrzy się w coś bardziej ambitnego, ale zapominał w natłoku codziennych spraw.

– Dobra, starczy – powiedział, drapiąc bliznę nad prawym okiem. Była „pamiątką” po jednej z pijackich bijatyk, w których jeszcze nie tak dawno brał udział. – Czas ruszać w teren.

Często mówił do siebie, a z biegiem czasu monologi stawały się coraz dłuższe. Niekiedy kilkugodzinne. Doszedł do wniosku, że głośne rozważania pomagają mu w pracy.

– Sherlock Holmes gadał do Watsona, a ja gadam do siebie – usprawiedliwiał się żartobliwie.

 

Wstał i zarzucił na siebie szare palto, by po chwili opuścić mieszkanie. Znalazłszy się na parkingu, odszukał wzrokiem czarnego peugeota. Firmę rozwinął na tyle, że mógł wziąć auto w leasing.

Kiedy wyjeżdżał z Osieka, burczenie w brzuchu mu przypomniało, iż od rana nic nie jadł. Skierował samochód na Stare Miasto.

– Najpierw ulubiona restauracja, a potem praca – mruknął.

Ruskie pierogi i pomidorowa smakowały wyśmienicie. Jak każde danie w „Barze Turystycznym”. Miła obsługa lokalu w osobie pani Jadzi, poinformowała, że następnego dnia będą serwowane cynaderki.

– Dla pana jeszcze specjalnie doprawię, panie Marku. – Kobieta o rubensowskich kształtach zamrugała przedłużonymi rzęsami.

– Dziękuję, pani Jadziu. – Detektyw uśmiechnął się i grzecznie pożegnał.

 

***

 

Wszedł na teren komisariatu i spojrzał z rozbawieniem na wysoką, stalową siatkę okalającą policyjny parking. Jeszcze kilka miesięcy temu ogrodzenie było znacznie niższe. Podwyższono je z powodu przejeżdżających tuż obok pociągów, a raczej wracających nimi z meczów kibiców Lechii, którzy obrzucali policyjne auta, czym tylko się dało. Najczęściej butelkami.

 

Po przejściu długiego korytarza, odnalazł właściwe drzwi i zapukał. Po chwili rozległo się głośne: „wlazł!”

– Cześć, Sławek. Nie przeszkadzam? – zapytał, kiedy przekroczył próg.

W pomieszczeniu znajdowały się stanowiska komputerowe, a pod ścianą stała wysoka do sufitu szafa. Na jej półkach było kilka dawno nieużywanych – o czym świadczyła gruba warstwa kurzu – pecetów oraz dwa stare monitory. Leżały poprzewracane bez ładu i składu, jakby ktoś je tam wrzucił i zapomniał, że istnieją.

– Marek? Siema, stary. – Łysiejący okularnik uśmiechnął się szeroko. Wyglądał na starszego od Bednarskiego. Wstał z obrotowego krzesła i uścisnął dłoń gościa. – Co się stało? Skradziono cnotę nieletniej Zosi i mamusia o ratunek prosi?

– No, prawie zgadłeś – odrzekł rozbawiony detektyw. Na komisariacie miał wielu kumpli, ale Dębski był człowiekiem, który nigdy nie odmawiał pomocy. To dzięki jego radom Marek wziął udział w terapii antyalkoholowej. – Chodzi o jakiegoś typa, co podobno nieźle miesza w necie.

– O, to ciekawe. – Dębski spodziewał się raczej historii o zdradzie małżeńskiej. – Gadaj.

Detektyw opowiedział o rozmowie z pisarzem i pokazał kartkę z wybranymi na forum „Nowej Fantastyki” komentarzami.

– Więc twój klient uważa, że wiele wpisów jest tego samego gościa, tylko pod innymi ksywami? – zapytał policjant, masując jednocześnie opuszkami palców lśniącą łysinę.

– Ta. Poza tym, jest tam coś takiego jak Loża. Dobrze by było to też prześwietlić.

– Zrobi się, tylko potrzebuję trochę czasu. Muszę najpierw sprawdzić kilka rzeczy dla chłopaków, a potem wrzucę na młynek ten cały portal – przerwał na chwilę, po czym zapytał: – A tak w ogóle, to na co mu to?

– A bo ja wiem? – Bednarski wzruszył ramionami. – Ci wszyscy artyści są nieźle pogięci. Ważne, że płaci.

– Fakt. To najważniejsze. – Dębski pokiwał ze zrozumieniem głową. – Jutro mam popołudniówkę. Jak to przemielę, to wieczorem zadzwonię.

– Dobra. Myślałem, że trzeba będzie czekać dłużej.

– Co ty? Moja gwiazda – poklepał z dumą monitor – nie takie rzeczy już wyprawiała.

– No, popatrz. A tyle się mówi o ochronie prywatności – wtrącił kpiąco detektyw.

– A co? Mamy ogłosić, że łazimy ludziom po profilach? Wiesz, co by się działo? – Zdjął okulary i przetarł niewielką szmatką. – A żaden baran nie pomyśli, że dzięki temu zapobiegamy napadom, czy porwaniom! – obruszył się, by dodać nieco spokojniejszym tonem: – O pedofilii nawet nie wspomnę.

– Wyluzuj. Przecież wiem – wykonał uspokajający ruch ręką. – Będę spadał. Nara.

– Trzym się – odrzekł policjant. – Chciałem ci jeszcze powiedzieć, że dorwaliśmy tego gwałciciela z Przeróbki.

– Tak? Wiedziałem, że w końcu wpadnie. Nosił lis razy kilka, ponieśli i lisa. – Bednarski uśmiechnął się, po czym zniknął za drzwiami.

– Wilka… chyba? – Dębski zmarszczył czoło, potem machnął z rezygnacją ręką i powrócił do przerwanej pracy.

 

Detektyw podszedł do samochodu. Kątem oka dostrzegł,wychyloną zza rogu jednej z kamienic, obserwującą go postać. Bednarski spojrzał w tę stronę. Schowana pod czarną czapką głowa natychmiast zniknęła za budynkiem. Zaciekawiony śledczy ruszył szybkim krokiem. Znalazłszy się za węgłem, zdziwiony rozdziawił gębę. Nikogo tam nie było.

– Dziwne – mruknął, drapiąc się po głowie. Wzruszył ramionami i powoli, raz po raz oglądając się za siebie, poczłapał w kierunku auta. – Mam przywidzenia, czy jak?

Kiedy Bednarski odjechał, z niewielkiej studzienki ściekowej wyszedł mężczyzna. Klnąc pod nosem otrzepał umorusane ubranie, a potem oddalił się.

 

***

 

Wieczorem, następnego dnia Bednarski wyszedł na chwilę z mieszkania, żeby pozbyć się nagromadzonych śmieci. Kiedy wyrzucał worek z odpadkami, jakiś czarny stwór wyskoczył z kontenera, sycząc niczym kobra. Zjeżył sierść, a potem przebiegł obok detektywa i zniknął w pobliskich krzakach. Mężczyzna na chwilę zamarł, po czym odetchnął z ulgą i otarł pot z czoła.

– Cholerne koty. Kiedyś przekręcę się ze strachu.

Wracał wolnym krokiem, pogwizdując wesoło. Nagle jego uwagę przykuł stojący pod drzewem człowiek. Twarz ukrywał pod brązowym szalikiem i najwyraźniej obserwował detektywa. Po chwili, mężczyzna zaczął szybkim chodem oddalać się.

– Hej, ty! Zaczekaj! – krzyknął Bednarski i ruszył za nim.

Ścigany zerwał się do biegu, więc Bednarski zrobił to samo. Detektyw gnał ile sił w nogach, mijając po drodze szeregi zabytkowych kamienic i zdziwione twarze przechodniów. Jednak uciekający wciąż powiększał dystans między nimi, nie pozostawiając zbyt wielkich szans na schwytanie. Po krótkim pościgu Bednarski dał za wygraną. Przystanął, a potem usiadł na ławce i przyglądał się oświetlonemu latarniami nurtowi Kanału Raduńskiego. Detektyw ciężko oddychał i co jakiś czas wypluwał na chodnik żółtą ślinę.

– Te pieprzone papierochy mnie wykończą – wycedził przez zęby, a kiedy wyrównał oddech, dodał: – Ktoś mnie śledzi. To pewne.

Spędził chwilkę w towarzystwie ubranych w jesienną szatę drzew. Wypalił dwa papierosy, a potem ruszył z powrotem, poganiany przez coraz mocniej padający deszcz.

 

***

 

Detektyw wpatrywał się w leżący na biurku telefon. Siedział na krześle i bębnił palcami o blat, czekając na ustawioną jako dzwonek w komórce melodyjkę „Break on Through”. „Może zapomniał?” – pomyślał.

– Nie, to niemożliwe. Sławek pamięta o wszystkim – pocieszył się na głos.

I miał rację. Po chwili śpiew Jima Morrisona powiadomił o nadchodzącym połączeniu telefonicznym.

– Słucham? – Wyraz twarzy detektywa zmieniał się kilkukrotnie, by na koniec wyrazić zdumienie. Szybko zanotował coś na kartce papieru. – Jesteś pewien? Rozumiem, dzięki.

Z szuflady wyciągnął jeden z protokołów. Znalazł zapisany na nim numer telefonu i wystukał na klawiaturze. Czynność powtórzył jeszcze raz, lecz nie udało się zrealizować połączenia.

– Włącza się poczta – powiedział i spojrzał na trzymany dokument. – To pięć minut drogi samochodem.

Włożył komórkę do kieszeni palta i opuścił mieszkanie. Na klatce schodowej napotkał nieoczekiwana przeszkodę.

– Co znowu? Ja pier… – Zacisnął zęby i próbował bezskutecznie umieścić klucz w zamku. Po kilku próbach dał za wygraną. Zostawił niezabezpieczone drzwi i zbiegł po schodach. „Przecież nikt mnie nie okradnie. Wszyscy mnie tu znają” – dumał.

 

Jechał wzdłuż wzniesionego z czerwonej cegły muru stoczni, nad którym górowało kilkanaście ogromnych dźwigów. W świetle księżyca stalowe monstra wyglądały złowrogo. Przypominały wielkie, futurystyczne roboty rodem z filmów science-fiction i powodowały nieprzyjemne dreszcze wśród przemykających szybko ludzi.

Bednarskiego nie interesował industrialny krajobraz. Co jakiś czas zerkał kartkę, którą trzymał w ręku, a jego myśli krążyły wokół rozmowy telefonicznej. Dowiedział się od Dębskiego, że poszukiwany ma na portalu „Nowej Fantastyki” jedenaście kont, z czego trzy w pięcioosobowej Loży. Ale nie to było najbardziej zaskakujące.

 

Czarny peugeot skręcił w lewo, a po chwili zatrzymał się na niewielkim parkingu. Detektyw wyszedł z auta, zapalił papierosa. Przez chwilę stał i przyglądał się ubranemu w ciemną, wieczorną szatę otoczeniu.

Młynisko. Przemysłowa część Wrzeszcza nazywana przez policjantów „dzielnicą latających noży”. Odrapane, przedwojenne kamienice. Kilku pijaczków chlejących nalewki na ławce przy kupie piachu, będącej prowizorycznym placem zabaw dla najmłodszych. Słabe światło latarni padające na nierówny chodnik, w którym brakowało wielu betonowych płytek. „Pewnie ktoś potrzebował na działkę albo pod garaż” – przemknęło Bednarskiemu przez głowę.

 

Detektyw podszedł do wejścia jednej z kamienic i nacisnął przycisk domofonu. Nikt nie odpowiedział. Spróbował jeszcze raz, lecz finał był podobny. Obrócił się na pięcie z zamiarem powrotu do samochodu, kiedy nagle otworzyła drzwi jakaś ciemnowłosa piękność. Wyszła na zewnątrz, a potem wsiadła do zaparkowanego opodal auta. „Niezła” – pomyślał Bednarski i skierował kroki na schody.

Wszedł na drugie piętro i stanął przed niezdarnie pomalowanymi brązową farbą drzwiami. Sprawdził zapisany na kartce adres.

– To tu – szepnął i zapukał. Odpowiedziała mu cisza. Zastukał trochę mocniej i przyłożył ucho do drzwi. Czekał chwilę, nasłuchując, po czym nacisnął klamkę. Zaskrzypiały zawiasy.

W mieszkaniu panowały egipskie ciemności. Wyglądało na to, że nikt w nim nie przebywał. Detektyw namacał na ścianie kontakt. „Szlag by to! Nie ma światła”– zdenerwował się. Szedł powoli, aż dotarł do pokoju.

Nagle rozbłysła stojąca w rogu pomieszczenia lampa. Obok siedział w fotelu wczorajszy gość biura detektywistycznego i trzymał wycelowaną w Bednarskiego broń.

 

***

 

– Proszę siadać – powiedział i wskazał ruchem głowy umieszczony pod ścianą fotel. Mebel był okryty folią malarską, podobnie jak kilka innych przedmiotów oraz część podłogi.

Zaskoczony Bednarski usiadł powoli, nie odrywając wzroku od pistoletu. Żałował, że od dłuższego czasu nie nosił ze sobą broni palnej. Dotąd, podczas prowadzenia zlecanych dochodzeń, nie była potrzebna.

– I co zabijesz mnie? – zapytał. – Przecież wystrzał obudzi całą kamienicę.

– Nie sądzę. Pistolet z tłumikiem, a do tego ściany ponad stuletniej kamienicy. – Uśmiechnął się drwiąco. Widać, że działał według planu i nie zapomniał o tak istotnym szczególe. – Pewnie zastanawia się pan, po co to wszystko?

– A co tu się zastanawiać? Mam do czynienia z psycholem. I tyle.

Pisarz, nie spuszczając wzroku z Bednarskiego, roześmiał się głośno .

– Coś, co nazwał pan aberracją, ma podłoże artystyczne – oznajmił spokojnie. – Lubię badać, a potem opisywać sytuacje ekstremalne. Kwintesencją ma być prawdziwe zabójstwo.

– Przestań pierdolić! – Po twarzy detektywa spływały krople potu, które ocierał drżącymi dłońmi. – W biurze mam wszystkie twoje dane. Znajdą cię w pięć minut. Będzie, tak jak w tym przysłowiu: złapał Turek Kozaka, a ten go trzyma… Czy jakoś tak.

– Akurat dokładnie odwrotnie – sprostował uzbrojony mężczyzna i dodał: – Przecież drzwi do biura są otwarte. Prawda?

Zdumiony Bednarski rozdziawił usta.

– Jak…? – wydukał.

– Tak, tak – pokiwał głową. – Wystarczyło wepchnąć zapałkę i ułamać końcówkę. Genialne w swojej prostocie.

Pisarz zdjął okulary i powoli odłożył na stolik, by po chwili dwoma ruchami ręki zerwać sztuczne wąsy i brodę. Po czym, uśmiechnął się drwiąco.

Ze wściekłą miną i wyciągniętymi przed siebie rękami, detektyw wyskoczył z fotela i rzucił się na pisarza.

– Ty sku…!- krzyknął, lecz nie zdążył dokończyć.

Padł cichy strzał. A później dwa kolejne.

 

***

 

– Czemu ten baran nie odbiera komórki? – dziwił się Sławomir Dębski. – Pewnie leży w wannie i jara papierochy. Kurwa, zawsze jak znajdę coś ważnego, to nigdy nie mogę się do nikogo dodzwonić.

Odłożył z trzaskiem słuchawkę.

Uspokoił się i po krótkiej chwili zadumy wystukał numer na tarczy aparatu telefonicznego.

– Nic, wyślę mu faksem – bąknął.

 

***

 

Stał nad trupem Bednarskiego. Według planu ciało detektywa za kilka godzin miało popłynąć Wisłą do Bałtyku. W morzu zajmą się nim byczki – takie niewielkie, morskie ścierwojady, których ławice pożerały wszystko, co napotkały na dnie zatoki.

Usłyszał muzykę The Doors. Domyślił się, że dźwięki dobiegały z telefonu detektywa. Odnalazł w kieszeni palta komórkę i spojrzał na wyświetlacz. Ktoś zostawił wiadomość. Odsłuchał ją.

 

Chwilę później siedział za kierownicą czarnego peugeota i jechał w kierunku Starego Miasta. Mimo nieoczekiwanego zwrotu sytuacji starał się zachować spokój. Auto prowadził wolno, ostrożnie; przypadkowe zwrócenie czyjejś uwagi groziło poważnymi konsekwencjami.

 

***

 

W mieszkaniu Bednarskiego bez problemu znalazł umowę, a potem szybko wykręcił z komputera twardy dysk. Nie wierzył, że detektyw wprowadził dane do peceta, ale nie chciał ryzykować. Spojrzał na niedawno nadesłany faks. W rogu umieszczono jego stare zdjęcie. „Chciałbym tak dziś wyglądać” – pomyślał. Na kartce widniały dane osobowe i informacje o wydarzeniach sprzed kilku lat. Dotyczyły zaginięcia Anny Bednarskiej. Ostatnie zdanie informowało o uwolnieniu podejrzanego z braku dowodów.

 

Przypomniał sobie tamtą noc. Spacer po sopockim molo. Był sztorm, woda zalewała od czasu do czasu deski pomostu, a wiatr wiał jak oszalały. Kobietę poznał w knajpie kilka godzin wcześniej. Postanowili pójść na plażę i popatrzeć na wzburzone fale. Doszli do końca budowli, nie napotykając nikogo po drodze. Stali i rozmawiali o beznadziejności jesieni. Oboje tęsknili za latem i kąpielami w morzu. Ze śmiechem na ustach przyznała się, że nie umie pływać, dodając coś o strachu przed głęboką wodą.

Popchnął ją. Mocno. Najmocniej, jak potrafił. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Kobiecie udało się na moment wynurzyć i spojrzeć w jego kierunku, by po chwili na zawsze zniknąć w morskich odmętach. Przesiąknięta wodą puchowa kurtka pociągnęła ją w dół, do dna, niczym głaz uwiązany do karku topionego psa. Mężczyzna wciąż pamiętał jej przerażoną twarz. I oczy. Oczy zadające proste, krótkie pytanie: dlaczego? Jeszcze przez chwilę obserwował, jak poganiane porywistym wiatrem bałwany sunęły ku brzegowi. Potem, zadowolony poszedł w stronę miasta. Chciał jak najszybciej dotrzeć do mieszkania i zacząć pisać.

 

Pisarz uśmiechnął się na wspomnienie o swoim pierwszym opowiadaniu. Zostało ciepło przyjęte przez krytyków i czytelników. Następne nie były już tak dobre, więc doszedł do wniosku, że potrzebował inspiracji.

 

***

 

Wychodząc z biura zabrał ze sobą fotografię policyjnej kadry. Zawierała dokładny opis, kto się na niej znajdował. Wziął również zupełnie przypadkowo znalezioną w szufladzie broń.

 

Wypalił z bliska, kiedy Dębski próbował zajrzeć do samochodu Bednarskiego. Trafił w potylicę – z takiej odległości trudno było chybić. Auto wcześniej zaparkował na niewielkim parkingu, doskonale widocznym z drogi, którą wyjeżdżały policyjne wozy. Co prawda, osoba Dębskiego znalazła się przypadkowo w misternie przygotowanym scenariuszu, ale wszystko zakończyło się tak, jak przewidział pisarz. A nawet ciekawiej.

 

Później siedział przy biurku, przed monitorem i przeglądał swój notes. Na blacie leżało kilka fotografii, obok stała butelka „Żubra”. Odłożył zapiski i uderzył palcami w klawiaturę komputera. Na ekranie pojawił się początek tekstu:

 

Zawiesina siwego dymu i zapach tanich papierosów…”

 

 

Część II

Nieumarły

 

Szedł po wilgotnym piachu plaży w Jelitkowie. Lato odeszło, nastał czas deszczu oraz porywistego wiatru. Minął prawie rok od zaginięcia prywatnego detektywa i zabójstwa sierżanta Dębskiego. Tak jak przypuszczał – nikt nie powiązał tych zdarzeń ze sobą. A tym bardziej z nim. Za kilka tygodni miała się ukazać jego debiutancka książka i tylko to wydarzenie zaprzątało mu głowę. Powieść nosiła tytuł: „Zatopiona tajemnica”, a pisarz od dłuższego czasu myślał o dalszym ciągu.

 

Ani się spostrzegł, kiedy zapadł zmierzch. Ponadto, zrobiło się chłodniej i zaczął wiać zimny wiatr. Plaża opustoszała, pomimo pełni księżyca, której światło rozjaśniało nadmorski, piaszczysty pas i zachęcało swym niecodziennym pięknem do spaceru. Po pokonaniu znacznej odległości, zdecydował o powrocie do mieszkania. Obrócił się na pięcie, aby pójść ścieżką przecinającą wydmy.

 

Zamarł. Oboje zastąpili mu drogę. Odziani w trzepocące na wietrze łachmany patrzyli szklanymi oczami, a z ich twarzy bił blady, zły blask. Pisarz poczuł w nozdrzach, przemieszany z zapachem mułu, obrzydliwy smród trupiego rozkładu. Stanął jak wryty. Strugi zimnego potu zalewały mu ciało, a przerażenie odebrało głos. Chciał wezwać pomoc, ale tylko burknął coś cicho pod nosem. Drżące usta nie były w stanie wydobyć z siebie nic więcej. Jego nogi stały się ciężkie, jakby odlane z ołowiu, uniemożliwiając tym samym ucieczkę.

 

Dłonie kobiety były zakończone długimi szponami, a przez skołtunione włosy przebijała zieleń wodorostów. Palce stóp miała połączone cienką błoną, na biodrach miarowo poruszały się dwie płetwy. Mężczyznę, odmienionego białym niemal jak papier kolorem skóry, pisarz rozpoznał dość szybko. Dzięki charakterystycznej bliźnie na jednym z łuków brwiowych. Co do kobiety, to domyślił się kim jest. Czy raczej, kim była wcześniej.

– Czas na zapłatę – powiedziała świszczącym głosem upiorna niewiasta.

Szybkim ruchem wbiła szpon prawej ręki w gardło pisarza.

Zagulgotał śmiertelnie raniony. Próbował bezskutecznie oburącz zatamować krwotok, chciał wciągnąć do płuc życiodajne powietrze. Wszystko nadaremnie. W końcu upadł, uderzając głucho twarzą w piasek.

– Trafiła kosa na korzeń – podsumował przypatrujący się trupowi mężczyzna.

 

***

 

Dwie brudne, obszarpane postaci siedziały pośród krzaków na wydmach. Obok nich leżał zakrwawiony trup mężczyzny.

– Pamiętasz, co powiedział Gosk? Musisz wypić jego krew i zjeść mięso – przypomniała redunica i odgryzła zabitemu dłoń, po czym podała towarzyszowi.

– Siostrzyczko, a co z tobą? – zapytał. Zdmuchnął piasek z kawałka mięsa, a potem zatopił w nim zęby.

– Dla mnie za późno. Po upływie więcej niż roku, nie można odmienić redunicy. Gdybym wcześniej dopadła tego, przez którego to się stało… Teraz muszę służyć Goskowi. – Popatrzyła na truchło i oblizała się. – Ale chętnie się posilę.

Wbiła w szyję trupa ostre zębiska i oderwała kawał żylastego ciała. Kiedy głośno przełknęła spory kęs, powiedziała:

– I pamiętaj, że co jakiś czas musisz jeść ludzkie mięso. To ci pozwoli przetrwać jako nieumarłemu. W przeciwnym razie będziesz gnić, aż w końcu się rozłożysz. Potem pozostaną z ciebie tylko proch i kości.

Spojrzała na brata szklanymi oczami i wyszczerzyła kły w upiornym uśmiechu.

– A jak czasami podrzucisz coś młodszej siostrzyczce, to się nie pogniewam.

 

***

 

Był początek grudnia, a mimo to temperatura podczas dnia nie spadała poniżej zera. Jednak wieczorem robiło się znacznie chłodniej. Często wiał bałtycki wiatr, wyziębiając jeszcze bardziej ulice nadmorskiego kurortu. Sopocki „Monciak” pustoszał z każdą minutą. Ludzie przemykali wąskimi alejkami, a potem znikali, kryjąc się przed zimnem w ponad stuletnich kamienicach.

 

Dwóch młodych ludzi siedziało na ławce, przy pomniku rybaka i popijało „żołądkową-gorzką”. Tak wyglądał stały zwyczaj niektórych bywalców SPATiFu, szczególnie tych, którym uprawiana sztuka nie przynosiła jeszcze wymiernych profitów. Rozglądali się uważnie dookoła; ostrożność podczas spożycia alkoholu „w plenerze” była wskazana. Sopoccy stróże praworządności nie okazywali litości ani wyrozumiałości nikomu, nawet artystom, i chętnie wypisywali mandaty.

– Skończymy flaszkę i wchodzimy – oznajmił jeden z młodzieńców. Wskazał głową obite blachą drzwi, nad którymi świecił czerwony neon SPATiFu.

– Spoko – odpowiedział kompan. Zatrzymał wzrok na podążającym w dół deptaka mężczyźnie. – O ! Znowu widzę tego oberwańca.

– Też go kilka razy widziałem. Pewnie bezdomny jakiś.

– Kiedyś przeszedł obok mnie. Mówię ci, ale od niego zalatuje. Nie mył się chyba z rok.

– Zupełnie nie kumam, po co tacy ludzie żyją? Jaki można mieć cel w tak marnej egzystencji? – pokręcił zniesmaczony głową. – Lepiej się chyba utopić albo strzelić sobie w łeb.

– Nie przesadzaj. – Drugi z rozmówców miał mniej radykalne podejście do tematu. – Może, zanim tak skończył, był wartościowym człowiekiem. Czasem nie wiadomo, jakie tajemnice skrywają bezdomni.

– Ta, może. – Wychylił kubek z wódką i dodał: – Wchodzimy do środka.

Wrzucona z hałasem do śmietnika pusta butelka, obwieściła początek całonocnej imprezy.

– A tak w ogóle, to kiedy zamierzasz wydać jakiś poemacik swoich wierszy?

– Zaraz po tym, jak sprzedasz któryś ze swoich obrazów.

– Bardzo śmieszne.

 

Brzdęk szklanego przedmiotu zwrócił uwagę opatulonego w zniszczony prochowiec mężczyzny. Odwrócił bladą, jakby pozbawioną naczyń krwionośnych głowę i patrzył na znikające w drzwiach postaci.

– Szkoda – szepnął z żalem w głosie. – Tak czy siak, z dwoma ciężko by było sobie poradzić.

Spojrzał na pełzającą po dłoni białą larwę, by po chwili strącić ją zwiniętą w rulon gazetą.

– Muszę koniecznie coś zjeść – mruknął i rozdeptał wijącego się na chodniku robaka. – Kogoś… – uściślił.

Skierował kroki w kierunku nieczynnej latarni. Ze schodów wieży był doskonały widok na deptak i przecinające go uliczki. Zdawał sobie sprawę, że za kilka godzin pijani balangowicze zaczną opuszczać knajpy. Wtedy będzie dużo łatwiej o pożywienie. Wtedy ruszy na łowy.

 

***

 

Wiosna przyszła szybciej niż zazwyczaj. W marcu, nawet w zacienionych miejscach, nie można było dostrzec ani śladu śniegu. Słońce przyjemnie przygrzewało, osuszając wilgotny, pozimowy krajobraz. Całymi dniami sopockie służby oczyszczania miasta ciężko pracowały, usuwając z ulic odsłonięty po stopnieniu śniegu brud. Po zniknięciu białego puchu, na deptaku walały się stosy niedopałków, opakowania, niedojedzone hamburgery. Trawniki „zdobiły” aluminiowe puszki i butelki po napojach. Dopiero późnym popołudniem sprzątacze opuszczali najbardziej reprezentatywne części kurortu.

 

A potem, kiedy niebo ciemniało, pojawiał się on. Nikt nie znał imienia ani historii życia przybysza. Mówiono o nim „bezdomny” i omijano szerokim łukiem.

 

Przeszedł przez Łazienki Północne i kroczył dalej, ukrytą pomiędzy szeregami bezlistnych drzew ścieżką. Znalazłszy się w pobliżu Klifu Orłowskiego przystanął, po czym spojrzał na spokojną taflę morza. Od kiedy zaczął prowadzić nocny tryb życia, jego wzrok coraz lepiej radził sobie w ciemnościach. Mężczyzna czekał na Władcę Zatoki, wskrzeszając w pamięci wydarzenie sprzed trzech dni. Wtedy, podczas rozmowy z Anną, dowiedział się, że Gosk proponuje spotkanie. Prawdopodobnie liczył, znając wcześniejsze zajęcie Bednarskiego, na pomoc w jakiejś sprawie.

 

Na wodzie pojawiło się, bijące od dna, szkarłatne światło. Po chwili, na tle pulsującej czerwieni, swą postać ukazał Gosk. Szedł po wodzie, a raczej lewitował tuż nad powierzchnią, kierując się w stronę nieumarłego. W błoniastych dłoniach trzymał jakieś przedmioty.

– Witaj, Marku – rzekł, kiedy zatrzymał się przed Bednarskim. Na głowie stwora sterczały dwa duże rogi. Zagięte na kształt niedomkniętego koła, przypominały wyglądem baranie poroże. Większość skóry istoty pokrywała srebrna łuska, tworząc coś na wzór karacenowej zbroi husarskiej. Na zgniłozielonej twarzy żółtym blaskiem świeciły oczy. Pomiędzy nogami dyndały ogromne genitalia, powyżej których, z bioder, sterczały płetwy. Był o głowę wyższy od nieumarłego.

– Dobry wieczór, Władco Zatoki – odparł. – Co cię sprowadza na powierzchnię?

– Tak od razu do rzeczy? – Skrzywił usta w uśmiechu, eksponując dwa szeregi równych, małych kłów. – Powiedz lepiej, jak ci się wiedzie na lądzie? Przecież masz dość szczególne potrzeby żywieniowe.

– Nie poluję dla zabawy, a tylko wtedy, kiedy jestem naprawdę głodny – odpowiedział spokojnym tonem. – Doświadczenie nabyte w policji pomaga uniknąć podejrzeń i pościgu.

– Rozumiem. – Gosk pokiwał z uznaniem głową, jednocześnie grzebiąc palcem w uchu. – Ciągle mi się tam woda zbiera – wyjaśnił.

Po krótkiej ciszy, przybyły z dna Bałtyku powiedział:

– Kiedyś pomogłem ci radą, jak powrócić na ląd i stać się nieumarłym. Obiecałeś, że się odwdzięczysz.

– Pamiętam – potwierdził Bednarski.

– Potrzebuję twojej pomocy – kontynuował stwór. – Moja władza nie sięga ponad poziom morskich fal, a rozwiązanie zagadki leży prawdopodobnie na lądzie. Otóż, jakiś czas temu z dna zniknął szpon gryfa. Na miejscu znalazłem to.

Wręczył rozmówcy kawałek niebieskiej, mocnej liny.

– Płetwonurkowie takiej używają – bąknął pod nosem nieumarły. Zauważył namalowany czarnym drukiem napis: „UnderSwim”. Wygląda na nazwę firmy, pomyślał.

– Coś ci to mówi? – spytał zaciekawiony Gosk.

– Jeszcze nie, ale mam pewien pomysł. Potrzebuję trochę czasu, żeby to odnaleźć. A jak wygląda ten lwi pazur?

– Szpon gryfa – poprawił go i podał kawałek roztrzaskanej muszli. – Wyryłem go na tym. Jest gdzieś takiej wielkości – pokazał rękami około metrowy odcinek.

Bednarski przyglądał się szkicowi. Przedstawiał pazur podobny do posiadanych przez drapieżne ptaki.

– Jeszcze jedno. Pośpiech jest tutaj wskazany. Nie wiem, jak dużo pozostało czasu – Gosk posmutniał.

– Aż tak ważny jest ten pazur?

– Tak. Szpon należał do jednego z gryfów Neptuna. Jest pokryty magicznymi runami, które strzegą morze przed zagładą.

– Jaką zagładą? – Marka zainteresowała opowieść.

– To stara historia – westchnął. – Poznałem ją, kiedy Neptun uczynił mnie księciem i dał we władanie zatokę. Ów szpon zatykał dziurę w dnie. Jeśli go nie odnajdziemy, to cała woda spłynie do innego świata. Tamten świat zginie zalany morskimi falami, a na miejscu Bałtyku powstanie pustynia. Nie muszę chyba tłumaczyć, co się stanie ze mną i resztą mieszkańców?

– Nie musisz. Domyślam się. – Myśli Bednarskiego podążyły w kierunku siostry. Bytowi redunicy również zagrażało ewentualne zniknięcie morza. – Przeprowadzę śledztwo, najszybciej jak się da.

– Dobrze. – Władca Zatoki poweselał. – Coś mi podpowiada, że ci się uda. Kiedy będziesz chciał się spotkać, przyjdź tutaj i wypowiedz po trzykroć moje imię.

Po krótkiej pauzie dodał:

– Czas na mnie. Zbyt długie przebywanie na powierzchni źle wpływa na moją cerę. Poza tym, jedna z syren złamała płetwę i muszę się nią zająć.

– Gdyby krówka nie skakała, to by nogi nie złamała – mruknął nieumarły.

– Co, proszę?

– Ee, nic – machnął ręką, przez co upuścił jedyny dowód rzeczowy. Schylił się, podniósł kawałek liny i dodał: – Takie tam, powiedzonko.

Gosk oddalił się. Na wodzie zamigotało czerwone światło, które po chwili wchłonęło stwora.

Bednarski wyjął z kieszeni płaszcza pogniecioną torbę foliową z napisem „Lidl – mądry wybór”, do której włożył otrzymane przedmioty. Potem ruszył szybkim krokiem na cmentarz komunalny, gdzie jeden ze starych, niemieckich grobów służył mu za kwaterę.

 

***

 

Następnej nocy, detektyw siedział na jednym z grobów sopockiego cmentarza i przeglądał „Panoramę firm”. Znalazł jeden egzemplarz w śmietniku i zachował, podobnie jak kilkanaście innych wydawnictw. Czasem chichotał na myśl, że ma teraz więcej książek niż kiedykolwiek wcześniej.

– Jest. Znalazłem – powiedział zadowolony. – To na Karwinach.

Jako były stróż prawa doskonale znał Trójmiasto i niektóre leżące blisko metropolii, mniejsze miejscowości.

 

Wkrótce przemieszczał się nocnym autobusem w kierunku Gdyni. Oprócz niego jechało kilku podpitych punków i jedna kompletnie zalana, co chwilę wymiotująca dziewczyna. Bednarski zdawał sobie sprawę, że w takim towarzystwie zupełnie się nie wyróżniał.

 

Jakiś czas później stanął przed bramą dawnego przedsiębiorstwa „Frost”. Obszar upadłej fabryki leżał na peryferiach miasta, wokół nie było nic, poza okalającym miejsce lasem. Budynki znajdujące się na ogrodzonym stalową siatką placu, wydzierżawiono kilku firmom. Według wiedzy Bednarskiego jedna z nich oferowała usługi płetwonurkowe.

– Tak, jak przypuszczałem. – Nieumarły uważnie przyjrzał się terenowi, zwracając szczególną uwagę na monitoring obiektu. – Tylko jedna kamera. Ciekawe, czy działa? Zaraz się przekonamy.

Detektyw szybko wspiął się na płot. Chwilę potem był po drugiej stronie ogrodzenia. Ostrożnie się poruszał i wypatrywał właściwego lokalu.

– Jest. – Zatrzymał się przed drzwiami, nad którymi wisiał kolorowy baner. Przedstawiał fotografię płetwonurka oraz wyklejoną niebieską folią nazwę firmy „UnderSwim”.

Usłyszał za sobą kroki. Odwrócił się i ujrzał muskularnego mężczyznę. Wyglądał na dwadzieścia kilka lat, był ostrzyżony na zero i miał na sobie czarny uniform.

– Dobry wieczór – rzekł pewnym siebie głosem. – Co pan tutaj robi? Proszę opuścić teren albo wezwę policję.

Bednarski wyciągnął pomiętą, mocno podniszczoną legitymację i machnął nią przed oczami ochroniarza.

– Prywatny detektyw, Marek Bednarski – odpowiedział. – Prowadzę śledztwo. To dlatego tutaj jestem.

– No jasne – zaśmiał się ironicznie. – A ja jestem Maryla Rodowicz. Właśnie wróciłam z trasy koncertowej i dorabiam jako ochroniarz. Wynocha stąd, śmierdzielu, albo zaraz cię pogotowie odwiezie.

– Trochę grzeczniej, proszę…

Łysol nie zamierzał spełnić prośby. Wziął potężny zamach i zaatakował, próbując dosięgnąć pięścią twarzy nieumarłego. Bednarski pamiętał kilka technik samoobrony – podczas pracy w policji trenował karate i jujitsu. Uchylił się przed ciosem i kopnął napastnika w krocze, po czym chwycił jego rękę i wykręcił ją. Ochroniarz padł na kolana i zawył głośno.

– Radzę być ciszej albo złamię ci obojczyk – syknął przez zaciśnięte zęby, mocno trzymając nienaturalnie ułożone przedramię przeciwnika.

Mężczyzna niemal dotykał łysą głową betonowej posadzki, a jego wrzask zastąpiły ciche pojękiwania.

– Bardzo dobrze. A teraz odpowiesz na kilka pytań – oznajmił nieumarły. – Czy słyszałeś, żeby w ostatnim czasie któryś z płetwonurków chwalił się jakimś znaleziskiem?

– Nie – odrzekł ledwo słyszalnie.

Bednarski uniósł jeszcze wyżej rękę ochroniarza. Trzask pękających kości został wkrótce zagłuszony krzykiem torturowanego.

– Zamknij gębę i posłuchaj! Jak mi nie pomożesz, to złamię ci drugą rękę. Potem zajmę się nogami.

– Nie… tylko nie to… – wydukał przez łzy. Po chwili dodał: – Trzy dni temu coś przywieźli… Mówili, że nie wiedzą, co to jest. Że może to kość dinozaura albo coś… Z tego co wiem, jest ciągle zamknięte w biurze firmy.

– Ile jest czasu do przyjazdu policji od uruchomienia alarmu?

– Jak w ciągu dziesięciu minut nie oddzwonię, to wyślą radiowóz.

– To mam jakieś piętnaście, dwadzieścia minut – podsumował detektyw.

Zbliżył twarz do dłoni chlipiącego ochroniarza i odgryzł mu mały palec. Mężczyzna wrzasnął, po czym legł jak długi na betonowym podłożu. Bednarski chwycił jego głowę i patrząc prosto w oczy powiedział:

– Jeśli piśniesz komuś słowo o mnie, to następnym razem po prostu cię zjem.

Włożył odgryziony palec do ust i począł miażdżyć go zębami, by po chwili głośno przełknąć.

Ochroniarz nie doczekał tego momentu; zemdlał już na samym początku niecodziennego pokazu.

– Masz szczęście, że nie jestem głodny – rzucił w kierunku nieprzytomnego mężczyzny, po czym podszedł do drzwi.

 

Nieumarły nawet nie próbował otworzyć zamka, choć wiedział jak to zrobić za pomocą gwoździa lub drutu. Miał zbyt mało czasu. Uznał, po szybkich oględzinach, że drzwi pamiętały jeszcze lata osiemdziesiąte, a futryna była w kilku miejscach pęknięta i trzymała się framugi tylko dzięki wielu warstwom farby. Po kilku energicznych kopnięciach przeszkoda runęła z hukiem do pomieszczenia. Gdy detektyw wszedł do biura, jego uwagę przykuł leżący na biurku czerwony kocyk. Okrywał jakąś rzecz o nieregularnym kształcie.

 

***

 

Poruszał się szybkim krokiem po leśnych ostępach. Jego wyborny węch coraz wyraźniej wyczuwał zapach cmentarza. Na plecach dźwigał coś zapakowanego w wodoszczelnym worku – takim, jakiego używa się podczas podwodnych prac. Nikt go nie ścigał. Żadnemu policjantowi nie przyszłoby do głowy, że włamywacz mógł nocą uciekać przez las. Człowiek mógł łatwo tam zabłądzić. Poniekąd mieli rację.

 

***

 

– Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło – rzekł zadowolony Gosk. Trzymał w rękach ogromny szpon i przyglądał mu się z fascynacją. – Zaraz umieszczę go na swoim miejscu.

– Cieszę się, że mogłem pomóc – odparł Bednarski. – Gdybyś kiedyś potrzebował pomocy detektywa, to wiesz jak mnie znaleźć.

– Właśnie. Miałbym robotę dla ciebie – przypomniał sobie. – Mewy dostarczyły mi wiadomość od jednego z moich przyjaciół. Ma jakiś problem i przydałaby mu się twoja pomoc.

– O co konkretnie chodzi?

– Mój przyjaciel jest Wieszczi na cmentarzu w Oliwie – wyjaśnił rogaty jegomość. – Zmarli się skarżą, że ktoś okrada nocą groby.

Detektyw słyszał kiedyś o Wieszczi, ale nie brał kaszubskich opowieści na poważnie. Jednak od pewnego czasu nic nie było w stanie go zadziwić. Przecież jeszcze niedawno, pod postacią Morzkulca, mieszkał w królestwie Goska i spotykał w morzu wiele dziwadeł. Z niektórymi się nawet zaprzyjaźnił. Bednarski wciąż miał błony między palcami nóg i kawałek płetwy na grzbiecie, ale z czasem powinny zniknąć. Życie na lądzie i regularne spożywanie ludzkiego białka powodowały, że coraz bardziej przypominał wyglądem siebie sprzed ponad roku.

– Dobra. Jutro go odwiedzę – pokiwał głową. – Mam jedną uwagę. Istnieje niebezpieczeństwo, że płetwonurkowie wrócą i znowu wyłowią to cholerstwo – wskazał palcem szpon gryfa.

– Trafna uwaga, Marku. Neptun powiedział mi, że uczyni szpon niewidzialnym – odpowiedział i wyjaśnił: – Został tam umieszczony w czasach, kiedy ludzie nie potrafili zejść głęboko pod wodę.

 

Detektyw pożegnał Goska, a potem włóczył się po sopockich uliczkach. Przechodząc przez park, wypatrzył na ławce gazetę. Jeden z artykułów szczególnie go rozbawił. Była w nim mowa o włamaniu do gdyńskiej firmy płetwonurkowej. Przesłuchiwany ochroniarz, który został dotkliwie pobity podczas rabunku, trafił pod opiekę psychiatryczną. Uparcie wmawiał prowadzącym dochodzenie policjantom, iż napadł go diabeł.

 

***

 

Cmentarz oliwski należał do najstarszych nekropolii w Trójmieście. W zabytkowej części, do której podążał Bednarski, znajdowały się ponad dwustuletnie groby. Detektyw minął starą, niedawno odrestaurowaną kapliczkę. Jej drewniane, obite stalą dwuczęściowe drzwi były zamknięte na kłódkę, a po ścianach piął się bluszcz, w świetle księżyca przypominający nieregularny cień, który nieśmiało począł porastać także krawędzie dachu budowli. Nieumarły szedł powoli, mijając kamienne grobowce, krypty i tablice, spowite delikatną mgłą niczym pajęczyną. Postanowił zatrzymać się obok wysokiego posągu anioła.

 

Po chwili, zauważył zbliżającą się postać. Kiedy upiór stanął przed nim, rzekł świszczącym jak nadmorski wiatr głosem:

– Witham słynnego detekhtywa.

Głowa Wieszczi była pokryta bujnymi, czarnymi włosami, na których tkwiła czarna jarmułka. Poniżej porytego bliznami czoła, schowane głęboko w czaszce, świeciły czerwonym blaskiem oczy. Uszy były zakryte zwisającymi pejsami, a z ciemnego otworu gębowego wystawały długie zęby. Brodata istota miała na sobie poszarpany chałat.

– Miło mi poznać – odpowiedział, zaskoczony wyglądem przybysza detektyw. – Słucham, w czym problem?

– Phan szanowny pozwoli ze mną. – Wieszczi wskazał szponiastą dłonią kierunek. – To niedhaleko.

Po krótkim marszu stanęli w miejscu, gdzie mogiły zmieniły się w kawałki zwietrzałego kamienia. Zaniedbane, porośnięte mchem, były ledwie widoczne. Bednarski domyślił się, że to najstarsza część nekropolii. Leżała zupełnie na uboczu, z dala od ścieżki, którą w sezonie letnim przepływały tłumy turystów.

– Są to ghroby moich khrewnych – wyjaśnił upiór. – Pophroszono mnie o rozmowę z phanem, ale jeśli chce phan koghoś przesłuchać, to nie widzhę phroblemu.

– Zobaczymy. Na razie nie znam sprawy.

– Oczywiście, już mówię. Ghroby, które phan widzi, od kilku tygodni są oghrabiane. A jako, że zakonnicy zaghlądają tutaj bhardzo rzadko, to przestępcy czują się bezhkarni. Umarli są załamani, bo często ghiną im pamiątki rodzinne. Coś, co ma warhtość sentymentalną. Pan rhozumie?

– Rozumiem – odparł z trudem powstrzymując śmiech. „Niektórych nawet śmierć nie jest w stanie zmienić” – dodał w myślach.

– Phan pomhoże? – zapytał niepewnie upiór. – I za ile?

– Pomogę. Co do ceny, to powiem tak: przysługa za przysługę. Jeśli kiedyś będę potrzebował pomocy, to mam nadzieję, że ją od phana… od pana otrzymam.

– Cymes – zatarł z zadowoleniem szponiaste dłonie. – Intheresy z phanem to przyjemność.

Bednarski zaśmiał się sucho. Postanowił zakończyć temat wynagrodzenia i przystąpić do pracy.

– Mam pytanie. Czy złodzieje zostawili coś po sobie? Jakieś przedmioty? Może narzędzia?

– Wie phan, jest coś. Ale sam nie wiem…

– Niech pan pokaże.

Przeszli kilka metrów. Za jednym z grobów, niedaleko płotu, Wieszczi nieśmiało wskazał niewielką brązową kupkę.

Nieumarły przyklęknął i przyjrzał się uważnie.

– Gówno.

Jego rozmówca potwierdził ruchem głowy.

– Ghówno.

Detektyw zamyślił się. Pamiętał, jak podczas poszukiwań przestępców lub osób zaginionych policja często wykorzystywała psy. Powodem był ich doskonały węch.

Bednarski przykucnął, po czym uważnie obwąchał leżący pośród mogił kał. Potem powstał i głośno zaczął węszyć.

– Ten, który to zostawił, mieszka niedaleko – wyszeptał.

– Dobhra robotha – pochwalił Wieszczi.

– Kto szuka, ten nie błądzi – odrzekł, krzywiąc lekko usta w uśmiechu.

 

Detektyw zapakował stolec do foliowego woreczka, pożegnał zleceniodawcę i ruszył tropem cmentarnej hieny. Na twarzy Bednarskiego malowało się zadowolenie. Wrócił do ulubionego zajęcia – znowu rozwiązywał kryminalne zagadki. Był pewien, że kiedy odnajdzie i porozmawia z podejrzanymi, to zaprzestaną okradania grobów. Któż, spośród żywych, oparłby się argumentom nieumarłego?

Zatrzymał się, powąchał ponownie zawiniątko, po czym wciągnął kilkakrotnie w nozdrza woń miasta.

– To już blisko – powiedział, a kiedy z głębi brzucha rozległo się głośne burczenie, dodał: – Na pogawędce się nie skończy.

 

Czuł niepohamowaną rządzę krwi. Był głodny. Bardzo głodny.

 

***

 

Detektyw leżał na trawie, tuż obok drewnianego krzyża, z głową opartą o granitową płytę nagrobkową. Czytał książkę. Znalazł ją w kontenerze obok remontowanej kamienicy, pośród innych przedmiotów wyrzuconych przez robotników. Oderwał wzrok od lektury i spojrzał na zasłane gwiazdami niebo. Za trzy noce miał udać się do Gdańska na spotkanie z grupą straconych w szesnastym stuleciu skazańców. Byli zaniepokojeni faktem, że co jakiś czas z Katowni ginęły niektóre narzędzia tortur.

Bednarski zamknął książkę. Po raz wtóry przyjrzał się zamieszczonej na okładce fotografii autora, krzywiąc przy tym usta w uśmiechu.

– Trzeba przyznać, że nieźle pisał – powiedział, po czym powrócił do czytania.

 

Gdyż, jak powiedział Umberto Eco: „Kto czyta książki, żyje podwójnie”.

 

 

KONIEC

 

 

Wyjaśnienia kilku nazw pojawiających się w tekście:

 

Gosk – kaszubski demon z podań ludowych, górnolotnie porównywany do Neptuna, czyli męskiego bóstwa wodnego. Zamieszkuje dno w najgłębszej części Bałtyku. Jest władcą niektórych morskich straszydeł, które często zaprasza na wystawne przyjęcia. Legenda opowiada o diable, który pewnej Wigilii przebrał się za „Gnoska” (kaszubskie określenie Świętego Mikołaja, czyli "Gwiazdora" roznoszącego prezenty). Demon w ten sposób zwiódł, porwał i rozszarpał dziecko. Ścigany przez ludzi ukrył się w morzu.

 

redunice – nad jeziorami, których na Kaszubach pełno, morskie nimfy nazywane były redunicami. Stąd nazwa rzeki – Radunia. O topielcach mówiono, że zostali porwani przez redunice.

 

Morzkulec – według Kaszubów jest stworem porywającym w głębiny ludzi i zwierzęta.

 

Wieszczi – podania kaszubskie określają go jako jednego z najniebezpieczniejszych upiorów. Jest nieochrzczonym zmarłym, który wstaje nocą z grobu, by zabierać ze sobą członków rodziny.

Koniec

Komentarze

Generalnie bardzo mi się podobało, ciekawy pomysł, ładnie i estetycznie napisane, przyjemnie się czytało. Zwłaszcza puenta bardzo udana według mnie :)
Kilka niepotrzebnych przecinków:
'Zawiesina siwego dymu i zapach tanich papierosów, kłóciły się z umieszczoną na ścianie tabliczką, informującą o zakazie palenia wyrobów tytoniowych.'
'Przy oknie, za biurkiem, siedział lekko siwiejący brunet w średnim wieku i przeglądał po raz wtóry ten sam numer, wydanego cztery miesiące temu „Detektywa"' (mam nadzieję, że widać, pogrubiłam je)
Literówki:
'Podczas pełnienia obowiązków komisarza sprawił, że skuteczność dochodzeniówki wrosła niemal dwukrotnie, co zaowocowało odebraniem nagród z rąk prezydenta miasta; na dnie szafy leżał kryształowy puchar z ukrytym wewnątrz dyplomem.'
'Wie pan, a mojej opinii każdy twórca zasługuje na poważne traktowanie.'
I brakujące przecinki:
Wynocha stąd, śmierdzielu, albo zaraz cię pogotowie odwiezie.
Pozdrawiam :)

Dziękuję za wyłowienie pomyłek. Pogratulować spostrzegawczości. Tekst przed zamieszczeniem sprawdzałem, ale jak widać coś umknęło, a przecinki to moja zmora.
Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu i serdecznie pozdrawiam.

Mastiff

Aaach, nie ma sprawy, przecinki to akurat moja wielka miłość :)

Poważnie? Następnym razem będę wiedział do kogo zwrócić się o pomoc:).

Mastiff

Poważnie, jakoś tak wyszło, że mam świra na ich punkcie i jestem strasznie na nie wyczulona, więc nie ma problemu, jak będziesz potrzebował pomocy, to z największą przyjemnością pomogę :D

To bardzo miłe z Twojej strony. Dziękuję bardzo:)

Mastiff

Moim skromnym zdaniem, zamiast rozmieniać sie na drobne, powinieneś skupić się na jednym aspekcie i porządnie go rozudować. W tym momencie mamy trzy takie sobie historyjki. Choć założenie jest fajne, to jednak żadna z nich nie rozpędza się na tyle, żeby faktycznie zrobić wrażenie. Dedukcji tu niestety tyle, co kot napłakał (jeden, dwa dowody i już mamy sprawę rozwiazaną...), a szkoda, bo sam pomysł fajny.

Ja bym z tego zrobiła trzy osobne opowiadania. Pierwsze skończyłabym po zdaniu "trafiła kosa na korzeń" z czesci drugiej. Potem masz drugą i trzecią sprawę, przy czym wszystkie trzy części musiałbyś bardziej dopracować, zakombinować, żeby nie były tak dziecinnie proste. A pierwsza jeszcze powinieneś wyczyścić z absolutnei zbednych wtrąceń, jak z tą panią Jadzią, bo zupełnei niepotrzebnie rozciagają tekst, nic nie wnosząc (chyba, że czegoś nie zauważyłam).

No i tak ładnie Ci szło z tym użytkownikiem z wieloma kontami... Już myślałam, że rzucisz jakimiś nickami, albo coś, a tu niestety rozeszło się totalnie po kościach i w sumie wyszło, że mogłeś w tym miejscu włożyć każdy pierwszy lepszy motyw, boi tak nie miało to większego znaczenia. No i to kolejny konkursowy tekst, w którym z niezrozumiałych dla mnie przyczyn (zaledwie lekko się domyślam) winowajca zleca śledztwo.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Dziękuję. Suzuki. Od momentu wyjścia Tomasz z Loży, jesteś jedyną osobą, która świeci się na zielono pod tekstami. A przed wyborami było inaczej. Ech, polityka.

Co do opowiadania, to może masz rację, ale i tak już po kwiatach, bo nie mogę edytować. Cieszę się, że pomysł Ci się podobał. Nie chciałem pisać o kolejnych przygodach Sherlocka Holmesa, a wolałem o czymś z naszego podwórka. I wyszło, co wyszło.

No i tak ładnie Ci szło z tym użytkownikiem z wieloma kontami... Już myślałam, że rzucisz jakimiś nickami, albo coś (...)

Moja droga, to tylko opowiadanie. Przecież wiadomo, że wszyscy posiadamy po jednym koncie:).

Pozdrawiam

Mastiff

A ja myślałam, że piszesz o Baazylu/Moffissie/itd. ;)

Masz pole do popisu przy następnych częściach, bo samo uniwersum i bohater są faktycznie oryginalne :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

W międzyczasie Bednarski został przywrócony do służby, gdyż przesłuchiwany mężczyzna nie złożył formalnej skargi ani nie wniósł sprawy do sądu. - rodzi sie pytanie dlaczego w takim razie go zawiesili



Podejrzewał, że jeden z użytkowników, wspomnianej strony internetowej, może podszywać się pod inne osoby i wypaczać wyniki konkursów lub wpływać znacząco na decyzje o wyróżnieniach - tu raczej powinny być przecinki, równoważnik oparty na imiesłowie bedący wtrąceniem.

Sprawa dotyczyła oszustwa, a konkretnie popularnego portalu literackiego „Nowa Fantastyka". Zleceniodawcą okazał się początkujący pisarz. Podejrzewał, że jeden z użytkowników wspomnianej strony internetowej może podszywać się pod inne osoby i wypaczać wyniki konkursów lub wpływać znacząco na decyzje o wyróżnieniach. Mężczyzna wyglądał na około trzydzieści lat, choć bujne rude wąsy i broda mogły go nieco postarzać. Mówił z tak wielką pasją, co jakiś czas nerwowo poprawiając dłonią stylowe okulary, iż detektyw nie miał odwagi przerwać mu nawet na moment. Dopiero kiedy skończył, Bednarski zadał kilka bardziej szczegółowych pytań. Na koniec zanotował dane pisarza i poprosił o podpisanie umowy.  - Tu aż się prosi o dialog, zamiast suchego referowania faktów.

Ścigany zerwał się do biegu, więc Bednarski zrobił to samo - zamiast spójników w chwili, gdy opisujesz akcję lepiej jest dać przecinek, albo krpkę i nowe zdanie. Spójnik spowalnia akcję.

Detektyw gnał ile sił w nogach, mijając po drodze szeregi zabytkowych kamienic i zdziwione twarze przechodniów. -  To samo tu, niepotrzebnie rozpraszasz akcje tymi kamienicami.
Ogólnie historia ma ciekawe uniwersum. Wydaje mi się, ze za duzo tłumaczy narrator, za malo dowiadujemy się z działań i rozmów bohaterów. Zgadzam sie też z Suzuki, że za duzo tych historii napchałeś. Lepiej jedną a dokładnie z zawiłosciami, błędnymi tropami i innymi problemami śledczymi.

Dziękuję za przeczytanie opowiadania. Gdybym mógł napisać tekst po raz drugi, zrobiłbym to lepiej:).
Pozdrawiam

Mastiff

Dobre. Kilka srok za ogon na raz chwyta, ale jest na czym oko zawiesić w tym tekście. :)

Dziękuję bardzo, Jakubie.

Mastiff

Lekki i przyjemny tekst. Na początku zapowiada się bardzo fajnie, ale im dalej w las, tym niestety gorzej. Zgadzam się z Suzuki, że powinieneś był skupić się raczej na jednym wątku, bo każda kolejna sprawa jest coraz krótsza i sprawia wrażenie zupełnie nieprzemyślanej.
Tak czy owak, wykreowałeś ciekawą postać i można spokojnie pociągnąć temat w kolejnych odsłonach. ;)

Ocena (tylko na potrzeby sherlocisty) - 6/10

Pozdrawiam.

Dziękuję Ci bardzo, Eferelinie. Rzeczywiście, łapanie srok nie było najlepszym pomysłem:).

Pozdrawiam

Mastiff

Przeczytałem i bardzo mi się podobało. Obieram go inaczerj niż Eferelin. Ja z zaciekaieniem zacząłem czytać dopiero od drugiej częśći. Pierwsza jakoś mi nie podpasowała. Miało być chyba trochę humorystycznie? (Motyw z kilkoma Nickami na portalu). Z powodzeniem mógłbyś ją skrócić do krótkiego wstępu i też byłoby fajnie. Ogólnie bardzo przyzwoite opowiadanie z klimatem. Plus za przybliżenie, ciekawego kaszubskiego folkloru. Pozdrawiam.

Dziękuję, Andrzeju za opinię i poświęcony czas na lekturę. Zamieściłem jako jeden z pierwszych opowiadanie na konkurs, bo tylko wtedy miałem czas, żeby coś stworzyć. Po przeczytaniu Twojej i kilku innych propozycji na Sherlockistę, widzę, że mogłobyć lepiej. Co nie zmienia faktu, że bardzo cieszy mnie Twoja opinia i jestem zadowolony, że Ci się spodobał pomysł. A co do wszelkich mitologii, podań ludowych itp. tematów, to od wielu lat dużo czytam na ten temat. Czasem, jak się poszpera, można znaleźć ciekawe opowieści. Wybrałem Kaszuby, bo legendy tamtych terenów nie są zbyt znane, a poza tym leżą blisko (Kaszuby, nie legendy) Trójmiasta, gdzie rzecz się dzieje.

Serdecznie pozdrawiam

Mastiff

Przeszukując materiały do (Szabli i Kontusza) dobrze, żę nie wziąłem w tym udziału, bo nie miałbym żadnych szans. znalazłem postać kaszubskiego Stolema, czyli olbrzyma. Podobno słowotwórstwo dotyczace Stolema pochodzi jeszcze z czasów gdy tereny północnej Polski zamieszkiwali Goci. Potem te ludy przemieszczały się w kierunku południowo wschodnim ostatecznie ginąc gdzieś na terenach dzisiejszej Ukrainy ale legenda o olbrzymach szła za nimi. Jest na Kaszubach w czym wybierać. Ciekawych tematów co niemiara.  

Nie mogłem wcześniej przeczytać Twojego komentarza (praca). Tak, znam kilka legend o Stolemach. Jedną z najbardziej znanych jest wizyta Stolema w Gdańsku po wybudowaniu Katedry Mariackiej, kiedy to olbrzym wieżę kościoła wziął za stołek i usiadł na niej. Co ciekawe, niektóre podania przedstawiają Stolemy, jako istoty nienawidzące ludzi, inne z kolei jako wrażliwych i chętnie niosących pomoc:). Rzeczywiście, według lingwistów nazwa Stolem sięga czasów podbojów gockich króla Filimera.

Mastiff

Nowa Fantastyka